Miecze i słowa - Przemysław Duda - ebook

Miecze i słowa ebook

Przemysław Duda

3,9

Opis

Szorstka przyjaźń między krainami Hildórien dobiegła końca. Pomiędzy Sautą a jej zamorskim sąsiadem wybuchła zawistna wojna. W Catalpii trwa bratobójcza walka o tron Wysokiego Klifu. W bractwie na Rogatej Górze zawiązuje się spisek, a cesarz zdaje się patrzeć na wszystko spokojnie z południa. Kiedy utarty porządek świata upada, Winrael, dowódca wojsk Sauty, decyduje się przywrócić stary ład. Nie zdaje sobie sprawy, że jest jedynie pionkiem w grze, a jego ruchy zostały już dawno zaplanowane przez Więźnia Oswobodzonego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
5
1
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIERWSZAOSTATNI GENERAŁ

PROLOG

Wiał wschodni, chłodny wiatr. Wysokie źdźbła tataraku szeleściły na jego podmuchach do wtóru szumiącej rzeki płynącej wartko pomiędzy niewielkimi pagórkami. Ich porośnięte wrzosem zbocza skrywał cień wysokiej góry o dwóch szczytach wznoszącej się na wschodzie.

– To chyba ona – powiedział starzec.

Było ich dwóch. Wędrowali wzdłuż rzeki już któryś dzień, a góra rosła w ich oczach z każdym krokiem.

– Jak ją nazywali?

– Wygnaniec.

– Tak. Jakże to do nas pasuje.

Przystanęli na niskim wzgórzu i utkwili spojrzenia w budzącej niepokój górze.

Byli sędziwymi starcami o zmęczonych oczach i długich, zmierzwionych wiatrem brodach sięgających piersi. Poły ich niebieskich płaszczy wydymała bryza, a w trudach podróży wspierały ich długie, misternie rzeźbione kostury.

– Nie jesteśmy wygnańcami, Alatarze – powiedział półgębkiem jeden z nich, przygryzając w ustach źdźbło trawy. – Jesteśmy opiekunami.

– Wysłanymi w najdalszą dal.

– Widać i tu potrzebna będzie nasza pomoc.

– I twój optymizm, Pallando – rzucił Alatar. – W tym miasteczku, w którym byliśmy… Widziałeś, żeby ktoś tam się uśmiechnął?

– Starsi mówili, że to przez górę. Ponoć jej cień napawa strachem.

– Czyli twierdzisz, że to jest nasze miejsce?

– To dobre miejsce, żeby zacząć – przytaknął Pallando. – Wody i trawy dla bydła jest pod dostatkiem. Wiatr znad morza niesie wilgotne powietrze. Pokażmy im, że nie ma potrzeby bać się góry.

– Morze na zachodzie pachnie inaczej… – stwierdził tęsknie Alatar, zaciągając się powietrzem.

– Wiem. Kiedyś wrócimy do domu. – Pallando położył dłoń na ramieniu towarzysza i ruszył dalej w dół rzeki.

Szedł tak przez kilka chwil, lecz kiedy zorientował się, że u jego boku nie podąża jego przyjaciel, przystanął i obrócił się.

– Alatarze? – zapytał. Ten stał w miejscu i wpatrywał się w rzekę. Pallando podszedł do niego zmartwiony. – Wszystko w porządku?

– Tak… – odpowiedział mu. – Przebiegł mnie dreszcz i poczułem smutek… ale już minął.

– To pewnie wspomnienie domu.

– Możliwe.

Wymienili się spojrzeniami. Alatar uśmiechnął się, jednak Pallando w jego oczach nie zobaczył nic.

ROZDZIAŁ 1

– Była noc. I to wyjątkowo mroźna. Oddech się skraplał, a wargi pierzchły. Najgorsza noc tej zimy. Jak na złość, noc zimowego przesilenia.

– Noc kuglarstwa.

– Noc przepowiedni, Winraelu. Wezwał nas mistrz Merydar. Zebraliśmy się na szczycie wschodniej wieży w komnacie oświetlonej jedynie blaskiem ognia i wąskim promieniem światła księżyca wpadającym przez otwarte okno.

– Pewnie przemarzliście do szpiku.

– Nie kpij. Merydar to mistrz z Ilirei, traktuj go poważnie. Przyjechał nawet gubernator Faldur, a to sceptyk równy tobie.

– Milknę, bracie, wybacz.

– Merydar stał przed podwyższeniem, a u stóp miał niewielką czarkę. Kiedy światło księżyca padło prosto na postument, podniósł naczynie i ustawił tak, jakby chciał w nim zebrać wszystkie jego blade promienie. Z fałdów szaty wyciągnął mały, kryształowy flakonik wypełniony przezroczystą cieczą, którą powoli wylał do czary. Potem wydobył zza pazuchy niewielki sztylet. Podwinął rękaw prawej ręki i szybkim, zamaszystym ruchem przeciął sobie nadgarstek. Umieścił ranę nad naczyniem z płynem i pozwolił, by wpadło do niego parę kropel krwi. Po kilku sekundach odrzucił sztylet i przeciągnął palcami zdrowej ręki po skaleczeniu, a ono znikło. Ot, czary. Potem w milczeniu wpatrywał się w ciecz we wnętrzu naczynia.

***

– Co widzisz, Merydarze? – Król Peleos przerwał trwającą od ponad pół godziny ciszę.

– Niewiele, mój panie… Jest ciemno, szaleje burza. Rozrasta się, nie widzę nawet widnokręgu… Całe Hildórien spowija mrok – odpowiedział kapłan, wciąż wpatrując się w płyn. – Płonące domy, zalane pola, drzewa wyrwane z korzeniami, to widzę. Słyszę krzyki i płacz… Narastający lament…! Teraz grzmot… Błyskawica rozświetliła niebo. I druga… a teraz trzecia. W jej blasku widzę zamek… Stoi w płomieniach! Nie poznaję tego miejsca… Jest… dziwne… Widzę wieże Terinst… tuż nad dokami Trogan… a wokół białe mury Adragov… Wszystko trawi ogień. Muszę stąd uciec… wszędzie wokół tlą się ciała… Zaraz… Zaraz! Ktoś tu zmierza! Nie widzę dokładnie. Tuż przed nim skrzy się grot włóczni. Stąpa pewnie przed siebie… płomienie rozstępują się przed nim, kiedy wchodzi na niewielkie wzgórze. Już jest na szczycie. Unosi głowę i patrzy na niebo… a niebo spojrzało na niego! Zza gęstych kłębów chmur wyjrzała samotna gwiazda… On stoi w jej świetle… poprawia uścisk na drzewcach… Bierze zamach…! Rzuca…! Cisnął włócznią w niebo…! Już jej nie dostrzegam… Jest… – zamilkł na moment. – Gwiazda… Ona krwawi… Jej śnieżnobiały blask… znikł… Wszystko spowił krwisty szkarłat. On dalej stoi w jej purpurowej poświecie. Teraz dostrzegam… Na jego piersi jest oko. A burza… Burza nie osłabła. Wichura wezbrała, a pioruny biją w ziemię. Jest ich więcej! Wokół niego zbiera się tłum ludzi… on im przewodzi. Zbijają się ciasno wokół niego, a on… O nie… Dobył miecza! On ich wyżyna! Znowu te krzyki…! Zobaczył mnie! Idzie do mnie! Unosi miecz…!

Merydar zachwiał się i padł na wznak. Nie mówił nic. Dyszał ciężko. Zebrani trwali przy nim jeszcze kilka chwil, po czym rozeszli się przygnębieni do swoich siedzib. Sam kapłan wstał i wrócił niepewnie do postumentu. Ponownie skupił wzrok na czerwonawym płynie wewnątrz naczynia.

***

Świtało. Przez zdobione, duże okna zaczęły wlewać się pierwsze promyki dnia, które, manewrując między leniwie spadającymi płatkami śniegu, oświetliły wspaniałą, wielką salę. Wewnątrz niej stały dwa rzędy ogromnych, marmurowych kolumn wspierających sklepienie. Każda z nich rzucała na ścianę szerokie pasmo cienia. W jednym z nich, wpatrzone w okno, stały dwie milczące postacie. Obserwowały, jak za murami zamku ludzie budzą się i przystępują do codziennych zajęć.

– Co o tym wszystkim sądzisz, Winraelu? – spytał mężczyzna w grubej, podszytej futrem szacie, obracający w dłoniach skromną, żelazną koronę w kształcie orła oplatającego skrzydłami monarsze skronie.

– Jak by to ująć, wasza wysokość – odparł Winrael, niski, dobrze zbudowany mężczyzna o brązowych włosach. – Wiesz, jaki mam stosunek do tego całego profetyzmu, zwłaszcza gdy obrządek taki odprawia tak młody i niedoświadczony kapłan jak Merydar.

– Ty i ten twój sceptycyzm. – Król Peleos uśmiechnął się. – Mam to puścić mimo uszu?

– Masz mieć uszy i oczy otwarte, jak zawsze – podsumował. – A Merydar sieje defetyzm. Znajdzie posłuch w tych czasach. Twój mu niepotrzebny.

– Mądrze. Ale zdaje się, że nie zwlokłeś mnie z łóżka bladym świtem, żeby prawić mi mądrości życiowe, prawda? Nawet zbroi nie ściągnąłeś…

– Nie zdążyłem, wasza wysokość. – Winrael wypiął pierś.

– I przestań mnie tytułować. Nie lubię tego słyszeć z twoich ust – rzekł król, szturchając Winraela w bark.

– Wiem, Peleosie, wybacz – poprawił się rycerz. – Przesiąkłem etykietą. Jeszcze trochę i stanę się biurokratą.

– Wszystko, tylko nie to, bracie… No nic, generale – Król spoważniał. – Jakie nowiny przywiozłeś zza zachodniej granicy?

– Jest dokładnie tak, jak mówili posłańcy. Po tym, jak schedę po zmarłym władcy Wirty objął jego syn, Worthang, ludność kraju podzieliła się. Ci, którzy uważają, że zajął on tron niezgodnie z prawem, opowiedzieli się za jego starszą siostrą, Catalpią, zasłaniając się faktem, iż w przeszłości Wirta miała już królową. Aby nie dopuścić do wojny domowej, postanowiono, że Wirtę podzieli się na dwa oddzielne państwa wzdłuż umownej granicy, biegnącej w poprzek starego kraju. Państwo z Worthangiem na tronie pozostanie Wirtą, natomiast królestwo królowej Catalpii przyjmie jej imię.

