Międzyrzecze - Marcin Ogdowski - ebook + książka

Międzyrzecze ebook

Marcin Ogdowski

4,3
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 266

Oceny
4,3 (181 ocen)
81
78
16
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wilq1976

Dobrze spędzony czas

autor naprawdę ma chyba szklaną kulę , teraz podczas wydarzeń na Ukrainie , czytając tą książkę człowieka ogarnia strach przed jutrem
20
Alicja_z_lasu

Nie oderwiesz się od lektury

dla wszystkich, którzy sądzą że wojna nas nie będzie nigdy dotyczyć....
10
Pawelkkkkkk

Z braku laku…

Szkoda że autor przelewa swoje żale na karty książki.
02

Popularność




MARCIN OGDOWSKI

Międzyrzecze

„Cena przetrwania…”

 

 

© 2019 Marcin Ogdowski

© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładkę: Tomasz Tworek

 

 

ISBN 978-83-65904-51-5

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Ta książka jest nowelą osadzoną w nurcie political/war fiction. Kontekst dla niej stanowią często prawdziwe wydarzenia, lecz mimo powierzchownych analogii wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe.

Dedykuję Matce,

uosobieniu cech tego narodu.

Osobie pięknej, odważnej i kochającej.

Potrafiącej nienawidzić – także najbliższych.

Traktującej dom jak azyl i pułapkę.

Mądrej, a mimo to często dającej się zwodzić fatalizmowi.

Utalentowanej i zdolnej poświęcić marzenia dla małych stabilizacji.

Miotającej się między lenistwem a kompulsywną aktywnością.

Pielęgnującej koszmarne słabości do używek.

Chwilami szalonej aż po zatracenie.

Ale jestem dzięki Niej – i tylko to naprawdę się liczy.

Dez…

Cały czas, cały czas nisz­czy­łem to, co bu­do­wa­li­śmy przez dwa­dzie­ścia lat. Jak­bym mat­kę za­rzy­nał – ze wspo­mnień sa­pe­ra, uczest­ni­ka Woj­ny Obron­nej 1939 roku. Za: Mel­chior Wań­ko­wicz, Strzę­py epo­pei. Szpi­tal w Ci­chi­ni­czach. Wrze­sień ża­gwią­cy. Po klę­sce, War­sza­wa 2009, s. 300.

-1-

Prze­smyk su­wal­ski, 25 lip­ca, nie­dzie­la

– Było su­per, jest do­sko­na­le… – wy­ce­dził peł­nym sar­ka­zmu to­nem Piotr Ku­char­ski, przy­glą­da­jąc się swo­jej twa­rzy na ekra­nie wy­łą­czo­ne­go smart­fo­nu. Pro­wi­zo­rycz­ne lu­ster­ko nie da­wa­ło wy­raź­ne­go ob­ra­zu, ale to, co do­strzegł, wy­star­czy­ło, by uznać, że jego wi­ze­ru­nek – przy­stoj­ne­go męż­czy­zny – wła­śnie zna­czą­co ucier­piał. Gór­na szczę­ka bo­la­ła go jak dia­bli, w ustach czuł me­ta­licz­ny smak krwi. Stra­cił obie je­dyn­ki, pra­wa dwój­ka, do­tknię­ta ję­zy­kiem, ru­sza­ła się ni­czym ra­chi­tycz­ne drze­wo na wie­trze. Pchnął ją moc­niej i syk­nął z bólu – ząb opadł na dol­ną war­gę. Ku­char­ski splu­nął, zo­sta­wia­jąc na pia­sku ko­lej­ny krwa­wy ślad. Wzdry­gnął się na wi­dok resz­tek wła­sne­go uzę­bie­nia. W po­rów­na­niu z ra­na­mi, ja­kie wi­dział kil­ka­dzie­siąt mi­nut wcze­śniej, zde­kom­ple­to­wa­nie szczę­ki było sym­bo­licz­nym uszczerb­kiem. A mimo to dał się po­nieść po­czu­ciu wiel­kiej stra­ty… Przez mo­ment wal­czył z po­ku­są, by ze­brać zęby i scho­wać je do kie­sze­ni. Gdy był dziec­kiem, mat­ka ko­lek­cjo­no­wa­ła jego mle­cza­ki. „Na pa­miąt­kę” – mó­wi­ła. Pew­nie prze­trwa­ły gdzieś na stry­chu w ro­dzin­nym domu, w tej gra­ciar­ni bez ładu i skła­du. Piotr mi­mo­wol­nie się uśmiech­nął. Za­raz jed­nak spo­waż­niał. „Nie chcę ich” – uznał. Po­mysł za­bra­nia zę­bów wy­dał mu się osta­tecz­nie ma­ka­brycz­ny. No i gdzieś z tyłu gło­wy świ­ta­ło mu, że zęby przy­no­szą pe­cha. W swo­im po­przed­nim ży­ciu nie był szcze­gól­nie prze­sąd­ny, ale od­kąd tra­fił na Prze­smyk, a świat stał się nie­bez­piecz­nym miej­scem, ra­cjo­na­lizm za­czął u nie­go prze­gry­wać z my­śle­niem ma­gicz­nym.

Spoj­rzał przed sie­bie. Tam­ten na­dal był nie­przy­tom­ny. Gdy Piotr do­strzegł go po raz pierw­szy – po tym, jak sam od­zy­skał świa­do­mość – za­czął pa­nicz­nie szu­kać swo­je­go Be­ry­la. Broń naj­wy­raź­niej prze­pa­dła, choć Ku­char­ski do­brze pa­mię­tał, że trzy­mał ją w rę­kach, gdy na­stą­pił ostat­ni za­re­je­stro­wa­ny przez nie­go wy­buch. Na szczę­ście wciąż miał VIS-a – do­tknię­cie rę­ko­je­ści pi­sto­le­tu przy­wró­ci­ło mu spo­kój.

Tam­ten za­czął się bu­dzić. Piotr przyj­rzał się jego twa­rzy. „Chło­piec, nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia dwa lata” – oce­nił. Tak jak Ku­char­ski, i on zgu­bił gdzieś swój hełm, od­sła­nia­jąc ogo­lo­ną na zero gło­wę. „Nic się u was w tej kwe­stii nie zmie­ni­ło” – w re­flek­sji Pio­tra mnó­stwo było po­czu­cia wyż­szo­ści. „Jak cię­li, tak tną – do go­łej skó­ry, jak ba­ra­ny”.

Mło­dzik się­gnął dło­nią do pasa. Nic tam nie zna­lazł; Ku­char­ski już wcze­śniej upew­nił się, że tak wła­śnie bę­dzie. Gwał­tow­ny ruch spra­wił za to, że skrzy­wił twarz w bólu. Piotr do­brze wie­dział, skąd ów gry­mas. Prze­niósł wzrok na nogi chło­pa­ka – obie mia­ły po­waż­ne, otwar­te zła­ma­nia. Po­kaź­ne frag­men­ty ko­ści prze­bi­ły się nie tyl­ko przez mię­śnie i skó­rę – roz­dar­ły też so­lid­ny ma­te­riał, z któ­re­go wy­ko­na­no mun­du­ro­we spodnie. Okrwa­wio­ne ki­ku­ty wy­glą­da­ły pa­skud­nie i zło­wiesz­czo.

– Cier­pisz, skur­wy­sy­nu. – W sło­wach Pio­tra nie było ani krzty współ­czu­cia.

Tam­ten ob­da­rzył go spoj­rze­niem, w któ­rym nie­na­wiść mie­sza­ła się z cie­ka­wo­ścią. „Wca­le się mnie nie boi…” – to stwier­dze­nie roz­zło­ści­ło Ku­char­skie­go. Miał ocho­tę się pod­nieść i ob­da­rzyć chło­pa­ka so­lid­nym kop­nia­kiem w gło­wę. Lecz wte­dy dał o so­bie znać ból twa­rzy. Piotr jęk­nął i oparł gło­wę o ścia­nę dołu.

Przez chwi­lę po­zo­stał w tej po­zy­cji, za­ci­ska­jąc za­łza­wio­ne oczy.

– Gdzie je­ste­śmy? – tam­ten py­tał w swo­im ję­zy­ku, lecz Ku­char­ski do­sko­na­le go ro­zu­miał. Spoj­rzał na nie­go, a po­tem ro­zej­rzał się. Sie­dzie­li w ja­kimś dole, głę­bo­kim na pół­to­ra me­tra. Naj­pew­niej był to lej, o czym świad­czył stoż­ko­wy kształt wgłę­bie­nia. Po­kaź­nej wiel­ko­ści, pew­nie po lot­ni­czej bom­bie, ale rów­nie spo­ry wy­łom w zie­mi mógł spo­wo­do­wać wiel­ko­ka­li­bro­wy po­cisk ar­ty­le­ryj­ski. A prze­cież jed­ne i dru­gie roz­ora­ły po­zy­cje, któ­re jesz­cze ja­kiś czas temu ob­sa­dza­li ko­le­dzy Pio­tra. „Ja­kim cu­dem zna­la­złem się tu, z tym go­ściem?” – Ku­char­ski nie miał po­ję­cia. „Gdzie do­kład­nie jest ten pier­do­lo­ny dół?” – na to py­ta­nie tak­że nie był w sta­nie od­po­wie­dzieć.

Wzniósł ra­mio­na ku gó­rze.

– Gdzieś – od­parł, si­ląc się na non­sza­lan­cję.

– Nie­waż­ne gdzie, za chwi­lę będą tu moi to­wa­rzy­sze. – Łysy, jak na­zwał go w my­ślach Piotr, po­ło­żył dło­nie na dnie leju. Na­stęp­nie ode­pchnął się tak, by wy­god­niej oprzeć ple­cy o ścia­nę dołu. Ten ruch spra­wił mu spo­ro bólu, co Ku­char­ski od­no­to­wał z sa­tys­fak­cją. – Daj za­pa­lić. – Chło­pak nie pa­trzył już na Pio­tra pro­wo­ku­ją­co. Ski­nął za to bro­dą na ple­cak, któ­ry le­żał u stóp Ku­char­skie­go. Piotr zdo­łał go już wcze­śniej prze­szu­kać, wie­dział, że jest w nim kil­ka pa­czek luc­ky stri­ke’ów. Wy­jął jed­ną, przez chwi­lę za­sta­na­wia­jąc się, czy ma do czy­nie­nia z ory­gi­nal­nym wy­ro­bem. Do­brze by to świad­czy­ło o moż­li­wo­ściach apro­wi­za­cyj­nych ar­mii, w któ­rej słu­żył Łysy. Szyb­ko uznał, że to mało praw­do­po­dob­ne. Kraj, z któ­re­go po­cho­dził mło­dzik – choć na po­zio­mie pro­pa­gan­dy gar­dził Za­cho­dem – bar­dzo so­bie ce­nił ame­ry­kań­skie i eu­ro­pej­skie do­bra kon­sump­cyj­ne. Na ory­gi­na­ły jed­nak po­zwo­lić so­bie mo­gli tyl­ko nie­licz­ni kra­ja­nie Ły­se­go, więk­szo­ści mu­sia­ły wy­star­czyć pod­rób­ki. Czy tak było i w tym przy­pad­ku, Ku­char­ski nie za­mie­rzał się prze­ko­ny­wać. Nie pa­lił.

Rzu­cił pacz­kę pro­sto w ręce męż­czy­zny na­prze­ciw­ko. Ten wy­jął pa­pie­ro­sa, za­pa­lił i za­cią­gnął się z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią.

– Na­pi­je­my się? – za­pro­po­no­wał, znów wska­zu­jąc na ple­cak.

Piotr za­śmiał się ci­cho. Kil­ka­na­ście lat temu woj­sko, w któ­rym te­raz słu­żył jego wróg, po­szło w kie­run­ku głę­bo­kiej we­ster­ni­za­cji. Ob­sza­rów nią ob­ję­tych było spo­ro, pod­sta­wą zmia­ny zaś prze­ko­na­nie, że od­tąd li­czy się każ­dy czło­wiek. Za­czę­to więc dbać o wy­po­sa­że­nie in­dy­wi­du­al­ne, co przy­nio­sło po­waż­ną ja­ko­ścio­wą zmia­nę. Żoł­nierz, któ­ry sie­dział przed Ku­char­skim – gdy­by nie spe­cy­ficz­ny wzór ka­mu­fla­żu – mógł­by ucho­dzić za woj­sko­we­go z so­jusz­ni­czej ar­mii. Do cza­su, kie­dy wy­jął­by przy­dzia­ło­wą bu­tel­kę wód­ki.

Wo­jen­ną ra­cję al­ko­ho­lo­wą Piotr na­mie­rzył już wcześ­niej. Ba, na­wet z niej sko­rzy­stał, płu­cząc wy­so­ko­pro­cen­to­wą cie­czą po­ra­nio­ne dzią­sła. Te­raz zro­bił to samo, od­da­jąc Ły­se­mu bu­tel­kę ze śla­dem świe­żej krwi na szyj­ce. Ce­lo­wo.

Młod­szy z męż­czyzn uśmiech­nął się na ten wi­dok. A po­tem po­słał Ku­char­skie­mu wy­zy­wa­ją­ce spoj­rze­nie. Nie wy­czy­ścił szkła – po pro­stu od­krę­cił ko­rek i nie zwa­ża­jąc na za­bru­dze­nie, wziął kil­ka głęb­szych ły­ków.

– Bra­ter­stwo krwi – po­wie­dział i wy­tarł ręką usta.

Piotr zły, że nie uda­ło mu się po­gnę­bić wro­ga, splu­nął na zie­mię.

I wte­dy w oko­li­cy coś wy­bu­chło. Ku­char­ski sku­lił się na mo­ment, ocze­ku­jąc ko­lej­nej eks­plo­zji – ta jed­nak nie na­stą­pi­ła. Wstał więc, moc­no po­chy­lo­ny, wy­jął pi­sto­let i prze­ła­do­wał. Na mo­ment wy­ce­lo­wał broń w Ły­se­go, pal­cem na­ka­zu­jąc mu mil­czeć. A po­tem ostroż­nie wy­su­nął gło­wę po­nad kra­wędź dołu.

Ko­lej­na eks­plo­zja była sil­niej­sza, lecz nie wy­wo­ła­ła w Pio­trze nie­po­ko­ju. Zdo­łał bo­wiem do­strzec sa­pe­rów prze­ciw­ni­ka, za­ję­tych wy­sa­dza­niem zdo­bycz­ne­go sprzę­tu. Syk­nął, wi­dząc ro­ze­rwa­ny wrak Ro­so­ma­ka, któ­re­go do­wód­ca był jego do­brym kum­plem. Ku­char­ski miał na­dzie­ję, że „Ban­da Wiedź­mi­na” prze­ży­ła, że wóz z cha­rak­te­ry­stycz­nym na­pi­sem na bur­cie do­stał się w ręce wro­ga bez za­ło­gi.

Ko­lej­ny wy­buch, ko­lej­ny Ro­so­mak roz­pru­ty.

Piotr prze­łknął gło­śno śli­nę. „Na­stęp­ne dwa­dzie­ścia pięć ba­niek po­szło się je­bać” – stwier­dził ze smut­kiem. Zsu­nął się na dno dołu.

– Mu­sisz się pod­dać. – Łysy da­lej znie­czu­lał się al­ko­ho­lem.

Ku­char­ski po­krę­cił gło­wą, choć nie był prze­ko­na­ny, że to wła­ści­wa re­ak­cja. Bo czy dal­szy opór miał sens? Sam za­bił co naj­mniej trzech nie­przy­ja­ciół i gdy­by każ­dy z żoł­nie­rzy Woj­ska Pol­skie­go po­stą­pił tak samo, agre­sor miał­by nie lada kło­pot. Z dru­giej stro­ny, w boju, któ­ry nie­daw­no się za­koń­czył – gdy Po­la­cy utra­ci­li już ele­ment za­sko­cze­nia – wróg zro­bił im je­sień śre­dnio­wie­cza. Do­słow­nie prze­ko­pał ich sta­no­wi­ska gra­dem sta­li, a przez las – któ­ry da­wał schro­nie­nie Pio­tro­wi i jego ko­le­gom – prze­pchnął falę ognia, wsku­tek cze­go zgi­nę­ły praw­do­po­dob­nie set­ki lu­dzi. Ku­char­ski wi­dział mar­ne reszt­ki pięk­ne­go drze­wo­sta­nu, nim wró­cił na dół leju.

„Czy wal­ka z wami ma sens?” – ob­da­rzył Ły­se­go ba­daw­czym spoj­rze­niem.

Usły­szał dźwięk cięż­kie­go sprzę­tu i znów wy­sta­wił gło­wę. W od­da­li do­strzegł dwa po­tęż­ne bul­do­że­ry, to­czą­ce się dro­gą, przy któ­rej usta­wio­no za­sadz­kę. Ma­szy­ny spy­cha­ły na po­bo­cze roz­bi­te trans­por­te­ry, jed­na na lewą, dru­ga na pra­wą stro­nę kra­jo­wej dwu­pa­smów­ki. Tuż za nimi je­cha­ła wiel­ka la­we­ta. Piotr nie mu­siał się za­sta­na­wiać, w ja­kim celu. Nie­przy­ja­ciel stra­cił spo­ro cięż­kie­go sprzę­tu, wie­le cię­ża­ró­wek wy­peł­nio­nych woj­skiem, lecz za­pew­ne naj­do­tkli­wiej od­czuł utra­tę su­per­no­wo­czes­nego czoł­gu. Ten prze­cież – we­dle za­pew­nień pro­pa­gan­dy – miał być nie­znisz­czal­ny, a do­padł go li­czą­cy so­bie kil­ka­na­ście lat po­cisk z wy­rzut­ni Spi­ke. Wszedł od góry w wie­żę i roz­szar­pał ją od we­wnątrz – z ła­two­ścią, z jaką czy­nił to z czoł­ga­mi star­szych ge­ne­ra­cji. „Do­bry ży­dow­ski szit” – Ku­char­ski po­czuł, jak ogar­nia go en­tu­zjazm.

