Miłość pod przykrywką - Kingsley Felicia - ebook + audiobook + książka

Miłość pod przykrywką ebook

Kingsley Felicia

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna humoru i zaskakujących zwrotów akcji opowieść, wciągająca już od pierwszych stron!

Wśród agentów specjalnych FBI Dwight Faraday jest najlepszy. Buntownik o nieodpartym uroku, mistrz kamuflażu i tajnych operacji. Ma jeszcze jedną tajną broń: doskonale gotuje. Dlatego to właśnie on zostaje wysłany do infiltracji włoskiej restauracji należącej do rodziny Villa, podejrzewanej o powiązania z nowojorskim półświatkiem.

Misja komplikuje się jednak, gdy na jego drodze pojawia się Julia Villa – twarda i nieustępliwa córka właściciela, która od początku daje jasno do zrozumienia, kto tu rządzi. Dwight zmienia więc strategię: by rozpracować grupę przestępczą, musi zastawić miłosną pułapkę na Julię.

Między słownymi pojedynkami, kulinarnymi starciami i pikantnymi docinkami Dwight szuka idealnego przepisu na to, by rozkochać w sobie kobietę odporną na jego wdzięk.

Ale co jeśli okaże się, że największym zagrożeniem dla misji jest jego własne serce?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 564

Data ważności licencji: 10/15/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału Una conquista fuori menù, Felicia Kingsley

Copyright © 2024 Newton Compton Editori srl

This edition published in agreement with the Proprietor through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © for the translation by Joanna Piechówka-Dobrowolska

Projekt okładki Aleksandra Kosman

Ilustracje w książce Aleksandra Kosman

Redaktorka nabywająca Aleksandra Ptasznik

Redaktorka prowadząca Katarzyna Homoncik

Korekta Natalia Hipnarowicz-Kostyrka, Karina Bednarska-Markot

Weryfikacja krindżu Natalia Klimczyk @pigula.czyta

Opieka promocyjna Aleksandra Kosman

ISBN 978-83-240-9567-4

Znajdź nas na: TikToku @flow.books Instagramie @flow_books

Flow Books ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków E-mail: [email protected]

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Uwielbiam podnosić poprzeczkę w stosunku do mężczyzn, ale tym razem chyba przesadziłam. Wybaczcie. F.

Zjedliśmy wyborne jedzenie, wypiliśmy doskonałe wino i uprawialiśmy seks. Jeśli jest dobry moment na umieranie, to właśnie taki.Blake Avery Pan Bóg stworzył jedzenie, a diabeł kucharzy.James Joyce Jedyna miłosna fraza brzmi: „Czy już jadłeś?”.Elsa Morante

1

Julia

Są dwie rzeczy, które lubię: dobre jedzenie i dobry seks.

Ponieważ życie postanowiło pozbawić mnie radości z tego pierwszego, to przynajmniej chciałabym w pełni cieszyć się tym drugim. A tymczasem…

Wszystko wskazywało na to, że moje niespodziewane spotkanie z Lucą – bo tak nazywa się chłopak, którego poznałam podczas lotu z Rzymu do Nowego Jorku – okaże się rozkosznie satysfakcjonujące: wzajemne zainteresowanie, które pojawiło się zaraz po zapięciu pasów, chemia już po pierwszej wymianie żartów, porozumienie narastające przez cały lot… W skrócie: po wylądowaniu na JFK nie mogliśmy się oprzeć tej sile przyciągania i do hotelu, w którym zatrzymał się Luca, dotarliśmy po długiej i gorącej podróży taksówką.

A potem wszystko wyparowało.

Dwie sekundy po wejściu do pokoju do Luki zadzwoniła jego matka, a on wpadł na wprost genialny pomysł, żeby akurat w tym momencie odebrać telefon. Rozmowa trwała pół godziny i w tym czasie chłopak zdążył co najmniej dziesięć razy zapewnić swoją rodzicielkę, że ma się dobrze, że zjadł, że pokój jest czysty i że hotel znajduje się w bezpiecznej części miasta, że oddzwoni do niej później, że nie będzie wsiadał do metra wieczorem i tak, kupi pamiątki dla babci i ciotek…

Zależało mi na jednej rzeczy, tylko jednej: żeby odłożył ten cholerny telefon i żebyśmy wrócili do miejsca, w którym skończyliśmy.

Atmosfera jednak ostygła, a kiedy próbowałam ją podgrzać, Luca nie dotrzymał słowa. „Sprawię, że będziesz krzyczeć z rozkoszy” – mówił w taksówce.

Jasne. Dostał ode mnie serwis „all­-inclusive”, jeśli można to tak nazwać, podczas gdy w stosunku do mnie nie wysilił się ponad absolutne minimum. Kiedy nieśmiało dałam mu do zrozumienia, że zostawił mnie w połowie drogi, spojrzał na mnie, jakby nie mógł nic na to poradzić, i zanim wskoczył pod prysznic, niewzruszony moim rozczarowaniem rzucił tylko: „Szkoda, przykro mi”.

Mnie również jest przykro.

Głupia ja, że znów dałam się ponieść chwili. Następnym razem będę mądrzejsza.

Biorę swoją walizkę i opuszczam hotel. Przechodząc przez lobby, czuję na sobie złośliwe spojrzenie konsjerża.

Wiem, co sobie myśli – osądza mnie. Mnie, nie Lucę. On jest mężczyzną, to normalne, że miewa takie „przypadkowe” spotkania. Nie zdziwiłabym się, gdyby później przybił mu nawet piątkę.

Ja natomiast dostaję od niego złośliwe spojrzenie.

Kobiety myślą o seksie tak samo jak mężczyźni, mają takie same potrzeby i chcą takiej samej satysfakcji, ale ani się waż o tym powiedzieć, bo przecież grzeczne dziewczynki nie lubią seksu.

Mój marsz wstydu dyskwalifikuje mnie jako grzeczną dziewczynkę, choć spełniam wszystkie wymagania, aby nią być.

Chciałabym powiedzieć porozumiewawczo konsjerżowi, że jestem naprawdę świetną dziewczyną. Może nie najlepszą na świecie, ale przecież nikt nie jest doskonały.

Spójrzmy:

1. Jestem dobrą córką i dobrą siostrą, opiekuję się tatą i moimi dwoma starszymi braćmi od śmierci mamy (miałam trzynaście lat, gdy umarła).

2. Jestem dobrą pracowniczką. Kiedy dorastałam, angażowałam się w rodzinny biznes: po zrobieniu zadań domowych chwytałam się tego, co akurat było do zrobienia w restauracji, zabierałam się za ugniatanie ciasta, pieczenie lub zmywanie naczyń.

3. Dopóki nie postanowiłam skończyć z długoterminowymi związkami, byłam też dobrą dziewczyną: troskliwą i pełną zainteresowania dla chłopaka, w którym byłam zakochana. Niestety późno zdałam sobie sprawę z tego, że troska i uwaga były skierowane do niewłaściwej osoby.

Z czasem może i przestałam wierzyć w wielką miłość, ale moje drzwi są zawsze otwarte dla świetnych kochanków, co przecież nie czyni ze mnie złej osoby, więc, drogi konsjerżu, możesz wsadzić sobie swoją złośliwość do…

Gdzie jesteś? Tata pyta o ciebie. Musiałam mu powiedzieć, że zostałaś na lotnisku, bo twoja walizka nie dotarła. Wracaj do domu, zanim sam pojawi się w terminalu.

Wiadomość od Lizy, mojej prawie siostry, przywołuje mnie do porządku.

Jest córką przyjaciela mojego ojca, Tony’ego Lo Bianco. Nasi rodzice byli najpierw świadkami na swoich ślubach, a następnie chrzestnymi swoich dzieci. Chociaż nie łączy nas nawet jedna kropla krwi, nie do końca wiadomo, gdzie kończy się moja rodzina, a gdzie zaczyna ich. Rodziny Villa i Lo Bianco stanowią nierozerwalną całość.

Liza towarzyszyła mi we Włoszech. Spędziłyśmy trzy tygodnie, podróżując między Palermo, Neapolem i Rzymem, ale w samolocie miałyśmy osobne miejsca, więc nie ma pojęcia, jak potoczył się mój lot, chociaż może to sobie wyobrazić.

„Jestem w taksówce”, odpowiadam, a jej riposta: „Kłamczucha”, potwierdza, że nic nie muszę jej mówić, bo i tak wszystko już wie.

Po wyjściu z hotelu kieruję się na Broadway, żeby faktycznie poszukać taksówki, choć ulica wydaje się zakorkowana, a samochody poruszają się w żółwim tempie.

Przynajmniej przestało padać. Wylądowaliśmy podczas ulewy stulecia, a ja jestem bez parasola.

Dostrzegam wolną taksówkę z zapalonym szyldem i ruszam w jej stronę, ale gdy tylko staję na skraju chodnika, przez wąski przesmyk między poboczem a zaparkowanym dostawczakiem przejeżdża moto­cykl, wzniecając tsunami brudnej wody z kałuży, która zebrała się akurat w tym miejscu.

Jestem przemoczona od stóp do głów brązowawymi ściekami.

– Ty idioto! – wrzeszczę, aż brakuje mi tchu.

Światło zmienia się na czerwone, motocykl jest zmuszony do zatrzymania się, więc postanawiam podejść i powiedzieć temu kretynowi, co o nim myślę.

– Hej, ty! – krzyczę, podchodząc do faceta. Ma kask z napisem „Dirrrty Daddy”, a z jego ust wystaje patyk lizaka… Żałosne. – Ty kretynie! Co ci strzeliło do głowy, piracie drogowy?!

2

Dwight

Wczoraj nie wiedziałem, kim będę dzisiaj, dzisiaj nie wiem, kim będę jutro.

To stwierdzenie, które mogłoby sugerować rozdwojenie jaźni, opisuje moją pracę. Niektórzy ludzie zapłaciliby za zmianę tożsamości każdego dnia, tymczasem mnie za to płacą.

Jedno wiem na pewno: mój telefon dzwoni, a osoba, która pojawia się na ekranie, nie powinna dawać o sobie znać jeszcze przez co najmniej tydzień.

– Gdzie jesteś, Faraday?! – wrzeszczy kapitan Bristol po drugiej stronie słuchawki.

– Tam, gdzie protokół przewiduje: na urlopie – mamroczę, jeszcze spowity snem. – W moim łóżku, jeśli chce pan znać dokładne położenie.

– Nie dowcipkuj. Wstawaj i bądź w moim biurze za pół godziny. Ubrany i wykąpany.

– Dlaczego poczuł pan potrzebę, by to doprecyzować?

– Z tobą nigdy nic nie wiadomo, ale zadając to bezsensowne pytanie, już straciłeś minutę.

– Kapitanie, bez obrazy, ale nie, dziękuję.

– Agencie specjalny Faraday, numer identyfikacyjny 0124, to nie jest zaproszenie na herbatę i ciasteczka.

Przewracam się w łóżku, już obudzony.

– Naprawdę? A ja myślałem…

– Ty nie myślisz, Faraday, ty wykonujesz moje rozkazy. Mamy sprawę na stole i jest na niej twoje nazwisko. – Chcę cię widzieć w gotowości jeszcze dzisiaj – nakazuje, wykorzystując władzę, którą daje mu jego stanowisko.

– Może jutro?