– Z tego, co wiem, to ostatnią wolą ojca Worthanga, króla Wortha, było to, aby to on zasiadł po nim na tronie Wysokiego Klifu i ta decyzja nie podlega dyskusji – zdziwił się król.

– Ciekawostka – wtrącił Winrael. – Testamentu Wortha nie odnaleziono, chociaż jego osobista służba zarzeka się, że widzieli, jak go sporządzał.

– Pewnie ktoś się nim zaopiekował. Ktoś życzliwy jednemu z dzieci Wortha. Nie sądzisz chyba, że Catalpia wystąpiła przeciwko bratu tylko po to, aby zadośćuczynić tradycji rodowej. Prędzej czy później przeciwstawi mu się zbrojnie, by zagarnąć całą ojcowiznę.

– Tego się właśnie obawiamy, ja i inni delegaci, po tym, jak Catalpia kazała ci przekazać propozycję sojuszu i prośbę wsparcia militarnego w celu ustabilizowania się pozycji jej nowego państwa, jak to subtelnie ujęła.

– Odważnie. – Król zamyślił się, szczelniej otulając się sobolowym płaszczem. – Chce wsparcia mych wojsk w ataku na Worthanga.

– A w tym jej pomóc nie możemy, gdyż Worthang poprosił o pomoc Fitriona – oświadczył generał.

– Sprytne posunięcie. To przesądza sprawę – powiedział sennie król Peleos. – Nigdy nie zaryzykowałbym naszej szorstkiej przyjaźni z cesarzem Fitrionem, a szczególnie teraz, kiedy trwa wojna z księciem Treyonem. Poza tym…

Łup. Wrota komnaty rozwarły się z hukiem, wpuszczając do środka wytwornie odzianego mężczyznę o długich, zadbanych, opalizujących czarnych włosach. Jego smagła twarz była dokładnie ogolona, a elegancki, czarny jak węgiel płaszcz był na tyle długi, że zamiatał za nim podłogę. Palce oplatały gałkę prostej laski.

– Mój królu…! W końcu znalazłem waszą wysokość… – urwał wyraźnie zaskoczony widokiem Winraela.

– Witaj, Symeonie. – Rycerz powitał go chłodno.

– Generale. – Symeon od niechcenia zgiął kark. – Twoja obecność wiele tłumaczy. Wasza wysokość, przybył cesarz Fitrion. Jak mniemam, prosto z Wirty. Zapewne zechce przekazać ci swoją wersję tego, co usłyszałeś już z ust generała.

Król Peleos i Winrael wymienili znaczące spojrzenia.

– Dziękuję, Symeonie – powiedział król. – Przyjmę ich w Sali Tronowej. Niech się stawią wszyscy moi doradcy. Winraelu, ciebie też się to tyczy. Symeonie, poślij po kapłana Merydara – rozkazał, zakładając na głowę koronę. – A, i obudź, proszę, małżonkę.

Symeon posłusznie skłonił się przed królem i wyszedł z komnaty, zostawiając go samego z Winraelem.

– O wilku mowa – rzucił krótko generał.

– Nie kazał na siebie długo czekać. Widać Wirta jest bardziej palącym problemem, niż się wydaje.

– Co masz na myśli?

– Jeszcze nie wiem. Ale wiem, że jeżeli coś popycha Fitriona do działania, to nie jest to wspaniałomyślność.

***

– Panie, przyjmij nasze najszczersze przeprosiny i wybacz zwłokę – mówił Symeon, kłaniając się w pas przed mężczyzną w pięknej, pozłacanej kolczudze i diamentowym diademie na czole. – Wasza cesarska mość pojawił się dość niespodziewanie.

– Właśnie tak miało być, przyjacielu – oznajmił władca, kładąc dłoń na ramieniu Symeona. – Widać tak miało być… – poprawił się.

Drzwi uchyliły się powoli i stanął w nich żołnierz w pełnej zbroi.

– Jego wysokość, król Peleos, oczekuje – rzekł uroczyście, otwierając dwuskrzydłowe wrota na oścież.

– Za mną, panie – rzucił Symeon i wprowadził cesarza wraz z towarzyszami do Sali Tronowej.

Sala Tronowa była obszerną, doskonale oświetloną komnatą ze strażami stojącymi po obu stronach wrót i wzdłuż kamiennych ław przylegających do ścian bocznych. Na drugim końcu pomieszczenia, na misternie rzeźbionych krzesłach, zasiadali generał Winrael, Merydar, młody kapłan odziany w błękit, wspierający się na długiej, pofalowanej lasce, oraz król z małżonką, królową Seraphią, siedzący na największym tronie. Jedno krzesło było puste.

– Cześć jego cesarskiej mości, dwudziestemu pierwszemu władcy Cesarstwa Filiana, Fitrionowi Pierwszemu! – zaanonsował Symeon, przechodząc szybkim krokiem przez komnatę i sadowiąc się na uboczu. Za nim wszedł z eskortą dwudziestu doborowych żołnierzy sam cesarz. Był on osobą niedużego wzrostu i szczupłej postury, otoczoną aurą majestatu.

Peleos uśmiechnął się, wstał ze swojego miejsca i podszedł do niego. Gdy oddział przybocznej straży cesarza rozstąpił się, uścisnęli sobie dłonie.

– Fitrionie, przyjacielu.

– Witaj, Peleosie. Życzliwość twego dworu rośnie z dnia na dzień – rzekł życzliwie cesarz. – Mimo mej niezapowiedzianej wizyty ty przyjmujesz mnie bez chwili zwłoki. A już myślałem, że zastanę cię w podomce.

– Nie zwykłem chodzić w podomce, Fitrionie – sparował Peleos. – A na przyjęcie tak znamienitych gości nasze mury są zawsze gotowe.

– Wasze mury nie nacieszą się zatem naszą znamienitością, Peleosie. Niech koniuszy napoi konie, nie zabawię tu długo. Jedziemy prosto z Wirty. Acz widzę, że twój generał musiał tu na skrzydłach przylecieć, skoro przegonił moje najszybsze konie. – Spojrzał na Winraela, na co ten skinął cesarzowi głową. – Co sprawozdałeś swojemu królowi?

– Wszystko to, czego i wasza cesarskość był świadkiem – odparł krótko generał.

– Znakomicie. Zatem bez zbędnych wstępów. Nie zgodzę się na warunki króla Worthanga. Nie wyślę oddziałów do Wirty.

– Senat ci nie pozwoli? – przerwał mu Peleos.

– Przeceniasz możliwości Senatu, przyjacielu. Bądźmy szczerzy, robię to ze względu na Sautę. Mój wywiad w Keldalonie donosi, że stan zdrowia króla Throngla raczej się nie polepszy w najbliższym czasie, o ile w ogóle. Podejrzewam, że zacietrzewienie księcia Treyona każe mu podtruwać ojca, aby w końcu skupić w ręku pełnię władzy. Zważywszy na wojnę… Cóż, wiesz, jak to się skończy.

– W Keldalonie nie ostanie się skoszarowany żołnierz – dokończył Peleos.

– Mniej więcej. Dlatego uważam, że powinieneś wesprzeć Catalpię. To szczęśliwy traf, przyznaję, ale zyskałbyś w ten sposób sprzymierzeńca.

Na dźwięk propozycji Fitriona nastąpiło ciche poruszenie. Ukradkowe spojrzenia zebranych były pełne wątpliwości, a utkwiony w Winraelu wzrok królowej Seraphii zdawał się przepełniony pytaniami. Generał wzruszył jedynie ramionami.

– Przypuszczam, że nikt z nas nie wątpi we wspaniałomyślność waszej cesarskiej mości – zaczął Winrael. – Ale od kiedy to Cesarstwo tak mocno angażuje się w politykę zagraniczną innych królestw?

– Odkąd to te inne królestwa zadecydowały o podziale Wirty – odpowiedział Fitrion. – Oraz odkąd od polityki zagranicznej Sauty zaczęło zależeć bezpieczeństwo Cesarstwa. Keldalon w osobie Treyona przestał być przewidywalny. A mnie, po buncie Haradrimów na zachodniej flance, zaczęło zależeć na stabilności regionu.

– Regionowi nie przybędzie stabilności, jeżeli uszczuplę linię frontu, wysyłając oddział do Catalpii – zauważył Peleos.

– A nasza obecna rezerwa jest dość szczupła – dodał generał.

– Krótkowzroczność nie służy strategii – wtrącił cicho Symeon, skupiając na sobie uwagę pozostałych. – Wici z Catalpii i Wirty dotarły i do Keldalonu. Na wezwanie Worthanga Treyon nie odpowie, ale jeśli będziesz zwlekał z odpowiedzią Catalpii, tej sposobności raczej nie przepuści. Zdobyłby przyczółek, który nie dość, że ma dostęp do zatoki, to bezpośrednio graniczy z Sautą.

– Skąd pewność, że wici poszły i za zatokę? – spytał cesarz.

– Nie tylko ty masz oczy i uszy tu i ówdzie, Fitrionie – skwitował Peleos.

– Lądowy transport wojsk z Keldalonu do Catalpii zająłby dużo czasu, a Treyon do najcierpliwszych władców nie należy – zauważył Winrael. – Przerzucaliby je pewnie wodami zatoki. Można im to skutecznie uniemożliwić blokadą.

– Tak czy owak musielibyście rozproszyć główne siły – zauważył Fitrion. – A łatwiej zorganizować oddział niż obsadzić blokadę morską.

– Nie rozpraszalibyśmy wojsk, tylko przenieśli je z wybrzeża na wody zatoki.

– I starli się w bitwie morskiej na otwartych wodach? – nie ustępował cesarz. – Solidny grunt wybrzeża pod stopami i wasze umocnienia są lepszą pozycją.

– Jeżeli wyślemy oddział do Catalpii, to niezależnie od tego, gdzie będziemy walczyć, będzie nas o oddział mniej – mówił generał. – Pomoc Catalpii to zbyt niepewna inwestycja, wasza wysokość, aby tak ryzykować. No chyba żeby zarządzić pobór i wysłać im go całego, ale nie wiem, czy to im bardziej pomoże, czy zaszkodzi. Choć i tak wolałbym i rekrutów mieć na wybrzeżu.