Wie­dział już, że nie na­le­ży się pod­da­wać.

Tam­tych przy dro­dze przy­by­wa­ło, Piotr za­ło­żył, że za chwi­lę za­czną głę­biej prze­cze­sy­wać te­ren po­bo­jo­wi­ska. Zresz­tą już to chy­ba ro­bi­li, z dru­giej stro­ny tra­sy. Ku­char­ski do­mnie­my­wał, że tak jest – wi­dok prze­sła­niał mu roz­bi­ty sprzęt. Sły­szał jed­nak po­je­dyn­cze strza­ły i krót­kie se­rie, któ­re nie wy­wo­ły­wa­ły gwał­tow­nych re­ak­cji żoł­nie­rzy pra­cu­ją­cych na dro­dze. Po­ciem­nia­ło mu w oczach, gdy uświa­do­mił so­bie, co one ozna­cza­ją. Ob­ró­cił się i wy­mie­rzył VIS-a w Ły­se­go.

– Ale dla­cze­go? – spy­tał tam­ten. W jego oczach wresz­cie po­ja­wił się strach. Piotr daw­no nie do­świad­czył tak po­tęż­ne­go za­strzy­ku sa­tys­fak­cji. Za­wa­hał się, są­dząc, że ten wi­dok mu wy­star­czy. Lecz za­raz znów spoj­rzał na nogi młod­sze­go męż­czy­zny. „Wyj­dziesz z tego, skur­wy­sy­nu” – orzekł w du­chu. „Wyj­dziesz i wró­cisz, a ja na to po­zwo­lić nie mogę” – do­dał. Po­cią­gnął za spust i cel­nym strza­łem roz­łu­pał gło­wę chło­pa­ka.

– Dla­cze­go? Bo­ście tu przy­szli, śmier­dzą­ce ru­skie onu­ce – wy­ce­dził w stro­nę tru­pa.

Prze­sko­czył do na­stęp­ne­go dołu, po­tem ko­lej­ne­go i jesz­cze jed­ne­go. Wresz­cie za­sko­czo­ny, że nie zwra­ca na sie­bie uwa­gi, ru­szył pę­dem, szu­ka­jąc dro­gi mię­dzy nie­zli­czo­ną ilo­ścią do­łów. Biegł tak przez wie­le mi­nut, na za­chód. Do swo­ich.

Lo­ka­li­za­cja taj­na, Do­wódz­two Na­czel­ne Woj­ska Pol­skie­go, 27 lip­ca, wto­rek

Ge­ne­rał bro­ni Ro­man Adam­czyk miał po­wo­dy do za­do­wo­le­nia – bi­twa gra­nicz­na za­sad­ni­czo to­czy­ła się we­dle przy­ję­te­go przez nie­go pla­nu. Ro­sja­nie szli do przo­du – tego aku­rat nie dało się unik­nąć z uwa­gi na róż­ni­ce po­ten­cja­łów – jed­nak pręd­kość na­tar­cia da­le­ka była od buń­czucz­nych za­po­wie­dzi Krem­la. Gdy wy­bu­chła woj­na, pre­zy­dent Fe­de­ra­cji oświad­czył, że za trzy dni jego od­dzia­ły prze­ma­sze­ru­ją głów­ny­mi ale­ja­mi War­sza­wy. Trze­ci dzień wła­śnie się koń­czył, tym­cza­sem je­dy­nym więk­szym mia­stem za­ję­tym przez wro­ga był Bia­ły­stok.

Gru­pa wojsk ata­ku­ją­cych z re­jo­nu Ka­li­nin­gra­du z tru­dem wdzie­ra­ła się w War­mię i Ma­zu­ry, bro­nio­ne przez jed­nost­ki 16 Dy­wi­zji. Czo­łów­ki pan­cer­ne wro­ga do­tar­ły co praw­da na przed­mie­ścia Olsz­ty­na, tam jed­nak cze­ka­ły na nie za­ło­gi wy­rzut­ni prze­ciw­pan­cer­nych Spi­ke i Ja­ve­lin. Zwłasz­cza te ostat­nie – wpro­wa­dzo­ne na wy­po­sa­że­nie WP kil­ka mie­się­cy wcze­śniej – sia­ły spu­sto­sze­nie w ro­syj­skich sze­re­gach. Ob­raz dzie­sią­tek pło­ną­cych wo­zów – na­gra­ny przez żoł­nie­rzy Com­bat Ca­me­ry – zo­stał na­tych­miast prze­ka­za­ny me­diom. Tra­fił do pro­gra­mów in­for­ma­cyj­nych nie­mal na ca­łym świe­cie, z wy­jąt­kiem Ro­sji i pod­le­głych jej kra­jów. Go­ścił tam przez wie­le go­dzin, póki nie za­stą­pił go ma­te­riał w isto­cie sen­sa­cyj­ny. Dwa dni temu pod Au­gu­sto­wem Po­la­kom uda­ło się znisz­czyć słyn­ną ro­syj­ską Ar­ma­tę. Cen­tral­na ko­mór­ka pra­so­wa do­wódz­twa na­czel­ne­go pę­dem otrzy­ma­ła fil­mik z ka­me­ry za­in­sta­lo­wa­nej w ra­kie­cie. Ope­ra­tor Spi­ke’a za­re­je­stro­wał lot i ude­rze­nie po­ci­sku w cha­rak­te­ry­stycz­ną wie­żę T-14. Inny woj­sko­wy, z dzia­ła­ją­cą ka­me­rą na­heł­mo­wą, był świad­kiem nie tyl­ko tra­fie­nia, ale i ewa­ku­acji za­ło­gi su­per­czoł­gu. Za li­nią wro­ga zaś ja­kiś cy­wil na­grał ko­mór­ką la­we­tę wio­zą­cą zde­kom­ple­to­wa­ny wóz. In­ter­net wciąż dzia­łał – w czym Ro­sja­nie mie­li swój in­te­res. W tym przy­pad­ku jed­nak spra­wy po­szły nie po ich my­śli i kil­ku­na­sto­se­kun­do­we na­gra­nie do­peł­ni­ło ca­ło­ści rze­czy. T-14 da się znisz­czyć! – orze­kły me­dia, ku wście­kło­ści mo­skiew­skiej wier­chusz­ki. Ta – usta­mi rzecz­ni­ków Krem­la, mi­ni­sterstw spraw za­gra­nicz­nych i obro­ny – uzna­ła ma­te­riał za mi­sty­fi­ka­cję, w od­po­wie­dzi pre­zen­tu­jąc „praw­dzi­we ob­li­cze nie­zwy­cię­żo­nej Ar­ma­ty”, do­słow­nie roz­strze­li­wu­ją­cej ko­lum­nę le­ci­wych T-72.

Adam­czyk uśmiech­nął się pod no­sem. Jego „sie­dem­dwój­ki” nie zbi­ja­ły się w ko­lum­ny. One w ogó­le się nie prze­miesz­cza­ły. Po­zba­wio­ne szans w star­ciu z każ­dym ro­syj­skim czoł­giem, zo­sta­ły prze­zna­czo­ne do in­nych za­dań. I ow­szem, były w wal­ce nisz­czo­ne, lecz nie tak, jak w ma­te­ria­le Rus­sia To­day. Fał­szyw­ka była za­tem dzie­łem Ro­sjan, nie Po­la­ków – ge­ne­rał, sam pan­cer­niak, roz­po­znał­by fake new­sa na­wet bez zna­jo­mo­ści za­sad uży­cia prze­sta­rza­łych pol­skich „te­cia­ków”. Syl­wet­ki nisz­czo­nych przez T-14 ma­szyn, jak­kol­wiek były to T-72, ja­sno wska­zy­wa­ły, że na cel wzię­to czoł­gi wy­tar­ga­ne z prze­past­nych ma­ga­zy­nów ar­mii ro­syj­skiej. „Kto wie, czy tego fil­mu nie zmon­to­wa­no jesz­cze przed woj­ną, by po­ka­zać, jak ła­two Ru­skim idzie się przez Pol­skę” – Adam­czyk był nie­mal pe­wien, że ta hi­po­te­za zna­la­zła­by po­twier­dze­nie w fak­tach.

– No to ła­two się wam nie idzie… – stwier­dził na głos.

Ar­ma­ta na­le­ża­ła do zgru­po­wa­nia, któ­re za­ata­ko­wa­ło Pol­skę z te­ry­to­rium za­anek­to­wa­nej wcze­śniej Li­twy. Wróg bez tru­du za­jął Su­wał­ki, ale już pod Au­gu­sto­wem na­po­tkał twar­dy opór od­dzia­łów 16 Dy­wi­zji, prze­su­wa­jąc się za­le­d­wie o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów dzien­nie.

Taka sama sy­tu­acja sta­ła się udzia­łem Ro­sjan na­cie­ra­ją­cych z re­jo­nu bia­ło­ru­skie­go Grod­na. Po­cząt­ko­wy suk­ces, ja­kim było szyb­kie za­ję­cie Bia­łe­go­sto­ku, wkrót­ce przy­ćmi­ła dra­ma­tycz­na po­raż­ka na za­chód od mia­sta. W oko­li­cach Ty­ko­ci­na Po­la­cy do­słow­nie roz­strze­la­li cały pułk ro­syj­skich czoł­gów ze słyn­nej gwar­dyj­skiej 4 Dy­wi­zji Pan­cer­nej. To te wozy mia­ły jako pierw­sze wje­chać do War­sza­wy, ata­ku­jąc me­tro­po­lię od pół­noc­nych ru­bie­ży. Póki co część z nich ho­lo­wa­no wła­śnie do warsz­ta­tów, część zaś do­pa­la­ła się na uro­kli­wych bocz­nych dro­gach Pod­la­sia.

Dru­gi człon bia­ło­ru­skie­go zgru­po­wa­nia wojsk nie­przy­ja­cie­la kie­ro­wał się na po­łu­dnie Rzecz­po­spo­li­tej. Z po­zy­cji wyj­ścio­wych tej gru­py było naj­bli­żej do sto­li­cy Pol­ski, lecz ro­syj­skie do­wódz­two naj­wy­raź­niej za­ło­ży­ło, że fron­tal­ny atak wzdłuż szo­sy Brześć – War­sza­wa spo­tka się ze zde­cy­do­wa­nym opo­rem Po­la­ków. Do ta­kie­go wy­bo­ru zmu­si­ła też Ro­sjan sy­tu­acja geo­po­li­tycz­na. Wie­lo­mie­sięcz­ne za­bie­gi krem­low­skiej dy­plo­ma­cji – któ­rej ce­lem było prze­ko­na­nie Ki­jo­wa do ści­ślej­sze­go so­ju­szu z Mo­skwą – speł­zły na ni­czym. Ukra­ina nie udo­stęp­ni­ła ro­syj­skim woj­skom swo­je­go te­ry­to­rium. Te ata­ko­wa­ły więc po­łu­dnie kra­ju „z góry”, lecz i tu nie mia­ły ła­two – mimo upły­wu trzech dni prze­ciw­nik nie zdo­łał prze­kro­czyć tra­sy Chełm – Lu­blin, w sa­mym Lu­bli­nie wi­kła­jąc się w cięż­kie miej­skie wal­ki. Do­wód­ca 18 Dy­wi­zji – po­wo­ła­ny kil­ka mie­się­cy temu z re­zer­wy ge­ne­rał Wal­de­mar Trę­bacz – dwo­ił się i tro­ił, by utrud­nić ży­cie Ro­sja­nom. „Sta­ry wódz” – jak mó­wi­li o nim żoł­nie­rze – zręcz­nie re­ali­zo­wał za­ło­że­nia pla­nu Mię­dzy­rze­cze, któ­re­go Adam­czyk był au­to­rem.

Ge­ne­rał wes­tchnął, przy­po­mi­na­jąc so­bie, jak trud­no było prze­ko­nać po­li­ty­ków do ta­kiej kon­cep­cji obro­ny. Ca­ły­mi ty­go­dnia­mi wał­ko­wał te­mat z pre­zy­den­tem, mi­ni­strem obro­ny oraz z całą rze­szą ich do­rad­ców. Na­ci­skał wpły­wo­we oso­by spo­za wła­dzy, lob­bo­wał u so­jusz­ni­ków, in­spi­ro­wał me­dia (rzecz ja­sna w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie), by za­ję­ły się spra­wą. Ko­ron­ny ar­gu­ment – że we wrześ­niu 1939 roku Rzecz­po­spo­li­ta tak szyb­ko ule­gła Niem­com, bo wy­sta­wi­ła głów­ne siły do bi­twy gra­nicz­nej – nie do­cie­rał do głów de­cy­den­tów. Tak jak kie­dyś mar­sza­łek Rydz-Śmi­gły, tak i oni bali się, że nie­przy­ja­ciel zaj­mie część Pol­ski i na ja­kiś czas od­pu­ści. Po­tem zaś ude­rzy znów i znów na osła­bio­ne pań­stwo – i po ka­wał­ku do­ko­na roz­bio­ru Rzecz­po­spo­li­tej. „Pol­ski trze­ba bro­nić od razu, wy­sy­ła­jąc jak naj­wię­cej woj­ska na wschód” – twier­dził zwierzch­nik sił zbroj­nych. „Ro­sja­nie za­raz po prze­kro­cze­niu gra­ni­cy mu­szą się na­tknąć na lufy na­szych czoł­gów” – wtó­ro­wał mu szef Kan­ce­la­rii Pre­zy­den­ta. Hi­sto­ryk i po­li­to­log, cze­go świa­do­mość przy­pra­wia­ła Adam­czy­ka o bia­łą go­rącz­kę. Nie znał bar­dziej kre­tyń­skiej kon­cep­cji de­fen­syw­nej niż plan Za­chód, opra­co­wa­ny po­śpiesz­nie wio­sną 1939 roku. Za­kła­da­ją­cy ob­sa­dze­nie ca­łej za­gro­żo­nej gra­ni­cy cien­kim pa­sem li­nii obron­nych. Ła­twym do prze­ła­ma­nia przy sil­nym punk­to­wym ata­ku. Nie trze­ba być szta­bo­wym wy­ja­da­czem, by wie­dzieć, że taki atak, prze­pro­wa­dzo­ny jed­no­cze­śnie w kil­ku miej­scach, po­skut­ku­je oskrzy­dle­niem przy­gra­nicz­nych for­ma­cji, a na­stęp­nie ich okrą­że­niem i od­cię­ciem od za­ple­cza. Tak też uczy­ni­li Niem­cy, mi­strzo­wie woj­ny ma­new­ro­wej. „Wice” – jak w za­ci­szu ga­bi­ne­tów ka­zał się ty­tu­ło­wać naj­waż­niej­szy pre­zy­denc­ki urzęd­nik – do­brze o tym wie­dział. Swe­go cza­su zro­bił dy­plom ma­gi­stra z hi­sto­rii II Rzecz­po­spo­li­tej. Miał rów­nież dość wy­obraź­ni, by prze­wi­dzieć, że tak samo po­stą­pią Ro­sja­nie. A mimo to tkwił w oślim upo­rze, utwier­dza­jąc w błęd­nym prze­ko­na­niu swo­je­go pryn­cy­pa­ła.

„Nie cho­dzi o to, że od­da­my Ro­sja­nom te­re­ny od Bugu do Wi­sły” – prze­ko­ny­wał Adam­czyk. „Bę­dzie­my ich bro­nić, lecz nie za wszel­ką cenę, a z in­ten­cją jak naj­więk­sze­go wy­krwa­wie­nia wro­ga. Głów­ną li­nię obro­ny oprze­my na Wi­śle, na za­chód od niej gro­ma­dząc naj­waż­niej­sze siły i środ­ki. Tak, by w od­po­wied­nim mo­men­cie – da Bóg, że z po­mo­cą so­jusz­ni­ków – przy­stą­pić do kontr­na­tar­cia” – do­da­wał po wie­lo­kroć. „Nie mo­że­my się zgo­dzić na­wet na cza­so­wą oku­pa­cję!” – sły­szał w od­po­wie­dzi. Do­brze wie­dział, że po­li­ty­kom nie cho­dzi tyl­ko o tro­skę o oby­wa­te­li. Tych z rzą­dzą­cej par­tii prze­ra­ża­ła wi­zja prze­dłu­ża­ją­cej się utra­ty kon­tro­li nad wschod­ni­mi te­ry­to­ria­mi Rzecz­po­spo­li­tej. Tam miesz­kał ich kon­ser­wa­tyw­ny elek­to­rat, za­chód bar­dziej sprzy­jał li­be­ral­nej opo­zy­cji. Poza tym woj­na wca­le nie mu­sia­ła wy­buch­nąć, a zo­sta­wie­nie miesz­kań­ców wschod­nich wo­je­wództw Pol­ski z prze­ko­na­niem, że w ra­zie cze­go ar­mia ich opu­ści, mo­gło­by się oka­zać wi­ze­run­ko­wym strza­łem w sto­pę.

