Kompania cieni - Przemysław Duda - ebook

Kompania cieni ebook

Przemysław Duda

3,8

Opis

Wojna Pustych Tronów dobiegła końca. Bohaterowie minionych zdarzeń wrócili do domów, lecząc rany i próbując odnaleźć się w nowej, powojennej rzeczywistości, która stawia przed nimi stare wyzwania. Dwory krain Hildórien podejmują trud osadzenia koron swoich królestw na skroniach nowych władców, a dowódcy Ocaleńców robią wszystko, żeby zmniejszyć wpływ czuwającego nad kontynentem Winraela na nowych królów. Ten zaś, skupiony na utrzymaniu kontroli nad podległymi mu ziemiami, nie dostrzega, że zwątpienie i sprzeciw, których tak się obawia, już dawno wykiełkowały bliżej, niż kiedykolwiek podejrzewał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Kompania cieni

Copyright © by Przemysław Duda, Wrocław 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works

Ilustracje i mapy: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2022

Planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-06-3

Prolog

Alekvi wiedział, że przykładem kilku ostatnich dni – zarówno dziś, jak i jutro i pojutrze – nie będzie mu dane wrócić do domu przed zmierzchem. O ile to królowie, książęta i czarodzieje wywoływali wojny, o tyle posprzątanie po nich należało już do obowiązków robotników i prostych rzemieślników, takich jak on.

Ciała poległych w bitwie pod Aren-Din wojowników i padłych koni uprzątnięto już jakiś czas temu, podobnie jak i ciężkie belki i deski zniszczonych wież oblężniczych. Jednak odpryski popękanych tarcz, strzaskane hełmy, pourywane łuski i ogniwa zbroi, rozerwane i podeptane strzemiona i kulbaki oraz porzucona wszędzie dokoła broń wciąż wymagały usunięcia z przedpola areńskiej stolicy.

Mężczyzna sam chętnie zgłosił się do pomocy przy odbudowie swojego miasta, głęboko wierząc, że podobnie jak inni członkowie cechu kamieniarskiego zostanie oddelegowany do rewizji fortyfikacji i prac przy zniszczonej bramie. Pierwotnie jego i kilku jego znajomych wysłano jednak do koordynacji robót na polu bitwy, by – docelowo – zajęli się utwardzeniem ziemi pod nowe gościńce i rewitalizacją tych starych. Kiedy jednak okazało się, że uprzątnięcie wojennych pozostałości nie jest zadaniem na dni a na tygodnie, oni sami także ruszyli do żmudnej pracy i sprzątania po ostatnich wydarzeniach.

Alekvi westchnął ciężko, odgarnął z czoła niepokorną grzywkę, która nie dawała się ukryć pod rondem słomkowego kapelusza i, przyłożywszy sobie dłonie do pleców, wygiął się w łuk. Usłyszał i poczuł strzelające ze zmęczenia kręgi i zrozumiał, że mimo siły swojego wieku długo jeszcze nie będzie mógł podnieść większych ciężarów po tym, jak jego praca zostanie zakończona.

Przykucnął i przeczesał wzrokiem teren wokół siebie. Nie bez zadowolenia stwierdził, że ten skrawek ziemi nie obfitował w pobitewny złom, nie licząc kilku grotów połamanych strzał, które zebrał szybko i wrzucił do wiklinowego kosza obok. Przesunął się o kilka jardów w kierunku niewielkiej kępki niewysokich roślin i się uśmiechnął. Pędy wyglądały na świeże i młode, a to napawało go optymizmem. Ponownie płynąca swoim korytem Ortilia przywracała życie na płaskowyżu Aren-Arii.

Nachylił się i odsunął ręką kotarę z pierzastych liści, kiedy jego oczom ukazało się pęknięte na dwoje drzewce. Chwycił jeden z jego fragmentów z zamiarem zmieszczenia go w swoim pojemniku, lecz zamiast tego zatrzymał się i przejechał palcami po gładkim drewnie. Nie mógł wyjść z podziwu nad kunsztem szlifu, jakim charakteryzował się ten kawałek bezużytecznej już broni. Pod swoim dotykiem nie wyczuwał najmniejszych nawet nierówności, szczelin, żłobień czy sęków, a sam przedmiot opalizował w popołudniowym świetle przyjemnym dla oka błękitem. Wrzucił go do kosza i sięgnął po drugą część ukrytego wśród listowia drzewca z nadzieją znalezienia równie eleganckiego grotu jakiejś należącej do szlacheckiego rodu włóczni. Zamiast tego u szczytu wydobytego spośród roślin fragmentu ujrzał misternie rzeźbione w drewnie zwieńczenie, które, o ile piękne, o tyle nie przypominało żadnej znanej kamieniarzowi broni.

Alekvi wzruszył jedynie ramionami, nie zamierzając zastanawiać się nad tym, czy znalezisko faktycznie pochodziło z bitwy, czy też leżało tu od dłuższego czasu. Umiejscowił je w koszu obok drugiej części i już miał wstać, by ruszyć dalej, kiedy spostrzegł ukryty w cieniu liści krótki sztylet. Wyciągnął dłoń, zacisnął palce wokół rękojeści i uniósł nożyk ku światłu dnia.