– Nie lekceważ przepowiedni, panie – odezwał się Merydar.

Cesarz obdarzył kapłana karcącym spojrzeniem, ten jednak niewzruszenie wpatrywał się w kamienną posadzkę. Wzrok Fitriona przeskoczył na Winraela, który przyglądał mu się badawczo, by ostatecznie spocząć na królowej Seraphii.

– Fitrionie – zaczęła po chwili. – Znamy się na tyle długo, aby dobrze wiedzieć, że wszystko, co robisz, robisz we własnym głęboko rozumianym interesie. Wszystko to piękne, co mówisz, ale w czym tak naprawdę tkwi twój cel?

– Moja pani. – Cesarz zgiął lekko kark. – Czemuż to tak piękna istota gardzi przyświecającym mi pięknem idei? – Uśmiechnął się.

– Bo ceni sobie piękno prostoty. Poza tym w polityce brak miejsca dla estetów, a i idealiści to raczej nie materiał na czas wojen.

– W punkt. – Fitrion skłonił się. – Kwestia jest banalnie prosta. Bezpieczna Sauta to bezpieczeństwo mojej północnej granicy. Treyon to niedoświadczony gołowąs. Jego posunięcia są chaotyczne. Gdyby, uchowaj losie, przyszło mi dzielić z nim granicę, nie mógłbym patrzeć już ze spokojem na północ.

– Pomóż zatem nam to bezpieczeństwo sobie zapewnić – stwierdziła królowa.

– Naturalnie. Po to właśnie przybyłem. Jeżeli zdecydujesz się wysłać wsparcie Catalpii, Peleosie – cesarz zwrócił się do króla – przyślę na ich miejsce oddział mojej straży granicznej do twojej dyspozycji.

– Uniemożliwienie Treyonowi zdobycia bazy wypadowej wydaje się wystarczającym powodem do wysłania oddziału do Catalpii – podsumował król. – Niemniej – tu jego wzrok padł na Winraela – linia obrony na wybrzeżu nie może zostać uszczuplona. Stąd naszym działaniem powinno być zarządzenie poboru. Zabezpieczy nas to do czasu przybycia oddziałów Cesarstwa.

– Zatem to postanowione – odparł Fitrion. Na jego twarzy widać było zadowolenie. Gestem przywołał do siebie jednego ze swoich ludzi. – Szykuj konie. Czas nas nagli. Odprowadzisz mnie, Peleosie? Uzgodnimy szczegóły.

– Naturalnie – zgodził się król. – Rozejść się. Winraelu – zniżył głos, podszedłszy do generała – zaczekaj, aż wrócę.

***

Gdy wszyscy opuścili Salę Tronową, Winrael wstał i podszedł do okna. Podparł się o parapet i stał tam, aż orszak dwudziestu jeden zbrojnych jeźdźców nie zniknął za zamkowymi murami, pozostawiając za sobą głębokie bruzdy w sypkim śniegu, który napadał przez noc. Spuścił głowę i delikatnie stuknął czołem o zimną szybę.

– Czyżbyś po raz pierwszy czuł się jak poddany własnego króla? – spytał głos dochodzący zza pleców generała.

Winrael odwrócił się gwałtownie zaskoczony czyjąś obecnością, odruchowo wyciągając miecz.

– A… To ty – odparł wymownie generał, patrząc w oczy Merydara. – Wybacz. Myślałem, że jestem sam.

– Bo byłeś. Odpowiesz na moje pytanie? – nalegał kapłan, zezując na ostrze przed swym nosem. – I może… Schowaj miecz.

Rycerz posłusznie, acz nieco ospale, zabrał miecz sprzed twarzy Merydara i schował go do pochwy.

– Zawsze tak zachodzisz innych mężczyzn od tyłu? – żachnął się generał.

– Wybacz, ale to moja prywatna sprawa – odgryzł się kapłan. – To jak będzie, odpowiesz mi?

– Nie widzę powodów, dla których miałbym ci się zwierzać – odpowiedział arogancko Winrael.

– Ależ jest powód – upomniał go Merydar. – Obaj nie zgadzamy się z decyzją króla.

– Bynajmniej. – Generał zaśmiał się ironicznie. – Ty nie rozumiesz jego decyzji. Byłem przy jego tronie, zanim ty się tu zjawiłeś. Byłem przy nim jeszcze za Pelegostosa. Wiem, czym on się kieruje. Darzy go zbyt wielkim zaufaniem.

– Cesarza?

– Tak. Nie ufam mu. Podejrzewam, że musi mieć w tym jakiś większy interes – powiedział Winrael, odwracając się od kapłana.

– Rozmiar interesu jest nieistotny. Już sam fakt jego posiadania może być niebezpieczny – skomentował Merydar. – Będę musiał wyjechać. Zaczerpnę rady u mojego mistrza, Makadosa. Upewnię się, czy moje… czy nasze podejrzenia są słuszne.

– Dziwne. Zawsze liczył się z moim zdaniem, a tym razem odtrącił je – zmienił temat Winrael. – Chociaż tyle dobrego, że tą głową kręci rozważny kark.

– Seraphia… Tak, królowa rzeczywiście okazała rozwagę. Ale powinieneś się z tym pogodzić – pocieszył go kapłan. – Brat czy nie, w końcu to twój król, musisz robić to, co ci każe. A tymczasem zostawię cię już. I, proszę, nie rób niczego pochopnie – rzekł Merydar i uderzył laską w posadzkę.

– Co chcesz przez to… – zaczął Winrael, lecz odwróciwszy się, kapłana już nie ujrzał.

Z korytarza dobiegły odgłosy kroków, a po chwili w drzwiach stanął król Peleos.

– Ochłonąłeś?

– Słucham? – spytał zbity z tropu Winrael.

– Daj spokój. Przecież widzę, że to wszystko ci się nie podoba.

– Nie mam prawa krytykować twoich postanowień, panie – odparł ponuro generał. – Po prostu obawiam się, że Fitrion wykorzysta nas do ugrania czegoś więcej.

– Doradcy są od tego, by krytykować decyzje króla. I co ma znaczyć ten ton? Poza tym uważam, że podjąłem słuszną decyzję. Na wybrzeżu jesteśmy doskonale ufortyfikowani, trebusze, balisty. Odeprzemy każdą inwazję. Pozatapiamy ich okręty, zanim dobiją do brzegu. Tak jak do tej pory.

– Tak jak do tej pory – powtórzył generał. – Nie musisz mi się tłumaczyć, Peleosie, po prostu uważam, że to nierozsądne. Ale skoro ma nas wesprzeć Fitrion… Zobaczymy, w jakiej sile wyśle oddziały.

– No właśnie, Fitrion. Chcę, abyś wysłał paru jeźdźców do patrolowania południowej granicy. Niech doniosą, jeśli oddziały Cesarstwa wejdą na nasze ziemie. Dopiero wtedy wyruszę do Catalpii.

– Tak jest – odparł generał.

– Aczkolwiek zacznij już przygotowania do naszej kampanii na zachód, osprzęt, aprowizacja, konie… Sam doskonale wiesz.

– Rozumiem.

– A co do poboru do wojska – zaczął król. – Masz rację. To konieczne. Zacznij szkolić rekrutów.

– Dziękuję, Peleosie. – Uśmiechnęli się do siebie i opuścili komnatę.

ROZDZIAŁ 2

– Stój, kto idzie?! – Włócznia wartownika opadła groźnie, kiedy ten dostrzegł cień zmierzający ku bramie.

– Bez obaw, żołnierzu, to swój – odpowiedziała spokojnie zakapturzona postać, prowadząc konia za uzdę.

– Swój, czyli kto?! – spytał nieufnie strażnik.

Postać odrzuciła kaptur i weszła w krąg światła, rzucanego przez pochodnię przyczepioną do muru.

– Aaa, to pan… Proszę o wybaczenie, ale sam na służbie jestem i żem się zląkł, jak taki cień w zaułku spostrzegłem.

– Nie szkodzi, żołnierzu, musisz być czujny.

– Jeśli wolno, panie Merydarze, to dokąd to jedziecie?

Kapłan zarzucił na konia juki, po czym sprawnie go dosiadł.

– Po pomoc – odrzekł, spiął wierzchowca i wyrwał przez otwartą bramę.

– Ano słusznie. Przyda się – odparł żołnierz i zamknął wrota.

***

– Zatem pobór, powiadasz?

Ciemną kwaterę kapitana Valdwiga oświetlała tylko jedna na wpół wypalona świeca. W powietrzu unosił się dym z pykanej przez niego fajki. Siedzący opodal Winrael pociągnął łyk piwa.

– Zatem pobór – potwierdził.

– Może to i dobrze – stwierdził Valdwig. W jego łysej czaszce odbijał się blask płomienia świecy. – Na wybrzeżu każda para rąk się przyda. A córka Wortha nie musi chyba wiedzieć, kogo jej posyłamy, prawda? – Puścił generałowi oko.

Winrael uśmiechnął się cierpko, tępo wpatrując się w przestrzeń.

– To nie będzie trwały sojusz.

– To akurat nasze najmniejsze zmartwienie. – Kapitan odgryzł spory kawałek cebuli. – A jak głosowała rada?

– Ja byłem przeciw – rzucił Winrael. – No i Merydar. Ale wyjechał, więc zostałem z tym sam.

– Wyjechał?

– Pewnie do Ilirei. To dziwak, ale jak raz roztropny. Musiał mieć swoje powody.

– Intelektualiści… – parsknął Valdwig. – A naczelny szpicel?

– Symeon? Zasugerował, że listy poszły i do Treyona, ale nie trzeba być szpiegiem, żeby móc się tego domyślić. Poza tym… Król nie chce mnie słuchać w jego sprawie. Ktoś, kto odebrał naukę w Keldalonie, nie powinien w sprawie Keldalonu doradzać.

– To szpieg, generale – zauważył łysy kapitan. – Dopóki mu płacimy, możemy być chyba spokojni.