Tyle po­li­tycz­nej prag­ma­ty­ki – ge­ne­rał miał ocho­tę splu­nąć, tak bar­dzo nie zno­sił tego ro­dza­ju wy­ra­cho­wa­nia. Choć mu­siał przy­znać, że nie­któ­re za­ło­że­nia pla­nu Mię­dzy­rze­cze fak­tycz­nie były kon­tro­wer­syj­ne.

Adam­czyk wie­dział, że nie ma szans na zrów­no­wa­że­nie po­ten­cja­łu, na­wet gdy na­sta­ły już bar­dziej sprzy­ja­ją­ce oko­licz­no­ści. Ro­sja – po uprzed­nim za­ję­ciu państw bał­tyc­kich – mu­sia­ła utrzy­my­wać w nich spo­re siły oku­pa­cyj­ne i duży kom­po­nent wojsk li­nio­wych do ewen­tu­al­nej obro­ny przed de­san­tem NATO. Inną część re­gu­lar­nej ar­mii de­le­go­wa­ła na Kau­kaz, gdzie do gło­su znów do­szli is­lam­scy eks­tre­mi­ści. No i Mo­skwa nie była w sta­nie wy­ko­rzy­stać po­ten­cja­łu azja­tyc­kich okrę­gów woj­sko­wych. Chiń­ski gi­gant co­raz wy­raź­niej wcho­dził na ścież­kę kon­fron­ta­cji z Fe­de­ra­cją. Na ra­zie tyl­ko po­li­tycz­nej i eko­no­micz­nej, ale Kreml wo­lał nie ry­zy­ko­wać zo­sta­wie­nia da­le­ko­wschod­nich wrót bez za­bez­pie­cze­nia. Mimo to do­wódz­two ro­syj­skich sił zbroj­nych mo­gło prze­zna­czyć na woj­nę z Pol­ską kon­tyn­gent po­nad dwa i pół razy licz­niej­szy od WP. O prze­wa­gach w uzbro­je­niu – zwłasz­cza cięż­kim – nie było na­wet co mó­wić.

W ob­li­czu ta­kie­go wro­ga na­le­ża­ło wy­ko­rzy­stać inne atu­ty.

Plan Mię­dzy­rze­cze za­kła­dał ska­na­li­zo­wa­nie ru­chów ro­syj­skich wojsk tak, by ich mar­szru­ty na­kła­da­ły się na miej­sca wcze­śniej od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ne przez Po­la­ków. W prak­ty­ce ozna­cza­ło to za­sto­so­wa­nie tak­ty­ki spa­lo­nej zie­mi – wy­sa­dze­nie in­fra­struk­tu­ry dro­go­wej, ko­le­jo­wej, lot­ni­sko­wej, za­ło­że­nie se­tek pól mi­no­wych, prze­szkód te­re­no­wych, ro­ze­rwa­nie tam, wa­łów, dre­nów, oba­le­nie dzie­sią­tek ty­się­cy drzew. Wy­sta­wie­nie kil­ku­na­stu mniej­szych miast – prze­wi­dzia­nych do upo­rczy­wej obro­ny, ma­ją­cej zwią­zać jak naj­więk­szą licz­bę od­dzia­łów nie­przy­ja­cie­la – na ry­zy­ko cał­ko­wi­te­go znisz­cze­nia. „Cof­nie­cie wschód Pol­ski do cza­sów śre­dnio­wie­cza!” – grzmie­li po­li­ty­cy, gdy Adam­czyk w to­wa­rzy­stwie swo­je­go szta­bu pre­zen­to­wał za­ło­że­nia pla­nu.

Prze­sta­li pro­te­sto­wać dzie­sięć mie­się­cy temu, po tym, jak ro­syj­ska ar­mia wkro­czy­ła na Li­twę, Ło­twę i do Es­to­nii. Daw­ni so­wiec­cy pod­da­ni bro­ni­li się za­cie­kle, zwłasz­cza Li­twi­ni. Prze­wi­dzia­na na dwa dni kam­pa­nia prze­dłu­ży­ła się pię­cio­krot­nie. Lecz było to star­cie Da­wi­da z Go­lia­tem – tym ra­zem bez szczę­śli­we­go za­koń­cze­nia. Za­wie­dli Ame­ry­ka­nie, któ­rych pre­zy­dent jesz­cze na eta­pie eska­la­cji na­pię­cia roz­ka­zał wy­co­fać wszyst­kie swo­je od­dzia­ły z te­re­nu daw­nych re­pu­blik ra­dziec­kich. To zmar­twie­nie na­szych so­jusz­ni­ków z kon­ty­nen­tu. Sta­ny mają już dość wy­rę­cza­nia Eu­ro­pej­czy­ków, za co ci na­wet nie po­tra­fią nam po­dzię­ko­wać – na­pi­sał na Twit­te­rze naj­waż­niej­szy lo­ka­tor Bia­łe­go Domu. Ta de­kla­ra­cja, jak­kol­wiek nie­ofi­cjal­na, sta­ła się obo­wią­zu­ją­cą li­nią ame­ry­kań­skiej po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej.

Gdy od­dzia­ły Krem­la roz­po­czę­ły ope­ra­cję „sca­la­nia kul­tu­ro­wo przy­na­leż­nych Ro­sji te­ry­to­riów”, na Li­twie sta­cjo­no­wał ba­ta­lion bry­tyj­skich spa­do­chro­nia­rzy. Dziel­ni Bry­to­le wal­czy­li przez pięć dni, lecz gdy skoń­czy­ła im się amu­ni­cja, a stra­ty się­gnę­ły pra­wie sześć­dzie­się­ciu pro­cent sta­nów oso­bo­wych, kar­nie po­wę­dro­wa­li do nie­wo­li. Pol­ska kom­pa­nia czoł­gów Twar­dy, wy­eks­pe­dio­wa­na na Ło­twę w ra­mach ru­ty­no­wej, ro­ta­cyj­nej zmia­ny, na­wet nie zdo­ła­ła wejść do wal­ki – wszyst­kie ma­szy­ny zo­sta­ły znisz­czo­ne przez ro­syj­skie sa­mo­lo­ty sztur­mo­we w pierw­szych mi­nu­tach in­wa­zji. Wcho­dzą­cy w skład kom­po­nen­tu lot­ni­cze­go NATO Wę­grzy pry­snę­li swo­imi Grip­pe­na­mi, gdy do ich rzą­du do­tar­ło ro­syj­skie ul­ti­ma­tum. Fran­cu­zi – choć Pa­ryż też otrzy­mał po­dob­ną notę – po­sta­no­wi­li wy­peł­nić so­jusz­ni­cze zo­bo­wią­za­nia. Pi­lo­ci ośmiu Ra­fa­lów sił po­wietrz­nych Re­pu­bli­ki na trwa­łe za­pi­sa­li się w hi­sto­rii lot­nic­twa, nisz­cząc trzy­dzie­ści ro­syj­skich sa­mo­lo­tów, z cze­go po­ło­wę w wal­ce ma­new­ro­wej. Gdy nie mie­li już czym strze­lać i gdzie lą­do­wać, ob­ra­li za cel lot­ni­sko w Mal­bor­ku – prze­ko­na­ni, że w Pol­sce uzu­peł­nią za­pa­sy i wró­cą do ak­cji. Nie­ste­ty, fran­cu­ski pre­zy­dent – po dłu­giej roz­mo­wie z bry­tyj­skim pre­mie­rem, któ­ry miał mu wy­znać, że dwu­stu spa­do­chro­nia­rzy w nie­wo­li jest dla nie­go więk­szym zmar­twie­niem niż skut­ki bre­xi­to­wej awan­tu­ry – na­ka­zał lot­ni­kom po­wrót do oj­czy­zny. Ich do­wód­ca, puł­kow­nik Mar­tin Du­rand, po­ra­dził zwierzch­ni­ko­wi po­ca­ło­wać się w dupę, wy­sy­ła­jąc de­pe­szę tej tre­ści do do­wódz­twa w Pa­ry­żu. Na­stęp­nie wsiadł w sa­mo­lot i na eks­tre­mal­nie ni­skim pu­ła­pie do­tarł nad bazę Flo­ty Bał­tyc­kiej w Ka­li­nin­gra­dzie. Tam, wzo­rem ja­poń­skich ka­mi­ka­dze, skie­ro­wał ma­szy­nę na naj­bliż­szy duży okręt. Sa­mo­bój­czy atak nie za­to­pił nisz­czy­cie­la ra­kie­to­we­go kla­sy Sow­rie­mien­nyj, ale uszko­dził go do tego stop­nia, że jed­nost­kę wy­co­fa­no ze służ­by.

Resz­ta pi­lo­tów kar­nie wró­ci­ła do Fran­cji, a świat jesz­cze przez kil­ka dni żył bo­ha­ter­skim wy­czy­nem Du­ran­da. Kon­cen­tra­cja me­diów na tym te­ma­cie była na rękę po­li­ty­kom Za­cho­du. Lecz nie­uchron­ne i tak na­de­szło, wraz z ofi­cjal­ną ka­pi­tu­la­cją Wil­na, Rygi i Tal­li­na. NATO umar­ło! – gło­si­ły naj­waż­niej­sze dzien­ni­ki po obu stro­nach Atlan­ty­ku. Za­chód zdra­dził wschod­nio­eu­ro­pej­skich so­jusz­ni­ków. To ko­niec jego po­li­tycz­nej i woj­sko­wej do­mi­na­cji! – wie­ści­li wpły­wo­wi ko­men­ta­to­rzy.

W War­sza­wie po­wia­ło ark­tycz­nym chło­dem. No to je­ste­śmy głę­bo­ko w du­pie… – ob­wie­ścił je­den z por­ta­li in­ter­ne­to­wych. I choć było to pro­stac­kie sfor­mu­ło­wa­nie – ko­lej­ny do­wód upad­ku pol­skich me­diów – do­brze wy­ra­ża­ło isto­tę rze­czy. Adam­czyk ujął to na­wet do­sad­niej – „Mamy prze­je­ba­ne”, po­wie­dział żo­nie bez ogró­dek, gdy ta za­py­ta­ła go, co te­raz. Dla więk­szo­ści Po­la­ków sta­ło się oczy­wi­ste, że ich kraj bę­dzie na­stęp­nym ce­lem agre­sji Mo­skwy. Ge­ne­rał ani my­ślał się pod­da­wać – po ojcu odzie­dzi­czył skłon­no­ści su­icy­dal­ne, po mat­ce z ko­lei ogrom­ną wolę ży­cia. W efek­cie go­tów był na naj­bar­dziej ry­zy­kow­ne po­my­sły, je­śli da­wa­ły cień szan­sy na po­wo­dze­nie. A plan Mię­dzy­rze­cze mógł Ro­sja­nom moc­no na­mie­szać w szy­kach. Gdy pre­zy­dent Fe­de­ra­cji z dumą ob­wiesz­czał na Krem­lu, że „Pri­bał­ty­ka wró­ci­ła do Ma­tecz­ki Ro­sji”, Adam­czyk sie­dział w Bel­we­de­rze i po raz ko­lej­ny prze­ko­ny­wał zwierzch­ni­ka sił zbroj­nych do swo­ich ra­cji.

Wy­grał.

Od tej chwi­li spra­wy po­to­czy­ły się szyb­kim tem­pem. Roz­mach, z ja­kim za­czę­to re­ali­zo­wać pro­jek­ty in­ży­nie­ryj­ne na wscho­dzie kra­ju, nie miał so­bie rów­nych w hi­sto­rii Pol­ski po 1989 roku. Nie­ustan­ne ma­new­ry – w któ­re za­an­ga­żo­wa­no ty­sią­ce re­zer­wi­stów z kil­ku­na­stu rocz­ni­ków – rów­nież za­słu­gi­wa­ły na mia­no spek­ta­ku­lar­nych. Bu­dżet le­d­wo to dźwi­gał. Ge­ne­rał za­rwał więc nie­jed­ną noc, gło­wiąc się nad tym, skąd wziąć środ­ki na wzmoc­nie­nie szczu­płych za­so­bów WP.

I wte­dy do Po­la­ków uśmiech­nę­ło się dzie­jo­we szczę­ście – spa­ra­li­żo­wa­ne przez wie­le ty­go­dni NATO za­czę­ło wy­cho­dzić z le­tar­gu. Na­dal nie było mowy o eks­pe­dy­cji więk­szych so­jusz­ni­czych od­dzia­łów nad Wi­słę. Po­li­ty­cy w Ber­li­nie, Pa­ry­żu i w in­nych eu­ro­pej­skich sto­li­cach dali się za­sza­cho­wać opi­nii pu­blicz­nej, zdo­mi­no­wa­nej przez na­stro­je pa­cy­fi­stycz­ne, zręcz­nie wznie­ca­ne przez ro­syj­ską ofen­sy­wę in­for­ma­cyj­ną w in­ter­ne­cie. Tak­że pod ich wpły­wem Unia Eu­ro­pej­ska ska­pi­tu­lo­wa­ła, twier­dząc, że jest or­ga­ni­za­cją eko­no­micz­ną i po­li­tycz­ną, wcze­śniej­sze am­bi­cje mi­li­tar­ne uzna­jąc za ma­ria­że. Jed­no­cze­śnie jed­nak w krę­gach de­cy­zyj­nych Za­cho­du na­ra­sta­ło prze­ko­na­nie, że Ro­sjan na­le­ży po­wstrzy­mać z dala od za­sob­nych me­tro­po­lii „sta­rej Eu­ro­py”. Naj­le­piej w Pol­sce, go­to­wej bić się z Mo­ska­lem do krwi ostat­niej.

Niem­cy wy­su­pła­ły więc z za­pa­sów stra­te­gicz­nych Bun­de­sweh­ry sto trzy­dzie­ści czoł­gów Le­opard 2A6, prze­ka­zu­jąc je Po­la­kom wraz z ca­łym wy­po­sa­że­niem spe­cja­li­stycz­nym, po­zwa­la­ją­cym na sfor­mo­wa­nie ko­lej­nej bry­ga­dy pan­cer­nej Woj­ska Pol­skie­go. Nor­we­go­wie – w ra­mach bez­zwrot­nej po­życz­ki – sfi­nan­so­wa­li za­kup sprzę­tu, dzię­ki któ­re­mu moż­li­we sta­ło się utwo­rze­nie do­dat­ko­we­go NDR-u – nad­brzeż­ne­go dy­wi­zjo­nu ra­kie­to­we­go. Nowo sfor­mo­wa­ną jed­nost­kę, po­dob­nie jak dwie bę­dą­ce już w struk­tu­rach Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej RP, wy­po­sa­żo­no w naj­now­szej ge­ne­ra­cji po­ci­ski NSM. Oslo zde­cy­do­wa­ło się też – w tym sa­mym try­bie – prze­ka­zać Pol­sce dwa­na­ście ba­te­rii NA­SAMS, któ­re zna­czą­co wzmoc­ni­ły puł­ki prze­ciw­lot­ni­cze WP.

Naj­da­lej jed­nak po­su­nę­li się Ame­ry­ka­nie. Ich pre­zy­dent – za na­mo­wą do­rad­ców, ale tak­że pod groź­bą roz­po­czę­cia pro­ce­du­ry im­pe­ach­men­tu – przy­zwo­lił na ogra­ni­czo­ną re­ak­cję na ro­syj­skie za­gro­że­nie. Pol­ska już wcześ­niej ku­pi­ła od USA ze­sta­wy ra­kie­to­we HI­MARS, słu­żą­ce do ra­że­nia ce­lów na od­le­głość do trzy­stu ki­lo­me­trów. Opła­co­ny sprzęt po­zwa­lał na sfor­mo­wa­nie dy­wi­zjo­nu, ten zaś wy­star­czał na za­bez­pie­cze­nie po­trzeb ope­ra­cyj­nych tyl­ko jed­nej z czte­rech pol­skich dy­wi­zji. Wa­szyng­ton zde­cy­do­wał za­tem, że trzy bra­ku­ją­ce dy­wi­zjo­ny prze­ka­że Po­la­kom w ra­mach pro­mo­cji, li­cząc na dal­szą współ­pra­cę War­sza­wy z ame­ry­kań­skim prze­my­słem zbro­je­nio­wym. Jesz­cze cie­kaw­szą była trans­ak­cja do­ty­czą­ca dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ze­sta­wów prze­ciw­pan­cer­nych Ja­ve­lin – pol­skie mi­ni­ster­stwo obro­ny ku­pi­ło je, wraz z so­lid­nym za­pa­sem ra­kiet, po ce­nie… zło­mu. Lecz naj­więk­szym pre­zen­tem oka­za­ło się wy­sła­nie nad Wi­słę aż szes­na­stu ba­te­rii sys­te­mów an­ty­ra­kie­to­wych Pa­triot. W peł­ni wy­po­sa­żo­nych, zdol­nych do na­tych­mia­sto­we­go osią­gnię­cia go­to­wo­ści bo­jo­wej. Ob­słu­gi­wa­li je Ame­ry­ka­nie, ma­ją­cy w Pol­sce sta­tus do­rad­ców – i zgo­dę na­czel­ne­go do­wód­cy sił zbroj­nych USA do „peł­ne­go an­ga­żo­wa­nia się w dzia­ła­nia ki­ne­tycz­ne, nie­zbęd­ne do obro­ny pol­skiej prze­strze­ni po­wietrz­nej”. Tę mimo wszyst­ko uzna­no za zbyt nie­bez­piecz­ną, dla­te­go wspie­ra­ją­ce Pa­trio­ty sa­mo­lo­ty AWACS la­ta­ły wzdłuż po­łu­dnio­wej i za­chod­niej gra­ni­cy RP – po­zo­sta­jąc nad te­ry­to­rium Nie­miec, Czech i Sło­wa­cji – oraz nad bał­tyc­ki­mi wo­da­mi mię­dzy­na­ro­do­wy­mi.