– Jest druga po południu, Faraday, chcę cię widzieć pod moimi drzwiami nie później niż o trzeciej. Spóźnij się minutę, a wyślę cię do…

– Do kierowania ruchem, wiem – uprzedzam jego słowa, bo znam ten tekst na pamięć.

– Nie, do biura paszportowego – wybucha. – W Ohio.

Bristol się rozłącza, a ja wpatruję się w telefon z uczuciem rezygnacji i przygnębienia.

Niedawno zakończyłem ostatnią sprawę, jaką mi powierzono: zatrzymanie grupy przestępczej, którą FBI próbowało wsadzić za kratki od lat, kartelu narkotykowego dowodzonego przez rodzinę Aguilera. To była długa misja, w którą w pewnym momencie nawet ja przestałem wierzyć i za którą, o mały włos, nie przypłaciłem życiem. Dlatego miałem nadzieję, że dostanę wystarczająco dużo czasu na regenerację.

W rzeczywistości odpoczynek przynosi mi więcej szkody niż pożytku. Żyję pod tak dużą presją, że kiedy zdarza mi się zwolnić, doświadczam wręcz fizycznego załamania: migreny, chrypki, zaburzeń snu. Stres to jedyny naturalny stan, jaki zna moje ciało.

Ból oczu, który doskwierał mi przez ostatnie dwa dni, znika, gdy tylko zakładam kask i wsiadam na mój motocykl, by pojechać do biura, ale nie ma potrzeby, aby Bristol o tym wiedział.

Niewiele rzeczy daje mi tyle satysfakcji, co pędzenie ulicami Nowego Jorku po ulewie na Auggie, moim motorze MV Agusta, który kupiłem na aukcji mienia skonfiskowanego. Staram się zaliczyć każdą kałużę, którą tylko widzę po drodze.

Przemierzam Broadway, biegnący z północy na południe przez cały Manhattan, kierując się do Federal Plaza, gdzie mieści się siedziba główna FBI. Poruszam się zygzakiem między samochodami, dopóki nie zostaję zablokowany między furgonetkami stojącymi w dwóch rzędach, autobusem na przystanku i placem budowy zajmującym połowę jezdni.

Telefon bez przerwy wibruje w mojej kieszeni. To Bristol, który nie może mi dać nawet kwadransa akademickiego.

Przejazd pomiędzy stojącą furgonetką a krawężnikiem to manewr, za który można dostać mandat, ale kursy ekstremalnej jazdy zdałem na piątkę z plusem, tylko nieco gorzej niż kaskaderzy. Wiem, co robię.

Sprawdzam, czy żaden pieszy nie znajduje się w strefie ryzyka, i wciskam gaz; wjeżdżam w pół metra wolnej przestrzeni, podnosząc przy tym przednie koło i wzniecając strugi wody z kałuży, która zebrała się w zalanej rynnie ściekowej.

Uwalniam się spomiędzy samochodów i wracam na jezdnię, ale znów się zatrzymuję, tym razem na czerwonym świetle. Na jeden mandat mogę sobie jeszcze pozwolić, ale na dwa już nie.

Jestem zajęty czyszczeniem lusterka, gdy czuję, jak ktoś trąca mnie w prawe ramię.

– Hej, ty! Ty kretynie! Co ci strzeliło do głowy, piracie dro­gowy?! – krzyczy na mnie wściekła i przemoczona dziewczyna z długim warkoczem czarnych włosów zwisającym jej na ramieniu i ociekającą wodą walizką stojącą tuż za nią.

– Nie słyszę cię – gestykuluję, wskazując na znajdujący się na mojej głowie kask. To model jet, słyszę ją świetnie, ale ona nie może o tym wiedzieć.

– Czy wydaje ci się to normalne, żeby pędzić na pełnym gazie wśród kałuż?! – krzyczy głośniej. – Idiota! Tam mogły być dzieci. Albo osoby niepełnosprawne.

Wyjmuję lizaka z ust.

– Tak, ale ich tam nie było – protestuję.

– Co za dupek! – wybucha. Sięga po kluczyk i przekręca go, wyłączając motocykl. – A więc słyszysz!

– Trafiony, zatopiony – odpowiadam bez szczególnego poczucia winy, podnosząc szybkę kasku.

– Popatrz, co narobiłeś. Wyglądam okropnie! – warczy, wskazując na siebie. Bluzka przykleiła jej się do ciała niczym druga skóra, podkreślając całkiem pokaźny dekolt.

– Cóż, nie powiedziałbym, że okropnie – komentuję głośno.

– Przez ciebie cała jestem mokra!

– A nawet nie dotknąłem cię palcem. Uważam to za komplement – odpowiadam bezwstydnie. Podsunęła mi tak efektowną ripostę, że szkoda byłoby ją zmarnować.

– I to jest jedyny sposób, w jaki kiedykolwiek uda ci się zmoczyć kobietę, kretynie.

– Zostałaś ochrzczona świętą wodą z Manhattanu, to podobno przynosi szczęście – oznajmiam. Zapala się zielone światło, a ja ponownie uruchamiam Auggie. – Witaj w Nowym Jorku, miłego pobytu – rzucam, po czym dodaję gazu i się ulatniam.

Turyści! Nie wiedzą, że kilka chlapnięć wodą to nic w porównaniu z tym, co może im się przydarzyć na ulicach tego miasta.

Po dotarciu na miejsce udaję się do punktu kontroli bezpieczeństwa, a następnie na dwudzieste dziewiąte piętro.

– Przepraszam, panie w skórzanej kurtce, dokąd pan idzie? – zatrzymuje mnie strażnik przy wejściu.

– Dzień dobry również tobie, Alvin – mówię, pokazując mu identyfikator.

Sprawdza go podejrzliwie.

– Przestępczość zorganizowana, Dwight Faraday… – czyta na głos. – Dwight?! – woła, zszokowany.

– Wczoraj wieczorem upiekłem blachę muffinów – odpowiadam, podając mu torebkę. – Twoje ulubione: krówka i biała czekolada.

– Nie mów nikomu, ale twoje babeczki są nawet lepsze niż te mojej mamy – stwierdza, wkładając jedną do ust. – Ale… gdzie się podziały te tlenione warkoczyki, wąsy w stylu detektywa z Hawajów, okulary à la Jeffrey Dahmer i hawajskie koszule?

– Sprawa Aguilera jest już zamknięta – ogłaszam z dumą. Aby rozbić działania klanu, wniknąłem w ich szeregi i nawet mój wygląd musiał pasować do tej familii. Przyznaję, że nie będę tęsknił za wąsami, ale koszule nie były takie złe.

– Nie poznałem cię, przepraszam.

Alvin oddaje mi identyfikator.

– Wydaje mi się, że nie ty jeden. Czeka mnie długi dzień.

– Skoro sprawa jest zakończona, dlaczego nie odpoczywasz?

– Bristol za mną tęskni – odpowiadam, wślizgując się do jednej z wind.

Na sekundę przed zamknięciem drzwi do windy wskakuje zdyszana dziewczyna.

– Chwileczkę, ja też wchodzę – wysapuje, po czym zastyga na mój widok, zaskoczona i zmieszana. – Uhm, dzień dobry… ja… jadę na…

– Dwudzieste dziewiąte – podpowiadam.

Mruga oczami, nerwowo chowając kosmyk za uchem.

– Tak, ty też… uhm… pan?

– Sally, jestem Dwight.

Wytrzeszcza oczy.

– D­-Dwight?!

Sally, w przeciwieństwie do Alvina, nigdy nie widziała mnie „po cywilnemu” – zaczęła pracować w wywiadzie, kiedy ja już przeniknąłem do ludzi Aguilera.

– Ja ciebie nie…

– …rozpoznałam – kończę za nią. – Nie przejmuj się, zdarza mi się to cały czas.

– Nie sądziłam, że jesteś taki…

– Schludny? – podpowiadam.

– To nie jest określenie, którego bym użyła, ale… dobrze wyglądasz.

– Nie przyzwyczajaj się. Bristol ma dla mnie nową sprawę, jutro prawdopodobnie będę wyglądał jeszcze inaczej.

Po dotarciu na piętro, z truskawkowo­-śmietankowym chupa chupsem w ustach oraz pięścią gotową do zapukania do drzwi szefa, staję twarzą w twarz z moim przeznaczeniem.

– Wejdź! – wrzeszczy, zanim w ogóle udaje mi się dotknąć drzwi. Wpatruję się w prawy górny róg sufitu, skąd obserwuje mnie światełko kamery.

– Nie mógł się pan doczekać, aby mnie zobaczyć – mówię, otwierając drzwi. Obok niego siedzi rekrut, który jest jego cieniem. – Hej, PŻ! – witam się z nim.

Wszyscy byliśmy kiedyś peżetami, czyli Pieprzonymi Żółtodziobami, a teraz przyszła kolej na niego.

– Spóźniłeś się – upomina mnie Bristol.

Wyciągam kolejną torebkę z plecaka i macham nią przed nim.

– Może muffina?

– Wiesz, że jestem na diecie.

– Są z mąki pełnoziarnistej – rzucam z uśmiechem od ucha do ucha.

Bristol parska w odpowiedzi, po czym wyciąga rękę.

– Dobra, wezmę jednego. Do diabła z tobą, Faraday.

Chwyta babeczkę i wgryza się w nią z chrząknięciem zadowolenia.

– To… – mruczy, wskazując na muffina. – To jest powód, dla którego jesteś idealny do nowej sprawy.

Przesuwa w moją stroną teczkę. Mam nadzieję, że to nie to, o czym myślę, ale prawdopodobieństwo, że się mylę, jest znikome.

– Operacja „Mamma Mia” – czytam napis na pierwszej stronie. Zapadam się w fotelu naprzeciwko kapitana i drapię się po czole. – Sprawa Aguilerów nazywała się „Chiquitita”, co jest nie tak ze Stevenem?

– Jest fanem Abby – mówi niewyraźnie Bristol, pochłaniając jednym kęsem resztę muffina. – Słuchaj, dostaliśmy cynk od naszego informatora osadzonego w więzieniu stanowym w Nowym Jorku. Dowiedział się, że menadżer klubu nocnego w Tribece otrzymał „zaproszenie” do skorzystania z ochrony od osób bliskich Maniscalco.

„Zaproszenie” to ładny sposób na powiedzenie, że facetowi grożono: albo zapłaci haracz i będzie mógł spokojnie prowadzić swój biznes, bo dostanie ochronę przed każdym, kto chce się wtrącać w jego interesy, albo zaczną mu w tym bardzo przeszkadzać.

– Ma… ni… – literuje PŻ, robiąc notatki. – …shal…

– Scalco – poprawiam go. – Ma­-ni­-scal­-co.

– Pisane przez „c” czy „k”? – pyta.

– Jezu… – Bristol przeklina, patrząc w górę, i po cichu pomstuje na tych, którzy przydzielili mu PŻ.

– Przez „c” jak „cymbał”. To jedna z rodzin Komisji – wyjaśniam. – Pisz: W latach 1930–1931 w Nowym Jorku toczyła się wojna castellammaryjska, krwawa walka między włoskimi rodzinami o dominację nad miastem. Boss, który ją wygrał, postanowił ustanowić Komisję, rodzaj zarządu przestępczego kontrolowanego przez rodziny mafijne, które aż do końca lat osiemdziesiątych nazywaliśmy „Pięcioma Rodzinami”: Bonanno, Colombo, Gambino, Genovese i Lucchese. Elita bezprawia.

PŻ pisze szybciej, aby za mną nadążyć.

– A co się stało pod koniec lat osiemdziesiątych?

– Z pięciu rodzin zrobiło się sześć – informuje Bristol. – Terry „Wampir” Maniscalco jest ostatnim z dynastii czyścicieli, czyli żołnierzy, którzy „sprzątali” dla Pięciu Rodzin.

– Dlaczego nazwałeś go Wampirem? – pyta.

– Z powodu spiczastego kształtu jego lewego ucha, zniekształconego przez pocisk, którego cudem uniknął – odpowiada kapitan. – Zdobył tak duże wpływy i władzę, że domaga się miejsca przy stole obrad Komisji. Sześć rodzin podzieliło się terytorium i każda z nich ma swój obszar wpływów. Czego, do cholery, uczą dzisiaj na szkoleniu w Quantico?!

PŻ czerwieni się po same uszy.

– Uhm, a czym dokładnie zajmują się Maniscalco?

– Wymuszeniami, handlem narkotykami, przemytem, hazardem, prostytucją, lichwą, paserstwem, ściąganiem haraczy, bukmacherką, korupcją administracyjną, praniem brudnych pieniędzy – wyliczam.

– Wymień jakąkolwiek nielegalną działalność, a znajdziesz ją w ich portfolio.

Trzeba by spędzić życie w pustelni, żeby nie wiedzieć, kim są Maniscalco. Zwłaszcza że Departament Sprawiedliwości chciał ich umieścić za kratkami zaraz po rodzinie Aguilera. Wszyscy to przypuszczaliśmy, ale szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że tym razem ta sprawa nie będzie mnie dotyczyła.

– W ich niedostępnym murze pojawiło się pęknięcie, a ty przez nie przenikniesz – ogłasza Bristol.

To nie jest dobra wiadomość: wniknięcie do południowo­amerykańskiego światka przestępczego to jedno, ale przeniknięcie do struktur Cosa Nostry to zupełnie inna sprawa.

W pierwszym przypadku musisz udawać bogatego: pokazuj biżuterię i drogie samochody, a będą u twoich stóp. W drugim za to chodzi o udawanie szlachetnych. Mafia włosko­-amerykańska jest arystokracją przestępczości zorganizowanej, z rytuałami przejścia, tradycjami i hierarchicznymi tytułami. Być może dlatego jest tak często – zbyt często – romantyzowana w kulturze popularnej. Jest coś fascynującego w otaczającej ją aurze nieprzeniknioności.

Joaquin „Jack Falcone” Garcia potrzebował trzech lat, aby zdobyć zaufanie rodziny Gambino.

– Niech Rudy „Chudy” ich infiltruje… Albo Hank „Milczek” – proponuję. Każdy z nas ma pseudonim: Rudy jest wielki jak dwumetrowa szafa i waży sto dziesięć kilo; Hank natomiast, odkąd go znam, wypowiedział w sumie pięć słów.

– Rudolph został „wypożyczony” do okręgu Chicago do operacji przeciwko rosyjskiej mafii. A Hank… cóż, nie mamy czasu, żeby go przeszkolić. Potrzebowalibyśmy wielu tygodni w Mob School, żeby stał się w tym wiarygodny.

– Bob School… – notuje PŻ. – Kim jest Bob?

– Powiedziałem „Mob”, a nie „Bob”, na litość boską – wybucha Bristol.

– To intensywny kurs, w czasie którego agenci pod przykryciem uczą się, jak mówić, chodzić, jeść, ubierać się, a nawet myśleć jak mafioso – wyjaśniam.

– Tobie, Dwight, nie będzie on potrzebny i mógłbyś zacząć działać od razu. Jesteś na wpół Włochem, znasz język, mieszkałeś w Bay Ridge, jednej z najbardziej włoskich dzielnic Brooklynu, do tej sprawy nie znajdziemy nikogo bardziej wiarygodnego niż ty.

– Dlaczego choć raz nie mogę dostać czegoś łatwego? – narzekam.

– Ponieważ jesteś najlepszym agentem specjalnym, jakiego mamy – stwierdza, wypowiadając jeden z nielicznych komplementów pod moim adresem.

Przez prawie dziesięć lat pod jego dowództwem – dołączyłem do rekrutów w wieku dwudziestu trzech lat – usłyszałem tylko dwukrotnie „Świetnie” i raz „Nieźle”. Dlatego to ostatnie zdanie, które do mnie powiedział, wykracza poza moje oczekiwania.

– Czy nie próbuje mi pan schlebiać, kapitanie?

– Stwierdzam fakt: IQ na poziomie 146 w skali Wechslera, dwadzieścia dwie infiltracje pod przykryciem o wysokim stopniu ryzyka, mówisz w sześciu językach, jesteś strzelcem wyborowym i dodatkowo nie wyglądasz jak agent federalny, więc nie wzbudzasz podejrzeń wśród przestępców. – Ta ostatnia cecha nie jest wcale taka oczywista. Większość agentów swoim wyglądem aż krzyczy „FBI!” z odległości pół kilometra. – I potrafisz gotować, co jest warunkiem niezbędnym dla tej operacji.

– Czy Terry Maniscalco szuka osobistego kucharza? – rzucam sarkastycznie w nadziei, że moja niechęć będzie dostrzegalna.

– Nie mamy aż tyle szczęścia. Maniscalco ma w swoich strukturach pięciu caporegime, którym podlega co najmniej dziesięciu żołnierzy. To oni odwalają całą brudną robotę na Dolnym Manhattanie, terytorium, które przydzieliła mu Komisja. Według naszego informatora jedna z powiązanych z nim rodzin zamierza otworzyć restaurację właśnie w Tribece. – Bristol pokazuje mi akta. – Zobacz stronę szóstą.

– Villa’s by Gualtiero Villa – czytam.

– Podejrzewamy, że jest to kolejny kanał prania brudnych pieniędzy. Rodziny Maniscalco i Villa są spokrewnione od dwóch pokoleń, a pięć lat temu Maniscalco musiał przejść przeszczep nerki. Zgadnij, kto był dawcą honorowym? – pyta mnie Bristol.

– Gualtiero Villa.

– Właśnie. Oddanie nerki szefowi jest przypieczętowaniem braterstwa. Ale wracając do restauracji, jeśli taka działalność ma nie rzucać się w oczy, to ta w Tribece musi naprawdę dobrze działać. Villa potrzebuje wprowadzić osobę z zewnątrz do swojej kuchni – kontynuuje Bristol.

– I to właśnie ja muszę tam wejść – podsumowuję.

– Restaurację będzie prowadzić Angelo, najmłodszy syn Gualtiera, a informator potwierdził, że szukają pracowników.

– Hank mógłby zgłosić się jako kelner – proponuję.

– To nie na sali uda nam się zebrać informacje. Musimy wiedzieć, co się dzieje w kuchni, magazynie, biurze. Dlatego potrzebujemy osoby, która potrafi sprawnie poruszać się w kuchni. A ty nie tylko świetnie sobie w niej radzisz, ale jako pół­-Włoch pewnie już teraz potrafisz przygotować dania z menu.

– W jednej czwartej – poprawiam go. – Włochem jestem w jednej czwartej, od strony matki mojej matki.

– Wychodzi na to samo.

– To nie to samo – zaprzeczam. – Poza tym moja babcia pochodziła z Werony. Villa jest Sycylijczykiem.

Zabieram teczkę z nowym profilem i nie mogę powstrzymać się od okazania zalewającej mnie frustracji.

– Romeo? Serio?

– To romantyczne.

– To kpiny – sprzeciwiam się, zamykając ponownie akta, poirytowany.

– Przygotowaliśmy już twoje nowe dokumenty – oświadcza Bristol, ignorując moje protesty. – Jesteś jedyną osobą, która może podołać temu zadaniu i przeniknąć do zespołu w kuchni, zdobyć zaufanie Villi, a potem zebrać informacje, których potrzebujemy, aby odtworzyć ich powiązania z Maniscalco. Po tej misji będziesz mógł zostać kandydatem na kierownika operacji specjalnych… Czy możesz przestać obracać tym lizakiem w ustach? Ile ty masz lat, pięć?

– Każdy ma swój sposób na rozładowanie napięcia: jedni palą, inni żują gumę, mój jest taki. Jeszcze trzy lata temu paliłem nawet dwie paczki dziennie.

– Maniscalco za kratkami oznacza awans dla ciebie. Jak się na to zapatrujesz, Faraday?

– Jeśli zaakceptuję…

– Zorganizowaliśmy już dla ciebie nowe mieszkanie na Brooklynie, idź odebrać klucze przed wyjściem – instruuje mnie Bristol, nie zwracając uwagi na moje wątpliwości.

– Nawet pan mnie nie słucha, prawda?

– Rozmowa kwalifikacyjna jest za dwa dni, wejdź w rolę i doprowadź się do porządku. Musisz wyglądać jak grzeczny chłopiec. Włosy uczesane, broda ogolona, koszula wyprasowana i na litość boską, czy choć raz mógłbyś nie zakładać podartych dżinsów?!

– Co jest z nimi nie tak?

– Nie oczekuję, że będziesz chodził w garniturze i krawacie, ale przynajmniej noś ubrania, spod których nie wystają bokserki… w czterolistne koniczynki?!

– Tak, szefie, to te na Świętego Patryka. Mam zaległości w praniu.

– Powiedziałbym, że spore.

– Albo te z napisem „Podoba ci się przedstawienie?” z przodu i „Powinnaś zobaczyć mnie bez” z tyłu.

Bristol potrząsa głową z westchnieniem.

– Akurat takiego przedstawienia chętnie bym sobie oszczędził, jeśli to możliwe.

– Czy tak nie wyglądam dobrze? – pytam, obracając się wokół własnej osi. Wróciłem do starego siebie, sprzed stylówki na członka klanu Aguilera. – Koniec z warkoczykami, wąsami i krzykliwymi ubraniami.

– I to też ma być zdjęte – zarządza Bristol.

– Co?

– Ty wiesz co.

– Nie, akurat nie wiem – nalegam.

– Nie udawaj głupiego, mówię o tym gadżecie.

– Gadżecie?

– Kolczyku w języku, Faraday – podnosi głos.

– Nawet moja matka nie zmusiła mnie do zdjęcia tego kolczyka.

– Nie jestem twoją matką.

– Całe szczęście.

– Wypad! – grzmi, wstając gwałtownie.

Tak właśnie kończą się prawie wszystkie nasze rozmowy.

Świetnie, mam dwa dni, by stać się Romeem Corellim i przeniknąć do serca włosko­-amerykańskiej mafii w Nowym Jorku. Ale kolczyka i tak nie zdejmę.

3

Julia

W moim domu panuje chaos.

Chaos jest naturalnym stanem w domu Villa, ale w rzeczywistości są jego różne rodzaje: chaos po angielsku, kiedy komunikujemy się podniesionym głosem w celu wymiany informacji, chaos po włosku, kiedy się kłócimy, również podniesionym głosem, i ich mieszanka, czyli „italenglish”, którego używamy w rodzinie do rywalizowania między sobą o to, kto będzie głośniejszy. Na moje nieszczęście tym razem trafiła się ta trzecia opcja.

Rodzina to tata, moi bracia Pietro, zwany również Pete, i Angelo, Liza oraz jej matka Cetty.