– Dopóki ktoś nie zapłaci więcej. – Winrael opróżnił kufel. – Wojna musi się skończyć, przyjacielu. Spichlerze świecą pustkami, pola stoją ugorem. Chłopi przenieśli się w pobliże warowni, porzucając ziemie. Ewakuacja królewskiego dworu z Saulos do Terinst też pochłonęła koszty. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli kupować zboże z zewnątrz. A popraw mnie, jeśli się mylę, ale kampania do Catalpii raczej nie przybliża perspektywy pokoju.

– Perspektywa pokoju nigdy nie była wyjątkowo bliska – westchnął Valdwig. – Musimy ufać osądowi Peleosa.

***

Po przebyciu paru pierwszych staj Merydar minął ostatnie zamieszkane gospodarstwo. Bez chwili zastanowienia skierował konia w lewo, na południe, w kierunku rzeki Atary, by później skręcić na zachód ku miejscu, gdzie Atara odłącza się od Etery za Rogatą Górą. Tam, na stokach góry, spoczywała niewielka osada, wydrążona w skale ostoja mądrości, Ilirea.

– Szybciej, szybciej! Przecież znasz drogę – poganiał konia Merydar, nie dając mu chwili wytchnienia.

O brzasku kapłan wstrzymał wierzchowca i zaczął wpatrywać się w niezwykle szeroką w tym miejscu Atarę, jedną z wielkich, niezamarzających w zimie rzek Hildórien, płynącą na wschód, gdzie wpadała do morza. Przez śnieg leżący na jej brzegu prześwitywały suche kępki trawy, a liczne krzewy i karłowate drzewa, będące schronieniem dla ptaków, straszyły długimi, powykręcanymi gałęziami.

Do jednego z nich Merydar przywiązał konia i pozwolił odpocząć po męczącym biegu. Sam wyjął z juków podróżnych piętkę czerstwego chleba i usiadł na kamieniu nad brzegiem rzeki. Ugryzł kawałek i przeżuwając go, wsłuchiwał się w odgłosy ptaków, wróbli, gilów i sikorek, kiedy na głazie po jego prawej ręce usiadł kruk. Ptak obserwował go uważnie, śledząc każdy z jego nielicznych ruchów.

Merydar ułamał kawałek chleba i rzucił nim w stronę ptaka. Ten spojrzał na kapłana wymownym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć, że jadał już lepsze kąski, po czym odleciał.

– Żegnaj – rzekł Merydar. – I na mnie już czas – dodał po chwili, wsadzając do ust ostatni kęs.

Wstał, obmył ręce i twarz w lodowatej rzece i podszedł do konia. Odwiązał go od pnia i dosiadł.

– Wieź mnie do domu, przyjacielu – powiedział.

***

– …będzie musiał udać się na północ. Tam to się wszystko rozstrzygnie. Ostatnia bitwa. Na polach Aren – Arii. A kiedy miasto upadnie, cały wschód skąpie się w cieniu mojego sztandaru.

– Skąd masz pewność, że miasto padnie, mistrzu?

– Kruk o to zadba.

– A arcygraf? Dlaczego akurat on?

– Ku pokrzepieniu serc. – Mistrz uśmiechnął się. – Człowiek króla, skrzywdzony przez wojnę, zawsze wierny i oddany obowiązkowi. Etos bohatera. Ludzie za nim pójdą.

– Pójdą na śmierć. Co z nim zrobisz, kiedy zdobędziemy Aren – Arię?

– Kiedy zdobędę Aren – Arię… zdobędę i jego.

– Zdobędziemy, mistrzu. Jestem współtwórcą tego planu, nie jego narzędziem. Pamiętaj, że pomagam ci tylko dlatego, że coś z tego mam.

– Bo masz. Dług – poprawił go mistrz. – I wypadałoby ci go spłacić. Nie po to wychowywałem cię i nauczałem przez piętnaście lat, żebyś teraz domagał się nagrody za swoją pomoc.

– Obiecałeś, że dasz mi moją historię…

– Tak. Dam. Ale owa wiedza nie jest nagrodą, tylko przywilejem, mój uczniu. Musisz nań zasłużyć.

W ciemnej komnacie rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść.

– Mój mistrzu. – U progu komnaty stanęła kobieta odziana w czarny, długi płaszcz i skłoniła się wytwornie. – Strażnicy z wieży donoszą, że Kruk do nas wraca.

– Tak szybko? Dziwne. Miał trwać na posterunku – powiedział mistrz. – Dziękuję ci, Neyi, możesz odejść.

Kobieta posłusznie opuściła pokój, zostawiając w nim tylko dwóch wcześniej rozmawiających mężczyzn.

– Otwórz okno, Aarnanie. Widzę już nadlatującego Kruka.

Na szarofiołkowym niebie pojawił się ciemny, ruchomy kształt przybliżający się do nich z każdą sekundą. Po niespełna minucie duży, czarny ptak wtargnął do komnaty przez rozwarte okiennice, a w momencie lądowania zaczął się zmieniać. Skrzydła, gotowe do kolejnego potężnego uderzenia w powietrze, wydłużyły się, pióra znikły, a na ich miejscu pojawiły się ludzkie ręce, odziane w czarny, ciężki płaszcz. Tułów i nogi nagle urosły i również przybrały ludzką postać w powłóczystej szacie, a krótki ogon całkiem znikł. Zakrzywiony dziób zamienił się w nos, po bokach głowy pojawiły się uszy, a pióra na głowie stały się ciasno naciągniętym kapturem.

Lądując na podłodze, już jako człowiek, wzbił z niej tumany kurzu, zamiatając ją długimi rękawami swej szaty. Przez krótką chwilę klęczał, ciężko łapiąc powietrze, lecz później wstał i elegancko ukłonił się przed mistrzem. Jego twarz skrywał cień kaptura.

– Bądź pozdrowiony, Więźniu Oswobodzony, mój panie – powiedział Kruk ochrypłym głosem przypominającym jeszcze ptasie krakanie.

– Witaj w domu, Kruku – odpowiedział mistrz.

Kruk skłonił się w stronę Aarnana.

– Co cię sprowadza? – spytał.

– Ach tak, wasza wysokość – wysapał wciąż jeszcze zmęczony lotem Kruk. – Mam istotne wiadomości. Po pierwsze, król Peleos zrobił tak, jak obiecywał. Zarządził pobór do wojska. Zyska na tym, ja wiem, może trzy, cztery tysiące niewprawionych w boju młokosów. Tym akurat radzę się nie przejmować. Po drugie, poselstwo Fitriona powracające z Terinst lada dzień dotrze do Adragov i rozpocznie przygotowywanie wojsk do wymarszu do Sauty.

– Do wymarszu do Sauty? Tak szybko? Mieliśmy z tym poczekać do ataku Treyona – zdziwił się mistrz, patrząc wymownie na Aarnana.

– Fitrion nie miał wyjścia, mistrzu – tłumaczył Kruk. – Został sprowokowany przez małżonkę Peleosa. Musiał się zgodzić.

– Zaprawdę? – spytał mistrz.

– Kruk ma rację – odpowiedział pokornie Aarnan po chwili ciszy. – Fitrion nie miał wyboru. Musiał odpowiedzieć na wezwanie sojusznika. W przeciwnym razie wzbudziłoby to niepotrzebne podejrzenia.

– Spójrz na to z drugiej strony, mistrzu – wtrącił Kruk. – Mając oddziały Fitriona w Saucie już teraz, będziemy mogli zaatakować z zaskoczenia, nie wzbudzając niczyich podejrzeń nową kampanią.

Przez chwilę w komnacie panowała kompletna cisza, przerywana jedynie miarowymi oddechami przebywających tam postaci. Po momencie namysłu odezwał się mistrz.

– Zatem machina ruszyła. Może naprawdę na tym zyskamy. Dziwnym trafem los uśmiechnął się do nas, a to do niego niepodobne…

– Ten traf nie pozostał niezauważony – stwierdził Kruk. – Będziemy mieli niezapowiedzianego gościa. Młody kapłan Merydar jest w drodze do Ilirei – oznajmił Kruk.

– Merydar… – Mistrz się zadufał. – Światło w ciemności. Zapewne zmierza do Wielkiego Mistrza. Widać służalczość odjęła mu siły, ale nie czujności.

– Mogę od razu wdrożyć twój plan w życie, panie – powiedział Aarnan, gwałtownym ruchem wyciągając miecz, który błysnął w ciemnościach bladym światłem.

– Nie! – Głos mistrza zadudnił, a miecz wyleciał z ręki jego ucznia i z impetem uderzył o ścianę na drugim końcu komnaty. – Nic na pośpiech! Merydar sam zadecyduje o swoim losie. Nie pozwolę, by plan snuty mileniami przepadł przez twoją porywczość!

– Wybacz, mistrzu… – Aarnan spokorniał.

– Masz opuścić miasto. Będzie lepiej, jeśli się nie spotkacie.

– Niedługo odejdę – odparł. – Muszę jeszcze kogoś odwiedzić.

– Byłeś u niego ostatnim razem. Odnawiasz rytuał nazbyt często. Co, jeśli nie przeżyje? – upomniał ucznia mistrz. – Zaklęcie przestanie działać. I co się wtedy stanie z cesarzem Fitrionem?

– Bez obaw, mistrzu. Wiem, jak to działa – odpowiedział Aarnan, skłonił się i wyszedł.

– Mistrzu? – zaczął Kruk.

– Ciebie też ma tu nie być – zwrócił się do niego mistrz. – Chciałeś mi coś jeszcze powiedzieć?

– Nie, mistrzu – rzekł Kruk.

– Więc wracaj na posterunek.

Kruk posłusznie wszedł na parapet wciąż otwartego okna, odwrócił się jeszcze do mistrza, skłonił i skoczył.

Podszedłszy do okna, mistrz widział spadającego człowieka, a zaraz potem wznoszącego się ptaka odlatującego na wschód.