Efek­ty? Pol­ska mia­ła „pa­ra­sol an­ty­ra­kie­to­wy” z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, przy­zwo­itą obro­nę prze­ciw­lot­ni­czą, so­lid­nie za­bez­pie­czo­ne przed de­san­tem wy­brze­że Bał­ty­ku oraz nie­mal czte­ry­sta czoł­gów Le­opard, po­zwa­la­ją­cych na wy­ko­na­nie po­tęż­ne­go kontr­ude­rze­nia w osła­bio­ne gra­nicz­ną bi­twą siły prze­ciw­ni­ka. W tak do­brej sy­tu­acji stra­te­gicz­nej ar­mia Rzecz­po­spo­li­tej nie była jesz­cze ani razu w swo­jej po­wo­jen­nej hi­sto­rii.

Lecz wów­czas obu­dzi­ły się pol­skie de­mo­ny…

***

Adam­czyk za­ci­snął pra­wą dłoń w pięść na samą myśl o po­li­tycz­nym szkod­ni­ku, któ­re­go za­nie­po­ko­iły jaw­ne i za­kro­jo­ne na sze­ro­ką ska­lę przy­go­to­wa­nia Pol­ski do woj­ny. Było w tym coś bez­brzeż­nie obu­rza­ją­ce­go i pa­ra­dok­sal­ne­go, cho­dzi­ło bo­wiem o wy­so­kie­go ran­gą dzia­ła­cza rzą­dzą­cej par­tii, któ­ry kil­ka lat wcze­śniej peł­nił funk­cję mi­ni­stra obro­ny. Któ­ry całą swo­ją ka­rie­rę po 1989 roku bu­do­wał w opar­ciu o ru­so­fo­bię, zaś nie­do­rzecz­ny po­mysł re­lo­ka­cji więk­szej czę­ści sił zbroj­nych RP z za­cho­du na wschód kra­ju uza­sad­niał ro­sną­cym za­gro­że­niem ze stro­ny Mo­skwy. Gdy od­szedł – głów­nie pod na­ci­skiem Ame­ry­ka­nów, któ­rych za­nie­po­ko­iły czyst­ki ka­dro­we w pol­skiej ar­mii – woj­sko ode­tchnę­ło z ulgą. Było już jed­nak uboż­sze o kil­ku­na­stu naj­lep­szych ge­ne­ra­łów i kil­ku­set ofi­ce­rów niż­szych ran­gą, zmu­szo­nych przez sze­fa MON do po­rzu­ce­nia mun­du­ru. Lecz na­wet wów­czas – od­sta­wio­ny na bocz­ny tor przez par­tyj­nych ko­le­gów – czło­wiek ów nie­ustan­nie na­wo­ły­wał do „pil­no­wa­nia Pol­ski”. Ob­se­syj­nie wręcz wiesz­cząc ro­syj­ską agre­sję. A gdy za­gro­że­nie sta­ło się re­al­ne, na­gle zmie­nił front. „Nie po­sy­łaj­my na­szej mło­dzie­ży na pew­ną śmierć!” – mó­wił w dzie­siąt­kach wy­wia­dów. „Nie po­wta­rzaj­my dra­ma­tycz­nej hi­sto­rii, któ­ra sta­ła się udzia­łem War­sza­wy w 1944 roku” – ude­rzał w czu­ły ton pol­skiej de­ba­ty, w któ­rej co­raz szer­szą ak­cep­ta­cję zdo­by­wa­ła opi­nia o bez­sen­sow­no­ści Po­wsta­nia.

„Mamy się pod­dać bez jed­ne­go wy­strza­łu!?” – spy­tał po­li­ty­ka Adam­czyk, gdy obu ich za­pro­szo­no do te­le­wi­zyj­ne­go stu­dia. „Nie, usiądź­my z Ro­sja­na­mi do sto­łu i roz­ma­wiaj­my” – usły­szał. „I prze­stań­my ich pro­wo­ko­wać, zbro­jąc się i ścią­ga­jąc tu Ame­ry­ka­nów” – pro­po­no­wał daw­ny mi­ni­ster. Ge­ne­rał nie bar­dzo wie­dział, jak ma za­re­ago­wać na taką su­ge­stię. Bo ow­szem, była prze­ja­wem ka­pi­tu­lanc­twa, lecz za­ra­zem po­brzmie­wa­ło w niej spo­ro zdro­we­go roz­sąd­ku. Pol­skie przy­go­to­wa­nia i ame­ry­kań­ska eks­pe­dy­cja zno­si­ły część stra­te­gicz­nych atu­tów ar­mii ro­syj­skiej. Co wię­cej, jej ge­ne­ra­ło­wie mo­gli przy­pusz­czać, że z każ­dym ty­go­dniem bę­dzie co­raz go­rzej – że Po­la­cy le­piej przy­go­tu­ją się na in­wa­zję. W ta­kich oko­licz­no­ściach na­le­ża­ło się spo­dzie­wać de­cy­zji o przy­śpie­sze­niu ata­ku – póki szan­se na względ­nie ła­twe zwy­cię­stwo wciąż były na wy­cią­gnię­cie ręki. „Je­stem sze­fem szta­bu ge­ne­ral­ne­go” – od­parł wów­czas Adam­czyk. „Gdy wy­buch­nie woj­na, zo­sta­nę na­czel­nym do­wód­cą. Moim za­da­niem jest jak naj­lep­sze przy­go­to­wa­nie ar­mii na ten sce­na­riusz” – do­dał.

Sce­na­riusz, któ­ry wkrót­ce się zi­ścił.

Jak­kol­wiek kon­cen­tra­cja ro­syj­skich wojsk nie umknę­ła uwa­dze służb wy­wia­dow­czych, a po­tem tak­że me­diów, zwy­kli Po­la­cy za­ło­ży­li, że woj­na – je­śli wy­buch­nie – to po wa­ka­cjach. Z pew­no­ścią dzia­ła­ła tu swo­ista „ma­gia 1 wrze­śnia” – prze­ko­na­nie, że bę­dzie tak, jak z po­przed­nim kon­flik­tem świa­to­wym. Swo­je ro­bi­ło prze­świad­cze­nie, że zmę­cze­ni kry­zy­sem i sank­cja­mi Ro­sja­nie ze­chcą dłu­żej od­po­cząć po in­ter­wen­cji w by­łych re­pu­bli­kach nad­bał­tyc­kich. Zresz­tą, po kil­ku mie­sią­cach za­wsty­dza­ją­ce­go mil­cze­nia głos za­bra­ła wresz­cie Rada NATO. W oświad­cze­niu, któ­re­go część mia­ła cha­rak­ter ape­lu do państw nad­bał­tyc­kich, jej człon­ko­wie za­po­wie­dzie­li „od­bu­do­wa­nie wia­ry­god­no­ści So­ju­szu”. Dla Mo­skwy był to ja­sny sy­gnał, że Za­chód w nie­od­le­głej per­spek­ty­wie upo­mni się o Li­twę, Ło­twę i Es­to­nię. Do­wódz­two ro­syj­skiej ar­mii wy­sła­ło więc na pół­noc do­dat­ko­we jed­nost­ki. Na­dzie­je na od­wle­cze­nie woj­ny wspie­ra­ła też po­go­da. Maj i czer­wiec były upior­nie go­rą­ce – a komu chcia­ło­by się wal­czyć w czter­dzie­sto­stop­nio­wym upa­le, co rusz prze­ry­wa­nym po­tęż­ny­mi ule­wa­mi?

Ro­sja­nie byli jed­nak na to go­to­wi. Gdy­by nie cho­ro­ba ich pre­zy­den­ta, ude­rzy­li­by pod ko­niec czerw­ca – ta­kie in­for­ma­cje prze­ka­za­li Adam­czy­ko­wi Ame­ry­ka­nie. Szczę­ściem dla Po­la­ków gło­wa ro­syj­skie­go pań­stwa – po ko­lej­nym li­ftin­gu twa­rzy – za­pa­dła na sep­sę. Pil­no­wa­ny przez naj­bar­dziej za­ufa­nych to­wa­rzy­szy i hor­dę ochro­nia­rzy, zwierzch­nik sił zbroj­nych Fe­de­ra­cji aż przez trzy ty­go­dnie do­cho­dził do sie­bie. W tym cza­sie do Pol­ski do­tar­ły czte­ry ostat­nie ba­te­rie Pa­triot – trzy ze­sta­wy z ame­ry­kań­skie­go kon­tyn­gen­tu w Ko­rei, je­den z Nie­miec – i zdo­ła­ły wpiąć się w lo­kal­ny sys­tem obro­ny prze­ciw­ra­kie­to­wej. Od tej pory wszyst­kie naj­więk­sze związ­ki tak­tycz­ne WP oraz naj­waż­niej­sze cen­tra prze­my­sło­we zy­ska­ły ochro­nę przed ro­syj­ski­mi ra­kie­ta­mi.

Szyb­ko zwe­ry­fi­ko­wa­no jej przy­dat­ność. W trze­ciej do­bie walk sta­ło się ja­sne, że ata­ki ra­kie­to­we nie za­pew­nią Ro­sja­nom prze­wa­gi stra­te­gicz­nej. Gdy po czwar­tej pró­bie prze­ła­ma­nia obro­ny prze­ciw­ra­kie­to­wej RP ża­den z Iskan­de­rów nie do­tarł do celu, prze­ciw­nik za­prze­stał tego ro­dza­ju ata­ków. Ge­ne­rał są­dził, że nie cho­dzi­ło tyl­ko o od­stą­pie­nie od nie­efek­tyw­nych dzia­łań. Te­le­wi­zje i in­ter­net na ca­łym świe­cie za­peł­ni­ły się fil­ma­mi po­ka­zu­ją­cy­mi mo­men­ty ze­strze­le­nia ro­syj­skich ra­kiet, a Mo­skwa była wy­czu­lo­na na punk­cie do­mnie­ma­nej nie­za­wod­no­ści swo­ich pro­duk­tów zbro­je­nio­wych. Gdy ru­ty­no­wa prak­ty­ka pod­wa­ża­nia praw­dzi­wo­ści na­grań – wo­bec ska­li zja­wi­ska – nie przy­nio­sła ocze­ki­wa­nych skut­ków, się­gnię­to po ra­dy­kal­ne roz­wią­za­nie.

„I tak was zła­mie­my, na lą­dzie!” – gro­ził puł­kow­nik ar­mii ro­syj­skiej, wzię­ty do nie­wo­li pod Ty­ko­ci­nem. Był jak do­tąd naj­wyż­szym ran­gą jeń­cem, Adam­czyk po­pro­sił więc kontr­wy­wiad o szcze­gó­ło­wy ra­port z jego prze­słu­cha­nia.

Z jeń­ca nie dało się wy­cią­gnąć zbyt wie­le – poza jed­ną in­for­ma­cją. Ofi­cer ów nie miał po­ję­cia o tym, co dru­gie­go dnia woj­ny wy­da­rzy­ło się na Bał­ty­ku, gdzie sal­wa jed­ne­go z nad­brzeż­nych dy­wi­zjo­nów ra­kie­to­wych po­sła­ła na dno nisz­czy­ciel i trzy kor­we­ty ro­syj­skiej flo­ty. Wbrew po­cząt­ko­wym do­nie­sie­niom, nie były one awan­gar­dą ar­ma­dy in­wa­zyj­nej – ra­czej wy­szły z mi­sją roz­po­zna­nia akwe­nu bo­jem. Tak czy ina­czej, ich los chy­ba znie­chę­cił do­wódz­two ma­ry­nar­ki wo­jen­nej prze­ciw­ni­ka do po­dej­mo­wa­nia prób de­san­tu. Na Bał­ty­ku pa­no­wał spo­kój – choć w pa­sie nad­mor­skim nie usta­wa­ła ak­tyw­ność ro­syj­skich sa­mo­lo­tów i grup dy­wer­syj­nych, ma­ją­cych za za­da­nie na­mie­rze­nie i znisz­cze­nie NDR-ów.

Je­niec tym­cza­sem był prze­ko­na­ny, że jego to­wa­rzy­sze już bez kło­po­tów wy­ła­do­wu­ją się na pol­skich pla­żach i w por­tach. Nie uwie­rzył, gdy usły­szał, że nic ta­kie­go się nie dzia­ło. „I tak prze­gra­cie” – stwier­dził, co skru­pu­lat­nie od­no­to­wał prze­słu­chu­ją­cy go ofi­cer Służ­by Kontr­wy­wia­du Woj­sko­we­go.

Puł­kow­nik był nie­do­in­for­mo­wa­ny, co świad­czy­ło o tym, że w jego ar­mii wciąż dzia­ła­ły sta­re, so­wiec­kie me­cha­ni­zmy. Mimo to miał po­wo­dy do opty­mi­zmu. Choć Po­la­cy w ostat­nich mie­sią­cach wie­le za­in­we­sto­wa­li w bu­do­wę sys­te­mu obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, wciąż była ona nie­wy­star­cza­ją­ca. A chma­ry ro­syj­skich czoł­gów przy­wo­dzi­ły sko­ja­rze­nie z gło­wa­mi Le­wia­ta­na. „Pa­li­my je na kopy, a te skur­wy­sy­ny cią­gle pod­sy­ła­ją nowe” – ra­por­to­wał trzy go­dzi­ny temu ge­ne­rał Trę­bacz. „Ale nie martw się, Ro­muś, nie pę­ka­my” – mó­wił z dumą.

– Nie pę­ka­my – Adam­czyk po­wtó­rzył szep­tem wy­wo­ła­ne z pa­mię­ci sło­wa. – Jak dłu­go? – spy­tał sa­me­go sie­bie.

Plan Mię­dzy­rze­cze prze­wi­dy­wał opar­cie po­cząt­ko­wej obro­ny o sze­reg punk­tów opo­ru, zor­ga­ni­zo­wa­nych na ba­zie sto­sun­ko­wo nie­wiel­kich grup bo­jo­wych. Pod­le­ga­ły one do­wódz­twom dwóch dy­wi­zji – 16 i 18 – ale mia­ły dużą swo­bo­dę dzia­ła­nia. Gru­py dzie­li­ły się we­dle prze­zna­cze­nia – na sta­łe i ma­new­ro­we. Na pierw­sze skła­da­ły się czoł­gi T-72 – trzy lub sześć – w za­leż­no­ści od wiel­ko­ści od­dzia­łu. Rza­dziej zręcz­nie ukry­te w za­bu­do­wie, naj­czę­ściej za­ko­pa­ne w zie­mię po wie­że. Po­mysł – po do­świad­cze­niach Ira­kij­czy­ków z cza­sów Pu­styn­nej Bu­rzy – zda­wał się co naj­mniej nie­tra­fio­ny, lecz Adam­czyk wie­dział swo­je. Jego czoł­gów nie oko­pa­no w jed­nej li­nii, na od­sło­nię­tym te­re­nie. No i za­ło­gi pol­skich „te­cia­ków” były le­piej wy­szko­lo­ne niż ich arab­skie od­po­wied­ni­ki. Poza tym ge­ne­rał… nie miał in­ne­go wyj­ścia. Ogra­ni­czo­na mo­der­ni­za­cja – ja­kiej pod­da­no trzy­sta sztuk T-72 – nie po­pra­wi­ła ich pa­ra­me­trów bo­jo­wych. To na­dal były czoł­gi o sła­bych sil­ni­kach, źle opan­ce­rzo­ne, z nie naj­lep­szy­mi, zu­ży­ty­mi po po­nad trzy­dzie­stu la­tach eks­plo­ata­cji ar­ma­ta­mi. Ale do­brze ukry­te, z po­wo­dze­niem mo­gły nisz­czyć ro­syj­skie trans­por­te­ry i cię­ża­rów­ki. Rzecz ja­sna tyl­ko do cza­su – zdra­dze­nie po­zy­cji na­ra­ża­ło wozy na re­ak­cję wro­ga. Ob­ło­że­nie wież pan­ce­rzem re­ak­tyw­nym było w tej sy­tu­acji le­d­wie pół­środ­kiem. Po­dział za­dań – stop­nio­we wcho­dze­nie do ak­cji po­szcze­gól­nych ma­szyn – je­dy­nie od­ro­cze­niem wy­ro­ku. Tak na­praw­dę mi­sje za­łóg „te­cia­ków” mia­ły cha­rak­ter nie­mal­że sa­mo­bój­czy i na eta­pie pla­no­wa­nia Adam­czyk bał się, że wie­lu pod­wład­nych każe mu zwy­czaj­nie spier­da­lać. Nie ka­za­li – ru­so­fo­bia mia­ła wciąż po­tęż­ną siłę od­dzia­ły­wa­nia, co aku­rat w tym przy­pad­ku nio­sło po­zy­tyw­ne skut­ki.