Ostrze broni pokryte było żółtymi, purpurowymi i czarnymi plamami, co tylko utwierdziło mężczyznę w przekonaniu, że zarówno ten, jak i poprzedni przedmiot musiały leżeć tu jeszcze na długo przed filiańskim oblężeniem. Przejechał czubkami palców po płazie, chcąc strzepnąć z warstwy pokrywającej go rdzy resztki ziemi i kurzu, kiedy zorientował się, że spod śladów przejazdu jego opuszek wyłania się czysty i nienaruszony metal klingi. Obrócił rękę i przerażony zerwał się na równe nogi niczym rażony piorunem, robiąc kilka kroków wstecz, by utrzymać równowagę i nie paść na wznak.

Czerwono-czarny osad zebrany na jego palcach zdawał się ożyć i poruszać. Ciemne plamy z początku pulsowały, a potem wydłużyły się i rozgałęziły, pokrywając lewą rękę i nadgarstek Alekviego labiryntem krętych linii. Mężczyzna wypuścił z garści sztylet i w ataku przerażenia spróbował zetrzeć ze swojej skóry rozszerzającą się niebezpiecznie sieć, jednak bez skutku. Czuł mrowienie i pieczenie w miejscach, gdzie jego ciało pokrywało się rosnącą pajęczyną czerni, jakby ktoś znakował go rozżarzonymi prętami, a oplatające go macki mrocznej materii zatrzymały się dopiero, kiedy powoli, acz stanowczo, opanowały jego przedramię i zbliżyły się do łokcia.

Alekvi krzyknął cicho, dławiąc w sobie napad paniki, i jeszcze raz spróbował strzepnąć z siebie tajemniczy oplot. Kiedy i tym razem nie odniósł sukcesu, przytulił zmienioną kończynę do piersi i szczelnie zakrył ją płaszczem. Rozejrzał się nerwowo, a kiedy upewnił się, że nikt z jego towarzyszy nie znajdował się na tyle blisko, by dostrzec jego dziwne zachowanie, ruszył stanowczo przed siebie wprost ku powalonej bramie zamku, zostawiając za sobą kosz z zebranymi pozostałościami oraz wyższą o cal lub dwa samotną kępkę roślin.

Rozdział 1

Samotny jeździec przebył bród na Pierwszej Strudze wczorajszego wieczora i nieśpiesznie kierował się na wschód, gdzie mniej więcej pośrodku Zachodniego Trójstruża miał wznosić się nieskromny gród tutejszego obszarnika, komesy Erfilii. Mężczyzna nigdy nie zapuszczał się w głąb Cesarstwa, samemu znając jedynie ziemie Północnych Wrót i Adragov, przestudiowawszy więc najaktualniejsze mapy i zasięgnąwszy rad nadwornych urzędników, wyruszył w samotną podróż. Choć wiózł pod pazuchą zwój z oficjalną depeszą dyplomatyczną, nie zdecydował się na wędrówkę w orszaku czy nawet prostej kolumnie jeźdźców. Nie spodziewał się napotkać żadnych niebezpieczeństw ani przeciwności, z którymi nie potrafiłby poradzić sobie samemu. Teraz kiedy Wojna Pustych Tronów dobiegła końca, czuł się bezpiecznie we własnym królestwie.

Nie zajechał tak daleko, jak planował, gdy zastał go zmierzch. Otoczone trzema rzekami Zachodnie Trójstruże nie obfitowało w lasy, a jedynie gdzieniegdzie oferowało skrawek cienia pod smukłymi drzewami niewielkich zagajników. Przy jednym z nich zatrzymał się jeździec. Zeskoczył z kulbaki, przeciągnął się i wydobył z juków kawałek suszonego mięsa. Ugryzł kęs i klepnąwszy wierzchowca w zad, dał mu znać, by i ten swobodnie zajął się sam sobą.

Przysiadł na wystającym korzeniu pobliskiego jawora i żując bez przekonania przesoloną strawę, wodził wzrokiem po nudnej okolicy porosłej wiechlinami i krzewinkami. Zmrok zapadał coraz większy, a słońce kryło się za linią widnokręgu, kiedy kilkaset jardów przed sobą dostrzegł postać. Nie widział jej wyraźnie, jakby rozmywała się w nastającej nocy. Poły jej długiego płaszcza falowały wydymane przez wiatr, choć pod zagajnikiem, przy którym przysiadł jeździec, powietrze trwało w bezruchu. Mężczyzna wstał i uniósł wysoko dłoń w powitalnym geście, chcąc dać do zrozumienia, że spostrzegł nieznajomego, mimo iż wiedział, że on sam musiał zostać zauważony już dawno.

Postać nie poruszyła się, stojąc sztywno smagana nieobecnym wiatrem.

Jeźdźcowi ta sytuacja podobała się coraz mniej. Wiedział, że w najbliższej okolicy nie ma chłopskich osad, nikt też nie raportował o bandach awanturników czy rabusiów mających nękać to miejsce. Nieznajomy musiał więc być drwalem lub łowczym, który wypuścił się za daleko i trochę za długo nadstawiał czoła promieniom słońca. Miał jedynie nadzieję, że nie będzie zmuszony skracać o głowę jakiegoś lokalnego szaleńca. Nie planował zabijać, w każdym razie nie tymi rękoma i nie w tym miejscu.