***

– Rogata Góra jest jedyną przeszkodą, na którą w swym nurcie natrafiła rzeka Aetra, mająca swe źródło w ogromnym jeziorze Lemak, leżącym pośrodku gór. Dawniej zwana Wygnańcem, nie bez powodu, gdyż od najbliższego łańcucha górskiego dzielą ją dziesiątki staj, zawsze była miejscem utożsamianym przez tutejsze ludy z nadprzyrodzonymi siłami. Możecie spytać okolicznych chłopów. Dalej obawiają się wypasać zwierzęta w jej cieniu! Nie dziwi więc fakt, że góra ta stała się siedzibą bractwa mędrców, założoną wiele setek lat temu przez dwójkę wędrowców, przybyłych zza gór. Nie wiemy skąd ani po co przybyli, ale z czasem zaczęli gromadzić wokół siebie ludzi zdolnych i niezwykłych, aby darzyć ich swą radą i uczyć, jak wykorzystywać swą mądrość. W miarę jak ich szeregi poszerzały się, a ich sławetne czyny rozbrzmiewały echem we wszystkich ówczesnych krainach, które potem uległy zatraceniu, władcy tamtejszych krajów zapragnęli mieć ich niezwykłe usługi na wyłączność. Jednak mędrcy chcieli, aby ich mądrość i rady były równo rozdzielone pomiędzy wszystkich. Postanowiwszy być niezależnym od nikogo, zbudowali na stokach tej góry miasto, Ilireę, rozciągnięte na dwóch szczytach góry, gdzie mieszkają prości ludzie, rzemieślnicy, rolnicy, żołnierze i my, członkowie bractwa, a także sam Wielki Mistrz. To właśnie Mistrz włada miastem, wybierany zawsze po śmierci swego poprzednika, odkąd zmarli Ojcowie Założyciele. Ilirea jest domem dla wszystkich i przetrwała niejedną wojnę. Od wieków każdy mógł tu przyjść i prosić o pomoc w każdej dziedzinie… Tak jak mistrz Merydar, który od pół godziny cierpliwie czeka, aż skończę nudzić wszystkich tą opowieścią.

Troje młodzików stojących przed mistrzem Orotusem odwróciło się prędko i skłoniło przed Merydarem, który z rękoma skrzyżowanymi na piersi opierał się o otwarte skrzydło wrót biblioteki. Uśmiechnął się szczerze, podszedł i uściskał Orotusa, starego mędrca o sięgających piersi cieniutkich, siwych wąsach i równie długim warkoczyku włosów.

– Lubię tę historię – stwierdził Merydar. – Nie chciałem przerywać.

– Mogłem coś przekręcić. – Starzec się zaśmiał. – Pamięć już nie ta.

– Dlatego za każdym razem słucham z zapartym tchem. – Kapłan odwzajemnił uśmiech.

Orotus odprawił nowicjuszy i spojrzał badawczo na Merydara. Nic nie mówiąc, wskazał tylko głową, by ten ruszył za nim w labirynt bibliotecznych półek.

– Coś cię trapi, mój drogi – rzucił krótko.

– Miałem widzenie…

– Opowiedz mi.

Kapłan streścił najdokładniej, jak pamiętał, treść swojej przepowiedni, a Orotus słuchał uważnie, nie przerywając ani razu. Czoło przeszyła mu zmarszczka, kiedy Merydar zaczął mówić o naradzie u Peleosa w trakcie wizyty Fitriona. Kiedy skończył, starzec milczał przez chwilę.

– Dlaczego najpierw przyszedłeś z tym do mnie? – spytał. – Wielki Mistrz bardziej by ci pomógł.

– Bo znasz te ziemie i tych ludzi dużo lepiej od nas – odparł Merydar. – Byłeś tu na długo przede mną i Makadosem, Strażniku Bramy Poranka.

– A po odmienieniu świata przestałem być potrzebny.

– Nie widziałem interwencji Jedynego. Siedziałem wtedy w celi. Poza tym, co umknęło Makadosowi, oprócz nas tylko ty wiesz, że nasze grobowce są puste. Ufam ci w pełni.

– Przeszłość to przeszłość. Teraz jesteś tu i tu jest twoje zadanie. Trudna to rzecz czytanie przyszłości. – Orotus zamyślił się. – Pełna krętych dróg, ślepych uliczek i fałszywych tropów. Trzeba zachować ogromną ostrożność w analizie swoich wizji. Jesteś pewien, że to było oko?

Merydar przystanął.

– Raczej tak – stwierdził. – Widziałem je wyraźnie.

– Jestem prostym duchem, mój drogi. Uważam, że jeżeli sam Irmo, Władca Snów, zsyła na nas obrazy z przyszłości, to nie po to, byśmy głowili się nad ich metaforycznymi znaczeniami. Wielce możliwe, że to wcale nie było oko. Pomyśl jeszcze nad tym.

– No a gwiazda…?

– To wcale nie musi być Fitrion ani Cesarstwo – przerwał mu Orotus. – Wizja była zbyt ogólna. Wizyta cesarza mogła być jedynie zrządzeniem losu… Lub też konsekwencją aktualnych wydarzeń politycznych. Czasem jedno nie wyklucza drugiego. Niemniej doskonale rozumiem twoje obawy, Merydarze. Musisz zaczerpnąć mądrości Wielkiego Mistrza. Makados na pewno ci doradzi.

ROZDZIAŁ 3

– Kto tam?

– Przybywamy w imieniu króla!

W drzwiach wiejskiej chałupy zaskrzypiał zdejmowany rygiel i zza framugi wyjrzała przestraszona kobieta.

– Tak? Czy coś się stało? – spytała.

– Zgodnie z królewskim rozkazem każdy mężczyzna zdolny do dzierżenia oręża musi iść do królewskiego wojska – odpowiedział jeden z żołnierzy, podsuwając wieśniaczce królewski rękopis.

– Nie – powiedziała, odsuwając go. – I tak nie umiem czytać. Ale przecież mój mąż zginął niedawno na wybrzeżu, wciąż noszę po nim żałobę. Mieszkam tu tylko ja i mój mały synek.

– Pani mąż zapewne wielce się zasłużył dla naszej ojczyzny, ale… Yurgos – rzekł rycerz, spoglądając na spis ludności w rękach drugiego posłańca. – Pani syn, tak?

– Tak, ale…

– W tym roku wchodzi w wiek męski, tak?

– Tak, ale…

– Więc niech się pakuje.

– Co?! Ale wy nie możecie! Proszę! – zaczęła protestować wieśniaczka. – Zabraliście mi już męża, a teraz chcecie zabrać syna!

– Daj spokój, mamo. – Rozległ się głos dobiegający z głębi izby. – Wiesz, że i tak chciałem się zaciągnąć.

W pasmo porannego światła wpadającego przez otwarte drzwi wkroczył wysoki i przystojny młodzieniec o sięgających uszu, rozmierzwionych brązowych włosach. Był odziany w wyświechtane wiejskie ubrania i dziurawy płaszcz podróżny, a na plecy miał zarzucony worek.

– Ale co ty wyprawiasz?! – spytała zapłakana kobieta, patrząc na swojego syna. – Nie chcę, abyś zginął tak jak twój ojciec! – mówiąc to, przytuliła go.

– Mamo, ludzie patrzą… – szepnął, wyrywając się z uścisku matki. – Chcę pomścić ojca, a tu i tak nic mnie nie trzyma. Kiedy zbiorę pełny żołd, wrócę, pomogę ci prowadzić gospodarstwo i spłacę nasze długi. Proszę, zaufaj mi.

Wieśniaczka ze łzami w oczach uścisnęła ponownie syna, ucałowała go i przepuściła na zewnątrz.

– Sauta ci tego nie zapomni – oznajmił uroczyście rycerz.

– Niech mi Sauta zapłaci, a będziemy kwita… – rzucił półgębkiem.

– Idź i bądź ostrożny, synku, kocham cię – pożegnała go matka.

– Nie martw się, mamo. Niebawem wrócę. – Pomachał jej i ruszył za rycerzami.

***

Opuściwszy gospodarstwo, Yurgos wraz z rycerzami udali się na zatłoczoną, wiejską ulicę. Ku jego zaskoczeniu czekała tam już setka mężczyzn. Większość z nich była młodzieniaszkami, choć znalazłoby się wśród nich paru dorosłych, ustatkowanych mężów, którzy z rozkazu króla zostawiali swoje rodziny. Młody rolnik rozpoznał w paru z nich swych przyjaciół lub sąsiadów. Wokół grupy przyszłych gwardzistów króla krążyło kilku innych żołnierzy, uspokajając ich i odpowiadając na liczne pytania.

Kiedy spostrzegli zbliżających się posłańców, jeden z nich podszedł do nich z wyraźną ulgą na twarzy.

– Z tego okręgu to już wszyscy – powiedział. – I chwała bogom, bo wieśniacy zaczęli zadawać niewygodne pytania. Ty – zwrócił się do Yurgosa. – Jeździsz konno?

– Ojciec miał konia. Nauczył mnie.

– Doprawdy…? – Żołnierz uniósł brwi. – Widać Przymurze pełne jest ukrytych talentów. Dołącz do tamtej grupy. – Wskazał palcem i odwrócił się.

Yurgos posłusznie spełnił rozkaz rycerza i stanął w tłumie obok swych przyjaciół.

– Ludu Terinst! – zawołał rycerz, jeden z tych, którzy przyprowadzili tu Yurgosa. W ogólnym rozgardiaszu nikt nie zauważył sfrustrowanego mówcy, próbującego przekrzyczeć tłum. – Terinstianie! – krzyknął z całych sił. Zgromadzenie po chwili uciszyło się. – Nareszcie…! Gęby zarośnięte, a trajkoczecie jak przekupy! Jutro wszyscy mają być gładko ogoleni, coby dowódców w błąd nie wprowadzać. – W tłumie zebranych dał się słyszeć cichy śmiech. – Cisza! Nie wiem, czy zauważyliście, ale jesteście teraz w gwardii królewskiej! Więc nie wolno wam się odzywać bez rozkazu. Niesubordynacja będzie karana! – Zniżył głos. – Nie potrafię wam powiedzieć, gdzie zostaniecie przydzieleni. Teraz udamy się na zamek do zbrojowni. Już dziś dostaniecie kompletny rynsztunek i wierzchowce, a od jutra zaczniecie przyśpieszony trening, który normalnie trwa parę miesięcy. – Jeden z jego ludzi przyprowadził mu konia. – Tak że zakasać kiecki i w drogę. I ani słowa! – rozkazał, dosiadając wierzchowca.

ROZDZIAŁ 4

Wielki Mistrz siedział wygodnie w fotelu opodal trzaskającego kominka. Był postawnym mężczyzną o szlacheckich rysach. Sięgające pasa wyblakłe włosy splecione były w okazały warkocz, a spod starannie przystrzyżonego zarostu prześwitywał skromny uśmiech. Na złączonych kolanach spoczywał długi, płomiennie czerwony kostur.