W skład grup sta­łych wcho­dzi­ło też kil­ka bądź kil­ka­na­ście dru­żyn pie­cho­ty, wy­po­sa­żo­nych w dużą licz­bę cięż­kich ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, moź­dzie­rzy i gra­nat­ni­ków prze­ciw­pan­cer­nych. Każ­dy taki od­dział miał rów­nież swo­ich snaj­pe­rów. Wszyst­kie obo­wią­zy­wał je­den roz­kaz: wal­czyć do wy­czer­pa­nia środ­ków bo­jo­wych, a na­stęp­nie, w mia­rę moż­li­wo­ści, prze­do­stać się do wy­zna­czo­nych wcze­śniej punk­tów zbor­nych.

Kom­po­nen­ty ma­new­ro­we skła­da­ły się z czte­rech lub ośmiu Ro­so­ma­ków w wer­sji bo­jo­wej oraz plu­to­nu bądź kom­pa­nii pie­cho­ty wy­po­sa­żo­nej w ra­kie­to­we wy­rzut­nie prze­ciw­pan­cer­ne Spi­ke i Ja­ve­lin. Nie­któ­re od­dzia­ły mia­ły też spe­cja­li­stów od na­pro­wa­dza­nia sa­mo­lo­tów. W pla­nie na­le­ża­ło za­ło­żyć cał­ko­wi­tą ro­syj­ską do­mi­na­cję w po­wie­trzu, ta jed­nak nie wy­klu­cza­ła po­je­dyn­czych ope­ra­cji przy uży­ciu pol­skich F-16. A gdy­by do ak­cji włą­czy­li się so­jusz­ni­cy…

Za­da­niem grup ma­new­ro­wych było wspie­ra­nie sta­łych punk­tów opo­ru, w mo­men­cie, w któ­rym wej­dą one w kon­takt z prze­ciw­ni­kiem. Ich atu­tem była mo­bil­ność, nie­za­wod­ność 30-mi­li­me­tro­wej ar­ma­ty Ro­so­ma­ka i śmier­tel­na sku­tecz­ność wy­rzut­ni ra­kie­to­wych. Sfo­ry „Roś­ków” – jak jesz­cze w cza­sach mi­sji w Afga­ni­sta­nie na­zwa­no pro­du­ko­wa­ne na fiń­skiej li­cen­cji trans­por­te­ry – nie mia­ły się an­ga­żo­wać w wal­kę „do koń­ca”. W sy­tu­acji, w któ­rej uwi­docz­ni­ła­by się prze­wa­ga wro­ga, ich do­wód­cy win­ni na­ka­zać od­skok, po któ­rym na­le­ża­ło „ob­słu­żyć” ko­lej­ny punkt opo­ru.

Trzy dni temu Adam­czyk miał do dys­po­zy­cji osiem­dzie­siąt sta­łych i czter­dzie­ści ma­new­ro­wych grup bo­jo­wych. Dwa­na­ście ty­się­cy lu­dzi, wy­po­sa­żo­nych we wszyst­kie do­stęp­ne T-72 oraz po­nad po­ło­wę Ro­so­ma­ków. Trzy­sta wy­rzut­ni Spi­ke i Ja­ve­lin, wraz z trze­ma ty­sią­ca­mi ra­kiet, ozna­cza­ło od­da­nie im trzech pią­tych tej czę­ści ar­se­na­łu WP.

Taka tak­ty­ka wy­ma­ga­ła wy­so­kiej świa­do­mo­ści sy­tu­acyj­nej od do­wód­ców po­szcze­gól­nych grup. Ko­or­dy­na­cją dzia­łań mia­ły się za­jąć szta­by dy­wi­zji. Łącz­nie – ra­zem z jed­nost­ka­mi wspar­cia – „szes­nast­ka” i „osiem­nast­ka” wy­sta­wi­ły do wal­ki dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy żoł­nie­rzy. Lecz nie były to wszyst­kie siły za­an­ga­żo­wa­ne na wscho­dzie. Bez­po­śred­nio pod do­wódz­two na­czel­ne pod­le­ga­ły prze­for­mo­wa­ne w ba­ta­lio­no­we gru­py bo­jo­we daw­ne bry­ga­dy Wojsk Obro­ny Te­ry­to­rial­nej. Osiem­na­ście ty­się­cy „wot­ni­ków” – jak mó­wi­li o nich Ro­sja­nie – ob­sa­dzi­ło dwa­dzie­ścia miej­sco­wo­ści. Szko­le­ni przez ostat­nie pół roku do walk w te­re­nie za­bu­do­wa­nym, mie­li wcią­gnąć w nie jak naj­licz­niej­sze siły nie­przy­ja­cie­la. Dru­go­rzu­to­we, bo­wiem zgod­nie z dok­try­ną ar­mii ro­syj­skiej pierw­szy rzut nie zaj­mo­wał się ob­le­ga­niem miast, tyl­ko par­ciem, za wszel­ką cenę, do przo­du.

„Jed­nost­ka, li­nio­wa czy ty­ło­wa, strze­lać z cze­goś musi. Im wię­cej za­pa­sów zu­ży­ją, tym le­piej. A za­bi­ty Ru­sek to za­bi­ty Ru­sek; każ­dy mar­twy jest do­bry” – tak isto­tę tej czę­ści pla­nu tłu­ma­czył swe­go cza­su ge­ne­rał pre­zy­den­to­wi RP. Tam­ten tyl­ko wes­tchnął. Uśmiech­nął się lek­ko do­pie­ro wte­dy, gdy Adam­czyk opo­wie­dział mu o swo­ich wnio­skach z ana­li­zy kam­pa­nii bał­tyc­kiej. „Ro­sja­nie, w oba­wie przed re­ak­cją świa­ta, nie za­wa­lą tych miast bom­ba­mi. Będą dzia­łać punk­to­wo. Uży­wać bro­ni i amu­ni­cji, któ­re ogra­ni­czą znisz­cze­nia ma­te­rial­ne i stra­ty w lud­no­ści”. „A skąd wie­my, że tych miej­sco­wo­ści po pro­stu nie omi­ną?” – do­py­ty­wał pre­zy­dent. „Będą mu­sie­li przez nie przejść” – od­parł wów­czas ge­ne­rał. „Gdzie in­dziej się nie da, o co za­dba­ją nasi sa­pe­rzy” – Adam­czyk miał na my­śli ko­lej­ny ty­siąc żoł­nie­rzy, osła­nia­ny przez dwa ty­sią­ce woj­sko­wych z puł­ków roz­po­znaw­czych. To oni mie­li uru­cho­mić przy­go­to­wa­ną wcze­śniej la­wi­nę znisz­cze­nia, obej­mu­ją­cą ko­lej­ne te­re­ny w mia­rę po­stę­pów wojsk in­wa­zyj­nych. Pchnąć Ro­sjan wprost na przy­go­to­wa­ne do obro­ny mia­sta i sta­łe punk­ty opo­ru.

Ge­ne­rał miał wo­bec zwierzch­ni­ka mie­sza­ne uczu­cia. Non­sza­lan­cja, z jaką po­li­tyk pod­cho­dził do kon­sty­tu­cji – zwłasz­cza pod­czas swo­jej pierw­szej ka­den­cji – ro­dzi­ła w na­czel­nym do­wód­cy głę­bo­ką nie­chęć. Z dru­giej stro­ny, gło­wa pań­stwa sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia, gdy praw­do­po­do­bień­stwo wy­bu­chu woj­ny zna­czą­co wzro­sło. Pre­ro­ga­ty­wy, ja­kie niósł ze sobą wpro­wa­dzo­ny wcze­sną wio­sną stan wo­jen­ny, były przez pre­zy­den­ta zręcz­nie wy­ko­rzy­sty­wa­ne do re­ali­za­cji po­ko­jo­wej fazy pla­nu Mię­dzy­rze­cze. Ge­ne­rał od­niósł na­wet wra­że­nie, że „pierw­szy” bar­dzo się do jego dzie­ła przy­wią­zał. To on, pa­trząc kie­dyś na gra­ficz­ne od­wzo­ro­wa­nie lo­ka­li­za­cji punk­tów opo­ru, stwier­dził, że wy­glą­da ono jak pla­ster mio­du. Do tej pory w uży­ciu było sło­wo „kla­ster”, ale pre­zy­denc­kie okre­śle­nie szyb­ko je wy­par­ło. „No to wpa­ro­wa­li nam do ula” – tymi sło­wa­mi przy­wi­tał Adam­czy­ka zwierzch­nik, gdy sta­ło się ja­sne, że Ro­sja­nie ru­szy­li.

Ge­ne­rał wes­tchnął.

– Ul trzesz­czy, ale się trzy­ma – po­wie­dział sam do sie­bie.

Usły­szał pu­ka­nie. Spoj­rzał na ze­ga­rek, do­cho­dzi­ła pół­noc. Za­pro­sił ad­iu­tan­ta do po­ko­ju.

– Wstęp­ny ra­port o stra­tach, pa­nie ge­ne­ra­le. – Mło­dy ma­jor wrę­czył mu kart­kę. Nie było na niej wie­lu in­for­ma­cji; szcze­gó­ło­we dane za­pew­ne wła­śnie opra­co­wy­wa­no, by były go­to­we przed ko­lej­ną na­ra­dą, za­pla­no­wa­ną na dru­gą w nocy. Adam­czyk prze­łknął gło­śno śli­nę.

– Dwa ty­sią­ce sze­ściu­set je­de­na­stu za­bi­tych. – Jego głos wy­ra­żał głę­bo­ki smu­tek. – Czte­ry ty­sią­ce sied­miu ran­nych. Ośmiu­set trzy­na­stu za­gi­nio­nych. Spo­ro.

Ad­iu­tant kiw­nął gło­wą.

– Ge­ne­ra­ła Wró­blew­skie­go szcze­gól­nie nie­po­ko­ją in­for­ma­cje na te­mat za­gi­nio­nych. – Ma­jor miał na my­śli sze­fa szta­bu na­czel­ne­go do­wód­cy. – Spły­wa co­raz wię­cej do­nie­sień o przy­pad­kach do­bi­ja­nia na­szych ran­nych, któ­rych nie zdo­ła­li­śmy ewa­ku­ować…

– Je­śli mamy coś po­twier­dzo­ne­go, daj­cie to do me­diów – roz­ka­zał Adam­czyk. Pod­wład­ny kiw­nął gło­wą. – Coś na te­mat strat wśród Ro­sjan? – Ge­ne­rał odło­żył kart­kę na biur­ko, przy któ­rym za­stał go ma­jor.

– Nie wie­my, ilu ran­nych tra­fi­ło do szpi­ta­li po­lo­wych – za­czął ofi­cer. – Na­sze źró­dła po­da­ją, że do pla­có­wek w Ka­li­nin­gra­dzie, Wil­nie, Grod­nie i Brze­ściu przy­wie­zio­no ko­lej­no dwu­stu ośmiu, stu czter­dzie­stu, stu sied­miu i dwu­stu dwu­na­stu ran­nych – ma­jor mó­wił z pa­mię­ci. – Ro­sja­nie prze­ję­li Wo­je­wódz­ki Szpi­tal Ze­spo­lo­ny w Bia­łym­sto­ku…

– Co z pa­cjen­ta­mi? – prze­rwał mu ge­ne­rał.

– Ka­za­li ich prze­nieść do in­nych lecz­nic – od­parł adiu­tant z wy­raź­ną ulgą. – Stam­tąd w każ­dym ra­zie mamy in­for­ma­cje o stu dwu­dzie­stu ran­nych.

– Jeń­cy? – Adam­czyk wstał od biur­ka i za­czął się prze­cha­dzać.

– Pię­ciu­set dwu­na­stu – usły­szał. – Wszyst­kich trzy­ma­my w wię­zie­niu na Ra­ko­wiec­kiej.

„Na­prze­ciw­ko bu­dyn­ku szta­bu ge­ne­ral­ne­go” – stwier­dził w du­chu na­czel­ny do­wód­ca. „W cza­sie po­ko­ju miał­bym do nich rzut be­re­tem”.

– Za­bi­ci? – rzekł na głos.

– Ame­ry­ka­nie prze­sła­li nam kil­ka­na­ście mi­nut temu cie­ka­wy frag­ment roz­mo­wy. – Ge­ne­rał w mig po­jął, że cho­dzi o in­for­ma­cję z na­słu­chu pro­wa­dzo­ne­go przez Na­ro­do­wą Agen­cję Bez­pie­czeń­stwa USA. – Do ru­skich am­ba­sad na świe­cie po­szła in­struk­cja, że mają dzie­się­cio­krot­nie umniej­szać stra­ty, ja­kie im za­da­li­śmy. Ofi­cjal­nie ma być mowa o sze­ściu­set po­le­głych. Chy­ba im moc­no przy­wa­li­li­śmy – młod­szy z męż­czyzn po­zwo­lił so­bie na nie­re­gu­la­mi­no­wą uwa­gę. – Po co im to było? – do­dał.

To py­ta­nie – w róż­nej for­mie – za­da­wa­ły so­bie mi­lio­ny lu­dzi. Po co Ro­sja­nom ko­lej­na woj­na? Dla­cze­go w ogó­le za­czę­li wal­czyć z kra­ja­mi NATO? Adam­czyk też szu­kał od­po­wie­dzi. Jego oce­na zbież­na była z opi­nią po­pu­lar­ną po­śród ka­dry ofi­cer­skiej WP. Ro­sję już od kil­ku lat tra­wił na­ra­sta­ją­cy kry­zys eko­no­micz­ny. Znie­sie­nie czę­ści sank­cji, na­ło­żo­nych na ten kraj po ata­ku na Ukra­inę, nie ura­to­wa­ło go­spo­dar­ki, któ­ra poza sek­to­rem zbro­je­nio­wym była zbyt prze­sta­rza­ła i nie­kon­ku­ren­cyj­na, aby móc nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Zresz­tą, na­wet naj­now­sze roz­wią­za­nia tech­no­lo­gicz­ne i or­ga­ni­za­cyj­ne nie oży­wi­ły­by tego pu­dro­wa­ne­go od daw­na tru­pa. Sys­tem oli­gar­chicz­ny i bę­dą­ca jego czę­ścią po­wszech­na ko­rup­cja prze­kre­śla­ły szan­sę na dłu­go­trwa­łą, po­zy­tyw­ną zmia­nę. A że na cze­le oli­gar­chicz­nej pi­ra­mi­dy stał sam pre­zy­dent, o re­for­mach z praw­dzi­we­go zda­rze­nia nie mo­gło być mowy.

I nie było – głów­ny lo­ka­tor Krem­la pro­blem ro­sną­ce­go nie­za­do­wo­le­nia spo­łecz­ne­go po­sta­no­wił roz­wią­zać tak, jak jego po­przed­ni­cy. Ki­jem i mar­chew­ką. Tym pierw­szym były bru­tal­ne pa­cy­fi­ka­cje pro­te­stów, dru­gim, przy­naj­mniej w za­ło­że­niu, mała zwy­cię­ska woj­na. Po­czu­cie przy­na­leż­no­ści do im­pe­rium, któ­re ni­ko­mu się nie kła­nia, za­wsze w prze­szło­ści kom­pen­so­wa­ło Ro­sja­nom nie­do­god­no­ści co­dzien­ne­go ży­cia. Po­la­cy drwi­li z tego jesz­cze w cza­sach ZSRR, wy­ty­ka­jąc po­tęż­nym są­sia­dom, że są go­ło­dup­ca­mi z dużą ilo­ścią czoł­gów. Tyle że Ro­sja­nie na­praw­dę cie­szy­li się, gdy ich tan­ki zaj­mo­wa­ły ko­lej­ne kra­je. I wte­dy da­ro­wa­li rzą­dzą­cym, że nie stać ich na po­ziom ży­cia ty­po­wy dla spo­łe­czeństw Za­cho­du. Ostat­ni raz ten ma­newr udał się w 2014 roku, pod­czas nie­wy­po­wie­dzia­nej woj­ny z Ukra­iną – o Krym i Don­bas. Na­cjo­na­li­stycz­ne i im­pe­rial­ne sza­leń­stwo, któ­re wów­czas wy­bu­chło w Ro­sji, za­pew­ni­ło pre­zy­den­to­wi spo­kój na wie­le lat.