Słońce zginęło za horyzontem i zgasł ostatni blask dnia, kiedy postać zniknęła. Jeździec drgnął zaniepokojony i zamrugał kilka razy, jednak nie odnalazł już wzrokiem swojego obserwatora. Rozejrzał się niepewnie i ruszył ostrożnie ku miejscu, gdzie po raz ostatni widział nieznajomego. Wiedział, że jest sam, lecz poczuł się raźniej, kiedy chwycił za rękojeść swojego długiego sztyletu i upewnił się, że ostrze gładko wychodzi z pochwy.

Szedł z wolna, bacznie lustrując otoczenie, a kiedy stanął w miejscu, gdzie według niego tkwił przez kilka minut nieznajomy, nie znalazł nic. Przykucnął i mimo rosnących ciemności bez trudu stwierdził, że trawa nie była tu udeptana. Mruknął i wyprostował się, a kiedy podniósł głowę, z trudem powstrzymał się od krzyku.

Kilka jardów przed nim tuż nad powierzchnią gruntu unosiła się połyskująca brudną bielą postać. Jej podarte łachmany szargała bezwzględnie przejmująca cisza bezwietrznej nocy, jej martwy palec wskazywał szyderczo wprost na niego, a pozbawiona twarzy głowa spoglądała ślepo zarośniętymi pustką oczodołami.

Jeździec cofnął się o krok i wtedy dostrzegł, że upiór nie jest sam. Po jego bokach sunęli jemu podobni z wyciągniętymi palcami celującymi bezwstydnie dokładnie na niego. Obrócił się, chcąc puścić się biegiem ku zagajnikowi i uciec wierzchem, jednak wtedy okazało się, że jest otoczony. Widziadła pojawiły się wszędzie i z każdym jego panicznym oddechem zacieśniały krąg wokół uwięzionego mężczyzny.

Poczuł silny uścisk na prawym ramieniu, którego siła powaliła go na kolana, a kiedy upadł, kopnięcie widmowego buta przewaliło go na wznak.

Jęknął i otworzył oczy. Spomiędzy zbierających się łez dostrzegł wiszących tuż nad nim umarłych, których było więcej, niż dotąd przypuszczał. Zza pierwszego kręgu martwych głów wystawały następne, a za nimi kolejne, niczym nabite na włócznie czerepy pokonanych wrogów. Zipały nad nim przez moment, wydobywając z siebie niezrozumiałe szepty, po czym rzuciły się na niego, by rozerwać drapieżnie jego odzienie i rozpłatać ciało.

Jeden z nich wbił palce w usta mężczyzny, a kiedy rozwarł je do granic wytrzymałości, przywarł ku nim swoją pustą twarzą i zaczął wlewać się do jego wnętrza. Inne upiory nacinały skórę swojej ofiary i, podważając ją, próbowały wedrzeć się w głąb ciała jeźdźca.

Mężczyzna się poddał. Nie był w stanie walczyć. Odszedł, a zjawy nieumiejętnie rozszarpały i rozczłonkowały jego ciało.

* * *

Komesa Erfilia była surową kobietą, która doskonale wiedziała, że nagrody i pochwały jedynie bezsensownie rozpuszczają dwór i lenników zamieszkujących jej część północnego Cesarstwa. Zamiast tego, jej twarda ręka skutecznie czuwała nad porządkiem i dobrobytem swoich ziem, karząc poddanych sprawiedliwie i czasem tylko dla przykładu.

Władczyni nie kryła się z wyrażaniem dumy, jaką przysparzały jej świetnie prosperująca gospodarka rolna i dochody, które generowała. Jej rodzina od pokoleń dbała o tutejsze ziemie, czego owoce z zadowoleniem zbierała Erfilia i przyuczany przez nią do zadań wojewody jej młodszy brat, Erfelion. Mądre planowanie kolejnych zasiewów, które dawały owocne plony, rozsądne nawożenie i nawadnianie pól oraz dobrostan zwierząt były tym, co sprawiało, że Zachodnie Trójstruże zawsze dostarczało stolicy swoją część podatków na czas. To, co pozostawało w skarbcu Rehtengov – dworu Erfilii, służyło inwestycjom w rolę i wygody samej komesy. Pieniądz rodził pieniądz.

Erfilia nie miała w zwyczaju przyjmować w swoim pałacyku mieszczan, cedując tę wątpliwą przyjemność na swoich dowódców i dworzan. Tym bardziej nie przywykła do wychodzenia z własnych pieleszy do interesantów na ich stanowcze nalegania. Jednak kiedy kapitan jej straży, po nieudanej próbie oddalenia natrętnego obywatela, wrócił z błagalnym spojrzeniem, ta rozmierzwiła w zdenerwowaniu nazbyt krótko, jak na damę, ścięte włosy i ze złowrogim pohukiwaniem ruszyła ku wrotom swojej domeny.

– Przysięgam, Ostwaldzie, jeżeli to nie jest ofiara brutalnego morderstwa, to powieszę i ciebie i tego drugiego, który zakłóca mój spokój! – odgrażała się komesa. – Żeby nie spławić jakiegoś obwoźnego…

Urwała w pół zdania, kiedy spomiędzy tłumu gapiów, który zdążył zebrać się już na placyku przed jej dworem, dostrzegła mężczyznę stojącego opodal dwukołowego wózka, a na nim to, co zgromadziło wokół siebie ciekawskich mieszczan. Na wyłożonych płótnem deskach leżało to, co kiedyś było człowiekiem. Obdarta ze skóry głowa z wiszącą na jednym tylko stawie żuchwą, tors z wystającymi połamanymi żebrami i kończyny w większych lub mniejszych kawałkach. Wszystko to umazane w zakrzepłej krwi i w otoczeniu pobzykujących much.