– Nietypowy to gość, który budzi tak skrajne uczucia – przemówił. – Serce się raduje, widząc, jak brat mój powraca do domu, lecz rozum ostrzega, że tylko wielkie niebezpieczeństwo może na powrót zagonić niedźwiedzia do matecznika. Wszak nieczęsto prosisz mnie o radę, a ponoć po to przybywasz. Nieprawdaż, Merydarze? – Wstał i rozpostarł ręce na powitanie.

– Makadosie. – Merydar się skłonił. – Nie godzi się zaprzątać umysłu Wielkiego Mistrza sprawami błahymi.

– Hm. Zawsze miałem cię za pewnego siebie, a tu proszę. Okazuje się, że dotychczas twoje zmartwienia były… błahostkami. Uważaj, by pewność siebie nie zmieniła się w arogancję… i pychę.

– Błahostki byłyby miłą odmianą – westchnął kapłan. – A ciebie miałem kiedyś bliżej. Nie musiałem zabiegać o audiencję.

– Musiałeś. Po prostu lista oczekujących była krótsza.

– A pytania prostsze…

– Do rzeczy, Merydarze – upomniał go mistrz. – Nie pora to i nie miejsce na pogawędki. Czasy stały się mroczne. Nie myśl, że umknęło to memu wzrokowi. Wszak sam to widzisz.

– Istotnie. Widziałem także coś jeszcze.

– Wiem. – Zamknął oczy Makados. – Też patrzyłem w zwierciadło w noc przesilenia.

– Więc wiesz, co mnie trapi – podjął Merydar. – A cesarz osobiście obiecał wysłać wojska do pogrążonej w wojnie Sauty.

– Trapią cię machinacje cesarza Fitriona? – spytał Wielki Mistrz.

– Tak. Nie wierzę w jego wielkoduszność.

– Twój odbiór tego widzenia jest dość… bezpośredni.

– Nie powinien taki być? – spytał kapłan.

– Merydarze… Czternastu już od dawna nie ingeruje w losy tego świata. Tak zostało postanowione. Ta wizja nie może więc być prostą kalką z przyszłości odciśniętą w naszych umysłach. Nie.

– Czymże więc jest?

– Ostrzeżeniem.

– Przed kim, jeśli nie przed Fitrionem? – dociekał Merydar.

– Przyjacielu – westchnął Wielki Mistrz. – Myślę, że Fitrion jest jedynie marionetką na cienkich sznurkach, którymi porusza zawodowy lalkarz.

– Nie rozumiem – zdziwił się Merydar.

– Wojownika z widzenia wziąłeś za Fitriona, a gwiazdę za Cesarstwo. A jak rozumiesz oko na szyi tego mężczyzny?

– Ktoś go obserwuje… – Kapłan zamyślił się. – Być może nawet nim manipuluje.

– Surowe kamienie Terinst nie pokryły skazą gładkiego szlifu twojego umysłu. – Makados skinął głową. – Bo widzisz, jakieś parę miesięcy temu, wieczorną porą, przybyli do naszego miasta dziwni wędrowcy. Odziani w czerń, na czarnych wierzchowcach. Zatrzymali się na Dolnym Dziedzińcu, a swą obecnością przestraszyli wszystkich mieszkańców. Nie wiedząc, co robić, strażnicy posłali po mnie. Kiedy pojawiłem się na zewnątrz, jeden z nich podszedł do mnie, a ja spojrzałem mu w twarz. Ogarnął mnie strach, kiedy ujrzałem jego oblicze. Było blade i wychudłe, o zapadniętych oczach patrzących łapczywie. Długie, brudne, czarne włosy opadały mu na ramiona. Spytałem, skąd przybywają i jak mógłbym im pomóc. On nie odpowiedział od razu, jednak gdy przemówił, latarnie przygasły, a ja cofnąłem się o krok. Ozwał się do mnie słowami w języku, którego nie chcę słyszeć nigdy więcej. Jego słowa miały moc. Powiedział, że Czarny Władca szykuje powitanie dla swego mistrza na dalekim zachodzie, a my mamy otworzyć przed nim wrota tutaj. Potem dosiadł konia i odjechał, a za nim pozostali. Nigdy przedtem nie spotkałem takich ludzi…

– Mówili w Czarnej Mowie?

– Tak, Merydarze. Obawiam się, że byli to słudzy Saurona, a jeżeli znowu udało mu się omotać ludzi, to nie wróży to niczego dobrego.

– Mamy otworzyć wrota dla jego mistrza… – Młody kapłan zamyślił się. – Ale z więzienia poza myślą i czasem nie ma ucieczki.

– Jest. Dagor Dagorath – westchnął Makados.

– To niemożliwe… Jak miałby się wydostać? To niemożliwe!

– Zaryzykujesz życie tych wszystkich ludzi w imię swojego osądu?

Merydar milczał przez chwilę, po czym spuścił wzrok. Makados skinął głową.

– Saurona i jego sługi musimy zostawić naszym trzem braciom na zachodzie. My musimy działać tutaj, a najlepiej będzie zacząć od Ilirei.

– Wyznawcy Ciemności w naszym mieście? Podejrzewasz kogoś?

– Nie. Patrząc w oczy naszych braci i sióstr, nie widziałem w nich zła.

– Patrzyłeś w oczy wszystkim?

– Wszystkim obecnym tutaj.

– A reszta? – spostrzegł Merydar.

– Ci, którzy opuścili Ilireę? – powiedział Makados, na co Merydar skinął głową.

– Tak. Przecież Fitrion przebywał w naszym mieście, i to dość długo.

– Osoba cesarza dręczy twoje myśli, Merydarze. – Mistrz zmierzył go wzrokiem. – Otwórz umysł. Patrz szerzej. Fitrion był dzieckiem, kiedy tu trafił. Jego ojciec, Filian XX, przysłał go do nas na nauki. Nie sądzę, by był powiązany z Czarnym Władcą.

– Znam kogoś, kto był…

– Ja też. – Makados stanął na równe nogi i podparł się na kosturze. – Ale przeszłość należy do przeszłości. Wiem, gdzie spędziłeś Drugą Erę tego świata. A mimo to obaj jesteśmy teraz tu. Ufam ci.

Merydar milczał przez chwilę.

– Makadosie, proszę – zaczął. – Spójrz w oczy i mnie.

– Nęka cię sumienie?

– Nękają mnie wspomnienia…

Wielki Mistrz skinął delikatnie głową i utkwił spojrzenie w oczach Merydara. Kapłan odwzajemnił gest, jednak w oczach mistrza nie dostrzegł nic.

– I co widzisz?

– Przeszłość – odparł Makados. – I przyszłość… Wyciągnij naukę ze wspomnień… i pozwól im żyć, tak byś pamiętał, dokąd zmierzasz. – Uśmiechnął się. – Nie zadręczaj się. Ufam ci.

Kapłan westchnął głośno i spuścił wzrok.

– Łatwiej zaufać komuś niż samemu sobie.

– Bo samych siebie znamy o wiele lepiej…

– Wybacz – rzucił kapłan. – Widać samo wspomnienie naszych wrogów wystarczy do zmącenia wzroku. Co proponujesz?

– Obawiam się, że aby zrozumieć sens tych zdarzeń, powinniśmy, przynajmniej na razie, pozwolić im się rozwijać – oznajmił Makados.

– Mamy się zdać na opatrzność losu?

– Niestety. Jest za wcześnie i wiemy nazbyt mało, aby interweniować albo nawet wszczynać jakiekolwiek śledztwo. Musimy poczekać na ruch, który zdradzi naszego nieprzyjaciela. Ale, jak cię znam, nie usiedzisz bezczynnie. Gdybyś odkrył cokolwiek…

– Poinformuję cię – zapewnił Merydar.

– Ja będę bacznie przyglądał się miastu, bracie, a ty powinieneś już iść. Właśnie w tej chwili flota Keldalonu kieruje się na południe przez wody zatoki. Sautańczycy będą cię potrzebować.

– Zdążę. Jest jeszcze czas.

– Weź gryfa i poleć. Wszak niebo jest żywiołem was obu.

– Nie obawiasz się o swoje dzieło, mistrzu? – zdziwił się Merydar.

– W twoich rękach nie. Jeżeli okaże się przydatny, wyhoduję kolejne.

Kapłan skinął z wdzięcznością głową.

– Powodzenia, bracie – zakończył dyskusję Makados. – I oby twe proroctwo się nie spełniło.

Merydar skłonił się i wyszedł.

– Neyi! – krzyknął mistrz. Z komnaty obok wyłoniła się kobieca twarz. – Wydaje mi się, czy Aarnan wciąż jest w mieście?

***

Obdarzywszy mistrza uroczystym ukłonem, kapłan odwrócił się i wyszedł. Był pogrążony w pogmatwanych myślach, a bezradność Wielkiego Mistrza oddaliła wizję zażegnania zarzewia zagrożenia.

Po zamknięciu za sobą wrót wszystko, co robił, robił machinalnie, bez namysłu. Minął dwuosobową straż u progu apartamentów Makadosa i niczym zjawa przemknął przez okrągłą, okolumnowaną komnatę, tępo wpatrując się w swoje liczne cienie wystrzeliwujące spod stóp.

– Czarna Mowa… – szepnął zamyślony.

Kierunek wybrał intuicyjnie. Doskonale wiedział, do kogo powinien się udać. Minął zawieszony przed komnatami mistrza korytarz i puścił się szybkim chodem w dół długich, kręconych schodów oplatających ślimakiem wieżę aż do fundamentów w korzeniach góry, gdzie znajdowały się piwnice, lochy i krypty.

Raz po raz odpowiadając na kolejne przywitania ze strony mieszkańców miasta, kapłan zbliżył się do Mostu, miejsca łączącego wschodni szczyt Rogatej Góry z zachodnim. Okrążywszy Salę Mieczy, przemierzył Most i znalazł się na obszernym placu Górnego Dziedzińca, zwyczajowo zatłoczonym o tej porze dnia. Uważając, by nikogo nie potrącić, żwawo ruszył przed siebie i wkrótce pochłonął go głęboki cień Górnej Bramy o szeroko otwartych wrotach. Tuż za nimi ciągnęły się w dół góry niezbyt strome, lecz niezwykle liczne szerokie schody wyprowadzające z miasta. Po obu ich bokach widniały zbudowane w skale piętrowe domy, kramy i zajazdy aż do Dolnej Bramy, za którą schody zamieniały się w ścieżkę. Dolna Brama była gruba, solidna, okolona murem i zawsze zamknięta, chroniła spokoju i dobrobytu mieszkańców góry.