Na taki sam efekt „car” li­czył po ata­ku na Pri­bał­ty­kę. Zwłasz­cza że przy tej oka­zji uda­ło się upo­ko­rzyć od­wiecz­ne­go wro­ga – NATO. Ro­sja­nie byli w szo­ku, że ich ar­mia z taką ła­two­ścią „przy­wró­ci­ła sta­re gra­ni­ce”. Po­ziom za­ufa­nia dla pre­zy­den­ta znów wy­sko­czył na nie­bo­tycz­ny po­ziom. On sam zaś po­czuł, że może wię­cej – tak po­ja­wił się po­mysł ata­ku na Pol­skę. Złu­pie­nie szó­stej co do wiel­ko­ści go­spo­dar­ki Eu­ro­py było nie lada po­ku­są. Wte­dy, w War­sza­wie, już na po­waż­nie na­le­ża­ło brać ry­zy­ko wy­bu­chu woj­ny. I wzię­to. Lecz na tym eta­pie kon­flikt wca­le nie był prze­są­dzo­ny – Adam­czyk miał nie­mal pew­ność co do tej kwe­stii. Woj­ny nie dało się unik­nąć do­pie­ro po tym, gdy Ro­sja­nie prze­stra­szy­li się, że NATO jed­nak spró­bu­je od­zy­skać kra­je nad­bał­tyc­kie. Wi­zja licz­nych sił in­wa­zyj­nych So­ju­szu w po­bli­żu te­re­nów uzna­wa­nych przez Mo­skwę za rdzen­nie ro­syj­skie – z Pe­ters­bur­giem włącz­nie – nie­ja­ko zmu­si­ła ar­mię Fe­de­ra­cji do stwo­rze­nia so­bie głę­bi ope­ra­cyj­nej. Te­re­nu, któ­re­go od­zy­ska­nie bę­dzie dla So­ju­szu waż­niej­sze, dużo bar­dziej an­ga­żu­ją­ce i – kto wie? – na tyle kosz­tow­ne, że od­ro­czy na lata, a może na za­wsze, inne dzia­ła­nia za­czep­ne, skie­ro­wa­ne prze­ciw Ro­sji.

Tak Pol­ska, po raz ko­lej­ny w swo­jej hi­sto­rii, sta­ła się bu­fo­rem mię­dzy Wscho­dem i Za­cho­dem.

– Nie­za­leż­nie od tego, co nimi kie­ro­wa­ło… – Adam­czyk wró­cił do py­ta­nia ad­iu­tan­ta – …zrób­my wszyst­ko, żeby spu­ścić im jesz­cze wię­cej krwi.

– To oczy­wi­ste, pa­nie ge­ne­ra­le. – Ma­jor skło­nił się i wy­szedł.

– Będę za kwa­drans – rzu­cił za nim na­czel­ny do­wód­ca. Cho­dzi­ło mu o po­kój ope­ra­cyj­ny, pe­łen lu­dzi, sprzę­tu łącz­no­ści i kom­pu­te­rów, z gi­gan­tycz­nym ekra­nem od­wzo­ro­wu­ją­cym sy­tu­ację na fron­cie. Tym­cza­sem tu, w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, któ­re Adam­czyk miał tyl­ko dla sie­bie, było tak ci­cho i spo­koj­nie…

Ge­ne­rał pod­szedł do nie­wiel­kie­go kre­den­su, gdzie trzy­mał na­po­czę­tą już bu­tel­kę gran­ta i nad­pa­lo­ne cy­ga­ro. Wziął dużą kwa­dra­to­wą szklan­kę i na­peł­nił ją do po­ło­wy. Wró­cił na fo­tel, zręcz­nym ru­chem sta­re­go ko­ne­se­ra przy­pa­lił ha­wa­nę.

– Kwa­drans – po­wtó­rzył, kła­dąc nogi na biur­ku. Wziął so­lid­ny łyk i za­cią­gnął się dy­mem. Czuł, że mo­men­tal­nie się od­prę­ża. – Kwa­drans. – Skrzy­wił de­li­kat­nie usta i przy­mknął oczy. – W cią­gu tych pięt­na­stu mi­nut nie prze­gram prze­cież woj­ny…

Oko­li­ce Świd­ni­ka, re­jon na­tar­cia 2 Gwar­dyj­skiej Dy­wi­zji Zme­cha­ni­zo­wa­nej, 28 lip­ca, śro­da

Od­strze­lo­na wie­ża T-72 le­ża­ła do gór­ny dnem, kil­ka­na­ście me­trów od za­ko­pa­ne­go w zie­mi pod­wo­zia. Wo­kół wa­la­ły się kost­ki re­ak­tyw­ne­go pan­ce­rza, łu­ski wy­strze­lo­nych po­ci­sków, wy­rzu­co­ne siłą po­dmu­chu ele­men­ty wy­po­sa­że­nia czoł­gu. Były też dwa cia­ła – nad­pa­lo­ne, po­skrę­ca­ne i zde­kom­ple­to­wa­ne. Jed­ne­mu z czoł­gi­stów bra­ko­wa­ło gło­wy. Wnętrz­no­ści wy­le­wa­ły się przez otwór w szyi, gę­sto ob­sa­dzo­ny ro­jem much. Nogi dru­gie­go z tru­pów koń­czy­ły się wraz z uda­mi. Tego Po­la­ka ogień usma­żył aż do pier­si, zwę­glo­ne ki­ku­ty nie wy­glą­da­ły tak strasz­nie. Za to twarz żoł­nie­rza…

Wła­di­mir So­ko­łow splu­nął z obrzy­dze­nia. Z pu­ste­go oczo­do­łu wy­le­ciał wła­śnie in­sekt, inne do­bie­ra­ły się do resz­tek za­war­to­ści dru­gie­go oka. Wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra nie tyl­ko znisz­czy­ła na­rząd wzro­ku – stra­wi­ła też wło­sy i w kil­ku miej­scach skó­rę gło­wy, od­sła­nia­jąc frag­men­ty czasz­ki.

Puł­kow­nik po­chy­lił się nad po­le­głym i do­tknął pal­ca­mi jego nad­pa­lo­ne­go kom­bi­ne­zo­nu.

– Ta­kie samo gów­no jak na­sze – szep­nął pod no­sem. Pol­scy czoł­gi­ści – po­dob­nie jak ro­syj­scy pan­cer­nia­cy – wciąż nie do­cze­ka­li się trud­no­pal­nych mun­du­rów. W trze­cim dzie­się­cio­le­ciu XXI wie­ku, gdy w ar­miach uży­wa­no już tylu tech­no­lo­gicz­nych ca­cek, było to trud­nym do zro­zu­mie­nia fak­tem. Puł­kow­nik wes­tchnął. „Z dru­giej stro­ny…” – po­my­ślał – „…na­wet naj­lep­szy ma­te­riał by was nie ura­to­wał”. Roz­la­ne pla­my sto­pio­ne­go pia­sku ja­sno wska­zy­wa­ły, że w tym miej­scu nie­daw­no roz­pę­ta­ło się praw­dzi­we pie­kło. – Mie­li, co chcie­li – skwi­to­wał swo­je roz­wa­ża­nia So­ko­łow.

Za­czę­li Po­la­cy. Ro­sja­nin mu­siał przy­znać, że wróg był świet­nie wstrze­la­ny w szo­sę, któ­rą prze­miesz­czał się jego ba­ta­lion zme­cha­ni­zo­wa­ny. Prze­ciw­nik za­jął trzy po­bli­skie wzgó­rza, usta­wia­jąc na nich za­ma­sko­wa­ne czoł­gi. To one za­grzmia­ły jako pierw­sze. Na roz­kaz So­ko­ło­wa ostrze­li­wa­ne trans­por­te­ry usi­ło­wa­ły roz­peł­znąć się na boki. Lecz gdy tyl­ko kil­ka pierw­szych BTR-ów zje­cha­ło na pola, dwa z nich nie­mal do­słow­nie uto­nę­ły w grzą­skim, za­la­nym wcze­śniej grun­cie. Trzy ma­szy­ny ja­koś zdo­ła­ły wró­cić na utwar­dzo­ną jezd­nię. Na próż­no – dwie z nich wkrót­ce tra­fi­ły po­ci­ski z czoł­go­wych ar­mat Po­la­ków.

Puł­kow­nik po­cząt­ko­wo spa­ni­ko­wał. Zwłasz­cza gdy do wal­ki włą­czy­ły się eki­py wy­rzut­ni prze­ciw­pan­cer­nych, roz­mie­szo­ne kil­ka­set me­trów od dro­gi. Z le­wej i pra­wej przy­le­cia­ły ra­kie­ty, nisz­cząc kil­ka ko­lej­nych wo­zów. So­ko­łow roz­ka­zał pie­cho­cie opu­ścić trans­por­te­ry. In­ten­cje miał do­bre, po­jaz­dy bo­wiem były jak trum­ny. Wte­dy jed­nak do ak­cji we­szły ko­lej­ne sek­cje ognio­we wro­ga. Kępy wy­so­kiej tra­wy – cał­kiem nie­źle wi­docz­ne z szo­sy – oka­za­ły się sta­no­wi­ska­mi ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i moź­dzie­rzy. Po­la­cy cię­li po pod­wład­nych puł­kow­ni­ka przez do­bre dwie mi­nu­ty. Ten wresz­cie za­rzą­dził od­wrót, co ozna­cza­ło prze­py­cha­nie się mię­dzy uszko­dzo­ny­mi i znisz­czo­ny­mi trans­por­te­ra­mi.

So­ko­łow nie za­mie­rzał od­pusz­czać. I wró­ci­ła mu zim­na krew. Jego żoł­nie­rze mie­li na wy­po­sa­że­niu Kor­ne­ty – ze­sta­wy prze­ciw­pan­cer­ne nie gor­sze od po­sia­da­nych przez Po­la­ków Spi­ke’ów. W za­mie­sza­niu, któ­re po­wsta­ło na dro­dze, nie­przy­ja­ciel prze­oczył ope­ra­to­rów, któ­rzy pę­dem roz­sta­wi­li prze­no­śne ze­sta­wy. Oba za­grzmia­ły nie­mal jed­no­cze­śnie i dwie ra­kie­ty po­mknę­ły w stro­nę czoł­gów. Kor­ne­ty nie pu­dło­wa­ły – oba pol­skie T-72 za­milk­ły. Trze­ci już wcze­śniej wy­łą­czył się z wal­ki, co puł­kow­nik za­re­je­stro­wał mimo po­tęż­nej daw­ki in­nych bodź­ców. Uznał wte­dy, że ten prze­ciw­nik nie sta­no­wi już za­gro­że­nia. Naj­pew­niej miał kło­po­ty z ar­ma­tą, tak da­le­ce wy­słu­żo­ną, że po kil­ku strza­łach czę­sto od­ma­wia­ła po­słu­szeń­stwa. Wy­wiad woj­sko­wy in­for­mo­wał o tym w spe­cjal­nym biu­le­ty­nie, ro­ze­sła­nym do jed­no­stek li­nio­wych tuż przed in­wa­zją.

Od­wrót, choć po­cząt­ko­wo cha­otycz­ny, szyb­ko na­brał cech zor­ga­ni­zo­wa­ne­go. Ba­ta­lion So­ko­ło­wa był w koń­cu eli­tą ro­syj­skiej ar­mii. Nie prze­kła­da­ło się to ja­koś szcze­gól­nie na wy­po­sa­że­nie, lecz na dys­cy­pli­nę i pro­fe­sjo­na­lizm – ow­szem. Wy­co­fu­ją­ce się wozy co­raz sku­tecz­niej od­gry­za­ły się Po­la­kom. 30-mi­li­me­tro­we ar­ma­ty ga­si­ły sta­no­wi­ska jed­no po dru­gim. Nie próż­no­wa­li rów­nież strzel­cy. Ci jed­nak bar­dziej sku­pia­li się na ewa­ku­acji ran­nych ko­le­gów.

Dzie­więć mi­nut po pierw­szej sal­wie Ro­sja­nie wy­szli spod ognia. I z miej­sca do­sta­li cios w ple­cy. Ni­czym du­chy po­ja­wi­ły się za nimi czte­ry Ro­so­ma­ki, nisz­cząc kil­ka­na­ście cię­ża­ró­wek z amu­ni­cją i za­opa­trze­niem. A po­tem prze­cię­ły szo­sę i po­mknę­ły w las, so­bie tyl­ko zna­ną ścież­ką. Za ostat­nią z ma­szyn po­fru­nął Kor­net, znów za­li­cza­jąc bez­błęd­ne tra­fie­nie. Ra­kie­ta prze­bi­ła tyl­ny właz i roz­nio­sła eks­plo­zją wnę­trze pol­skie­go trans­por­te­ra. Ma­ka­brycz­ny wi­dok resz­tek ciał za­ło­gi i de­san­tu nie uko­ił emo­cji puł­kow­ni­ka. Był wście­kły i z ogrom­ną nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał na lot­ni­cze wspar­cie, wy­wo­ła­ne kil­ka mi­nut wcze­śniej. „Po­la­cy wciąż wo­dzą nas za nos!” – So­ko­łow my­ślał o nie­przy­ja­cie­lu z mie­sza­ni­ną nie­na­wi­ści i po­dzi­wu. „Oszu­ka­li nasz wy­wiad, dy­ma­ją na­sze roz­po­zna­nie. Te­ren miał być czy­sty, a ja wpa­dłem w za­sadz­kę, jak­by to był Afga­ni­stan sprzed czter­dzie­stu lat!”

Sa­mo­lo­ty ope­ru­ją­ce z bazy w bia­ło­ru­skich Ba­ra­no­wi­czach przy­le­cia­ły na bar­dzo ni­skim pu­ła­pie. Ob­ła­do­wa­ne ra­kie­ta­mi sztur­mo­we Su-25 zja­wi­ły się bez my­śliw­skiej osło­ny. To aku­rat puł­kow­ni­ka nie zdzi­wi­ło. Był w Pol­sce już czwar­tą dobę, a tyl­ko raz oglą­dał po­je­dyn­czy F-16, szyb­ko zresz­tą strą­co­ny przez ro­syj­ską ma­szy­nę. Ni­ska ak­tyw­ność lot­nic­twa nie­przy­ja­cie­la da­wa­ła Ro­sja­nom duży kom­fort, po­zwa­la­ła też na za­le­ca­ne przez do­wódz­two oszczęd­no­ści. A prze­cież my­śliw­ce były wy­jąt­ko­wo pa­li­wo­żer­ne…

Samo wspo­mnie­nie tego roz­ka­zu kłu­ło w dum­ne ser­ce Wła­di­mi­ra So­ko­ło­wa. Ro­sja, śpią­cy na zło­żach ropy naj­więk­szy kraj świa­ta, z trze­cią co do wiel­ko­ści ar­mią, zmu­sza­ła swo­ich żoł­nie­rzy do po­wścią­gli­we­go uży­wa­nia środ­ków bo­jo­wych i pa­liw. „Musi być z nami na­praw­dę źle…” – stwier­dził puł­kow­nik, gdy do­wód­ca dy­wi­zji po­in­for­mo­wał go o „wy­tycz­nych ma­te­ria­ło­wych”.

Su­cho­je prze­ora­ły te­ren, na któ­rym Po­la­cy urzą­dzi­li za­sadz­kę – nikt tam nie miał pra­wa prze­żyć. Gdy sztur­mow­ce od­le­cia­ły, So­ko­łow – na bur­cie pierw­sze­go wozu – wró­cił w miej­sce po­tycz­ki. Po­tem, ze wzgó­rza, gdzie Po­la­cy usta­wi­li je­den ze swo­ich czoł­gów, przyj­rzał się po­bo­jo­wi­sku.

Źle to wy­glą­da­ło.

Wciąż stał w tym sa­mym miej­scu, słu­cha­jąc ra­por­tu za­stęp­cy. In­for­ma­cja o utra­co­nych bez­pow­rot­nie je­de­na­stu trans­por­te­rach nie­spe­cjal­nie go zmar­twi­ła. Na sta­cji ko­le­jo­wej w Brze­ściu na wła­sne oczy wi­dział całe esze­lo­ny za­pa­so­wych wo­zów, któ­rych licz­ba po­zwo­li­ła­by na od­two­rze­nie co naj­mniej kil­ku ta­kich ba­ta­lio­nów, jak jego. Co cie­ka­we – So­ko­łow przy­po­mniał so­bie swo­je zdzi­wie­nie – dwor­ca i cen­nych za­pa­sów nie ochra­nia­ły żad­ne od­dzia­ły prze­ciw­lot­ni­ków. Żad­na, choć­by naj­mniej­sza wy­rzut­nia czy ar­ma­ta. Do­wódz­two sił in­wa­zyj­nych naj­wy­raź­niej uzna­ło, że Po­la­cy nie prze­pro­wa­dzą ata­ku na bia­ło­ru­skie te­ry­to­rium. Na te­ren in­ne­go kra­ju, z któ­rym Rzecz­po­spo­li­ta prze­cież nie wal­czy­ła. „In­ne­go kra­ju…” – puł­kow­nik za­drwił w du­chu, przy­po­mi­na­jąc so­bie wy­ja­śnie­nia ko­men­dan­ta sta­cji, ze­sta­wio­ne z ob­raz­kiem wy­gię­te­go w słu­żal­czej po­sta­wie pre­zy­den­ta Bia­ło­ru­si. Za­raz jed­nak spo­waż­niał. Sprzęt sprzę­tem, ale z ludź­mi było już znacz­nie go­rzej – stra­cił ich czter­dzie­stu sze­ściu, od po­cząt­ku woj­ny pięć­dzie­się­ciu trzech. Miał sie­dem­dzie­się­ciu ran­nych, w więk­szo­ści na tyle cięż­ko, że ich po­wrót do wal­ki w naj­bliż­szych ty­go­dniach nie był moż­li­wy. „Nie­mal czwar­ta część sta­nu wyj­ścio­we­go” – prze­łknął gło­śno śli­nę.