– Kiedy, moja pani… – zaczął nieśmiało kapitan. – To jest ofiara brutalnego morderstwa.

– Och, nie kpij już…! – upomniała go Erfilia. – Pamiętasz, co mówiłam o tych twoich szyderstwach?

– „Dziś kpina z wojewody, jutro staniesz pośród trzody” – wyrecytował wiernie Ostwald. – Po prawdzie to od dawna nie dawało mi to spokoju… bo my nie mamy chlewni, jaśnie pani…

– Przestań kpić! – Komesa tupnęła gniewnie. – A ty… – zwróciła się do mężczyzny przy kolasce. – Człowieku, co to jest i gdzie to znalazłeś?

Ten drgnął i zaczął nerwowo miąć rękawy koszuli, kiedy władczyni zbliżyła się ku niemu i zaczęła uważnie przyglądać się ładunkowi wózka.

– To, miłościwa pani, jest zewłok… – wykrztusił w końcu. – Zewłok w kawałkach. Znalazłem go kilka staj od Pierwszej Strugi… Miał konia, widziałem ślady, ale zwierzę musiało uciec…

– A co robiłeś tak blisko granicy naszych ziem? – pytała Erfilia.

– Zbierałem korzonki… mech… i zioła. Jestem zielarzem, moja pani… – tłumaczył mężczyzna. – Ale że coraz więcej naszych gruntów zaoranych, to i ja coraz dalej zapuszczać się muszę… Być może znasz, czcigodna, glistnikową papkę na kurzajki? To moje dzieło!

– Gratuluję tak wiekopomnych dokonań… – sarknęła komesa. – A po coś go tu przywiózł?

– Bo tej śmierci nie zadał człowiek…! – Zielarz wyjął zza paska zaostrzony patyczek i zaczął nim wskazywać miejsca na resztkach ciała. – Preparuję lecznicze utensylia, toteż znam się trochę na felczerskim fachu… Niech moja pani spojrzy…! Jego skóra na skrajach członków poszarpana, stawy rozerwane siłą… Żadnym narzędziem nikt tego nie uczynił, jeno pazurami i zębiskami.

– Czyli co? Wilki? Niedźwiedź? – wtrącił Ostwald.

– Też tak myślałem, ale spójrzcie… – Mężczyzna chwycił w dwa palce płat skóry na torsie i uniósł go, a ten odstąpił od ciała niczym za luźna koszula. – Nie przywiera do reszty…! A przecież na brzegach… o… – Szarpnął demonstracyjnie, a korpus podniósł się wraz z pociągniętą skórą. – Przytwierdzona. Tak jakby… od środka coś napierało i rozerwało tu tkanki. Nie tylko tu zresztą.

– Jak to od środka…? – Kapitan potrząsnął głową. – O czym ty mówisz?

– No cóż… – Zielarz podrapał się po karku. – Jak nie człowiek go zabił… i nie bestia żadna raczej… to sami rozumiecie…

– Nie, nie rozumiemy – ucięła krótko Erfilia. – Bajdurzysz, kuglarzu. Nie podoba mi się to. Cokolwiek spotkało tego nieszczęśnika, jest niebezpieczne i jest w granicach naszego okręgu. Zajmę się tym. Moi ludzie nie mogą czuć się zagrożeni. Jeśli to wszystko, człowieku, to zabierz to stąd i spal…

– Nie wszystko, moja pani…! – Mężczyzna pogrzebał w kieszeni i wydobył zeń pognieciony rulonik. – Miał przy sobie to…

Podał Erfilii zwitek, a ta obejrzała go dokładnie i przejechała opuszką po pękniętym laku z pieczęcią cesarza. Jej brwi zbiegły się, a wzrok spoczął na przybyszu.

– Przeczytałeś… – warknęła.

– Z przyjemnością bym przeczytał, pani, gdybym tylko mógł. – Mężczyzna rozłożył ręce. – A nie mogę. Nie umiem. Pieczęć złamana była, gdy znalazłem list. Pewnie pękła przy upadku.

– Nie umiesz…? – parsknął kapitan. – Zielarz…? Niepiśmienny…?

– Nie umiem. Zielarz. Niepiśmienny – zgodził się ten. – Wszystkie przepisy na pamięć znam, a tę mam nie najgorszą. Poza tym po co miałbym składniki i proporcje swoich mikstur zapisywać? Jeszcze by kto ukradł i konkurencję zrobił dla mojej pasty na kurzajki!

Komesa wymieniła spojrzenia ze swoim dowódcą.

– To dlaczego przywozisz to akurat mnie? – zagadnęła Erfilia, wymachując rulonikiem.

– Bo w laku pierścień cesarza jest odciśnięty, dobra pani, a ten symbol znamy przecież wszyscy… – tłumaczył. – I do kogo, jak nie do komesy, miałby cesarz pisać? Przecież nie do mnie…!

Wojewoda głośniej wypuściła powietrze i skinęła na Ostwalda.

– Niech ci będzie – powiedziała. – Kapitan pomoże ci uporać się z ciałem. Potem możesz odejść.