Gorący temat do dyskusji? Menu restauracji Villa.

– Arancino, pisane przez „o”! – grzmi Cetty, machając kartką.

– A co ty możesz o nich wiedzieć, skoro robisz je w kształcie stożka! Kto to widział, spiczaste pomarańcze?! – sprzeciwia się mój ojciec.

– Jeśli zapiszesz je przez „a”, nie zrobię ich – oświadcza, krzyżując ramiona.

– A ja, jeśli zapiszesz je przez „o”, nie podam ich – odpowiada Angelo.

– Moglibyśmy napisać arancin*, inkluzywnie – proponuje Liza. – W ten sposób wszyscy będziemy zgodni.

– Moja restauracja, moje zasady. Pisze się arancina – zarządza tata.

– Moja smażalnia, moje zasady – odpowiada Cetty na tę próbę sił. – Pisze się arancino.

Tak właśnie wygląda klasyczny spór pomiędzy rodzinami Villa i Lo Bianco: rodzina taty pochodzi z Palermo i używa słowa arancina, z kolei rodzina Cetty pochodzi z okolic Katanii, a tam mówi się arancino. Oczywiście oboje twierdzą, że mają rację.

Fakt, że tata i Cetty postawili stopę na Sycylii tylko raz, gdy byli dziećmi, nie sprawia, że czują się mniej sycylijscy.

Z kolei moja mama pochodziła z Sardynii i znacznie częściej odwiedzała swoich dziadków, dlatego w naszym domu zawsze panowała atmosfera silnej mieszanki obu kultur kulinarnych.

– A gdybyśmy w ogóle zrezygnowali z arancini w menu? – proponuję.

Trudno jest uciszyć wszystkich członków rodzin Villa i Lo Bianco naraz, ale moja wypowiedź, jak widać, odnosi skutek.

– Co?! – wykrzykują wszyscy w zdumieniu.

– Giulietto, zwariowałaś? – pyta tata, patrząc na mnie, jakby mnie nie poznawał.

– Nigdy nie byłam bardziej sobą i nie nazywaj mnie Giuliettą – odpowiadam poirytowana. – Restaurację otwieramy w Tribece, jednej z najmodniejszych dzielnic Manhattanu. Nie możemy podać Maxime Keller rzeczy tłustych, nadziewanych, smażonych czy odsmażanych.

– Znowu ta Maxime Keller?! – burczy tata, a za nim Pete i Angelo.

Maxime Keller jest znakomitą, poważaną oraz niezwykle surową krytyczką z „Manhattan Bites. Ugryź jabłko”, najważniejszego bloga kulinarnego w mieście. Jej pozytywna recenzja otwiera drzwi do przewodników Michelin. I przeciwnie, jedna miażdżąca opinia napisana przez nią odbiera możliwości rozwoju, przez co wiele restauracji, które oceniła, nie przetrwało nawet roku.

Jest osobą pozbawioną twarzy; mówią, że jej garderoba składa się z samych przebrań, a najczęściej powtarzana plotka sugeruje, że niezależnie od tego, jaką perukę nosi, zawsze jest ona w odcieniu olśniewającego platynowego blondu. Przestudiowałam jej dział krytyki kulinarnej i nauczyłam się go na pamięć, dlatego wiem, co ceni, a czego nie znosi.

– Więc nic smażonego?!

Cetty jest prawie na skraju łez. Zanim ojciec Lizy zmarł dwa lata temu, otworzyli jedną z najbardziej lubianych smażalni w okolicy, dlatego olej i panierka są podstawą jej diety.

– Niewiele smażonych dań – uspokajam ją. – Nie mogą stanowić podstawy menu. – Biorę jedną z kart dań rozrzuconych na stole i przebiegam po niej wzrokiem. – Tutaj nie ma niczego nowego, świeżego, czego nie znajdziesz w każdej restauracji w Małej Italii.

– A co powinniśmy w takim razie podawać? – pyta Cetty. – Sajgonki?

– Tego nie powiedziałam, a poza tym one też są smażone – sprzeciwiam się. – Przede wszystkim zastanówmy się, co możemy usunąć z menu.

– Ch­-chcesz usunąć dania z karty? – pyta Pete, marszcząc nos.

Kiwam zdecydowanie głową.

– Zaczynając od tego kurczaka po parmeńsku. We Włoszech za łączenie kurczaka z parmezanem grozi dożywocie!

To zdanie wywołuje wybuch.

– Fakt, że byłaś we Włoszech, nie oznacza, że będziesz nas uczyć, jak mamy gotować – komentuje złośliwie Angelo.

– Podawajmy powietrze – podsumowuje mój ojciec z irytacją w głosie. – Bo z tego, co mówisz, wychodzi, że nic się nie nadaje.

– Jeśli nikt z was tego nie zauważył, mamy problem. – Odkładam kartę dań na stół. – Musimy zrewidować wszystko: dania, sposób podania, porcje! Tego jest za dużo. W Tribece nie możemy serwować trzystu gramów makaronu na głowę wrzuconych bezkształtnie na talerz. – Mój wzrok wędruje ku Angelowi, który pochłania porcję penne ociekającego serem w ilości wystarczającej, aby wyżywić trzyosobową rodzinę.

– „Musimy”, „nie możemy” – zrzędzi z pełnymi ustami. – Co to ma wspólnego z tobą?

– Sądzę, że mam prawo do wyrażenia własnego zdania w kwestii tego, co będziemy gotować.

– To nie ty będziesz gotować – ucina krótko, ostrym tonem.

– Słucham? – Tym razem to ja jestem zaskoczona. Fakt, że Angelo wtrąca się w sprawy restauracji, już sam w sobie jest śmieszny, zważywszy na to, jak mało się nią interesuje. Ale to, że zaczyna mi rozkazywać, przekracza wszelkie granice. Angelo jest ode mnie starszy o rok i to z nim najczęściej dochodziło do spięć. Nasza relacja jest trudna i pełna napięć, bo jako najmłodszy syn od zawsze był najbardziej rozpieszczany, pupilek rodziny. – A kto o tym zdecydował? Ty?

– Nie, tata.

Moje spojrzenie pada na ojca.

– On żartuje, prawda?

Tata pokasłuje nerwowo i rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę Cetty, szukając sojusznika.

– Pomyślałem, że tak będzie dla ciebie lepiej…

– Będę w kuchni czy nie? – pytam go zdecydowanym tonem.

– Będziesz na sali z Lizą – wyręcza go Cetty. I ta odpowiedź zupełnie mi się nie podoba.

– Na sali? W jakim celu?

– Będziesz przyjmować rezerwacje, odprowadzać klientów do stolików… – wylicza, jakby wychwalał pracę marzeń.

– Ale ja chciałam być w kuchni! – wybucham, podnosząc głos. – Wyślij Angela na salę!

W tym momencie wszyscy się wycofują.

– Zrobiło się późno – rzuca lakonicznie Cetty, wskazując na zegarek. – My już pójdziemy, co, Liza?

W wolnym tłumaczeniu oznacza to: „niech sami to między sobą wyjaśnią”.

– Odwiozę was – oferuje Pete. Zaleca się do Lizy niestrudzenie od lat, bezskutecznie próbując zdobyć jej względy. Mimo wszystko nie odpuszcza. Podaje jej kurtkę i otwiera drzwi, jakby tylko o tym marzył.

– Mieszkam po drugiej stronie ulicy, Pete – odpowiada Liza.

– Będę twoim bodyguardem.

– Ochraniaj mnie, ile chcesz, byle z daleka.

– Ja też wychodzę – oznajmia Angelo, gotowy wywinąć się od rozmowy.

– Ty zostajesz – odpowiadam wściekła.

– Chcesz dostać kuchnię Villi? Załatw ją sobie sama. – Angelo bierze kluczyki od samochodu, kręci nimi wokół palca i kieruje się do wyjścia.

Zostaję sama z tatą, który wzdycha, jakby już był zmęczony rozmową, choć ta jeszcze się nie zaczęła.

– Czy to, co powiedzieli Angelo i Cetty, jest prawdą? – pytam, kładąc ręce na biodrach.

– Nie mów do mnie tym tonem, Giulietto.

– Mam na imię Julia.

– Nazywam cię imieniem, które wybrałem ci na chrzcie, a nie tym, które tobie wydaje się słuszne – odpowiada władczo.

Kiedy cztery lata temu formalnie zmieniłam imię z Giulietta na Julia, dom trząsł się w posadach. Nawet bardziej niż wtedy, gdy tata odkrył mój pierwszy tatuaż. Przy drugim poszło lepiej – krzyczał, ale niczego nie potłukł. Przy trzecim się poddał i skończyło się na kilku dniach focha i odpowiedzi półsłówkami.

Ale imię… Jego matka miała na imię Giulietta. Tata odebrał to jako zdradę i upiera się, by wciąż mnie tak nazywać, choć w moich dokumentach widnieje już Julia.

Przykro mi, że nie zrozumiał mojej potrzeby zmiany.

– Dlaczego postanowiłeś przenieść mnie na salę?! Nie ma nic złego w byciu hostessą, ale mam znacznie więcej do zaoferowania niż tylko uprzejme uśmiechanie się do klientów. A przede wszystkim, kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć?! Od tygodni głowię się nad stworzeniem oryginalnego menu, pojechałam do Włoch, żeby zobaczyć, w jakim kierunku zmierza prawdziwa włoska kuchnia, wypróbowuję nowe składniki, metody gotowania, a teraz okazuje się, że kuchnia należy do Angela?! – wydzieram się.

Ja też potrafię krzyczeć, oczywiście, kurwa, że potrafię, jeśli tylko chcę.

– Nie może być inaczej, Giulietto.

– Pete ma piekarnię, restauracja miała być moja! – zauważam. – A Angelo powinien być na sali.

– Angelo nie nadaje się na salę.

– Jeśli o to chodzi, to on do gotowania tym bardziej się nie nadaje!

Otwieram kredens wypełniony okolicznościowymi pamiątkami ze ślubów, chrzcin, komunii, złotych i srebrnych godów oraz wszelkich możliwych rocznic i ze sterty znajdujących się tam albumów wyjmuję jeden.

– Spójrz – mówię, wertując go gorączkowo. – Ja i moje pierwsze jajko w koszulce. – Wskazuję na nieco wyblakłe zdjęcie. Mama była miłośniczką fotografii, ale nie uważała się za wystarczająco dobrą, by kupić sobie prawdziwy aparat fotograficzny. Dlatego używała tych jednorazowych i co tydzień miała do wywołania nową rolkę. Opowiedziała całe życie naszej rodziny za pomocą zdjęć, uwieczniając także wszystkie moje postępy w kuchni: pierwszą arancinę, którą uformowałam, pierwszą samodzielnie wyrobioną pizzę i pierwsze udane jajko w koszulce. Miałam wtedy dziewięć lat. – Angelo nie potrafi nawet ugotować jajka w koszulce!

– To go naucz. – Tata nie ustępuje.

– Och, jasne, ma to sens, żeby hostessa uczyła gotować szefa kuchni! – odpowiadam z przekąsem.

Angelo potrafi gotować, jak wszyscy w rodzinie, ale kuchnia go nie interesuje, nie wkłada w nią serca i woli jeść to, co przygotował ktoś inny. Przyrządzanie potraw a pichcenie to dwie różne rzeczy. On pichci, a ja przyrządzam potrawy. Dla niego to męka, dla mnie pasja.