Raz jesz­cze spoj­rzał na za­bi­te­go czoł­gi­stę. Miał ocho­tę kop­nąć w zwę­glo­ne ki­ku­ty Po­la­ka. Z tru­dem się po­wstrzy­mał, splu­nął jed­nak na tru­pa.

– To­wa­rzy­szu puł­kow­ni­ku – usły­szał głos jed­ne­go z po­rucz­ni­ków. Od­wró­cił się w stro­nę mło­de­go ofi­ce­ra. – Pro­szę spoj­rzeć – mó­wił tam­ten, wska­zu­jąc ręką na wy­ty­czo­ną po­śród za­la­nych pól ścież­kę, wy­ło­żo­ną wą­ski­mi be­to­no­wy­mi pły­ta­mi. – Tędy się po­ru­sza­li. – Chło­pak miał na my­śli Po­la­ków, któ­rzy uży­tecz­ną do­tąd zie­mię zmie­ni­li w ba­gno, tyl­ko po to, by na­ro­bić im kło­po­tów.

Ścież­ka pro­wa­dzi­ła do wsi, nad któ­rą gó­ro­wał czer­wo­ny, ce­gla­ny ko­ściół. Bito w nim w dzwon, na co So­ko­łow za­re­ago­wał zmarsz­cze­niem brwi.

– Ilu lu­dzi masz w plu­to­nie? – spy­tał po­rucz­ni­ka.

– Dwu­dzie­stu – za­mel­do­wał ofi­cer.

– Zbierz ich i za mną – roz­ka­zał puł­kow­nik, za­kła­da­jąc na gło­wę hełm. – Przej­dzie­my się na spa­cer – do­dał, pa­trząc w stro­nę świą­ty­ni.

***

Nie­bo po­ciem­nia­ło, w od­da­li wi­dać było bły­ska­wi­ce. Tem­pe­ra­tu­ra spa­dła o kil­ka­na­ście stop­ni, za­czę­ło kro­pić, ze­rwał się lek­ki wiatr. So­ko­łow miał pięć­dzie­siąt pięć lat i choć na­dal czuł, że jego miej­sce jest w li­nii, nie był już tak wy­trzy­ma­łym męż­czy­zną, jak jesz­cze dzie­sięć lat temu. Upał – któ­ry tego lata dał się we zna­ki ca­łej Eu­ro­pie – do­ku­czał też Wła­di­mi­ro­wi. Puł­kow­nik z tru­dem na­dą­żał za młod­szy­mi pod­ko­mend­ny­mi, a we wnę­trzu BTR-a nie­mal do­sta­wał za­wa­łu ser­ca od wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry. Tak bar­dzo za­zdro­ścił Po­la­kom ich kli­ma­ty­zo­wa­nych Ro­so­ma­ków… Jaz­da na bur­cie, na roz­grza­nym pan­ce­rzu, też do przy­jem­nych nie na­le­ża­ła. Uko­je­nie znaj­do­wał w ka­bi­nach cię­ża­ró­wek z amu­ni­cją i za­opa­trze­niem – te z naj­now­szych przy­dzia­łów mia­ły już „kli­mę”. Lecz jako do­wód­ca ba­ta­lio­nu nie mógł tam prze­by­wać zbyt czę­sto – we­dle sta­rej ro­syj­skiej szko­ły wi­nien być na cze­le, w pierw­szym trans­por­te­rze. Więc zwy­kle był. I cier­piał. Zresz­tą nie tyl­ko on – wie­czo­ra­mi oglą­da­li wia­do­mo­ści te­le­wi­zyj­ne, w któ­rych spo­ro miej­sca po­świę­ca­no skut­kom upa­łów w Eu­ro­pie Za­chod­niej. Wczo­raj mowa była o tym, że od po­cząt­ku czerw­ca we Fran­cji, na sku­tek prze­grza­nia i zwią­za­nych z tym kom­pli­ka­cji, zmar­ło dzie­sięć ty­się­cy osób. Małe mia­stecz­ko. So­ko­łow uśmiech­nął się wów­czas – oczy­wi­ście ża­ło­wał zwy­kłych lu­dzi, lecz każ­da in­for­ma­cja po­ka­zu­ją­ca, że Za­chód wca­le nie jest ta­kim ra­jem, spra­wia­ła mu sa­tys­fak­cję. Wnet jed­nak po­smut­niał. „Sko­ro we Fran­cji zmar­ło dzie­sięć ty­się­cy, to ile u nas?” – zmar­twił się.

Ale te­raz, przez chwi­lę, nie miał po­wo­dów do udrę­ki – zro­bi­ło się rześ­ko, przy­jem­nie; ta­kie lato uwiel­biał.

Szko­da tyl­ko, że dron – któ­ry ka­zał wy­słać nad wio­skę – za­raz po star­cie mu­siał z po­wro­tem lą­do­wać. Te ład­nie wy­glą­da­ją­ce sa­mo­lo­ci­ki, z taką dumą pre­zen­to­wa­ne na tar­gach zbro­je­nio­wych, kiep­sko ra­dzi­ły so­bie z po­dmu­cha­mi i wil­go­cią. Ich ro­syj­skie po­cho­dze­nie w tym przy­pad­ku było wadą. Apa­ra­ty ku­pio­ne swe­go cza­su w Izra­elu mia­ły opi­nię dużo bar­dziej nie­za­wod­nych. Ale Ży­dzi, pod na­ci­skiem Ame­ry­ka­nów, prze­sta­li je Mo­skwie sprze­da­wać. „No nic, zro­bi­my roz­po­zna­nie po sta­re­mu” – Wła­di­mir po­sta­no­wił nie roz­czu­lać się nad swo­im lo­sem.

Dzwon już nie bił, a wio­ska wy­da­wa­ła się kom­plet­nie opusz­czo­na. „Miesz­kań­cy pew­nie sie­dzą w piw­ni­cach albo ucie­kli gdzieś na wła­sną rękę” – my­ślał. Ich los wią­zał się z za­gad­ką, któ­rej puł­kow­nik nie był jesz­cze w sta­nie roz­wi­kłać. Znał tro­chę Pol­skę, miesz­kał tu dwa lata, pra­cu­jąc w ro­syj­skim ata­sza­cie w War­sza­wie. Był to na tyle dłu­gi czas, by zro­dzić w So­ko­ło­wie prze­ko­na­nie, że wła­dze RP – w ob­li­czu za­gro­że­nia – ogrom­ny na­cisk po­ło­żą na ewa­ku­ację lud­no­ści cy­wil­nej. W Ro­sji ta­ki­mi spra­wa­mi nikt się nie przej­mo­wał, ale tu, na Za­cho­dzie, jak są­dził, już tak. Tym­cza­sem gdzie­kol­wiek nie wcho­dzi­li, tam na­ty­ka­li się na całe rze­sze miesz­kań­ców. Wła­di­mi­ra za­ska­ki­wa­ła ich licz­ba. Scep­tycz­nie pod­cho­dził do in­for­ma­cji z ro­syj­skich te­le­wi­zji, w któ­rych po­da­wa­no, że jesz­cze przed wy­bu­chem kon­flik­tu z Pol­ski wy­je­cha­ło sześć mi­lio­nów lu­dzi. Uznał, że pew­nie było ich o po­ło­wę mniej (me­dial­ne wy­ol­brzy­mie­nia trak­tu­jąc jako ko­niecz­ny ele­ment woj­ny in­for­ma­cyj­nej), tak jak uznał też za pew­nik, że War­sza­wa wy­sie­dli ze wschod­nich re­gio­nów wszyst­kich nie­przy­dat­nych do obro­ny oby­wa­te­li. A na pew­no dzie­ci. W Cheł­mie – któ­re­go Po­la­cy po­sta­no­wi­li bro­nić za wszel­ką cenę – ro­syj­scy żoł­nie­rze na­tknę­li się na sie­ro­ci­niec, gdzie w piw­ni­cach po­cho­wa­li się prze­ra­że­ni wy­cho­wan­ko­wie. Z da­chu bu­dyn­ku pro­wa­dzo­no do Ro­sjan ogień, tyl­ko cu­dem za­tem ma­lu­chy unik­nę­ły śmier­ci pod zwa­ła­mi gru­zu. Obroń­ców uda­ło się wy­ku­rzyć gra­nat­ni­ka­mi, bez po­trze­by uży­cia cięż­szych ar­gu­men­tów. Opo­wia­dał o tym na wczo­raj­szej od­pra­wie do­wód­ca puł­ku, a So­ko­łow do­znał wów­czas olśnie­nia: „Może oni spe­cjal­nie ry­zy­ku­ją ży­cie cy­wi­lów, chcąc nas spo­wol­nić, a w ra­zie wpa­dek za­rzu­cić nam wo­jen­ne zbrod­nie?”.

Puł­kow­nik nie był pe­wien, czy tak w isto­cie jest. Miał jed­nak oka­zję prze­ko­nać się, że w spo­so­bie, w jaki bili się z nimi Po­la­cy, tkwi­ło ja­kieś sza­leń­stwo.

Jak na za­wo­ła­nie padł po­je­dyn­czy strzał. Przez uła­mek se­kun­dy So­ko­łow my­ślał, że to grzmot, lecz idą­cy obok nie­go „de­sant­nik” padł tru­pem na jezd­nię. Kula z bro­ni snaj­per­skiej roz­trza­ska­ła mu twarz i prze­szła na wy­lot, koń­cząc lot w szyi ko­lej­ne­go żoł­nie­rza.

– Pod ścia­nę! – krzyk­nął puł­kow­nik, po czym chwy­cił ra­mię ran­ne­go. Po­chy­lo­ny, za­czął go cią­gnąć w stro­nę naj­bliż­szej cha­łu­py.

Przy­siadł przy ścia­nie, jak­by prze­biegł sprin­tem dwie­ście me­trów, a nie zro­bił rap­tem kil­ka kro­ków.

– Me­dyk! – za­wo­łał, lecz wca­le nie mu­siał tego ro­bić. Sa­ni­ta­riusz był już przy po­szko­do­wa­nym, usi­łu­jąc za­ta­mo­wać po­tęż­ny krwo­tok. Żoł­nierz bul­go­tał, trząsł się, z oczu le­cia­ły mu łzy. Od­pły­wał…

Pa­ra­me­dyk uniósł za­krwa­wio­ne dło­nie i po­krę­cił gło­wą. Kil­ka se­kund póź­niej po­strze­lo­ny już nie żył.

– Snaj­per na wie­ży cer­kwi – za­mel­do­wał po­rucz­nik, za­pew­ne nie­odróż­nia­ją­cy ro­dza­jów świą­tyń.

Deszcz pa­dał co­raz moc­niej, wiatr dmu­chał już na­praw­dę so­lid­nie, do­da­jąc gro­zy ca­łej sy­tu­acji. Gdy­by wciąż pa­no­wa­ły ra­dziec­kie nor­my, puł­kow­nik wi­nien te­raz po­de­rwać lu­dzi i ru­szyć do fron­tal­ne­go ata­ku. Szcze­gól­nie że bu­dy­nek, któ­ry da­wał im osło­nę, był ostat­nim przy uli­cy. Da­lej roz­cią­gał się już tyl­ko plac przy­le­gły do ko­ścio­ła. Szturm skoń­czył­by się utra­tą jesz­cze trzech–czte­rech lu­dzi, w za­leż­no­ści od tego, jak spraw­nie po­słu­gi­wał się bro­nią pol­ski strze­lec. A je­śli Po­la­ków było wię­cej, stra­ty by­ły­by jesz­cze wyż­sze.

Lecz ar­mia ro­syj­ska prze­szła po­waż­ną trans­for­ma­cję. Prze­bu­do­wa ze struk­tu­ry dy­wi­zyj­nej na bry­ga­do­wą oka­za­ła się nie­wy­pa­łem – i po kil­ku la­tach eks­pe­ry­men­tów wró­co­no do daw­nych roz­wią­zań. Jed­nak na po­zio­mie ma­łych od­dzia­łów przej­mo­wa­nie za­chod­nich wzor­ców uzna­no za ko­niecz­ność. Stąd pa­ra­me­dyk w każ­dym plu­to­nie, stąd masa szko­leń tak­tycz­nych – z na­ci­skiem na kre­atyw­ność i sa­mo­dziel­ność młod­szych ofi­ce­rów i pod­ofi­ce­rów, cze­go w si­łach zbroj­nych Ro­sji nie było wła­ści­wie ni­g­dy przed­tem.

Plu­to­nem do­wo­dził po­rucz­nik, ale So­ko­łow też przy­swo­ił so­bie nową tak­ty­kę. A że miał już dziś dość pyr­ru­so­wych zwy­cięstw, ani my­ślał stać z boku.

– Do­wód­cy dru­żyn, do mnie! – za­rzą­dził. – Ty zo­sta­jesz tu – oznaj­mił jed­ne­mu z pod­ofi­ce­rów. – Wy cof­nie­cie się wzdłuż do­mów, trzy­ma­jąc się tej stro­ny… – pod­kre­ślił czte­ry ostat­nie sło­wa – …aż do po­cząt­ków uli­cy. Tam prze­sko­czy­cie jezd­nię i cho­wa­jąc się za do­ma­mi, doj­dzie­cie jak naj­bli­żej pla­cu. Gdy zaj­mie­cie sta­no­wi­ska, daj­cie znać po ra­diu.

Ośmiu żoł­nie­rzy ru­szy­ło wy­ko­nać za­da­nie, a So­ko­łow znów się nie­cier­pli­wił – sta­nie pod oka­pem i oglą­da­nie pły­ną­cych as­fal­tem stru­my­ków desz­czów­ki nie było czymś, co chciał­by w tej chwi­li ro­bić. Mógł ka­zać lu­dziom po pro­stu prze­sko­czyć uli­cę i za­jąć po­zy­cje w bu­dyn­ku oraz po­se­sji na­prze­ciw­ko. Tyle że wte­dy naj­pew­niej ktoś by zgi­nął. „Le­piej, że po­szli na­oko­ło” – uciął roz­wa­ża­nia.

– Je­ste­śmy – usły­szał wresz­cie w oso­bi­stym ra­diu. Chrząk­nął ci­cho. Z roz­ka­zów, ja­kie otrzy­ma­li w dniu in­wa­zji, ja­sno wy­ni­ka­ło, że mają oszczę­dzać „przy­dat­ną in­fra­struk­tu­rę”. I sta­rać się nie nisz­czyć pry­wat­nych bu­dyn­ków. Było to ko­lej­ne no­vum w ro­syj­skiej ar­mii, któ­re kil­ka­dzie­siąt go­dzin póź­niej co­raz moc­niej za­kra­wa­ło na ab­surd. Wy­co­fu­ją­cy się Po­la­cy nisz­czy­li wszyst­ko, co po­pad­nie. W pierw­szym dniu ata­ku, pod wa­lą­cą się znie­nac­ka es­ta­ka­dą, So­ko­łow stra­cił pierw­szy ze swo­ich BTR-ów i miał pierw­szych za­bi­tych. Póź­niej było tyl­ko go­rzej. Mimo to nikt nie anu­lo­wał roz­ka­zu, na­le­ża­ło więc go re­spek­to­wać. Na szczę­ście ko­ściół nie mie­ścił się w żad­nej z wy­mie­nio­nych ka­te­go­rii.

– Raz i po­tem po­praw­cie – po­le­cił.

Nie­mal na­tych­miast w stro­nę wie­ży po­mknę­ła gło­wi­ca wy­strze­lo­na z ręcz­nej wy­rzut­ni gra­na­tów RPG. Mózg puł­kow­ni­ka na gra­ni­cy świa­do­mo­ści za­re­je­stro­wał mo­ment, w któ­rym od­pa­lił się sil­nik ra­kie­to­wy „er­pe­ga”. Gę­sty, sza­ro-nie­bie­ski pió­ro­pusz dymu wy­zna­czał li­nię lotu. Ko­ściół był poza za­się­giem wzro­ku So­ko­ło­wa – ten usły­szał tyl­ko wy­buch.

Ko­lej­ny syk, na­stęp­na eks­plo­zja.

– Za mną! – krzyk­nął i ze­rwał się do bie­gu. Z unie­sio­nym pi­sto­le­tem w pra­wej dło­ni wy­glą­dał jak po­li­truk z daw­nych fil­mów pro­pa­gan­do­wych, na­krę­co­nych pod­czas Wiel­kiej Woj­ny Oj­czyź­nia­nej. „Cóż, za­czy­na­łem jesz­cze jako żoł­nierz ra­dziec­ki” – prze­mknę­ło mu przez gło­wę.

Cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go PKM spra­wił, że rzu­cił się na zie­mię. Po­la­ków w ko­ście­le było wię­cej! So­ko­łow tym­cza­sem – a z nim jesz­cze sze­ściu lu­dzi – byli już na otwar­tym przy­ko­ściel­nym pla­cu. „No to po nas” – puł­kow­nik miał ocho­tę wśli­znąć się w szcze­li­ny mię­dzy kost­ką bru­ko­wą, któ­re wi­dział te­raz przed ocza­mi.

Kro­ple desz­czu wa­li­ły mu po ple­cach. Tam ich nie czuł – chro­ni­ła go ka­mi­zel­ka – ale lo­do­wa­te ukłu­cia w kark nie na­le­ża­ły do przy­jem­nych. Już daw­no zdo­łał się schło­dzić.