– Wybacz mi, czcigodna… – Zielarz zgiął kark. – Ale myślałem, że za swoje oddanie i poświęcenie mógłbym…

– Dostać pochwałę? – dokończyła za niego komesa. – Zatem pochwalam. Dobrze uczyniłeś. A teraz idź sprzedawać ten swój specyfik na odciski…

– Na kurzajki, moja pani…

– A niech będzie i na francę u dupodajki, tylko zejdź mi już z oczu. Ty i ten twój… zewłok w kawałkach.

* * *

Komesa usadowiła się wygodnie na zdobionym krześle, potarła energicznie czoło i rzuciła Ostwaldowi spojrzenie łączące w sobie zdziwienie, bezradność i oczekiwanie. Skinęła na niego, a ten podał jej uzupełniony winem pucharek. Erfilia upiła spory łyk, oddała kapitanowi kielich i jakby od niechcenia rozwinęła cesarski dokument z pękniętą pieczęcią.

– Bardzo źle…? – zagadnął Ostwald, obserwując rytmicznie poruszające się oczy swojej władczyni podążające za czytanym tekstem.

– Pisze arcygraf Senatu, niejaki Ur’gran – odparła komesa. – Jakże wspaniałomyślnie zawiadamia, że Wojna Pustych Tronów dobiegła końca… jakbym nie wiedziała. Wolę nie liczyć tych, którzy z niej nie wrócili… I co to za durna nazwa? Wojna Pustych Tronów…?! Nie wiem, kto to wymyślił… ale ewidentnie leczy kompleksy.

– Wojna odbiera wiele rzeczy. – Ostwald wzruszył ramionami. – Życie, bliskich, rozum… członki.

– Nie mam teraz ochoty na twój cynizm. – Erfilia uciszyła go gestem i wróciła do lektury listu. – Cesarz nie żyje… Pfff… – prychnęła. – Wiem. Wszak celowo nie pojechałam na uroczystości jego pochówku. Namiestnik tronu, jakiś Winrael, został zabity. Cóż…

– Łatwo przyszło, łatwo poszło – wtrącił kapitan straży.

– Nie przerywaj mi…! – upomniała go wojewoda. – Choć, jak raz, słuszna uwaga. No i proszę… Arcygraf wzywa mnie na stolicę, bym wyraziła swoje pretensje do tronu lub się ich wyzbyła. Łaskawca.

– Pani…? – Kapitan spojrzał na nią badawczo. – Jakie pretensje?

Kobieta przewróciła lekceważąco oczami i przybrała skwaszoną minę.

– Na mojej rodzinie ciąży klątwa… – sarknęła. – Nazywa się krew. Pradziadek Fitriona, Filian… któryś tam, nawet nie pamiętam jego przydomka, jak to bywa wśród władców, miał na boku kobietę. Złośliwością losu urodziła mu ona córkę… Żeby zamknąć jej usta, wydano ją za ówczesnego włodarza Zachodniego Trójstruża… i tak, trzy pokolenia później, ja zasiadam na jej miejscu. Jej prawnuczka. A teraz… klątwa krwi w końcu żąda ofiary…

Kapitan Ostwald uniósł wysoko brwi i wypiął dumnie pierś.

– Cesarzowo…! – nieomal krzyknął.

– Ha! – parsknęła Erfilia. – Nie rozśmieszaj mnie…! Ta korona ostatnimi czasy pozbawiła życia dwie osoby. Nie śpieszy mi się jeszcze na tamten świat.

– Zaprzepaścisz taką szansę? – niedowierzał Ostwald. – Władczyni całego Cesarstwa Filiana, a nie jedynie skromna wojewoda zapyziałego Zachodniego Trójstruża…!

– Bacz na słowa… – warknęła komesa. – Te zapyziałe ziemie zapewniają ci dostatnie życie, a stolica… Adragov jest przyjazne handlarzom, rolnikom, karczmarzom i artystom. Ale władcy… grafowie… wszyscy oni są uwikłani w sieci układów, szantażów i gróźb. Jeśli uważasz, że jestem na tyle szalona, by dobrowolnie wdepnąć w to gówno, to jestem bardzo, bardzo rozczarowana.

Kapitan robił, co mógł, by nie dać po sobie poznać zmieszania, jednak spuszczony wzrok i krótkie westchnięcie zdradziły jego prawdziwe odczucia.

– To… co zamierzasz, pani?

– Zamierzam udać się do Adragov.

Ostwald drgnął.

– Powiedziałaś przecież…

– Powiedziałam, że nie zamierzam dać się wysłać na tamten świat – uprzedziła go Erfilia. – Co nie znaczy, że nie udam się na stolicę. Tamtejsi możni nie muszą od razu poznawać moich intencji. Ale potrzebujemy wsparcia. Ci spośród mężów Zachodniego Trójstruża, którzy wrócili z północy, nie dadzą rady utrzymać porządku na naszych ziemiach. Jest ich zbyt mało. A przecież widziałeś, co przywiózł ze sobą ten kmieć… Coś nam się tu zalęgło. Ludzie to widzieli, zaczną gadać. Musimy coś z tym zrobić. Powie się więc mieszczanom, że pojechałam do samego Adragov po dodatkowe miecze. A przy okazji dowiem się, jak przebiegają aktualne linie frontów nadwornych spisków. Jeśli uda mi się zebrać stronnictwo popierające mnie… albo jeśli uda mi się pozbyć tego, które byłoby przeciwko mnie, być może nadejdą zmiany. Ale jeśli uznam, że ryzykuję nazbyt wiele… wrócę do tego zapyziałego kawałka Cesarstwa, które nazywamy domem.

– Każę skrzyknąć oddział, który będzie ci towarzyszył, moja pani – skinął Ostwald. – Skoro uważasz ryzyko za realne, będziesz potrzebowała ochrony. Ja sam nie dam rady zapewnić ci bezpieczeństwa.

– I nie będziesz miał ku temu okazji. – Komesa wstała, przeszła kilka kroków i stanęła tuż przed oknem wpatrzona w miejski zgiełk za nim.

– Pani…?

– Zostaniesz w Rehtengov i pomożesz mojemu bratu w pełnieniu obowiązków. Zastąpi mnie. Będziesz miał też na uwadze Drugą Strugę. Jeżeli ten idiota, Tomir, dowie się, że nie ma mnie na miejscu, w jego głowie mogą zrodzić się głupie pomysły… A jeśli dowie się, że mogę wrócić jako cesarzowa… w jego głowie na pewno urodzi się jakiś głupi pomysł… Zaopiekujesz się Zachodnią Trójstrugą, Erfelionem i naszymi ludźmi. Ufam ci, nie zawiedź mnie.

– Ale pani…!

– To jest rozkaz. I zorganizuj mi ten oddział.

* * *

Wirtańska puszcza raz po raz rozbrzmiewała tępym stukotem siekier uderzających rytmicznie o uparcie trzymające się pionu pnie starych drzew. Drwale nie ustawali w trudzie karczowania lasu, a oprawione wstępnie pale ładowano na długie wozy i odwożono na wschód, ku odbudowywanym wioskom, osadom i grodom.

Ktoś krzyknął, w powietrzu rozległ się głośny trzask i wysoki buk runął na ziemię do wtóru szelestuorzących ściółkę gałęzi.

– Młody, leć no po piłę…! – polecił stary drwal, na co jego uczeń puścił się biegiem ku tymczasowemu obozowi robotników.

– W takim tempie to my żadnej palisady przed zimą nie postawimy… – Podszedł do niego inny i przysiadł na ściętym pniu. – Mamy za mało rąk…

– A i lasu szkoda – wtrącił trzeci. – Zwierzyna zbiegnie w góry.

– Rąk do pracy nie ma. – Stary splunął. – I raczej nie będzie. Każdy liże swoje własne rany i nie obchodzą go cudze problemy. A las i tak by umarł. Tirwa wyschła, więc wzdłuż jej koryta można ciąć bezkarnie. Gdzie jest ten dzieciak…? Etel?! – zawołał. – Etel…! Skórę ci przetrzepię, jak piłę zgubiłeś! Etel…! Niech to szlag…

Drwal zamachnął się i wbiwszy siekierę w poległe drzewo, przeklął siarczyście i ruszył w kierunku, w którym zniknął jego młody towarzysz.

– Etel!

Minął kilka świeżych karczów i rozejrzał się, a kiedy nie dostrzegł choćby śladu swojego ucznia, szedł dalej wśród gęstniejących krzewów, nawołując go co jakiś czas.

– Mogę wiedzieć, po jakie licho się tu schowałeś, głupcze? – rzucił gniewnie, kiedy kilkanaście jardów przed sobą dostrzegł ruch w gęstwinie. – W tej chwili wracaj mi do roboty!

Postać rysująca się niewyraźnie za kotarą liści i gałązek zamarła na krótki moment, jakby obserwując i nasłuchując, po czym czmychnęła w kilku długich susach.

– Etel! To jasnej cholery, wracaj mi tu…! – Drwal puścił się w pogoń za uciekinierem, lecz nie przebiegł nawet kilku kroków, kiedy zatrzymał się nagle i zamarł, gdy tuż pod swoimi stopami dostrzegł czerwoną plamę błyszczącej w słońcu krwi. – Etel…?

Stary powoli przedzierał się przez zarośla, kiedy jego oczom ukazał się leżący na wznak trup ucznia z rozszarpanym gardłem wciąż intensywnie broczącym szkarłatem. Drwal cofnął się o krok i znieruchomiał, przeczesując wzrokiem otoczenie, wiedząc, że cokolwiek zadało chłopcu śmierć, nie może być daleko.

Tuż za swoimi plecami usłyszał warkot. Odwrócił się i przebiegł go dreszcz, kiedy tuż przed sobą zobaczył bestię, której nie potrafił nazwać. Z pozoru ludzka, lecz na poły wilcza – tak z postury, jak i z wyglądu – kreatura łypała na niego groźnie i szczerzyła kły wystające z wydłużonego pyska. Uszy miała położone po sobie, a wąski pasek sierści sterczał nastroszony wzdłuż wyraźnie zaznaczonego kręgosłupa.

Stwór warknął po raz ostatni, a stary drwal nie zdążył nawet pożałować, że nie ma przy sobie swojej wysłużonej siekiery, kiedy bestia skoczyła, powaliła go na plecy i zanurzyła zęby w jego ciele.

* * *

– Szybciej! Szybciej, do kurwy nędzy…! Więcej wody!

– To bez sensu…! Chałupa stracona… Nie ugasimy takiej pożogi!

– Jeśli czegoś nie zrobimy, to pół wioski pójdzie z dymem!

Pożar syczał i trzeszczał gniewnie, sypiąc skry na wszystkie strony, kiedy wieśniacy starali się go opanować, atakując wodą z wiader i cebrów. Kłęby dymu zasnuły okolicę, a poddające się podmuchom wiatru języki ognia coraz niebezpieczniej zbliżały się do sąsiednich zabudowań. Łuna bijąca znad pożogi rozświetlała ciemność nocy niczym wschodzące słońce.

– Lejcie wodę po ścianach okolicznych budynków! – Na miejsce tragedii przybył sołtys i trafnie oceniając sytuację, nakazał porzucić ratowanie chaty. – Tego tu nie ocalimy… Chronić resztę domów!

Mieszkańcy usłuchali i spełnili polecenie swojego włodarza, a ogień, jakby rozumiejąc, że wygrał w tej bitwie, buchnął mocniej i wyżej, a powała chałupy zapadła się do wewnątrz.

– Kto tu mieszkał? – spytał przywódca.

– Kurwa, ot kto…! – odkrzyknął mu ktoś.

– Ron…! – oburzyła się jakaś kobieta.

– No co…? Wszyscy wiedzą, że dawała na lewo i prawo!

– Idź, przydaj się na coś i noś wodę! – Kobieta zdzieliła mężczyznę otwartą dłonią w głowę, westchnęła i przystanęła przy sołtysie. – Heglowa tu mieszkała – tłumaczyła. – Żona Heglego, naszego woja. Biedaczek nie wrócił z Sauty… Poległ podczas inwazji. Od tamtego czasu… cóż, ciężko jej było… Tym bardziej z małym synem. Musiała sobie radzić…

– Trzeba jej pomóc. Gdzie ona teraz jest? – Przywódca się rozejrzał.

– Tam… – Kobieta skinęła na pogorzelisko. – Nie udało się jej uratować… Podobno zginął ktoś jeszcze, jakiś mężczyzna. Ale znaleźliśmy dzieciaka. Nic mu nie jest, poparzył sobie tylko rękę. Felczer go opatruje. – Wskazała na sąsiednie domostwo.

Sołtys odnalazł wzrokiem starego medyka smarującego jakimś mazidłem lewą dłoń siedzącego na niskim murku chłopczyka. Podszedł do nich i zmarszczył brwi na widok spalonej skóry na ręce dziecka. Płakało, kiedy felczer pokrywał ją grubą warstwą gęstej cieczy.

– Jak to wygląda? – spytał.

– Kiepsko – odpowiedział medyk. – Zrobię, co się da, ale poparzenie jest duże i głębokie. Jeżeli za bardzo zbliznowacieje, mały nie będzie ruszał palcami…

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Sołtys zwrócił się do chłopca. – Powiesz mi, jak się nazywasz?

– He… Hegle… – wychlipał mały.

– Nosisz imię po swoim ojcu, możesz być dumny. Był dzielnym wojownikiem. – Przywódca się uśmiechnął. – Teraz to ty musisz być dzielny… Opowiesz mi, co się tam wydarzyło? – Wskazał na zgliszcza.

Chłopiec załkał i spuścił głowę.

– Nie… nie wiem… – wyjąkał po chwili. – Był tam mężczyzna… Uderzył mamę… Bałem się…! Płakałem! Wtedy uderzył mnie… Uciekłem… A potem… A potem pojawił się ogień…!

– Już jesteś bezpieczny – powiedział sołtys.

– A mama…? Też jest bezpieczna…?

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Twoja mama… – zaczął przywódca. – Nie miała tyle szczęścia. Nie udało nam się jej pomóc… Bardzo mi przykro. Zaopiekujemy się tobą. Już nikt cię nie skrzywdzi.

Chłopiec spojrzał na niego szklistym wzrokiem, zacisnął mocniej powieki, wyciskając spod nich resztki łez, a kiedy na powrót otworzył oczy, nie było w nich żalu. Ustąpił miejsca rodzącemu się gniewowi.

* * *

Pustą komnatę bankietową dworku w Olstvengov wypełnił odgłos śpiesznych kroków i zamykających się za nimi drzwi.

Tomir, komes Środkowego Trójstruża, chodził w tę i z powrotem przed swoim misternym krzesłem, nerwowo pocierając czubek nosa wystający ponad zadbany zarost. Elegancka opaska trzymała w ryzach jego dłuższe włosy i skutecznie uniemożliwiała im szturm na zamyślone czoło wojewody, który miął w palcach świstek pergaminu.

Kiedy kroki zbliżyły się, komes podniósł wzrok i spostrzegł swojego doradcę, Uhurysta zwanego Nadstawuchem, powracającego z mężczyzną, który dostarczył mu tak kurczowo trzymaną teraz w dłoni wiadomość. List był trudny do przeczytania, a niektóre litery nie dawały się rozszyfrować przerysowane ręką osoby niepiśmiennej, jednak treść depeszy była jasna. Adragov wzywało Erfilię, by ta zajęła miejsce na tronie swojego rozpustnego pradziada.

– Skąd to masz? – zapytał władczo Tomir.

Mężczyzna skulił się i splótł dłonie pod brodą, kręcąc młynka kciukami.

– Już mówiłem temu czcigodnemu… – zaczął, lecz przerwał w pół zdania, kiedy doradca wojewody stanowczo położył mu dłoń na ramieniu i popchnął kilka kroków ku komesowi.

– Mój pan oczekuje odpowiedzi na swoje pytanie, a nie twoich krętactw – rzucił Nadstawuch, a rysy na jego starej i dokładnie wygolonej twarzy wyostrzyły się. – Powtórz więc swoje słowa, w przeciwnym razie będę zmuszony uciec się do mniej czcigodnych metod.

– Tak… – Mężczyzna głośno przełknął ślinę. – Zioła zbierałem przy Pierwszej Strudze… i znalazłem zwłoki, a przy nich list z cesarską pieczęcią.

– Ten? – Wojewoda uniósł zwitek.

– Nie, panie… to litery przepisane z niego moją ręką.

– A gdzie oryginał?

– W Rehtengov, u komesy Erfilii… Posłaniec ze stolicy musiał zmierzać do niej. Gdyby tak nie było, nie przekroczyłby rzeki i nie wszedł do jej części Trójstruża.

– Dokładnie. – Tomir zbliżył się do niego i przyjrzał mu się badawczo. – Dokładnie tak by było. A mimo to trzymam teraz w dłoni ten pergamin. Pytam więc: dlaczego naruszyłeś tajemnicę cesarskiej korespondencji i przełamałeś pieczęć samego cesarza? I dlaczego skopiowałeś jego treść? No i… czemu zawdzięczam twoją wizytę, skoro właściwy list oddałeś swojej władczyni? Wszak to zdrada…

– Żadna zdrada…! – Mężczyzna poruszył się. – Przysłużyłem się Cesarstwu! Pomogłem dostarczyć wiadomość, kiedy posłaniec zginął! Powinno się mnie nagrodzić, czyż nie? Przysłużyłem się… – zamilkł na chwilę. – Czy ja chcę tak dużo…? Potrzebne mi są nowe moździerze, menzurki, tygielki… To wszystko kosztuje… Nie chciałem pieniędzy… chciałem moździerzy, menzurek i tygielków… Żeby dalej służyć swoimi umiejętnościami mieszkańcom Cesarstwa… Ale wszyscy znamy dobrotliwość naszej wspaniałej komesy… Wiedziałem, że mogę nie dostać tego, czegom chciał. Nie złamałem pieczęci… taką już ją znalazłem, pękniętą. Przepisałem więc litery najstaranniej, jak umiałem… licząc na to, że może ty, mój panie, docenisz mój gest…

Tomir uniósł brwi i pokiwał głową.

– Przysłużyłbyś się Cesarstwu, gdyby twoje czyny skończyły się na wizycie w Rehtengov – powiedział. – Gdyby stolica chciała, żebym i ja znał treść tej wiadomości, przysłałaby gońca i do mnie. Pozwól, że teraz ja przysłużę się Cesarstwu. – Płynnym ruchem wydobył niewielki nożyk ukryty dotąd w fałdach jego szaty i wprawnie wbił go w pierś rozmówcy. – W Cesarstwie bowiem nie toleruje się zdrady.

Mężczyzna jęknął i szarpnął się raz, po czym runął na posadzkę u stóp wojewody Tomira.

– Wybacz zuchwałość, panie – zaczął Uhuryst. – Ale od kiedy to w Cesarstwie nie toleruje się zdrady?

Komes prychnął i uśmiechnął się.

– Potrzebowałem jakiejś wzniosłej puenty… – Machnął ręką. – I usprawiedliwienia przecięcia tego łańcuszka. Puściłbym go i gdzie byśmy go znaleźli za kilka dni? We Wschodniej Trójstrudze?

– Albo na południu… – przytaknął Nadstawuch. – Mogę nieskromnie zapytać, cóż takiego zawiera ten pergamin?

– To zaproszenie… – Tomir rozłożył zwitek i po raz wtóry przeleciał po nim wzrokiem. – Dla naszej kochanej Erfilii. Do samego Adragov. W obliczu śmierci cesarza i cesarskiego namiestnika ma przedstawić swoje pretensje do tronu jako najstarsza żyjąca krewna cesarskiej dynastii.

– Ona? – Nadstawuch nie krył zdziwienia. – Ród Filiana naprawdę nie ma innych gałęzi?

– Próżno szukać kropli oliwy w beczce kiszonki. – Tomir wzruszył ramionami. – Krew rozwadnia się jeszcze łatwiej niż cienkie piwo. A jej rodowód jest pewny. Bękarci, ale pewny. Myślę… tak, myślę, że powinniśmy wesprzeć jej kandydaturę.

– Młody Erfelion… – zaczął Uhuryst.

– Młody Erfelion sam w sobie jest ku temu wystarczającym powodem – zgodził się wojewoda. – Byłby po stokroć lepszym sąsiadem niż jego krnąbrna siostrzyczka. Ale… gdyby młodemu coś się przytrafiło, to niewykluczone, że lenno Środkowej Trójstrugi mogłoby rozszerzyć się aż do Pierwszej Strugi…

– Erfilia na tronie Adragov kazałaby skrócić cię o głowę, panie…

– Erfilia na tronie Adragov tak… ale kto powiedział, że zdążyłaby go objąć? No i… zastanawia mnie, czy Erfelion w ogóle wie, po co jego siostrzyczka udaje się na południe? Być może nie będziemy musieli nawet kiwnąć palcem, ażeby młodego się pozbyć…