– Zamień nas rolami! Wiesz doskonale, że jestem bardziej odpowiednia na to stanowisko. Prowadziłabym zespół, zaproponowałabym konkurencyjne menu, wybrałabym odpowiednie składniki. To dlatego, że jestem kobietą, prawda? Rodzinny biznes jest zarezerwowany tylko dla mężczyzn, broń Boże, żebyś postawił kobietę na czele męskiego zespołu!

– Nie, Giulietto, nie możesz być w kuchni nie dlatego, że jesteś kobietą – odpowiada tata. Bierze miotełkę do kurzu i zaczyna czyścić ołtarzyk ze zdjęciem mamy, który trzyma na półce w salonie. Każdego wieczoru wyrzuca zużytą świecę i zapala nową. – Sama jesteś tyle warta, co Pietro i Angelo razem wzięci.

– Dlaczego w takim razie nie mogę być szefem kuchni? – pytam ponownie, opuszczając ręce w geście rozpaczy.

– Ponieważ szef kuchni musi próbować wszystkiego, co przyrządza, a ty nie możesz! – wybucha tata, odwracając się w moją stronę z miotełką uniesioną do góry. – Nie możesz – oświadcza z taką surowością, że czuję ciężar jego słów.

– To nieprawda, że nie mogę – oponuję.

– Nie możesz i sama dobrze o tym wiesz – odpowiada. – I nie zamierzam rozpoczynać tej samej dyskusji, którą przeprowadziliśmy już sto razy. – Odwraca się do mnie plecami i zwraca się do zdjęcia mamy, którego ramkę delikatnie głaszcze. – Uparta jak ty.

– Ale tato, próbowanie to nie to samo, co jedzenie – staram się go przekonać.

– Poza tym męczyłabyś się. Szef kuchni wstaje o świcie…

– Aha, bo w tym Angelo jest mistrzem. Kiedy ostatni raz widzieliśmy, żeby wstał przed jedenastą?

– Przyzwyczai się – ucina ojciec.

– Łudź się dalej – komentuję z sarkazmem, który zdradza moją irytację.

– Tego już wystarczy. Giulietto, podjąłem decyzję i nie pozwolę, żeby dwudziestosiedmioletnia smarkula wchodziła mi na głowę.

– Mam prawie dwadzieścia osiem lat – poprawiam go. – Nie jestem małą dziewczynką.

– Naprawdę? Dlaczego w takim razie dąsasz się jak dziecko?

– Ponieważ podjąłeś złą decyzję i wiesz o tym. Znajdź sobie inną hostessę, ja nią nie będę.

– Mam dość twojego marudzenia, idź do swojego pokoju.

– Nie, nie odeślesz mnie do pokoju! – odpowiadam zdecydowanym głosem, aby mieć ostatnie słowo.

– To ja w takim razie wychodzę! Mam już tego dosyć.

4

DwightRomeo

Spędziłem ostatnie czterdzieści osiem godzin, przyrządzając dania według wszystkich znanych mi przepisów, od najprostszych po te najbardziej skomplikowane, oraz oglądając Chłopców z ferajny, Kasyno i wszystkie części Ojca chrzestnego po włosku.

Romeo Corelli z pewnością zdobędzie względy Gualtiera Villi. Sądząc po tym, jak przebiega rozmowa kwalifikacyjna, nadajemy na tych samych falach.

– Dyplom kucharza z wyróżnieniem, studia podyplomowe w zakresie cukiernictwa i produkcji czekolady oraz profesjonalny degustator win – czyta głosem pełnym podziwu. CV jest oczywiście fałszywe, włącznie z certyfikatami, które do niego dołączyłem.

– Bez wina posiłek jest niepełny – mówię.

– Zgadzam się – przytakuje Gualtiero. Wygląda dokładnie jak mafioso starego pokolenia, wymuskany w najmniejszych szczegółach: świeżo ułożone włosy, ani cienia zarostu mimo późnego popołudnia, dwurzędowy garnitur w prążki, poszetka z haftem w przedniej kieszeni, złoty zegarek, sygnet z inicjałami G.V. na małym palcu. Podnosi wzrok, by spotkać się z moim, i sonduje mnie bacznym spojrzeniem, po czym pyta jak na egzaminie: – Pijesz? Jak często? Ile?

– Tylko okazjonalnie. Wina, które mi smakują, są zbyt drogie, abym mógł sobie na nie pozwolić.

– Hmm… – Moja odpowiedź najwyraźniej go przekonała. – Jakie wina wybierasz?

– Nie odmówiłbym lampki Barolo czy Masseto, gdyby ktoś zechciał mnie poczęstować – odpowiadam błyskawicznie. – Ale gdybym mógł codziennie postawić butelkę na stole, wybrałbym bez wahania czerwoną Etnę o wyrazistym aromacie. I Ben Rye na zakończenie.

– Zobaczymy, może jak się będziesz dobrze sprawować… – Gualtiero wraca wzrokiem do mojego CV. – Następnie… Pracowałeś na statkach wycieczkowych na wszystkich stanowiskach, aż zostałeś szefem kuchni.

– Zgadza się – potwierdzam, choć dużo bardziej jestem zainteresowany wyznaczeniem punktów, w których powinienem umieścić podsłuch. Siedzimy właśnie w biurze restauracji, miejscu, które trzeba mieć na oku… i uchu.

– Dokąd pływałeś?

– Z Compass Cruise opłynąłem Zatokę Meksykańską i Karaiby; z Corsali Crociere całe Morze Śródziemne; z Cunardem, z którym spędziłem tylko jeden sezon, norweskie fiordy; w końcu wróciłem do Compassu, na którym pracowałem podczas rejsów do Japonii i Azji Południowo­-Wschodniej.

– Zwiedziłeś cały świat – stwierdza, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. – Praca na statkach wycieczkowych z pewnością nauczyła cię, jak być wydajnym w krótkim czasie, dobrze zarządzać przestrzenią i dbać o porządek. Mimo to zastanawiam się, czy na pewno mogę ci zaufać.

– Co sprawia, że ma pan wątpliwości, panie Villa? – pytam swobodnym i zrelaksowanym tonem.

– Posłuchaj, Romeo, moich pracowników opłacam dobrze, nawet bardzo dobrze, aby nie rozglądali się na boki i nie kusiły ich propozycje konkurencji. Muszę w pełni ufać ludziom, którzy wchodzą na mój teren, a oni muszą angażować się w pracę tak, jakby mieli coś do stracenia. Skąd mam mieć pewność, że nie rzucisz pracy za miesiąc, by wyjechać do Dubaju? Nie chcę hochsztaplerstwa w kuchni ani poza nią.

Honorowi ludzie otaczają się zwykle innymi, podobnymi do nich, i jest tylko jeden sposób, aby się zorientować, czy osoba stojąca przed tobą dotrzyma danego słowa: wystarczy dowiedzieć się, czy ma rodzinę. Najczęściej pracują z tymi, którzy mają żony i dzieci, bo czują się za nie odpowiedzialni. Są w stanie wykonać nawet trudne i niemoralne rozkazy bez szemrania, bo boją się, że ich bliscy mogą ucierpieć. Samotny mężczyzna nie jest wiarygodny, ponieważ nie ma nic do stracenia. Choć tego nie mówi, czuję to, a cisza wypełniająca pokój staje się gęsta i ciężka.

– Chcę się ożenić – oświadczam zdecydowanym tonem. – Jestem zmęczony podróżowaniem. Odwiedzanie nowych miejsc jest inspirujące, ale przez te wszystkie lata czułem się też bardzo samotny.

Gualtiero unosi brwi, jest pod wrażeniem.

– Masz narzeczoną?

– Jenny – potwierdzam. – Oświadczę się jej, gdy odłożę wystarczająco dużo pieniędzy, aby przeprowadzić się do większego mieszkania.

Villa nadal wpatruje się we mnie, jakby obserwował mnie pod mikroskopem.

– Mieszkacie razem?

– Nie.

Wśród kluczowych punktów dotyczących postaci Romea zaznaczono na czerwono, że wspólne mieszkanie przed ślubem jest zabronione. Nie muszę opowiadać o moich przekonaniach religijnych – złoty krzyżyk wiszący na mojej szyi między dwoma rozpiętymi guzikami koszuli mówi sam za siebie.

– Obecnie wynajmuję kawalerkę, ale jeśli w przyszłości miałyby pojawić się dzieci, potrzebne będzie większe mieszkanie z co najmniej dwoma sypialniami. – Widzę, że uderzyłem we właściwe struny.

– Masz trzydzieści trzy lata, ja w twoim wieku byłem już ojcem Pietra i Angela.

– Nie mamy blisko rodzin, które mogłyby nam pomóc. – Gram na jego współczuciu. – W pojedynkę wszystko jest trudniejsze.

Gualtiero bawi się nakrętką pióra wiecznego, leżącego na skórzanej podkładce na biurku.

– Jesteś czysty? – pyta niespodziewanie.

– Czysty?

– Czy byłeś karany za przestępstwa?

Tutaj również poruszamy się po grząskim gruncie. Brak śladów w rejestrze karnym oznaczałby, że jestem porządnym chłopcem, zbyt porządnym. Jednak w świecie przestępczym wielu odsiaduje wyroki, dlatego gdybym powiedział, że byłem za kratkami, moje kłamstwo wyszłoby na jaw.

– Zawsze udawało mi się wychodzić cało i bez odsiadki.

– A to? – Gualtiero wskazuje na kask, który trzymam na kolanach, odnosząc się do motocykla. – Jest twój czy to „prezent”?

Chodzi mu o to, czy został skradziony.

– Znajomy znajomego potrzebował pieniędzy, więc zrobiłem interes.

Jedną z największych zalet prowadzenia operacji pod przykryciem jest możliwość korzystania z magazynu rzeczy skonfiskowanych. Biuro dysponuje flotą pojazdów, których mógłby pozazdrościć emir, a wszystkie zostały wcześniej skonfiskowane przestępcom. Cadillac nie pasowałby do mojej postaci, ale piękny, nowiutki motocykl już tak. Używanie tego należącego do mnie nie wchodzi w grę.

Czekam na werdykt po skończonej grze, ale naszą rozmowę przerywa dźwięk otwieranych drzwi.

Wyraz twarzy Gualtiera się zmienia, a jego oczy się rozpromieniają.

– Giulietta! – mówi głosem przepełnionym dumą. Potem znów patrzy na mnie. – Poznaj moją najmłodszą córkę. Giulietto, to jest Romeo.

Odwracam się i staję twarzą w twarz z dziewczyną o długich, ciemnych włosach, opalonej skórze i grzywce opadającej na dwoje ciemno­zielonych oczu o piorunującym spojrzeniu.

Tych samych, które zobaczyłem trzy dni temu, kiedy ochlapałem ją fontanną wody z kałuży, jadąc na motocyklu.

– Romeo, co? – powtarza lodowatym tonem. – Możesz iść, tato, dokończę rozmowę.

Cholera.

5

Julia

Tata i ja doszliśmy do porozumienia. Nie podoba mi się ono, ale jak mawiają prawnicy, dobre porozumienie to takie, z którego obie strony są niezadowolone.

Ja jestem niezadowolona, bo nie będę pracować w kuchni.

Tata jest niezadowolony, bo na moich barkach spoczną większe zobowiązania, wysiłek i odpowiedzialność. A to wiąże się z ryzykiem, że mogę zaniedbać siebie.

Będę zarządzać salą i personelem oraz nadzorować kuchnię, a Liza zajmie się przyjmowaniem gości.

Liza, w przeciwieństwie do mnie, zrobiła wszystko, byle tylko nie dać się wciągnąć w rodzinny interes, smażalnię, bo nie znosi zapachu smażonego jedzenia. Po tym, jak porzuciła kurs fryzjerski, a później kurs wizażu i szkolenie dla manikiurzystek, zajęła się kupnem i sprzedażą podrabianych torebek. Choć trafiła tutaj, wciąż nie zrezygnowała z działalności w świecie podróbek.

Niestety, moje przejęcie kierownictwa nad personelem nastąpiło zbyt późno, a tata zdążył obsadzić wszystkie stanowiska w kuchni i na sali, więc nie mam zbyt wiele do powiedzenia.

Jak można było przypuszczać, wakaty przypadły dzieciom „przyjaciół, którym nie mógł odmówić”. Nie mają jednak zbyt dużego doświadczenia w gastronomii. Vinnie i Sonny Vercetti, najmniej wprawni, będą pracować na sali. Ten pierwszy podrabiał karty kredytowe i dokumenty, a drugi nimi handlował. Mickey Mannino, Denny D’Amico i Rob Pisano, uszeregowani według umiejętności, będą pracować w kuchni.

Denny kradł samochody, Mickey stał na czatach, a Rob obstawiał zakłady bukmacherskie, ale pracował też w supermarkecie i potrafi odróżnić bakłażana od cukinii. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Mogłam zgłosić tylko jedno żądanie: chciałam znaleźć zdolnego zastępcę szefa kuchni, który będzie wspierał Angela, dlatego dzisiaj razem z tatą mamy w planach rozmowę z kilkoma kandydatami.

Chcę znaleźć kompetentną osobę, a tata „taką, która będzie mu odpowiadać”.

Angelo powierzył nam to zadanie, kończąc temat stwierdzeniem: „Zajmijcie się tym, ufam wam”, co w jego języku oznacza: „W ogóle mnie to nie obchodzi”.

Musiałam pozwolić tacie rozpocząć rozmowę beze mnie, ponieważ miałam spotkanie, o którym on nie wie, w przeciwnym razie ryzykowałabym utratę kierownictwa. Powiedziałam mu, że muszę rozwiązać problem z dostawą zastawy stołowej, bo moim zdaniem zawyżyli jej koszt, a tata zawsze się zgadza, gdy chodzi o negocjowanie cen.

Tata nie ma najmniejszego problemu z doborem personelu. Prowadził Reginę, restaurację, którą mieliśmy na Brooklynie, aż do czasu jej zamknięcia cztery lata temu, ale wie, że w przypadku Villa’s chcę móc wyrazić własne zdanie.

Potrzebujemy zastępcy szefa kuchni, który będzie wirtuozem w przygotowywaniu ryb, ekspertem w gotowaniu al dente i mistrzem cukiernictwa. Nasze menu nie przewiduje przeciętności.

Taksówka zatrzymuje się przed lokalem, którego witryny są jeszcze zasłonięte, a szyld owinięty folią. Moje wskazówki dla firmy wnętrzarskiej brzmiały: restauracja ma być świeża, nowoczesna, jasna, o klasycznym, ponadczasowym designie, tak aby dobrze się prezentowała niezależnie od mody.

W tej kwestii Angelo również się nie wtrącał. „Zróbcie, jak uważacie, dla mnie wszystkie restauracje wyglądają tak samo”.

Musiałam za to walczyć z tatą, ponieważ nie chciałam, aby Villa’s wyglądała jak trattoria z kraciastymi obrusami i wiklinowymi koszyczkami z grissini.

– Co jest złego w trattoriach z obrusami w kratkę? – gderał.

– Nic, poza tym, że tu jest Tribeca – zaznaczyłam.

Daleko stąd do hermetycznej dzielnicy Upper East Side, kolebki bogaczy i elit Manhattanu, czy do jej siostry bliźniaczki na West Side, która kieruje swoją ofertę do intelektualnej niszy miasta. Tutaj, na południu wyspy, poniżej Canal Street, znajduje się młoda i modna część Nowego Jorku, która uwielbia galerie sztuki i życie towarzyskie, przyciągając mnóstwo celebrytów młodego pokolenia. W przypadku trattorii ryzykowalibyśmy, że nie będziemy tu pasować.

Spędziłam dwa dni, dyskutując z Tindarem, kierownikiem budowy i dalekim kuzynem taty. (Mamy krewnego na każdą potrzebę budowlaną. Stolarz? Jest. Elektryk? Tak samo. Hydraulik? Również). On twierdził, że w restauracji ściany powinny być pomalowane na żółto, ja natomiast wybrałam białą farbę w ciepłej, matowej tonacji o gładkim wykończeniu.

Podczas nanoszenia farby wałkiem przez cały czas narzekał: „Tu wygląda jak w szpitalu”, ale on nie ma wizji całości, a ja tak.

Wyjmuję kilka suchych liści z dwóch doniczek z ziołami, które kazałam postawić po obu stronach wejścia, kiedy mój wzrok pada na motocykl zaparkowany na poboczu.

To Triumph Bonneville T100 w stylu naked, błękitno­-poma­rańczowy. Robi wrażenie. Właśnie taki motocykl bym kupiła, gdyby tylko było mnie na niego stać.

Pete i Angelo jako chłopcy tuningowali silniki do nielegalnych wyścigów, a ja im pomagałam. Głównie była to wymówka, aby spotkać Luisa Pantieriego, ich trzeciego „wspólnika”, w którym podkochiwałam się bez wzajemności. Potem Luis przeprowadził się do New Jersey, zauroczenie minęło, ale pasja do motocykli pozostała.

Zrywam gałązkę rozmarynu i wącham ją, wchodząc do restauracji. Przy barze zastaję Lizę. Czyści już wypolerowane kieliszki i spogląda z zaciekawieniem w stronę drzwi biura.

– Juls – wita się, gdy tylko mnie zauważa. – Proszę, proszę, weźmy go – błaga, patrząc na mnie wytrzeszczonymi oczami.

– Co mielibyśmy wziąć? – pytam zaskoczona.

– Nie co, tylko kogo! – Przymilnie pomaga mi zdjąć kurtkę, po czym bierze mnie pod ramię. – Jest z twoim ojcem, rozmawia o posadzie zastępcy szefa kuchni i zostanie moim mężem, ale jeszcze o tym nie wie.

Rzucam jej sceptyczne spojrzenie.

– Czy coś mnie ominęło?

Kierujemy się w stronę drzwi z tabliczką „Dla personelu”, które prowadzą do biura i szatni.

– Pamiętasz, jak mówiłam ci, że mężczyzna moich marzeń musi mieć łagodny, ale zarazem seksowny uśmiech, zuchwały wyraz twarzy, usta, które chciałoby się zjeść, a ciało takie, że nogi same się uginają? I zadeklarowałam, że na zawsze pozostanę singielką, ponieważ takie połączenie doskonałości nie może istnieć? A jednak istnieje i jest tam z Gualtierem.

– A co się stało z Jimmym Caputo? – Jimmy jest chłopakiem, z którym się spotyka.

– Między nami koniec – ucina temat. – Nie poczułam z nim żadnej chemii. A teraz, proszę, idź i spraw, aby twój ojciec go zatrudnił. Przyniosę ci kawę.

– Nie chcę kawy – sprzeciwiam się.

– Chcesz – powtarza stanowczo. – Jak wyglądam?

Patrzę na nią szybko.

– Ładnie.

Liza rozpina guzik w sukience.

– A teraz?

– Jesteś ładna i wydekoltowana? – Mam nadzieję, że to właściwa odpowiedź.

– Dobrze, że rano założyłam push­-up. Dlaczego nie mam twoich cycków?!

– Gdybym mogła, oddałabym ci je.

Od czasu, kiedy dojrzałam, moje piersi zawsze były źródłem stresu. Bycie trzynastoletnią dziewczyną z miseczką D to psychiczna tortura. Koleżanki z klasy mi zazdrościły, a ja chciałam po prostu zniknąć za każdym razem, gdy na mojej drodze pojawiał się mężczyzna.

– I pamiętaj, nie przestrasz go. Uśmiechnij się ładnie.

– Ja nikogo nie straszę – protestuję.

– Juls, robisz strasznie dobre jedzenie.

Uśmiecham się od ucha do ucha.

– Tak jest dobrze? – pytam przez zaciśnięte zęby.

– Wyglądasz jak Dracula przed stowarzyszeniem dawców krwi. Mniej. Mniej. Okej, teraz jest idealnie.

Otwieram drzwi do biura, a mój ojciec wita mnie z szeroko otwartymi ramionami.

– Giulietta!

Potem spogląda na mężczyznę siedzącego przed nim, odwróconego do mnie plecami. Szerokość jego ramion sprawia, że od razu rozumiem entuzjazm Lizy.

– Poznaj moją najmłodszą córkę. Giulietto, to jest Romeo.

Mężczyzna odwraca się w moją stronę, a ja go rozpoznaję.

Nie dzięki krótkim, jasnobrązowym włosom czy piwnym oczom z długimi, gęstymi rzęsami ani też ze względu na przekonujący uśmiech kogoś, kto jest we właściwym miejscu. Zdradza go kask, który trzyma na kolanach, z napisem „Dirrrty Daddy”, taki sam jak ten należący do motocyklisty, który ochlapał mnie wodą z kałuży.

Oraz patyczek lizaka wystający z jego ust.

Wiem, że się nie mylę – w jego osłupiałym spojrzeniu widzę, że on również mnie rozpoznał.

– Romeo, co? – mówię chłodno. Przykro mi, Liza, zdaje się, że pozostaniesz singielką. – Możesz iść, tato, dokończę rozmowę.

– Właściwie prawie skończyłem – odpowiada tata.

– Ty tak. – Biorę krzesło i siadam obok niego z rękami splecionymi na biurku. – Ja jeszcze nie zaczęłam.

– W takim razie miłej pogawędki. – Poddaje się i wstaje. – Ja tymczasem sprawdzę, czy wina są zgodne z zamówieniem i czy wszystkie dostarczono.

Zostajemy sami, a w pokoju zapada cisza jak przed wiszącym w powietrzu pojedynkiem.

– Romeo – zaczynam.

– Posłuchaj – rzuca siedzący przede mną mężczyzna w tym samym momencie.

– Ja teraz mówię.

– Nie, ja – odpowiada.

– Uważasz, że masz prawo zabierać głos jako pierwszy? To aroganckie z twojej strony.

– Chciałem cię przeprosić, ale jeśli tak to odbierasz…

– Przeprosiny mi się należą i nie są kwestią twojej dobrej woli. O ile wiesz, czym jest dobre wychowanie, choć w tej chwili zakładam, że nie. Powinieneś był przeprosić mnie już wtedy na światłach, zamiast ze mnie drwić. Na twoim miejscu każdy zaproponowałby, że pokryje koszty pralni…

– I co jeszcze? Powinienem usypać dywan z róż pod twoimi stopami?

– Nie miałabym nic przeciwko.

– Okej, przepraszam, masz rację. Ochlapałem cię wodą z kałuży, ale nie miałem takiego zamiaru.

– Jeszcze tego brakuje, żebyś miał to robić dla zabawy! – wykrzykuję.

– Posłuchaj, Giulietto.

– Mam na imię Julia – prostuję. – Przez „J”.

– Wydaje mi się, że twój ojciec przedstawił cię jako Giuliettę.

– To przydomek.

Lewy kącik jego ust unosi się w górę.

– Którego nie lubisz.

– To nie twoja sprawa.

– Wyjaśnisz mi, co mamy robić?

– Przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną.

– A ta z twoim ojcem czym była? – prowokuje mnie.

– Mój ojciec jest właścicielem restauracji, ja nią zarządzam.

Nie wydaje się przekonany.

– Szefem kuchni jest Angelo, czy to nie on powinien przeprowadzać ze mną rozmowę?

– Kuchnia podlega mnie.

Romeo wzdycha głośno, dając za wygraną.

– W porządku, co chcesz wiedzieć?

– Sos beszamelowy: jak go robisz?

– Żartujesz?

– Jestem całkowicie poważna.

– Mąka i masło w równych proporcjach, mleko, sól i gałka muszkatołowa – odpowiada z niezachwianą pewnością.

– Kiedy dodajesz mąkę? – dopytuję.

– Po odparowaniu całej wody z masła, w przeciwnym razie aktywuje się gluten i mogą powstać grudki.

Powstrzymuję rozczarowanie.

– A mleko? Dolewasz gorące czy zimne? – rzucam, gdy nagle w drzwiach pojawia się Liza.

– Puk­-puk…

– Nie teraz – mówię, przerywając jej. Mój ton musi być nieznoszący sprzeciwu, ponieważ wycofuje się bez mrugnięcia okiem. Wracam świdrującym spojrzeniem do Romea. – Mleko.

– Wolę w temperaturze pokojowej, żeby mąka nie stężała.

– Dobrze. – Uśmiecham się sztucznie.

– Coś jeszcze?

– Co dodajesz do amatriciany? Bekon czy pancettę?

Tego nie może wiedzieć, jeśli nie był we Włoszech.

– Ani jedno, ani drugie – odpowiada pewnie. – Tylko włoskie guanciale. Coś jeszcze?

Teraz go złapię. Na tym pytaniu polegnie, jestem tego pewna.

– Jakiego ryżu używasz do zrobienia arancino?

– Odmiana carnaroli jest najlepsza do przygotowania aranciny. – Użył rodzaju żeńskiego, niech go szlag. – Ale jeśli nie byłaby dostępna, to wszystkie odmiany ryżu do risotto będą odpowiednie, pod warunkiem że mają wysoki współczynnik wchłaniania wilgoci.

Jego odpowiedź jest bezbłędna. Wbijam sobie paznokcie w dłonie z irytacji, a choć nie może tego zobaczyć, to półuśmiech na jego twarzy mówi mi, że dobrze o tym wie.

– Dobrze – stwierdzam, próbując zyskać na czasie.

– Skończyliśmy?

– Pesto? – magluję go dalej.

– Będziemy serwować pesto? – pyta mnie sceptycznie.

– Czy ty będziesz je serwować, tego nie wiem. Z czego je przyrządzasz?

– Bazylia, oczywiście – odpowiada pewny siebie. – Oliwa z pierwszego tłoczenia, parmezan, pecorino, sól i czosnek. Wszystko zmiksowane, ale krótko.

Na hasła „parmezan i pecorino” byłam gotowa się poddać, ale z blenderem niestety się pogrążył. Wygrałam.

– Moździerz i tłuczek – poprawiam go. – Ostrza blendera nagrzewają się i pesto się utlenia, robi się gorzkie i nabiera błotnistego koloru.

– W małych ilościach masz rację, ale w restauracji? Poza tym wystarczy włożyć wcześniej kielich blendera i ostrza do zamrażarki.

– Damy ci znać, Romeo – kończę oschłym tonem, który wyraźnie sugeruje, że już się do niego nie odezwiemy.

– Odrzucasz moją kandydaturę z powodu dyskusyjnej procedury? Gdzie się podział profesjonalizm?

– Nie wiem, jakiego profesjonalizmu mogę się spodziewać po zarozumiałym bucu, który nie przyznaje się do swoich błędów. Nie chcę problemów w kuchni, a ty na pewno będziesz je stwarzał. Przykro mi. – Przesuwam życiorys w jego stronę, dając mu do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. – Dziękuję za przybycie, życzę ci powodzenia gdzie indziej.

Potrząsa głową, mnie kartki i wpycha je niechlujnie do kieszeni kurtki motocyklowej, po czym wychodzi, znacznie bardziej rozczarowany niż ktoś, kto właśnie poległ na rozmowie kwalifikacyjnej.

Spokojnie, w Nowym Jorku jest pełno lokali, które dopiero się otwierają. Na wiosnę pojawia się więcej restauracji niż stokrotek w Central Parku. Jestem pewna, że do końca dnia znajdzie inną dobrze płatną pracę.

Oczywiście pozostaje problem, kogo postawić obok Angela…

Wychodzę z biura i wkradam się do kuchni, wciąż jeszcze nieskazitelnie czystej i lśniącej.

Dotykam lady do wydawania dań, a moje ciepłe dłonie pozostawiają małe odciski pary na zimnej stali. Podnoszę się i siadam na blacie, próbując wyobrazić sobie zapalone palniki, patelnie tańczące w płomieniach, noże stukające o deski do krojenia, powietrze nasycone parą, gorąc bijący od pieców, który podrażnia oczy, nozdrza wypełnione zapachem roztopionego masła, kelnerów wchodzących i zgłaszających zamówienia oraz ustawione w rzędzie białe talerze gotowe do nałożenia potraw. I siebie dbającą o aranżację dań…

– A więc? – Liza wpada do kuchni z butelką Nero d’Avola w dłoni, przerywając moje sny na jawie.

– Więc co?

– Idealny mężczyzna! Zatrudniliśmy go, prawda? – pyta zaniepokojona.

– Nie – informuję ją.

Liza wpatruje się we mnie osłupiała.

– Dlaczego?

– Nie potrafi zrobić pesto – kłamię.

Wiem, że zna przepis. Sama również często używam blendera, żeby było szybciej.

Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłam.

– Ale w menu nie ma niczego z pesto! – protestuje Liza.

– Kiedyś może się pojawić.

– Wygląda, jakby wyszedł z powieści romantycznej – żali się Liza.

I ja, i ona mamy słabość do historii miłosnych o wysokim ładunku erotycznym. Należymy też do niewielkiego klubu książki, w którym spotykamy się w każdą niedzielę późnym wieczorem, a dyskusje zawsze kończą się zdaniem: „Dlaczego nie ma mężczyzn takich jak ci z książek?!”.

– To wszystko iluzja, zaufaj mi.

– Jestem bardzo rozczarowana, muszę się napić. Gdzie jest korkociąg? – marudzi Liza, rozglądając się dookoła.

– Wisi tam, na wieszaku z przyborami – wskazuję.

Bierze go i wbija w korek butelki.

– Świetnie. Jeśli nie zatrudnisz mężczyzny moich marzeń, powiem Gualtierowi o tym czymś, co ukrywasz w moim garażu – rzuca tajemniczo.

– Nie zrobisz tego.

– Jeśli nie chcesz się przekonać, nie wystawiaj mnie na próbę, Juls. – Podnosi butelkę i zbliża ją do ust. – Na zdrowie!

To okrutne. Picie wina tuż przed moim nosem jest naprawdę niebywałym okrucieństwem.

– Nienawidzę cię…

Tak bardzo chciałabym się napić łyka.

– Nie możesz.

– Idź w cholerę, Liza… Wygrałaś. – Może istnieje sposób, który zadowoli ją i uratuje mnie. Bóg jeden wie, że tylko Liza pozwala mi prowadzić na wpół normalne życie. – Daj łyka.

6

DwightRomeo

– Jestem spalony – informuję Bristola podczas naszego spotkania podsumowującego.

Jestem rozczarowany samym sobą. Na podłodze obok mnie leży walizeczka ze wszystkimi rzeczami osobistymi Romea Corellego, które muszę oddać: telefon komórkowy, klucze do mieszkania, fałszywe dokumenty…

– Tego nie było w planie. Jak to się stało? – pyta.

Zanim zdążę odpowiedzieć, rozlega się pukanie do drzwi. To już trzeci raz od mojego przybycia.

– O co, do cholery, chodzi tym razem?! Otwarte!

– Przepraszam – przerywa nam Brenda Callaghan, wchodząc z teczką. – Mam tu najnowszy raport w sprawie „Dancing Queen”.

Bristol patrzy na nią z wybałuszonymi oczami.

– Dostałem już najnowszy raport ze sprawy „Dancing Queen”, przyniosłaś mi go dziś rano, nie pamiętasz?

– Do tego dodałam załączniki i…

Bristol wyrywa jej teczkę z ręki, po czym wyrzuca ją do kosza.

– Dostałem załączniki w południe. A teraz posłuchaj mnie uważnie i przekaż wszystkim koleżankom, że następna, która przyjdzie tu z wymówką, zostanie zdegradowana. Powiedz Susan, że nie, nie chcemy kawy, powiedz Marcie, że nie potrzebujemy żadnego wsparcia psychologicznego, powiedz Kate, że nie ma rannych, naprawdę niczego nie potrzebujemy.

– Tak jest, proszę pana. – Brenda wykonuje zwrot w tył i zamyka za sobą drzwi.

Bristol patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Wolałem cię, kiedy nosiłeś warkoczyki i wąsy jak Magnum z Detektywa z Hawajów, Faraday. Odkąd wróciłeś do swojego naturalnego wyglądu, w biurze zapanowało istne szaleństwo. Każdego dnia któraś pyta: „Czy Dwight dziś będzie?”. Jeszcze jeden taki tydzień, a zgłoszę wniosek o wcześniejszą emeryturę.

– Aż tak?

– Zrób mi przysługę: ożeń się.

– A kto by mnie chciał?

– Na zewnątrz czeka kolejka, Faraday, masz w czym wybierać.

– Żadna kobieta nie chce mężczyzny, który nie może być z nią całkowicie szczery, który nigdy nie ma prawdziwego domu i który z dnia na dzień znika, nie mówiąc, gdzie idzie i dlaczego.

Dla Bristola jest to jednak całkowicie bezcelowe tłumaczenie. On również ożenił się dopiero wtedy, gdy przestał brać udział w tajnych operacjach. Wielu agentów rozwiodło się z powodu podwójnego życia oraz tego, czego nie można mówić: dokąd idziesz, z kim, dlaczego, czy i kiedy wrócisz.

– Ale jako kierownik…

– Którym nie zostanę, ponieważ nie uda mi się przeniknąć do familii Villa i doprowadzić Maniscalco przed oblicze sprawiedli­wości – komentuję rozgoryczony.

– Miałeś niepodważalną tożsamość. Co powiedziałeś Gualtierowi? Że w niedziele nie chodzisz do kościoła, a do skręcania jointów używasz świętych obrazków?

– W całym życiu wypaliłem zaledwie trzy, kapitanie. A zrobiłem to, żeby uniknąć kulki od Aguilery – tłumaczę się. Jako agenci nie mamy zezwolenia na stosowanie środków odurzających, a podczas misji istnieje wiele sposobów, by udawać, że to robimy. W ostateczności, aby ocalić swoje życie, mogę podjąć decyzję samodzielnie. Może kilka skrętów, wypalonych rekreacyjnie i poza służbą, mi umknęło, ale kto jest bez grzechu… – Gualtiero Villa był zdecydowany. Problemem była jego córka.

– Córka? – Bristol wydaje się zaskoczony. – Co ona ma wspólnego z restauracją?

– Niezbyt istotny szczegół: to ona nią kieruje – odpowiadam.

– Tego nie przewidzieliśmy. A jednak nie rozumiem, jakie problemy mógłbyś mieć z kobietą, skoro wszystkie wydają się całkiem zadowolone z twojej obecności, chyba że… – Jego wyraz twarzy się zmienia, a wzrok przeszywa mnie na wskroś. – …to jedna z twoich byłych.

– Nie mam byłych od dawna.

– Zaciągnąłeś ją do łóżka? Przygoda na jedną noc?

– Nie i jeszcze raz nie.

– Więc co się stało?

– Przypadkowo ochlapałem ją wodą z kałuży, w którą wjechałem na motocyklu. Mieliśmy krótką, ale zażartą wymianę zdań, która najwyraźniej jej się nie spodobała, a dziś postanowiła się odegrać w głupi i dziecinny sposób – wyjaśniam krótko.

– To stawia wszystko pod znakiem zapytania i niepokoję się, ponieważ plan B nie jest tak dobry jak plan A. – Bristol trzyma się palcami za skronie, jakby próbował odpędzić silny ból głowy. – Operacja „Super Trouper”. I zanim to powiesz, tak, to Steven wybrał nazwę.

– Co mam robić?

– Nic. Ciebie nie ma w planie B.

Dzień przybrał nieoczekiwanie pozytywny obrót.

– Więc mogę wziąć wolne?! – wykrzykuję, przestawiając się już w myślach na strefę czasową Hawajów. Tydzień surfowania jest tym, czego potrzebuję.

– Ku twojej radości, tak.

– Mogę iść, szefie?

– Spływaj, Faraday. I uważaj, żeby nie narobić więcej szkód, bo inaczej skonfiskuję ci motor.

Chwytam kurtkę, by wyjść z biura. Spokój, z jakim Bristol mnie żegna, dotyka mnie o wiele bardziej, niż gdyby mi nawrzucał, jak to ma w zwyczaju. Nie wydaje się zły, ale rozczarowany, co jest gorsze. Chociaż na pierwszy rzut oka relacja między nami jest szorstka, a czasami wręcz wroga, to w głębi duszy się lubimy. Szanuję go i chcę sprostać jego oczekiwaniom.

Nagle dźwięk telefonu komórkowego wypełnia pokój, przełamując nieznośną ciszę.

– Nie odbiera pan? – pytam Bristola.

– To nie mój telefon – mówi, nie podnosząc wzroku znad dokumentów rozrzuconych na biurku.

– Mój też nie.

Dźwięk dzwonka wciąż unosi się między nami. Rozglądamy się wokół, aby zidentyfikować jego źródło. Okazuje się, że dochodzi z walizeczki z moimi rzeczami do infiltracji.

Otwieram ją, a telefon Romea dzwoni głośniej. Na ekranie wyświetla się nieznany numer.

– Odbierz – nakazuje mi szef.

– Halo? – powątpiewając, odbieram połączenie.

– Z tej strony Julia Villa.

Te słowa wystarczają, by postawić mnie do pionu.

– To córka Villi – wymawiam bezdźwięcznie w stronę Bristola. Daje mi znak, żebym włączył tryb głośnomówiący, więc przełączam na głośnik.

– Słucham.

– Czy nadal jesteś dostępny? – pyta bez ogródek kobiecy głos. Kryje się w nim cień irytacji, jakby Julia została zmuszona do wykonania tego telefonu.

– Tak, dlaczego?

– Zgłoś się do Villa’s we wtorek rano, zostałeś przyjęty.

– Przyjęty? – powtarzam zdumiony.

– Jeśli nie jesteś już zainteresowany, powiedz od razu i nie marnuj mojego czasu.

Bristol wytrzeszcza oczy i kiwa głową.

– Oczywiście, że jestem zainteresowany.

– Dobrze. Bądź punktualnie o dziesiątej. Spóźnij się o minutę, a wylatujesz – mówi Julia i rozłącza się bez pożegnania.

7

Julia

Na moim koncie znajduje się dziewięć tysięcy siedemset trzydzieści sześć dolarów. To dużo lub mało – wszystko zależy od tego, co się chce z nimi zrobić.

Dla mnie to oszczędności całego życia, które zaczęłam gromadzić, odkładając pierwszego dolara tego lata, kiedy zaczynałam od obierania ziemniaków na gnocchi w Reginie.

Rodzinie Villa nigdy nie brakowało pieniędzy. Oczywiście nie jesteśmy Rockefellerami, ale mój tata obalił stereotypy mówiące, że trzecie pokolenie zawsze trwoni majątek. Żadne z nas, trójki rodzeństwa, nie dostawało pieniędzy tylko dlatego, że było ich pod dostatkiem. Otrzymywaliśmy je za zrobienie czegoś, co zasługiwało na premię.

Dobre stopnie, szlachetne uczynki czy prace, nawet te drobne i dorywcze – wszystko było wynagradzane. Tata zawsze nam powtarzał: „Kiedy zarabiasz pieniądze swoją pracą, nie jesteś nikomu nic winien. Możesz z nimi zrobić, co zechcesz”.

Zawsze podobało mi się to stwierdzenie, że mogę zrobić z nimi, co tylko chcę. A ja chciałam zrobić z nimi wiele rzeczy, więc kombinowałam, jak odkładać grosz do grosza. W wieku ośmiu lat powiedziałam sobie: „Jeśli odłożę trzy dolary dziennie, każdego roku będzie to ponad tysiąc dolarów, a zanim skończę osiemnaście lat, będę miała dziesięć tysięcy dolarów dla siebie”. Dokładnie dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt sześć. Wydawało mi się, że to ogromna suma.

Może rzeczywiście taka by była, ale koło fortuny potoczyło się w innym kierunku i wstrzymało wszystkie moje plany: szkoły gotowania, podróże, poznawanie nowych potraw i kultur.

Był też moment, w którym ta suma wydawała mi się wręcz przytłaczająca, biorąc pod uwagę, że moje życie było praktycznie ograniczone do czterech ścian domu.

Teraz, mając dwadzieścia osiem lat, dostrzegam, że to zdecydowanie niewielka kwota. Od jakiegoś czasu przyjęłam zasadę, że zanim wydam, muszę zarobić, żeby nie uszczuplać kapitału.

Teoretycznie miały być moim małym funduszem, dzięki któremu znajdę własne miejsce, a ponieważ wylądowałam jako kierowniczka sali w Villa’s, a nie w kuchni, gdzie chciałam być, zamierzam wykorzystać te pieniądze, by na nowo zdefiniować siebie.

Nie zamierzam przez całe życie przyjmować zamówień ani sprawdzać czystości naczyń i sztućców.

Zazdroszczę Lizie, której udało się zamieszkać samodzielnie, nie czekając na męża. Jasne, jej mieszkanie mieści się nad smażalnią, obok domu matki, ale to i tak spory sukces.

W mojej skrzynce mailowej pojawiają się powiadomienia o trzech nowych wiadomościach: pierwsza przypomina o jutrzejszej wizycie kontrolnej, druga to comiesięczne przypomnienie o zakupie no­wego zestawu akcesoriów, bez których nie mogę się obejść, a ostatnia to promocja „zaproś przyjaciela” na weekendowy rafting w Kolorado, z przejazdem i noclegiem w cenie.

Nastawiam alarm, żeby nie zapomnieć o wizycie kontrolnej, w internetowym koszyku zatwierdzam zamówienie, które przyjdzie za dwa dni, i z ciężkim sercem rozmyślam o weekendowym raftingu.

Tysiąc dwieście dolarów, tysiąc, gdyby Liza dołączyła, ale ona nienawidzi wszelkich sportów poza hokejem. Nie wiem, czy oglądanie zawodników hokeja to to samo, co interesowanie się nim, ale nie mogę jej tego wypominać – której dziewczynie nie podobają się hokeiści?

Na drugim miejscu plasują się piłkarze, a po nich koszykarze, ale Liza interesuje się sportem wyłącznie jako obserwatorka.

Osobiście doceniam również inne rodzaje sportów: skoki spadochronowe albo na bungee, paralotniarstwo, wspinaczkę po drzewach… Oto, na kogo się wyrasta, dorastając z dwoma starszymi braćmi!

Żeby tylko brać udział w tych samych aktywnościach, od najmłodszych lat starałam się udowodnić, że mam tyle samo odwagi co oni, a nawet więcej. Świadczyły o tym wszystkie obtarcia i siniaki, które pokazywałam z dumą, jakby były medalami.

Liza natomiast była tą, która odmierzała nam czas, sędziowała i prowadziła punktację.

Ja jednak nie potrafię siedzieć z założonymi rękami, dlatego dziś jestem w restauracji, aby sprawdzić cały zespół i dokonać przeglądu sali oraz kuchni przed otwarciem w przyszłym tygodniu.

– Gotowa? – Liza pojawia się przede mną i zamyka mi przed nosem laptopa jednym ruchem ręki. – Cała załoga jest na zewnątrz, wpuścimy ich? Słońce pali jak w lipcu, a przecież nie chcemy, żeby się, biedactwa, ugotowali.

– Ależ jesteś litościwa. – Zerkam na godzinę na moim telefonie. W sali nie będzie zegarów, bo ludzie nie powinni jeść w pośpiechu. Czekam, aż dziewiąta pięćdziesiąt osiem zmieni się w dziesiątą. – Możesz otworzyć.

Patrzę, jak chłopaki wchodzą jeden po drugim – Denny, Mickey, Rob, Vinnie i Sonny – i z radością zauważam, że Romea nie ma wśród nich.

Zrobiłam, co w mojej mocy, by zadowolić Lizę, ale jeśli się nie pojawi, nic na to nie poradzę, prawda?

– Proszę, usiądźcie – mówię, wskazując stoły i krzesła, które będą służyły klientom. Krzesła są marki Cassina, wykonane według projektu Giò Pontiego, bukowe z kremowym obiciem. Udało mi się je kupić za połowę ceny, ale co do legalności tych zakupów mam pewne wątpliwości. – Witam wszystkich, już się znamy, więc nie ma potrzeby, abyśmy się sobie przedstawiali. Mam nadzieję, że w Villa’s poczujecie się jak w drugim domu, bo spędzicie tu dużo czasu.

– Dzień dobry – oznajmia Romeo, wchodząc z kaskiem pod pachą i tekturowym pudełkiem w drugiej ręce.

– Powiedziałam: równo o dziesiątej – upominam go lodowatym tonem.

– Wiem i byłbym tu trzy minuty temu, gdybym nie natknął się na kolejkę w Pintori. – Mówiąc to, kładzie pudełko na jednym ze stolików, otwiera je, a zapach świeżych cannoli wypełnia pomieszczenie. – Pomyślałem, że miło byłoby przynieść mały poczęstunek, żeby przełamać lody.

Nienawidzę go.

– Kocham go – szepcze do mnie Liza, zanim bierze do ust kęs cannolo z pistacjami.

Zamierzam go ignorować, jak gdyby nigdy nic.