Tuż przed Górną Bramą Merydar odbił w prawo i odnalazłszy krętą ścieżkę, wspiął się po niej na płaski uskok, na powierzchni którego mieściły się duże, drewniane stajnie. Zewsząd roztaczał się nieprzyjemny odór łajna, a przy kolejnych wrotach stał wpatrzony w krajobraz młody mężczyzna w brudnej szacie.

– Nie znudził cię już ten widok? – zapytał kapłan, podchodząc doń.

– Mistrz Merydar…! – Chłopak wyrwany z błogiego nieróbstwa zląkł się. – Ja tu właśnie ten, no… Nosiłem wodę, a tu patrzę, brama otwarta. To podszedłem, żeby ją zamknąć i…

– Spokojnie, Iluvielu – uspokoił go. – Dziś nie będzie reprymendy, sokole oko.

– Czerwone oko, jak już. Lub też twoje oko, mistrzu, do wyboru.

Iluviel był wysokim młodzieńcem o śnieżnobiałej skórze i czerwonych tęczówkach. Jego powłóczyste, ciemne szaty przysłaniały każdy skrawek jego ciała poza twarzą.

– Przychodzę do ciebie prywatnie, przyjacielu – rzucił krótko Merydar. – Muszę zasięgnąć języka.

– Jestem cały twój, mistrzu. No i strasznie mi się nudzi. Borell zachorował i nie mam do kogo gęby otworzyć. To co konkretnie chcesz wiedzieć?

– Wszystko – odparł. – Sprzedaj mi parę plotek.

– Phi, dnia na to nie starczy – żachnął się Iluviel. – Ale muszę cię rozczarować. Nic nadzwyczajnego się tu nie działo. Miasto żyje swoim życiem. Karczmarz dalej rozcieńcza wino, przysłano nam trzech nowych nowicjuszy na nauki i rozpoczęto rozbudowę wschodniego skrzydła biblioteki. Chociaż…

– Tak…? – zainteresował się Merydar.

– Niedawno, parę dni temu, właśnie Borell bredził coś, że niby widział skaczącego z okna Wieży Mistrza człowieka, który po chwili miał się zmienić w jakiegoś ptaka. Chyba wspominał coś o kruku, który odleciał na wschód.

– Ktoś wyskoczył z Wieży Mistrza?

– Oczywiście, że nie. – Machnął lekceważąco ręką. – Jeszcze tego samego dnia Borell zasłabł przy kolacji, do dzisiaj leży chory, a ja sam muszę tu tyrać. To pewnie zwykły omam, objaw choroby.

– No tak. – Merydar milczał przez chwilę. – Pewnikiem masz rację. Coś jeszcze?

– Nic, mistrzu. Naprawdę – przekonywał go tamten. – Nic szczególnego się tu nie działo, a tymi majakami Borella niech mistrz sobie nie zaprząta głowy.

– Rozumiem, że mówisz o ostatnich tygodniach. A wcześniej? Nic cię nie zaniepokoiło? Nikt podejrzany się tu nie kręcił?

– No nie… Albo i tak… – Iluviel przymrużył oczy. – Jakieś parę miesięcy temu… a może minął już rok? Nie pamiętam dokładnie. Do Ilirei przybyli dość dziwni wędrowcy. Mówili w języku, którego nie znam. O…! Jeden z nich miał przytroczony do pleców proporzec. Oko z podłużną źrenicą na czerwonym polu. Pewnie jakieś plemię z Ziem Środka.

– Na Ziemiach Środka nie ma ludów o takich emblematach – sparował Merydar. – Wiadomo, czego chcieli?

– Nie. Przyjął ich Wielki Mistrz i odjechali. Nikomu nie wiadomo, o czym rozmawiali. Nie widziałem ich przyjazdu, ale patrzyłem, jak wyjeżdżają z miasta… Ludzie gadali, że wieźli pomiędzy końmi jakieś zawiniątko, ponoć nie najmniejsze. Nie widziałem niczego takiego, kiedy odjeżdżali, więc jeżeli to prawda, to pakunek zostawili w mieście.

– Rozumiem, że nikt o tym nic nie wie?

– Pytałem, szukałem, nic. – Iluviel pokręcił głową.

Kapłan zamyślił się.

– Nic to – rzucił po chwili. – Spisałeś się. Wracaj do pracy. – Stuknął laską o ziemię, a za sprawą podmuchu wiatru mokra szmata leżąca na kamieniu poderwała się raptownie i wylądowała na twarzy Iluviela z głośnym chlupnięciem.

– Hej! Przecież miało być bez reprymendy! Prywatnie, pamiętasz?

Merydar nie słyszał go. Przemierzył na powrót tę samą drogę, którą tu przybył, i ponownie znalazł się na zakurzonym Górnym Dziedzińcu. Skręcił w lewo w boczną uliczkę i pewnym krokiem skierował się ku Domom Uzdrowicieli.

– Mistrz Merydar…! – W progu przywitała go jedna z opiekunek. – Zaszczytna to, choć niespodziewana wizyta, przyznaję. – Uśmiechnęła się. – Cóż cię sprowadza w nasze skromne progi?

– Chciałbym kogoś odwiedzić.

Kobieta wskazała dłonią kierunek i poprowadziła Merydara na piętro, gdzie zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiczkami jednego z licznych małych pokoików.

– Borell czuje się już dobrze, jutro pozwolimy mu wrócić do swoich obowiązków – tłumaczyła opiekunka. – Najprawdopodobniej dopadło go porażenie słoneczne. Wiesz, jacy są ci młodzi, mistrzu, przeceniają własne siły.

Merydar pokiwał ze zrozumieniem głową, podziękował swojej przewodniczce i zapukał do drzwi.

– Tak? – dobiegło go z wewnątrz.

– Witaj, przyjacielu. – Kapłan wszedł do środka. – Chciałem sprawdzić, jak się czujesz.

– Mistrz Merydar…?

Borell leżał na wznak na wąskim łóżku przykryty grubym pledem. Kiedy jego spojrzenie padło na twarz gościa, usiadł szybko i uśmiechnął się.

– Nie spodziewałem się odwiedzin, a już na pewno nie twoich, mistrzu – powiedział. – Nawet ten dziwak, Iluviel, do mnie nie zajrzał.

– Ale brakuje mu ciebie. Rozmawiałem z nim. Słyszałem, że wracasz do sił.

– Nic mi nie jest – skwitował Borell. – Zasłabłem przy kolacji, tyle. Pewnie z przepracowania, chociaż uzdrowiciele twierdzą, że to od słońca. Pani Neyi się mną zajęła. A skoro nie jestem umierający, to muszę zapytać: czemu zawdzięczam tę wizytę, mistrzu?

– Chciałem, żebyś mi powiedział, co widziałeś tamtego dnia.

– Nie rozumiem… – Borell ściągnął brwi. – Co widziałem? Kiedy?

Merydar westchnął.

– Iluviel twierdzi, że zanim zasłabłeś, opowiadałeś, że widziałeś człowieka skaczącego z okna Wieży Mistrza – tłumaczył kapłan. – Miał zmienić się w ptaka i odlecieć na wschód.

– I to niby ja miałem porażenie słoneczne? – parsknął Borell. – Widać nasz blady znajomy czyta za dużo ksiąg i nie odróżnia już faktów od fikcji. Niczego takiego nie widziałem. Nie mam pojęcia, dlaczego Iluviel tak twierdzi.

Merydar mocniej oplótł palcami kostur i oparł się nań ciężko. Milczał przez chwilę, wpatrując się bacznie w młodego ilirejczyka, po czym wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.

– Mogę? – zapytał.

Borell skinął twierdząco i przysiadł na skraju łóżka.

Kapłan zbliżył się i delikatnie położył rękę na skroni towarzysza. Obaj zamknęli oczy, a Merydar cierpliwie czekał. Zdarzenie, które opisał Iluviel, wciąż delikatnie tliło się w zakamarkach umysłu Borella. Nie było jednak żywe. Kazano mu dać się zapomnieć.

***

Merydar nie miał planu. Nie wiedział, dokąd pójść ani z kim porozmawiać. Opuścił Domy Uzdrowicieli i wrócił zatłoczoną uliczką na Górny Dziedziniec.

– Orotusie, gdzie jesteś… – szepnął, w zamyśleniu przyglądając się wysokiej wieży na drugim szczycie Rogatej Góry.

Po chwili ruszył przez prowadzący do niej Most.

– Uważaj – rzucił pośpiesznie do zakapturzonej postaci owiniętej płaszczem, kiedy przechodząc przez Most zahaczyła go barkiem o bok. Odruchowo odwrócił za nią głowę.

Lekkie pchnięcie, jakim kapłan obdarzył postać w chwili zderzenia, strąciło kaptur z twarzy nieznajomego. Przystojna twarz młodzieńca o słomianych, przedzielonych pośrodku przedziałkiem włosach patrzyła na kapłana lekko nieprzytomnym spojrzeniem.

– Aarnan?

– Mistrz Merydar… – Mężczyzna skłonił się delikatnie. Był zdenerwowany. Prawą dłoń trzymał pod płaszczem i ściskał ją od zewnątrz lewą. – Cóż za spotkanie.

– W rzeczy samej. Ledwie cię poznałem. Zmieniłeś się przez te dwa lata.

– Trzy, mistrzu – sprostował Aarnan.

– Trzy? Naprawdę aż tak rzadko tu bywam?

Aarnan przytaknął na pytanie kapłana.

– Widać Sauta nie jest aż tak nudna, jak zwykło się mawiać na zachodzie – rzucił młodzian.

– Od jakiegoś czasu zapewnia mi aż nadmiar wrażeń… A jaką ty masz wymówkę na te ostatnie trzy lata? – Kapłan szczerze cieszył się ze spotkania dawnego ucznia. – Chodźmy do środka, opowiesz mi. Ale, ale… Co ci się stało? – Wzrok Merydara padł na zakrytą płaszczem dłoń.

– Co? A to… Nie, to nic, naprawdę. Skaleczyłem się, właśnie szedłem to opatrzyć. Nic poważnego…

– Pokaż. – Kapłan stanowczo chwycił rękę towarzysza i odwinął ją z płacht materiału. Zza kawałków peleryny wyjrzała zakrwawiona dłoń, na wierzchu której widniała długa, płytka rana. – Skaleczenie, powiadasz… Na szczęście nie jest głębokie. – Skoncentrowawszy się, Merydar przyłożył do rany dwa palce drugiej ręki i przeciągnął nimi po zranieniu. Gdy odjął swą rękę, skóra na dłoni Aarnana była nadal zakrwawiona, ale cała, nieprzerwana żadnym zadrapaniem. – Gotowe.

– Dziękuję, mistrzu.

– Na przyszłość stroń od takich… skaleczeń. – Uśmiechnął się. – A teraz chodźmy. Odwdzięczysz się i opowiesz co u ciebie.

Kapłan odwrócił się i przeszedłszy przez Most, wkroczył za próg wieży prawego szczytu, a tuż za nim, niezbyt chętnie, podążył Aarnan. Szli przez jakiś czas w milczeniu. Kapłan prowadził, a młodzieniec nie zrównywał się z nim. Dopiero kiedy Merydar zatrzymał się przed drzwiami biblioteki i otworzywszy je, przepuścił Aarnana przodem, ten jakby żwawiej wkroczył do komnaty, gdzie każda wolna przestrzeń zajęta była przez księgi najróżniejszego formatu.

Dokoła unosił się charakterystyczny zapach starości i panował zaduch. Towarzysz kapłana zręcznie lawirował w labiryncie książkowych półek wysokich pod sam sufit i wkrótce wyprowadził ich na otwartą przestrzeń, do której prowadziły wszystkie alejki w bibliotece. Znajdowały się tam stare, wytarte, pokryte skórą fotele, krzesła i niewielkie stoliki, a w ścianę obok wmurowany był duży, zdobiony kominek, w którym płonął ogień.

Merydar wraz z Aarnanem zasiedli wygodnie w szerokich fotelach tuż przy palenisku, skąd młody towarzysz kapłana wypłoszył wymownym spojrzeniem zlękniętą dziewczynkę.

– Spędziliśmy tu razem niejedno popołudnie – zauważył młodzieniec.

– Niejedno – przytaknął kapłan. – Opowiadaj.

– Co tu dużo mówić. – Aarnan kończył właśnie wycieranie uleczonej dłoni z krwi skrawkiem rękawa. – Bywałem w różnych miejscach. Dalszych i bliższych. Nic szczególnego.

– Hildórien czy dalej?

– Hildórien i dalej.

– Bywałeś w Saucie?

– Raz czy dwa. – Aarnan skinął głową. – Podobnie w Aren – Arii. Ostatnio bywam w Cesarstwie.

– A gdzie byłeś najdalej?

– Gdzie nogi poniosły, mistrzu. – Rozmówca Merydara wzruszył tylko ramionami. – Chciałem poddać się terminowaniu u naszych Czarnych Krasnali spod Orocarni i nauczyć się ich rzemiosła. Niestety, nie było nawet mowy o tym, żeby wejść do ich włości głębiej niż pod sklepienie wrót miasta… a i to jedynie w razie deszczu. Czekałem tydzień na odpowiedź lokalnego zarządcy, odpowiedź krótką i zwięzłą: nie. Nie marnowałem czasu, ruszyłem dalej na zachód.

– I co cię zatrzymało? – zainteresował się kapłan.

– Morze. Zatoka Umbar konkretnie. Ta wyprawa zajęła prawie dwa lata, mistrzu, ale wróciłem. Kolejne podróże to te okoliczne.

– Na długo zostaniesz w Ilirei?

Aarnan westchnął i spuścił wzrok.

– Niestety nie. Los rzuca mnie w najróżniejsze miejsca… A on nie znosi sprzeciwu.

– To weź go we własne ręce. – Merydar uśmiechnął się.

– Jeszcze nie teraz. – Młodzieniec odwzajemnił uśmiech. – Ale już niedługo, mistrzu.

Milczeli przez chwilę, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień.

– Na długo zagościsz w mieście? – spytał w końcu Aarnan.

– Tak długo, jak będzie to możliwe – odparł Merydar. – Pewna rzecz nie daje mi spokoju i myślałem, że odnajdę go tutaj. Ale jestem potrzebny w Saucie.

– Wojna w Zatoce…

– Keldalon ruszył – przytaknął kapłan. – Niedługo wyruszę i ja.

– Cóż takiego dręczy twój umysł, mistrzu?

Merydar spojrzał na ucznia.

– Zagadki… A być może zagadka, nie wiem jeszcze. Mówi ci coś oko z pionową źrenicą na czerwonym polu?

– Mówi. – Aarnan zmrużył oczy. – Widziałem takie sztandary w Umbarze… Ale to było dawno temu, nie wiem, czy wniesie cokolwiek do twoich zagadek…

– Przepraszam, że przerywam. – Niepostrzeżenie tuż obok pojawiła się kobieta w barwach służby Wielkiego Mistrza. – Panie Aarnanie, Wielki Mistrz Makados prosi cię do siebie.

– Mnie? Nie zabiegałem o audiencję… No nic, dziękuję ci – zwrócił się do posłanki, wstając. – Przepraszam, mistrzu Merydarze, ale sam widzisz.

– Nie, to ja przepraszam. Zabrałem ci czas, a ty przecież też masz obowiązki. Ale porozmawiamy jeszcze kiedyś?

– Tak, na pewno. – Aarnan odwrócił się i poszedł za dziewczyną. – Na pewno.

ROZDZIAŁ 5

Za oknem zamkowych koszar wstawał nowy dzień, którego początek obwieszczał czysty głos sautańskich rogów. Na ich dźwięk Yurgos zerwał się z łóżka, uderzając głową o górną pryczę.

– Słyszę, że już nie śpisz. Dzień dobry. – Rozległ się głos z górnego łóżka. – Miałem nawet przyjemność poczuć, że już nie śpisz. Ale żeś wyrżnął…

– Słyszę, że też wyrżnąłeś, tyle że już dawno temu – odgryzł się Yurgos, masując sobie energicznie głowę. – A jak, według ciebie, można spać w takim hałasie? Wyrwałoby nieboszczyka z grobu.

– Nic dziwnego. Jedno ze stanowisk trębaczy znajduje się na koszarowej wieży – powiedział wchodzący do pokoju chłopak. – To już ponad tydzień, myślałem, że się przyzwyczaiłeś.

– Ty już na nogach? – spytał zdziwiony Yurgos.

– Od dawna. Gdyby nie ten róg, musiałbym was siłą ściągać z łóżek. Nie pamiętacie? O świcie mieliśmy być na dziedzińcu.

Na dźwięk tych słów wszyscy zerwali się na równe nogi. W pokoju zrobiło się tłoczno. Poborowi zaczęli przepychać się do miski z wodą stojącej w rogu komnaty. Każdy chciał obmyć twarz i nie wyglądać na zaspanego. Zarzuciwszy na siebie świeże ubrania, czerwone tuniki i kolczugi, nałożyli na głowy hełmy i chwyciwszy w dłoń tarcze i miecze, wybiegli na pusty korytarz. Zbiegli po schodach i przez otwartą bramę wpadli na dziedziniec, na którym odbywały się ćwiczenia wojskowe. Zastali tam grupę jeźdźców ćwiczących strzelanie z łuków podczas galopu, którym za cel służyły worki wypchane kaszą, a także niewielki oddział w pełni przysposobionych gwardzistów zaciekle ćwiczących musztrę pod nosem surowego kapitana Valdwiga. Nie zareagowali na ich widok w przeciwieństwie do starego kapitana, który spostrzegłszy ich, uniósł zaciśniętą pięść, zatrzymując musztrujących.

Valdwig zastąpił przybyłym drogę. Przez moment stali naprzeciw siebie i lustrowali się wzajemnie wzrokiem.

– Meldujemy… gotowość do ćwiczeń… – wybąkał po chwili odważniejszy spośród spóźnionych, salutując nieśmiało.

– W szeregu baczność – rzucił kapitan.

Spóźnieni posłusznie spełnili rozkaz, ustawiając się w linii przed srogim Valdwigiem. Ten zbliżył się do nich jeszcze bardziej. Kiedy obszedł całą dziesiątkę, wyglądał na naprawdę niezadowolonego, a jego oczy, gdyby tylko mogły, ciskałyby błyskawice we wszystkie strony.

– Powiedz mi – spytał żołnierza stojącego najbliżej. – Masz ty, kmiocie, jaja?

– No… Mam, kapitanie – odparł niepewnie tamten.

– A po co ci one?

– No jak po co? – Zachichotał nieśmiało spóźniony gwardzista, poczuwszy się pewniej, jakby uznając, że kapitan żartuje. – My, mężczyźni…

– Po chuja ci w majtach jaja, jak ty nie chłop, tylko baba! – wrzasnął na niego kapitan tak, że ten podskoczył przestraszony. – Mózg pewnie też masz, co? A po co ci on!?

– Pewnie po to samo co jaja… – wysapał skulony żołnierz.

– Patrzcie go państwo, jednak mózg działa. – Na twarzy Valdwiga pojawił się szyderczy uśmiech. – Powiedzcie mi, wy młodzi idioci, co było tak ważne, że nie pozwoliło wam przybyć na poranną zbiórkę?

Nikt nie miał ochoty odpowiedzieć na tak kompromitujące pytanie, co jeszcze bardziej rozwścieczyło kapitana.

– Odpowiadać! – krzyknął, uderzając w ramię stojącego najbliżej niego żołnierza. Ten upadł na plecy.

– Zaspaliśmy, panie – powiedział po chwili przestraszony Yurgos.

Słysząc to, gwardziści stojący na dziedzińcu wybuchnęli śmiechem. Przez moment kapitan nie reagował na ich zachowanie, chcąc jeszcze bardziej upokorzyć spóźnionych wieśniaków. Po chwili oczekiwania, która dla Yurgosa wydawała się wiecznością, ich przełożony podniósł gwałtownie lewą rękę, uciszając rozbawiony tłum.