– Mo­ro­zow do­stał! – mel­do­wał któ­ryś z żoł­nie­rzy.

Syk pę­dzą­cej ra­kie­ty i wy­buch, któ­ry za­raz po­tem na­stą­pił, ozna­czał, że ce­low­ni­czy RPG nie spa­li. Pol­ski PKM prze­stał strze­lać. Do­wód­ca ba­ta­lio­nu uniósł się naj­szyb­ciej jak mógł i po­biegł w stro­nę drzwi świą­ty­ni.

Wro­ta były roz­chy­lo­ne. So­ko­łow, a za nim trzech żoł­nie­rzy sta­nę­li po jed­nej stro­nie. Po dru­giej czte­rech in­nych Ro­sjan. Puł­kow­nik od­bez­pie­czył gra­nat, „de­sant­nik” na­prze­ciw­ko nie­go zro­bił to samo. Rzu­ci­li na trzy.

Chwi­lę po sku­mu­lo­wa­nej eks­plo­zji wpa­ro­wa­li do środ­ka. Ko­ściół nie był duży – drzwi wej­ścio­we od oł­ta­rza dzie­li­ło nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia me­trów. Po­miesz­cze­nie – mimo wie­lu świe­tli­ków i ja­snych ścian – wy­peł­niał mrok. So­ko­łow spo­strzegł skut­ki swo­ich dzia­łań – po­ła­ma­ne i cha­otycz­nie roz­rzu­co­ne ławy. Za­klął szpet­nie, gdy na ze­wnątrz bły­snę­ło, a jego oczom uka­zał się mło­dy chło­pak w pol­skim mun­du­rze. Ko­lej­ny błysk po­cho­dził z lufy wy­ce­lo­wa­ne­go w Ro­sjan Be­ry­la.

Puł­kow­nik usko­czył w bok, w tym sa­mym mo­men­cie je­den z jego pod­wład­nych po­słał krót­ką se­rię przed sie­bie. Po­la­kiem szarp­nę­ło – upu­ścił broń, zro­bił dwa kro­ki wstecz i oparł się ple­ca­mi o oł­tarz. So­ko­łow omiótł spoj­rze­niem świą­ty­nię – ża­den z jego chło­pa­ków nie zo­stał na­wet ran­ny. „Cho­ciaż tyle” – orzekł w du­chu i mie­rząc z pi­sto­le­tu, pod­biegł do oszo­ło­mio­ne­go wro­ga.

– Wot­nik – stwier­dził, przy­glą­da­jąc się Po­la­ko­wi.

– Koń­czy­my z nim? – spy­tał je­den z pod­wład­nych.

Opar­ty o oł­tarz chło­pak do­stał w oba ra­mio­na. Chy­ba strza­ska­ło mu oboj­czyk, z pew­no­ścią pa­skud­nie cier­piał, ale miał ogrom­ne szan­se na prze­ży­cie. So­ko­łow zi­gno­ro­wał py­ta­nie.

– Co z Mo­ro­zo­wem? – za­py­tał pa­ra­me­dy­ka, któ­ry właś­nie sta­nął obok. Sa­ni­ta­riusz znów po­krę­cił gło­wą.

Puł­kow­nik wes­tchnął. „Ko­lej­ny”.

– Zaj­mij się nim – po­wie­dział na głos, wska­zu­jąc gło­wą mło­dzi­ka w ob­cym mun­du­rze.

– Wie­ża czy­sta – in­for­mo­wał chwi­lę póź­niej po­rucz­nik. – Tym do nas ła­do­wa­li. – Młod­szy z ofi­ce­rów rzu­cił na pod­ło­gę po­wy­gi­na­ny ka­ra­bin Sako.

So­ko­łow le­d­wie zer­k­nął na snaj­per­kę. Wciąż trzy­mał w dło­ni pi­sto­let i gdy znów bły­snę­ło, zo­ba­czył ja­kiś cień przed sobą. Uniósł uzbro­jo­ne ra­mię. Coś wła­śnie usi­ło­wa­ło wy­do­stać się zza na­sta­wy oł­ta­rzo­wej. Puł­kow­nik za­dzia­łał in­stynk­tow­nie – wy­pa­lił. Tra­fił w czło­wie­ka, o czym prze­ko­nał go ci­chy jęk. Zro­bił kil­ka kro­ków i do­strzegł męż­czy­znę w czar­nej su­tan­nie. Znów ci­snął obrzy­dli­wym prze­kleń­stwem.

Pech chciał, że za­strze­lił kle­chę, któ­ry naj­pew­niej nie miał wo­bec nich złych za­mia­rów. Żoł­nie­rze w każ­dym ra­zie nie zna­leź­li przy księ­dzu żad­nej bro­ni. Du­chow­ny schro­nił się za oł­ta­rzem, a po­tem – nie­zbyt ostroż­nie – pró­bo­wał opu­ścić kry­jów­kę. „Fe­ler­ny skur­wy­syn” – do­wód­ca ba­ta­lio­nu po­czuł się na­praw­dę zmę­czo­ny.

– Jak­bym mało miał kło­po­tów – szep­nął. Kreml jas­no dał do zro­zu­mie­nia, że woj­ska in­wa­zyj­ne po­win­ny wy­strze­gać się za­bi­ja­nia cy­wi­lów, gdy to tyl­ko moż­li­we. Cho­dzi­ło o to, żeby nie psuć bar­dziej i tak już pa­skud­ne­go wi­ze­run­ku Ro­sji i jej ar­mii. No i uni­kać sy­tu­acji, któ­re wzma­ga­ły­by wolę opo­ru Po­la­ków. Mar­twy ksiądz był więc zmar­twie­niem – może nie naj­więk­szym, ale też nie­ma­łym. So­ko­łow przez chwi­lę po­pra­wiał so­bie hu­mor my­ślą, że ka­to­lic­cy du­chow­ni prze­sta­li w Pol­sce peł­nić role waż­nych sym­bo­licz­nie osób. Pod­czas po­by­tu na pla­ców­ce w War­sza­wie Wła­di­mir spo­ro sły­szał o skan­da­lach pe­do­fil­skich i ak­tyw­no­ści po­li­tycz­nej Ko­ścio­ła. Ten ostat­ni za­rzut nie do koń­ca był dla nie­go ja­sny – do mo­men­tu, w któ­rym uświa­do­mił so­bie, że to lu­dzie wła­dzy słu­ży­li pol­skim hie­rar­chom, a nie od­wrot­nie. Taki układ wku­rzał­by i jego. „Nie ma co ża­ło­wać pe­do­fi­la” – prze­ko­ny­wał wy­ima­gi­no­wa­nych oskar­ży­cie­li. Za­raz jed­nak zszedł na zie­mię. „Po­la­cy go­to­wi z dia­bła zro­bić mę­czen­ni­ka, je­śli w ten spo­sób będą mo­gli nam za­szko­dzić” – nie miał złu­dzeń.

– Co ro­bi­my z po­pem? – spy­tał go po­rucz­nik.

– Z księ­dzem – po­pra­wił pod­wład­ne­go. Tam­ten mach­nął ręką lek­ce­wa­żą­co.

„W ar­mii ra­dziec­kiej, syn­ku, już miał­byś za ten gest ostry wpier­dol” – za­uwa­żył mi­mo­wol­nie puł­kow­nik.

– Włóż­cie mu w łapy ka­ra­bin tego mło­de­go, niech bę­dzie, że do nas strze­lał. – So­ko­łow nie pa­trzył w oczy pod­wład­ne­go. Wie­dział, że nie musi, że ofi­cer do­cho­wa se­kre­tu. – Cy­wil z bro­nią prze­sta­je być cy­wi­lem – do­dał.

– Czy­li tam­te­go… – Po­rucz­nik ski­nął gło­wą w kie­run­ku ran­ne­go Po­la­ka. – Wszyst­ko wi­dział…

– Wy­chodź­cie – roz­ka­zał puł­kow­nik. – Sam się tym zaj­mę.

Wa­szyng­ton, 30 lip­ca, pią­tek

– Obyś, sta­ry chu­ju, na­stęp­ne­go rana nie do­cze­kał! – Szy­mon Wy­soc­ki na­wet nie pró­bo­wał tłu­mić w so­bie zło­ści. Chęt­nie rzu­cił­by czymś cięż­kim w ekran te­le­wi­zo­ra, ale był­by to już dru­gi tego ro­dza­ju przy­pa­dek, po któ­rym żona z pew­no­ścią by mu nie od­pu­ści­ła i znów za­czę­ła li­ta­nię o ko­niecz­no­ści wzno­wie­nia psy­cho­te­ra­pii. – Tępy bol­cu, cha­dza­ją­cy na ru­skim pa­sku… – rzu­cał w stro­nę ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta, któ­ry wła­śnie – z tym swo­im iro­nicz­nym uśmie­chem na ustach – koń­czył kon­fe­ren­cję pra­so­wą, sto­jąc przed wej­ściem do Bia­łe­go Domu.

Przed­wczo­raj szef pre­zy­denc­kie­go per­so­ne­lu cof­nął Wy­soc­kie­mu akre­dy­ta­cję, uzna­jąc pol­skie­go dzien­ni­ka­rza za per­so­na non gra­ta w naj­waż­niej­szym bu­dyn­ku w Sta­nach. Szy­mon oglą­dał za­tem wy­stą­pie­nie ame­ry­kań­skiej gło­wy pań­stwa w te­le­wi­zji. Lecz nie to wy­wo­ła­ło w nim na­pad wście­kło­ści. „Po­la­cy prze­kro­czy­li cien­ką czer­wo­ną li­nię, dą­żąc tym sa­mym do nie­bez­piecz­nej eska­la­cji kon­flik­tu” – stwier­dził przed chwi­lą pre­zy­dent. „Za­sad­ni­czo za­mie­rza­my do­trzy­mać na­szych so­jusz­ni­czych zo­bo­wią­zań, ale wy­sła­li­śmy War­sza­wie czy­tel­ny sy­gnał, że rząd USA nie go­dzi się na roz­sze­rza­nie tego kon­flik­tu na ko­lej­ne kra­je Eu­ro­py”.

– Czy­tel­ny sy­gnał… – po­wtó­rzył na głos Wy­soc­ki. „Za­sad­ni­czo…” – do­dał w my­ślach. Miał na­dzie­ję, że Ame­ry­ka­nin mó­wił o ro­dza­ju noty, pro­te­stu dy­plo­ma­tycz­ne­go, ewen­tu­al­nie o bu­rze przez te­le­fon. Już to samo w so­bie było dla pol­skiej stro­ny upo­ka­rza­ją­ce, a Ru­skim nio­sło spo­ro sa­tys­fak­cji. Lecz po­zo­sta­wa­ło ni­czym w po­rów­na­niu z roz­ka­zem wy­co­fa­nia się z te­ry­to­rium Rzecz­po­spo­li­tej. Bez ame­ry­kań­skich Pa­trio­tów pol­ska obro­na roz­sy­pa­ła­by się w kil­ka dni – Szy­mon nie miał złu­dzeń.

„Po­ga­dam o tym z Mac­kie­wi­czem” – po­sta­no­wił, my­śląc o puł­kow­ni­ku z Pol­skiej Mi­sji Woj­sko­wej, wy­sła­nej jesz­cze przed wy­bu­chem woj­ny jako wspar­cie dla am­ba­sa­dy RP w jej za­bie­gach o in­ten­sy­fi­ka­cję ame­ry­kań­skiej po­mo­cy.

Na ra­zie po­sta­no­wił się ogo­lić i wziąć prysz­nic. Te zwy­czaj­ne czyn­no­ści – wy­ko­ny­wa­ne w spo­ko­ju, bez ry­zy­ka śmier­ci od bom­by czy ra­kie­ty, któ­re od sze­ściu dni to­wa­rzy­szy­ło mi­lio­nom Po­la­ków – wy­da­ły mu się ab­sur­dal­ne. „Sur­re­ali­stycz­ne” – po­pra­wił się za­raz. „Za­po­mnia­łeś już, jak to jest na woj­nie?” – roz­ma­wiał z sa­mym sobą. Jako ko­re­spon­dent naj­więk­szej ko­mer­cyj­nej sie­ci te­le­wi­zyj­nej w Pol­sce zjeź­dził wszyst­kie naj­waż­niej­sze kon­flik­ty mi­nio­nych dwóch de­kad. Był w Ira­ku, Afga­ni­sta­nie, w Sy­rii i na Ukra­inie. Wszę­dzie tam, nie­zmien­nie zdu­mio­ny, prze­ko­ny­wał się, że lu­dzie – nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści – sta­ra­li się za­cho­wać choć­by zrę­by nie­wo­jen­nej nor­mal­no­ści. Nie od­cho­dzić od po­ko­jo­wej ru­ty­ny, je­śli tyl­ko było to moż­li­we. Na przy­kład dbać o swój wy­gląd. Dbał za­tem i on – o wy­gląd, o do­bre je­dze­nie, wy­god­ne łóż­ko, cie­pły prysz­nic; o wszyst­ko to, co lu­dziom nie­zna­ją­cym woj­ny w ża­den spo­sób z woj­ną się nie ko­ja­rzy­ło.

Tyle że te­raz prze­by­wał ty­sią­ce ki­lo­me­trów od li­nii fron­tu – na­praw­dę bez­piecz­ny.

Jed­nak fan­ta­zjo­wał o by­ciu tam, nad Wi­słą. I nie cho­dzi­ło wca­le o ro­dzaj pa­trio­tycz­ne­go unie­sie­nia – Szy­mon miał czter­dzie­ści pięć lat, zdo­łał już wie­lo­krot­nie roz­cza­ro­wać się oj­czy­zną. Sza­no­wał ją, ale gi­nąć dla niej go­tów nie był. Szło ra­czej o emo­cje, ad­re­na­li­nę, po­czu­cie, że robi się coś wy­jąt­ko­we­go.

Z dru­giej stro­ny pa­trząc, była ro­dzi­na – żona, dwo­je dzie­ci. Gdy do­stał pro­po­zy­cję przy­jaz­du do Wa­szyng­to­nu, kon­flikt z Ro­sją wi­siał już na do­bre w po­wie­trzu. Moż­li­wość wy­wie­zie­nia naj­bliż­szych z dala od po­ten­cjal­ne­go pie­kła stwa­rza­ła nie lada po­ku­sę. Wy­soc­ki miał oka­zję przyj­rzeć się temu, jak bez­względ­nie wal­czą Ro­sja­nie – wte­dy jesz­cze „zie­lo­ne lu­dzi­ki”, wy­sła­ne do Don­ba­su. To nie były okrut­ne, bez­myśl­ne zwie­rzę­ta – jak nie­kie­dy por­tre­to­wa­ła ich ukra­iń­ska pro­pa­gan­da. Po pro­stu, sta­ła za nimi de­ter­mi­na­cja, któ­ra zno­si­ła wie­le hu­ma­ni­tar­nych ba­rier. Ostat­nie do­nie­sie­nia z Pol­ski mó­wi­ły o je­de­na­stu ty­sią­cach za­bi­tych cy­wi­lów. Co naj­mniej dwu­dzie­stu ty­sią­cach ran­nych. Licz­bach wiel­kich, ale mimo wszyst­ko – bio­rąc pod uwa­gę ska­lę dzia­łań – nie­przy­tła­cza­ją­cych. Nie zmie­nia­ło to fak­tu, że Szy­mon naj­bar­dziej na świe­cie pra­gnął oszczę­dzić ro­dzi­nie ta­kie­go losu.

Wró­cił my­śla­mi do pre­zy­denc­kiej kon­fe­ren­cji. Ame­ry­kań­ski po­li­tyk – nim zła­jał Po­la­ków – naj­pierw… po­gra­tu­lo­wał im „du­że­go suk­ce­su na Bał­ty­ku”. „To ko­lej­ny przy­kład, jak sku­tecz­na po­tra­fi być na­sza tech­no­lo­gia woj­sko­wa” – mó­wił, przy­bie­ra­jąc pozę ulicz­ne­go han­dla­rza.

Szy­mon mu­siał mu przy­znać ra­cję.

W czwar­tek rano cza­su środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go Ro­sja­nie spu­ści­li na dno nie­mal całą pol­ską flo­tę. Sa­mo­lo­ty wro­ga do­pa­dły okrę­ty pod bia­ło-czer­wo­ną ban­de­rą w por­tach, koń­cząc zdu­mie­wa­ją­co dłu­gi okres wy­mow­ne­go igno­ro­wa­nia tego ro­dza­ju sił zbroj­nych RP. Za­raz po­tem w ro­syj­skich ka­na­łach te­le­wi­zyj­nych za­ro­iło się od ujęć na­gra­nych przez za­ło­gę ma­szy­ny ata­ku­ją­cej nie­do­szłą kor­we­tę ORP „Ślą­zak”. Naj­droż­szy w hi­sto­rii Pol­ski okręt oka­zał się in­we­sty­cją bez sen­su. Jed­nost­ka za­to­nę­ła, nie bę­dąc w sta­nie pod­jąć wal­ki z na­szym sa­mo­lo­tem – trium­fo­wa­ła Rus­sia To­day w swo­im an­glo­ję­zycz­nym wy­da­niu. Tym ra­zem nie był to fake news.

Naj­gor­sze jed­nak na­stą­pi­ło…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej