Mgła - James Herbert - ebook

Mgła ebook

James Herbert

0,0

Opis

"Holman spostrzegł na wysokości swoich stóp jakiś ruch. Wyglądało to jak wirująca powolnym ruchem para. Wznosiła się falami do góry, zakrywając najpierw jego kolana, potem piersi by w końcu przysłonić go całego. Nie mógł się przez nią przebić wzrokiem. Osunął się na kolana. Ogarnął go przenikliwy strach. - Na pomoc! Hej, czy jest tam ktoś? Czy ktoś mnie słyszy?! - krzyknął nagle. W jego głosie nie było jeszcze paniki, ale czuł, że boi się coraz bardziej." 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Pchnął drzwi; jego oczy powoli oswajały się z panującym wewnątrz półmrokiem. Nie uważał już, by nie robić hałasu; jego ruchy stały się spokojne i powolne. Sięgnął po topór — pokryty był rdzą, ale ostrze wciąż wyglądało groźnie. Gdy odwrócił się, by wyjść z szopy, jego wzrok padł na pudło trzycalowych gwoździ do zbijania płotów. Wziął ich pełną garść i wsadził do kieszeni.

Przeszedł z powrotem przez ogród i — nie próbując się już kryć — ruszył prosto w kierunku domu. Gdy dotarł do kuchennych drzwi, kucharka Meredithów właśnie je otwierała, chcąc wypuścić z kuchni parę. Dopiero co przygotowała śniadanie dla pułkownika i jego żony; służąca zaniosła je im na piętro. Teraz był czas na jej poranną filiżankę herbaty, a potem powinna zająć się przygotowaniem obiadu. Miało dziś przyjechać wielu gości i roboty nie brakowało.

Nie zdążyła krzyknąć. Gdy topór spadał na jej głowę, uchwyciła tylko krótki błysk oczu szaleńca. Nie przestraszyła się nawet zbyt mocno, bo za chwilę już nie żyła.

 

James

Herbert

MGŁA

 

Przełożył z angielskiegoMatias Gotzmann

 

Wydawnictwo „Książnica”

 

Tytuł oryginału

The Fog

 

Opracowanie graficzne

Mariusz Banachowicz

 

Ilustracja na okładce ©

Diane Diederich

 

Copyright © James Herbert, 1975

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.

Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

 

For the Polish edition

© Publicat S.A., MMX

 

ISBN 978-83-245-7732-3

 

Wydawnictwo „Książnica” 40-160 Katowice Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. (32) 203-99-05

faks (32) 203-99-06

e-mail: [email protected]

Katowice

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wioska zaczęła powoli otrząsać się ze snu i budzić do życia. Powoli, ponieważ nic nigdy nie działo się w tej części Wiltshire w pośpiechu; czas nie miał tu żadnego znaczenia od wieków. Przybysze łatwo poddawali się spokojnej atmosferze tutejszego życia i czuli się w niej zadowoleni i bezpieczni. Niespokojni duchem młodzi ludzie nigdy nie zagrzewali tu miejsca, ale zawsze pamiętali kojący spokój wsi i równie często za nim tęsknili. Rzadki turysta trafiał tu przez przypadek i zachwycał się niedzisiejszym urokiem tego skrawka lądu. Wystarczało mu kilka minut, aby poznać osobliwy czar tej wioski, po czym ruszał dalej, wzdychając za jej spokojem, nie bez obawy jednak, że spokój ten mógłby go znudzić.

Jessie otworzyła swój sklep spożywczy dokładnie o ósmej trzydzieści, jak zawsze zresztą przez ostatnich dwadzieścia lat. Jej pierwsza klientka, pani Thackery, nie zjawi się na pewno przed ósmą czterdzieści pięć, ale Jessie nigdy nie przyszło na myśl, by zerwać z wieloletnim zwyczajem wczesnego otwierania sklepu. Nawet gdy umarł Tom, jej mąż, sklep został otwarty punktualnie o ósmej trzydzieści, a podczas jego pogrzebu dwa dni później był zamknięty tylko przez godzinę, między dziesiątą a jedenastą. Jessie lubiła poranne pogaduszki z panią Thackery, która zaglądała do niej nawet wtedy, gdy nie robiła zakupów. Jessie znalazła w niej podporę po śmierci Toma. Pani Thackery przychodziła codziennie, by wypić z Jessie poranną filiżankę herbaty. Nigdy się nie nudziły, spędzając czas na plotkach; jeden temat mógł zajmować je przez dwa tygodnie, a nawet trzy — jeśli zdarzyła się w wiosce jakaś śmierć.

Pomachała panu Papworthowi, rzeźnikowi z naprzeciwka, który właśnie zamiatał chodnik koło swojego sklepu. Miły człowiek, ten pan Papworth. O wiele milszy, odkąd opuściła go żona. Wydarzenie to wywołało we wsi pewne poruszenie, ale też nikt nie był specjalnie zdziwiony, gdy po sześciu latach małżeństwa pani Papworth odeszła. Nie pasowała do niego. Była zbyt młoda, zbyt frywolna, nie mogła znieść spokojnego życia. Przywiózł ją ze sobą z wakacji spędzonych w Bournemouth. I po tych wszystkich latach, kiedy każdy był pewien, że zostanie już na zawsze starym kawalerem, on obwieścił wszem i wobec, że się żeni. Obydwoje od początku wiedzieli, że nic z tego małżeństwa nie będzie, ale on postanowił spróbować. No, ale to było dawno temu. Jego wizyty przez ulicę powtarzały się coraz częściej i wszyscy we wsi nabrali przekonania, że wcześniej czy później dojdzie do połączenia się obu sklepów we wspólny interes rodzinny. Nie było jednak pośpiechu — wszystko się kiedyś samo ułoży.

— Dzień dobry, pani Bundock!

Jej rozmyślania przerwały dwa młode cienkie głosiki. Spojrzała w dół i uśmiechnęła się do małego Freddy’ego Graviesa i jego jeszcze mniejszej siostry Clary.

— Cześć, maluchy. Już do szkoły?

— Tak — odparł Freddy, wyciągając szyję, by popatrzeć na stojące na półkach słoje ze słodyczami.

— A jak ty się czujesz, Claro? — Jessie uśmiechnęła się do pięciolatki, która dopiero co zaczęła chodzić do szkoły.

— Dziękuję pani, dobrze — usłyszała nieśmiałą odpowiedź.

— Jestem zaskoczona, że tu dzisiaj jesteście. Zawsze dostajecie kieszonkowe w sobotę, czyż nie tak?

— Tak. Ale wczoraj wyczyściliśmy tacie wszystkie buty, no i dal nam coś za to — zabrzmiała odpowiedź uśmiechniętego Freddy’ego. Ich ojciec, policjant w pobliskim miasteczku, był szorstki w mowie, ale miły, kochający tę swoją dwójkę, choć postępował z nimi twardo.

— No, a co chcielibyście sobie kupić? — zapytała Jessie, wiedząc, że szkraby nie mają zbyt wiele pieniędzy. — Lepiej się pośpieszcie, bo nie zdążycie na autobus!

Clara wskazała na cukierki po pensie, a Freddy skinął głową na znak aprobaty.

— Po trzy, poproszę — powiedział.

— Dobrze. Wiecie co, cukierki po pensie są tańsze w poniedziałki. Dostaniecie dzisiaj po cztery dla każdego za równe sześć pensów.

Ich twarze rozpromieniły się, gdy sięgnęła do słoja i wyjęła słodycze.

— Dziękujemy — powiedziała Clara, wkładając trzy cukierki do kieszeni, po czym natychmiast zaczęła odwijać czwarty. Freddy podał Jessie pieniądze, wziął swoje cztery i poszedł w ślady siostry.

— No to pa! Bawcie się dobrze! — krzyknęła jeszcze za nimi, gdy wybiegali ze sklepu, trzymając się za ręce.

— Cześć, Jessie! — Listonosz stawiał rower za drzwiami sklepu.

— Hej, Tom. Masz coś dla mnie?

— Lotniczy, pewnie od syna? — rzeki, wchodząc do środka. — Będziemy chyba znowu mieli ładny dzień. Co za piękne, czyste niebo. — Podając niebiesko-czerwoną kopertę, spostrzegł, że cień smutku przemknął przez jej twarz. Przynajmniej tak mu się wydawało. — To już prawie rok, odkąd jest w wojsku, prawda?

Przytaknęła, studiując znaczki na kopercie.

— Co tam, Jessie. Nie mogło być inaczej. Taki młody chłopak jak on nie potrafiłby spędzić życia przykuty do tej wioski, czyż nie mam racji? Chciał poznać wielki świat. Andy zawsze pragnął być samodzielny, nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu. To jego najlepsze lata!

Znowu kiwnęła głową i westchnęła, otwierając kopertę.

— Tak, chyba masz rację. Ale ja tak za nim tęsknię. To jest taki dobry chłopiec.

Listonosz skłonił głowę i wzruszył ramionami.

— No, to do jutra, Jessie. Muszę iść.

— Tak. Cześć, Tom. — Jessie rozłożyła cienki niebieski papier i zaczęła czytać list. Na jej twarzy pojawił się uśmiech — z zadowoleniem stwierdziła, że Andy’emu dopisuje humor i że ma się dobrze.

Nagle poczuła zawrót głowy, zatoczyła się na ladę. Przyłożyła rękę do czoła; miała wrażenie, że żołądek podchodzi jej do gardła. Wtem usłyszała głębokie dudnienie dobiegające z dołu, spod jej stóp. Podłoga zaczęła drżeć, zmuszając ją do ponownego złapania się lady. Drżenie przeszło w gwałtowne dygotanie. Słoje na półkach zaczęły pobrzękiwać, a pojemniczki przesuwać się z miejsca na miejsce. Dudnienie przybierało na sile, pogłębiało się. Zdawało się rozsadzać głowę. Upuściła list i przycisnęła obie dłonie do uszu. Ziemia podskoczyła. Jessie straciła równowagę i upadła na kolana. Wydawało jej się, że teraz cały sklep się rusza. Wielka szyba wystawowa pękła i szkło posypało się do środka. Półki runęły na ziemię. Hałas wzmagał się i ogłuszał.

Krzyknęła, zaczęła przedzierać się do wyjścia. Ale gdy tylko próbowała się podnieść, jakaś siła z powrotem rzucała ją na kolana. W końcu doczołgała się do drzwi. Pchał ją potworny strach przed zawaleniem się na nią stropu. Jej ciało zaczęło wibrować, a powtarzające się wstrząsy co chwila odrywały ją od podłogi.

Przeczołgała się przez próg i wyjrzała na drogę przebiegającą przez wioskę. Widok, jaki ukazał się jej oczom, był przerażający.

Listonosz stał pośrodku drogi, przyciskając do siebie rower. Wtem u jego stóp pojawiła się wielka rysa i ziemia rozstąpiła się, pochłaniając go w mgnieniu oka. Czarna rozpadlina przemknęła jak wąż wzdłuż ulicy. Obejmując się kurczowo, stali tam mały Freddy i Clara, nie mogąc wykonać jakiegokolwiek ruchu. Pęknięcie przesunęło się w kierunku pani Thackery, która biegła do sklepu Jessie. Nagle wydało się, że wioska została przedarta na dwie części. Gdy ziemia rozwarła się jak gigantyczne ziewające usta, droga zniknęła.

Jessie spojrzała na drugą stronę ulicy i zdążyła uchwycić wyraz przerażenia na twarzy pana Papwortha w chwili, gdy połykała go ziemia, wraz z całym rzędem sklepików i domów za jego plecami.

ROZDZIAŁ DRUGI

John Holman zmęczonym ruchem zmienił bieg i pokonał zakręt wąskiej polnej drogi. Był nie ogolony, ubranie miał wciąż wilgotne od porannej rosy. Próbując znaleźć miejsce do spania, pół ostatniej nocy spędził w zaroślach, nie zauważony przez patrole armii prowadzącej manewry na rozległej, ukrytej części Równiny Salisburskiej. Obszar ten należał do Ministerstwa Obrony i osoby nieupoważnione schwytane na tym terenie traktowano z całą surowością. Nie można było tam znaleźć się przez przypadek — wykluczały to wysokie ogrodzenia i liczne tablice ostrzegawcze. Mur okalał ten teren na przestrzeni wielu kilometrów, a gęsto rosnące drzewa i zarośla skutecznie zasłaniały to, co było po jego drugiej stronie.

Holman wzdrygnął się na myśl o niebezpieczeństwie i niewygodach, jakich doświadczył, starając się ukryć swoją obecność, pomimo że też przecież pracował dla rządu. Idiotyczne było to, że dwa ministerstwa — Obrony i Ochrony Środowiska Naturalnego, nie tylko unikały współpracy, ale ukrywały przed sobą informacje, jak gdyby były dwoma obcymi państwami. On sam został przydzielony do nowego działu utworzonego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska w celu badania wszystkiego — począwszy od zatrutych rzek, a skończywszy na wybuchach epidemii. Była to komórka specjalna, ponieważ prawie zawsze dochodzenie prowadzono w tajemnicy. Jeżeli jakaś firma była podejrzana o nielegalne wyrzucanie niebezpiecznych odpadów przemysłowych do morza, rzeki czy też na wysypiska, a normalną drogą nie można było zdobyć na to żadnego dowodu, wówczas wysyłano Holmana, by przeprowadził śledztwo.

Zazwyczaj działał w pojedynkę, często ukrywając swoją tożsamość. Bywało, że podejmował pracę zwykłego robotnika, chcąc dostać się do jakiejś fabryki w poszukiwaniu potrzebnych informacji. Pracował w szpitalu, w zakładzie dla psychicznie chorych, na malej doświadczalnej farmie, w firmach prywatnych i w instytucjach rządowych, węsząc u źródeł za dowodami podejrzanych praktyk. Jego wielkie zmartwienie stanowił fakt, że dochodzenie w ujawnionych przez niego wypadkach łamania prawa nie zawsze było prowadzone do końca. Gdy winnymi okazywali się członkowie rządu albo ludzie biznesu, wiedział, że szansę ich ukarania są nikle. Mając trzydzieści dwa lata, Holman był wciąż młody; wystarczająco młody, by czuć się źle, widząc u przełożonych brak zdecydowania w działaniu, ponieważ sam ryzykował dużo, szukając dowodów, o które prosili.

Stosował różne sposoby dla osiągnięcia swoich celów i nieraz poważnie naruszał prawo, wywołując panikę wśród przełożonych, którzy byli oczywiście poinformowani o jego poczynaniach. Ostatnim zadaniem Holmana było zbadanie obszaru należącego do Ministerstwa Obrony, wykorzystywanego na potrzeby wojskowe i chronionego ustawą o zachowaniu tajemnicy państwowej. Ten wielki pas lądu był poligonem już w czasie wojen napoleońskich, później zaś, podczas drugiej wojny światowej, stanowił teren ćwiczeń armii brytyjskiej. Większość poligonów znajdowała się na południu kraju, najbardziej zagrożonym ewentualną inwazją. Holman wiedział, że duża część tych obszarów się marnuje, a była to ziemia żyzna i bogata w zwierzynę. W czasach kiedy urodzajnych gruntów i otwartej przestrzeni jest coraz mniej, nie można sobie pozwolić na takie marnotrawstwo. Ministerstwo Obrony wykorzystywało jako poligony ponad siedemset pięćdziesiąt tysięcy akrów ziemi, jego ministerstwo zaś żądało zwrotu co najmniej trzydziestu tysięcy akrów. Ministerstwo Obrony miało wprawdzie uzasadnione powody, by zajmować większą część tych prywatnych gruntów, ale istniały wątpliwości, czy wszystkie te ziemie są mu rzeczywiście niezbędne.

Oba ministerstwa prowadziły już na ten temat rozmowy, ale do wiadomości publicznej nie podano żadnych informacji. Tak więc Holmanowi przydzielono zadanie sprawdzenia, ile tej ziemi jest wykorzystywane i w jakim celu. Wojna pomiędzy dwoma instytucjami tego samego rządu wydawała mu się śmieszna, ale przyjmował to jako smutną konieczność.

Unikając patroli, ostatnie dwa dni spędził na robieniu zdjęć i zbieraniu danych o tym wielkim obszarze leśnym Równiny Salisburskiej, stanowiącym własność Ministerstwa Obrony. Gdyby został na tym przyłapany, konsekwencje byłyby nieprzyjemne, ale zdawał sobie sprawę z ryzyka, i to go nawet podniecało. Jego pracodawcy wiedzieli o tym i często wykorzystywali tę cechę jego charakteru oraz gotowość podejmowania ryzyka i odpowiadania na trudne wyzwania.

Po pokonaniu zakrętu oczom Holmana ukazała się wioska. Oto jedna z tych niewielkich, mało znanych wsi położonych na Równinie, stwierdził. Może mógłbym zjeść tu śniadanie?

Podjechał bliżej i wówczas zaalarmowało go dziwne drżenie. Po chwili usłyszał ciężki, dudniący dźwięk, a samochodem zaczęło kołysać. Gdy dotarł do głównej ulicy, widoczność była tak słaba, że nie mógł jechać dalej. Ale to, co pomimo wszystko zobaczył, było trudne do pojęcia.

Wielkie pęknięcie w ziemi pojawiło się dokładnie na wprost jego wozu, po czym zaczęło powiększać się wszerz i wzdłuż, zbliżając się do niego. Mimo przerażenia zdążył jeszcze zauważyć dwójkę dzieci oraz kobietę i mężczyznę z rowerem na chwilę przed rozwarciem się ziemi. Wszyscy oni zniknęli w czarnej otchłani. Sklepy po lewej jego stronie zaczęły się osuwać w powiększającą się dziurę. Usłyszał ogłuszający huk — to rozstępował się grunt, wydając odgłos podobny do uderzenia gromu. Obserwując te straszne sceny, Holman zauważył, że ziemia pod jego samochodem też zaczyna się zapadać. Otworzył drzwi, ale było już za późno: wóz zakołysał się i zaczął się osuwać. Drzwi zatrzasnęły się i Holman był jak w pułapce.

Przez chwilę samochód wisiał zaklinowany, a gdy pęknięcie poszerzyło się, ponownie zsunął się do przodu. Holman wpadł w panikę i krzyknął z przerażenia. Spadał w dół i tylko nierówne ściany ziemi ratowały pojazd przed swobodnym spadkiem. Po paru sekundach, które wydawały się wiecznością, samochód zatrzymał się: Holman siedział wciśnięty w kierownicę i gapił się prosto w dół, w czarną przepaść. Zamarł z przerażenia; był sparaliżowany potwornością tego, co się działo. Powoli jednak odzyskiwał zdolność myślenia. Najprawdopodobniej znajdował się na krańcu rozpadliny, w miejscu gdzie była ona najwęższa. Gdyby się tylko trochę poszerzyła, samochód osunąłby się w ciemną otchłań. Spróbował spojrzeć do góry, ale nie mógł przebić się wzrokiem przez wirujące tumany pyłu.

Panika zmusiła go do działania. Rozpaczliwie odepchnął się od kierownicy, ale zbyt gwałtowny ruch spowodował niebezpieczne osunięcie samochodu o dalsze pół metra. Krztusząc się, opanował się całą siłą woli. Do jego uszu docierał tylko rumor walących się domów, brzęk szkła i szum osuwającej się ziemi. Ze zdwojoną ostrożnością zaczął przesuwać się w stronę tylnego siedzenia. Zamarł, gdy wóz znowu drgnął, lecz tym razem zaraz się zatrzymał. Wytrwał bez ruchu kilka chwil, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, po czym podjął próbę raz jeszcze.

Po dotarciu do tylnego siedzenia obrócił się, by otworzyć tylną boczną szybę. Spostrzegł bowiem między bokiem samochodu a ścianą osuwiska szczelinę na tyle szeroką, że mógłby się przez nią przecisnąć. Trochę ziemi wpadło jednak do środka przez otwarte okno, zwiększając jeszcze ciężar niestabilnego wozu.

Nie zachowując już żadnej ostrożności, wyczołgał się na zewnątrz, po czym przywarł do ściany sypiących się kamieni i ziemi. Był pewien, że zaraz usłyszy łomot samochodu wpadającego w otchłań. Przez całe pięć minut trwał w zupełnym bezruchu. Z głową wciśniętą w ziemię rozpaczliwie poszukiwał rękami jakiegoś oparcia.

Pył zaczął z wolna opadać i Holman rozejrzał się bojaźliwie dookoła. Patrząc w górę na szczyt osuwiska, wywnioskował, że przepaść ma co najmniej pięćset metrów długości. Wydawało się, że na jej ścianach panuje już spokój, podczas gdy całe zwały ziemi wciąż jeszcze spadały w głąb czegoś, co przypominało szyb bez dna. Przebił się wzrokiem w dół, przez ciemność, i wstrząsnął nim niesamowity widok. To było tak, jak gdyby otworzyły się najgłębsze czeluście Ziemi; czerń wydawała się nie mieć końca.

Poczuł lekkie drżenie i natychmiast zarył rękami i twarzą w ziemię; serce łomotało mu w piersi jak szalone, bał się, że w każdej chwili może spaść w dół.

Nieoczekiwanie usłyszał płacz, co zmusiło go do ponownego otwarcia oczu. Poprzez wciąż wirujący pył dostrzegł coś, co wyglądało jak mała postać ludzka leżąca na pochyłej skalnej półce na przeciwległej ścianie osuwiska, w odległości około piętnastu metrów od niego. Z niemałym wysiłkiem uświadomił sobie, że jest to jedno z dzieci, które widział na górze. Tak, to ta mała dziewczynka. Nie było jednak nigdzie śladu chłopca, który jej towarzyszył. Dziewczynka żałośnie płakała.

Wiedział, że jeśli jej nie pomoże, to mała zsunie się prosto w przepaść. Zawołał, lecz wyglądało na to, że go nie słyszała. Rozejrzał się, myśląc, jak pokonać dzielącą go od niej przestrzeń. Dziewczynka znajdowała się około trzech metrów nad nim i dziewięć metrów poniżej krawędzi górnej warstwy ziemi. Przy zachowaniu maksymalnej ostrożności samo wspięcie się do niej nie powinno być zbyt trudne — ściany były pełne występów, dziur, starych korzeni. Problem stanowiło przedostanie się na drugą stronę, i to szybko.

Tymczasem ogarnął go strach na myśl, co się stanie, jeśli rozpadlina nagle się zamknie. Zostać zmiażdżonym jak w gigantycznym dziadku do orzechów — nie była to kusząca perspektywa. Ruszył więc do akcji.

Samochód odegra rolę mostu. Dwa kroki i będzie po drugiej stronie. Była to niebezpieczna, ale jedyna możliwa droga działania. Z wahaniem postawił stopę na dachu wozu. Nie poruszył się. Powoli, ciągle trzymając się ściany, przeniósł na nią ciężar swojego ciała. Gdy samochód zakołysał się, przeraziła go myśl, że może ześlizgnąć się po gładkiej powierzchni dachu. Zanim jednak zdołał pomyśleć o możliwych skutkach, już zrobił dwa ogromne kroki, żałując, że nie potrafi latać.

Ale drugie stąpniecie naruszyło chwiejną równowagę samochodu. Wóz opadł najpierw do przodu, a potem w dół, pociągając go za sobą. Desperacko machając w powietrzu rękoma, miał naprawdę więcej szczęścia niż rozumu, gdy zdołał uchwycić się korzenia uschłego drzewa. Korzeń wprawdzie trzasnął i złamał się, ale jego cienkie włókna utrzymały Holmana i pomogły mu zbliżyć się do ściany.

Dziewczynka usłyszała hałas spadającego samochodu i krzyknęła na widok wiszącego mężczyzny. Zaczęły się przy tym osuwać grudy ziemi poruszone jej nóżkami. Wtuliła głowę i ręce mocniej w ziemię, po czym wybuchnęła spazmatycznym płaczem, wzywając na pomoc swojego brata.

Holman zawisł w powietrzu; tylko cienkie korzenie gnijącego drzewa oddzielały go od śmierci. Stopami szukał oparcia wśród osypującej się ziemi, jedną rękę zdołał zacisnąć na występie solidnej skały. Wreszcie znalazł zaczepienie dla rąk, uwalniając złamany korzeń od ciężaru swego ciała. Uniósł nogi, aż znalazł dla nich lepszy punkt oparcia. Łapiąc z trudem w płuca pełne kurzu powietrze, spojrzał w kierunku dziewczynki.

— Wszystko w porządku! — krzyknął. — Nie ruszaj się, to wszystko będzie dobrze, idę po ciebie!

Nie wiedział, czy go usłyszała, ale wiedział, że nie utrzyma się długo na tej niebezpiecznej pochyłości. Obraz zamykającej się nad nim ziemi ponownie dodał mu sił. Posuwał się centymetr po centymetrze, sprawdzając każdy chwyt, każde wsparcie stopy, i stopniowo wspiął się o dwa i pół metra, aż znalazł się na dosyć solidnym występie skalnym. Nie wiedział, ile czasu minęło — mogło to trwać godziny, ale prawdopodobnie były to tylko minuty. Na pewno pomoc nadejdzie wkrótce, ktoś będzie przecież chciał sprawdzić, czy nikt nie został uwięziony w gigantycznej dziurze. Rozglądał się, myśląc, w jaki sposób dotrzeć do dziewczynki.

Wzdłuż całej ściany biegło wąskie pęknięcie, zaczynające się prawie w miejscu, w którym się teraz znajdował, a kończące się około metra poniżej półki skalnej, na której leżało dziecko. Gdyby wykorzystał je jako oparcie dla stóp, a rękoma przytrzymał się skały, mógłby dosięgnąć półki, przerzucić się przez jej brzeg i dotrzeć do dziewczynki. Jej małym ciałem wstrząsały spazmy, ale nie podnosiła głowy.

Zaczął ostrożnie posuwać się, przez cały czas wpatrując się w dziewczynkę, gotów ją w każdej chwili ostrzec, gdyby miała zamiar się poruszyć. Gdy dotarł bliżej, spazmatyczny płacz ustał. Patrzyła na niego mała twarzyczka wykrzywiona nie udawanym przerażeniem. Boże, kim jest ten potwór, który się do niej zbliża? Przeszła już przez tyle okropności, a teraz jeszcze widzi, jak zmierza do niej brudna, zakurzona postać, która wpatruje się w nią wytrzeszczonymi oczami.

— Dobrze, już dobrze, mała — powiedział łagodnie, choć z naciskiem. — Idę, żeby ci pomóc. Nie ruszaj się!

Cofnęła się.

— Nie, nie, nie ruszaj się! — nie mógł powstrzymać krzyku.

Zaczęła się ześlizgiwać; zdając sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa, wbiła palce w miękką ziemię, wrzeszcząc z przerażenia.

Holman zaryzykował i wychylił się, mając nadzieję, że brzeg półki wytrzyma jego ciężar. Jedna stopa tkwiła w pęknięciu, druga wisiała bezwładnie w powietrzu; jedna ręka wyciągnięta była jak najdalej w kierunku dziewczynki, druga trzymała się kurczowo skalnego występu. Zdołał chwycić wyciągniętą rękę dziecka, ratując je przed dalszym ześlizgiwaniem się. Nogi dziewczynki były już poza półką. Kopała stopami powietrze. Lewą ręką znalazł małe pęknięcie w ścianie i uchwycił się go rozpaczliwie. Wiedział, że jeżeli rozluźni chwyt, to zarówno on, jak i ona spadną prosto w gardziel śmierci. Krzyczała jeszcze, ale już nie puściła jego ręki; zrozumiała, jakie niebezpieczeństwo czyha za jej plecami.

Jedyne, co mógł zrobić przez najbliższych kilka chwil, to trwać w bezruchu, patrząc na jej przerażoną twarz i ściskając jej drżące palce. Szepnął, by się nie ruszała — przemawiał do niej miękko, nie chcąc, by wyczuła panikę w jego głosie. Stopniowo przestawała drżeć. Uspokoiła się, jakby uwierzyła, że nic złego nie może już jej spotkać. Zaczął podciągać ją wyżej i choć jej ciało prawie nic nie ważyło, nie było to łatwe w niewygodnej pozycji, w jakiej się znajdował. W końcu cała znalazła się z powrotem na pochyłej półce, ale on ciągle przesuwał ją ku swej piersi.

— Chwyć się mnie, mała — powiedział łagodnie. — Załóż mi ręce na szyję i trzymaj się mocno.

Pociągnął ją w dół, pomiędzy siebie a półkę. Nakazał, by objęła go nóżkami. Bezwolnie usłuchała — nóżki spoczęły na jego biodrach.

— Teraz tylko się nie puść, a wszystko będzie dobrze — wyszeptał, przesuwając się z powrotem wzdłuż pęknięcia. Ciało dziewczynki odpychało go od ściany. Jego ramię i mięśnie nóg były napięte do granic wytrzymałości, ale to przecież wytrzymałość była jedną z jego mocnych stron.

Wycieńczony, dotarł wreszcie do jakiegoś większego występu skalnego. Opadł na kolana, ciągle silnie trzymając dziecko. Oddychał ciężko po dokonanym wysiłku. Odwrócił się powoli, nadal ściskając dziewczynkę, i oparł plecami o stromą ścianę, by odpocząć.

Przez kilka następnych minut odczuwał wyłącznie wielką ulgę, że udało mu się przejść. Ale gdy już odzyskał siły, wrócił myślą do tego, co się stało.

Pamiętał swój wjazd do wsi i potem... Potem ziemię, samą ziemię, rozwierającą się szeroko. Z początku pęknięcie, mknące wężowym ruchem po powierzchni drogi, potem łoskot, głębokie, narastające dudnienie przypominające huk rozłupywanego głazu, i na koniec ten niesamowity widok otwierającej się ziemi i gigantycznej rozpadliny. Dwie połowy odsuwające się od siebie, ich krawędzie walące się w dół do środka, gdzieś głęboko, w nieprzeniknioną spojrzeniem czerń. Pamiętał obraz dwojga dzieci, mężczyzny z rowerem — czy widział też jakąś kobietę? — znikających w odchłani. Walące się sklepy — pamiętał, że widział po jednej stronie walące się sklepy — a potem poszarpaną gardziel, zbliżającą się ku niemu, wahnięcie samochodu i nagły przechył, gdy ześlizgnął się do przodu.

Wszystko to wydarzyło się jakby w zwolnionym tempie. A jednocześnie wszystko potoczyło się tak szybko. Przytulił główkę dziewczynki, pragnąc powstrzymać jej szloch. Zapewniał ją, że nic się już nie stanie, ale jej rozpacz po zaginionym bracie poruszyła i jego.

Podniósł wzrok w stronę światła, mając nadzieję, że ujrzy tam kogoś, kto poszukuje tych, którzy przeżyli. Przeżyli? Przeżyli co? Zaczął się gorączkowo zastanawiać. Trzęsienie ziemi? To było nieprawdopodobne. Trzęsienia zdarzały się na obszarze Anglii już przedtem, a słabe wstrząsy były nawet dość częste, lecz katastrofa tej miary? Zdarzyło się coś niewytłumaczalnego, coś trudnego do uwierzenia. W szalonym świecie stała się rzecz najbardziej szalona z możliwych. Wiltshire zostało dotknięte trzęsieniem ziemi! Na myśl o tym, zaśmiał się na głos, strasząc dziecko. Przycisnął uniesioną główkę ponownie do piersi i ukołysał delikatnie.

Co było przyczyną tego wszystkiego? Na pewno nie wybuch sieci gazowej — nie spowodowałby aż takich skutków. Rozpadlina była zbyt głęboka i zbyt długa. Nie, to z pewnością drgnięcie mas ziemi, nie tak wprawdzie silne jak te, które nawiedzają dalekie kraje, ale równie poważne — zdarzyło się przecież w Anglii! Ale dlaczego? Może to w pobliskiej bazie wojskowej wypróbowywano pod ziemią jakieś materiały wybuchowe? W czasie swojej sekretnej wyprawy podczas weekendu sporządził wprawdzie spis dziejących się w bazie dziwnych rzeczy, ale nie sądził, aby miały one z tym cokolwiek wspólnego. Mógł to być efekt jednego z tajnych doświadczeń, ale najprawdopodobniej to, co się zdarzyło, nie miało żadnego związku z wojskiem. Chociażby dlatego, że swoje testy i próby armia mogła przeprowadzać na terytoriach brytyjskich z dala od kraju. Był to przypuszczalnie jakiś żart natury, napięcie gromadzące się pod ziemią przez setki, a może nawet tysiące lat. A dziś właśnie nadszedł dzień, w którym miało się ono rozładować.

Ale wątpliwości pozostały

I wówczas Holman spostrzegł na wysokości swoich stóp jakiś ruch. Z początku sądził, że to krążący pył, ale rychło zauważył, że to coś wznosiło się falami do góry. Wyglądało jak wirująca w powolnym ruchu para. Lekko żółtawa, choć w docierającej z góry nikłej poświacie nie był tego pewien. Wydawała się wypełniać rozpadlinę na całej jej długości; podniosła się już do jego piersi, zakrywając głowę dziewczynki. Ta zakaszlała, zadarła główkę i gdy zobaczyła tę parę, jej ciało ogarnęło silniejsze niż dotychczas drżenie. Uniósł ją wyżej, by miała głowę na poziomie jego ramion. Wtedy para sięgnęła jego twarzy. Miała lekko kwaśny zapach, nieprzyjemny, ale nie gryzący. Osunął się na kolana, zastanawiając, co to może być. Gaz? Pękła gdzieś rura? Wątpił w to — gaz jest zazwyczaj bezbarwny, a ten miał jakiś kolor. Wyglądało to bardziej na... hm, na mgłę... Miało żółtawy odcień i lekką, acz wyczuwalną woń. Prawdopodobnie był to obłok mgły, uwolniony z najgłębszych otchłani Ziemi przez przesunięcie się mas tektonicznych, wypuszczony ze swego wiekowego więzienia.

Była teraz ponad jego głową, nie mógł się przez nią przebić wzrokiem. Wstał, podnosząc dziecko. Ogarnął go niezwykle przenikliwy strach. Z jakiejś przyczyny makabryczność wznoszącej się chmury była większa niż potworności, przez które właśnie przeszedł. Być może dlatego, że działo się to tak powoli, podczas gdy tamto wydarzyło się szybko, zostawiając mu mało czasu do namysłu. To wydawało się gorsze i groźniejsze. Nie wiedział dlaczego, ale ogarnęło go w związku z tym złe przeczucie.

— Na pomoc! Hej, czy jest tam ktoś na górze? Czy ktoś mnie słyszy? — krzyknął nagle. W jego głosie nie było jeszcze paniki, ale czul, że strach narasta. Nie nadeszła żadna odpowiedź. Może podejście na skraj przepaści było zbyt niebezpieczne? A może na górze znajdowało się zbyt wielu rannych?

— Chciałbym, żebyś przesunęła mi się na plecy, malutka, i założyła ramiona na moją szyję — powiedział do dziewczynki, unosząc jej podbródek i zaglądając w twarz. — Będziemy się teraz wspinać!

— Ja, ja chcę do mojego brata! — wyrzuciła z siebie; już nie bała się Holmana, ale nadal mu nie ufała.

— Tak, malutka, tak. Ale twoja mama i twój tata czekają na ciebie tam, na górze. — Wybuchnęła silnym płaczem, wtulając twarz w jego ramię. Gruba warstwa mgły sięgnęła mu do policzka. Przesunął dziewczynkę na plecy, zdjął pasek i przywiązał ją do siebie. Zaczął się wspinać.

Ludzie na powierzchni usłyszeli dochodzący z otchłani głos wołający o pomoc. Byli przekonani, że każdy, kto tam wpadł, z pewnością poniósł śmierć, ale słysząc ten głos, nabrali otuchy. Była to dla nich jakaś szansa uchronienia się przed tragedią. Policjanta, którego dzieci, jak myślano, zginęły, gdy rozstąpiła się ziemia, opuszczono w dół przepaści. Nie poddawał się — nie zważając na własne bezpieczeństwo, przeszukiwał rumowiska i na wpół zawalone domy, ale nie znalazł tam swoich dzieci. Kiedy więc usłyszano wołanie o pomóc, przepasał się grubą liną, na której opuszczono go na ratunek tym, którzy przeżyli.

Pięć minut później wyłonił się, trzymając w ramionach małą nieprzytomną dziewczynkę. Położył ją na ziemi, powierzył opiece starego, lecz kompetentnego lekarza, ucałował jeszcze raz, zraszając łzami jej małą twarzyczkę, po czym pobiegł z powrotem do dziury i znowu opuścił się w dół. Tym razem wyniósł na powierzchnię mężczyznę. Mężczyznę pokrytego od stóp do głów pyłem i brudem. Człowiek ten wyrywał się i krzyczał; czterech ludzi musiało go przytrzymać, by nie rzucił się z powrotem w przepaść. Mężczyzna ten najwyraźniej oszalał.

Mieszkańcy wioski patrzyli na dziwny obłok unoszący się z rozpadliny. Nie falował nad brzegami, ale wznosił się powoli, tworząc prosty słup, którego środek wydawał się świecić. A może były to po prostu przenikające promienie słońca? Wędrował do góry, tworząc ciężką, żółtą chmurę. Przypominała ona radioaktywny grzyb, jaki powstaje po wybuchu bomby jądrowej, ale o wiele mniejszy. Dolna część słupa, wydostająca się z przepaści, dołączyła do chmury. Całe zjawisko szybko zniknęło, gdy chmurę rozwiał wiatr. Nie rozpraszając jej, przesuwał tę wielką, prawie jednolitą masę przez niebo, coraz dalej i dalej od zniszczonej wioski.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wielebny Martin Hurdle z ciężkim sercem kroczył przez pola. Myślami był w niedalekiej wiosce, którą dotknęło wielkie nieszczęście. Ta spokojna mała wieś została całkowicie zniszczona przypadkowym trzęsieniem ziemi. Przez cały ten tydzień był to główny temat dla gazet. Zaskakujący był fakt, że zdarzyło się to w Anglii, a nie gdzieś daleko, w odległym kraju, o którym zwykle rzadko się mówi. To stało się w ich własnym domu, co Brytyjczycy mogli zobaczyć na własne oczy, a nie w telewizji. Nie mogli przejść obok obojętnie. Dotknęło to bowiem takich samych ludzi jak oni. Dla mieszkańców wsi byli sąsiadami i krewnymi. To będzie treścią dzisiejszego kazania; ten tragiczny wypadek pozwoli im teraz naprawdę zrozumieć i odczuć jedność z innymi narodami świata, dla których zły los jest częścią ich codziennego życia. Ludzie za bardzo przejmowali się swoimi codziennymi, typowymi problemami: troskami finansowymi i zawodowymi, zawodami sercowymi, rodzinnymi sporami i międzysąsiedzkimi kłótniami; wszystko to było takie nieistotne, takie nieważne, ale o tym przekonywano się dopiero wtedy, gdy zdarzało się jakieś prawdziwe nieszczęście.

Tragedia zmusza ludzi do szerszego otwarcia oczu, do spojrzenia na to, co się dzieje w otaczającym ich świecie, do uświadomienia sobie, jak błahe w istocie są problemy, które dotyczą tylko ich samych. Wydarzenie, które spowodowało tyle cierpień, chciałby wykorzystać do wykazania wiernym, jak cenne jest życie, i że świat nie obraca się wokół jednostek, ale wokół mas ludzkich. Wszystko sprowadza się do tego, by każdy wspierał każdego, pomagał drugiemu żyć i przeżyć. Nieszczęście, które spotkało mieszkańców sąsiedniej wioski, jest przestrogą, że to samo może zdarzyć się ponownie w innym czasie i miejscu. Nikt, żadne społeczeństwo, żaden naród nie może czuć się bezpieczny.

Układał w myślach zdania. Dokładnie wiedział, jak wygłosi swoje kazanie dzisiejszego niedzielnego poranka, w którym miejscu ściszy głos aż do szeptu, a kiedy przemówi głośniej. Po trzydziestu latach pracy duszpasterskiej do perfekcji opanował sztukę oratorską; potrafił tak operować głosem, by dotrzeć do serc i umysłów wiernych. Mając pięćdziesiąt dwa lata, nie stracił jeszcze nadziei, którą pokładał w ludzkiej naturze. Zawsze istnieje dobro w ludziach najgorszych, jak i zakłamanie wśród tych, którzy modlą się najwięcej.

Ale czasami...

Wzruszył bezsilnie ramionami. Zazwyczaj spacer przez pola wczesnym niedzielnym porankiem stanowił dla niego dużą przyjemność. Szedł rześkim krokiem, powtarzając w myśli treść dzisiejszego kazania, ale na sercu ciążyła mu tragedia, która się wydarzyła. Gdy dotarła do niego wiadomość o katastrofie, pojechał do wsi, by pomóc, udzielić ostatniego namaszczenia umierającym, pocieszyć rannych. Miniona wojna stanowiła jego jedyne doświadczenie śmierci i cierpienia tej miary, i sądził, że zapomniał już o wszystkich tych okropnościach, ale teraz dawne wspomnienia odżyły, blizny, o których sądził, że się zagoiły, otworzyły się na nowo.

Nagle oderwał wzrok od ziemi, spostrzegł bowiem, że otacza go mgła. Poranne opary unosiły się tu dość często, ale to było coś innego. To coś miało żółtawe zabarwienie i było gęste, bardzo gęste, gdy przesuwało się nad nim.

Miało także dziwny zapach. O mój Boże, pomyślał, lepiej będzie, jak wrócę, idąc po śladach; muszę się stąd wydostać. Nie chciałbym zabłądzić i spóźnić się na mszę.

Zawrócił, ale zaniepokoił się, że wciąż otacza go mgła. Nie, to nie są opary, pomyślał. To jest naprawdę mgła. Jakie to dziwne — wejść w mgłę, i to w tak piękny letni poranek. Nigdy nie widział tak gęstej. Spojrzał w niebo, lecz dostrzegł jedynie nikły blask słońca. Zaniepokoił się, czy idzie w dobrym kierunku.

— O mój Boże —jęknął głośno — zabłądziłem. Co to jest?

Serce zabiło mu mocno, gdy zauważył, że w jego kierunku nadciąga jakiś ciemny, niewyraźny kształt.

To było duże, nie tak wysokie jak on, ale przysadziste. I bezgłośne.

Zdawało się przesuwać ku niemu, zawieszone w powietrzu, i im było bliżej, tym stawało się większe. I wtedy — o Boże! — następny, następny i jeszcze jeden kształt dołączyły do pierwszego i stopiły się z nim, tworząc jedną ogromną masę, która wciąż się zbliżała, aż zawisła nad jego głową. Cokolwiek to było, wiedziało, że on tu jest! Zaczął powoli się cofać, otwierał i zamykał usta, nie wydając żadnego dźwięku. Ruszył szybciej, nie odwracając się, szedł tyłem, bał się spuścić z oczu rosnący przed nim kształt.

Nagle uderzył o coś twardego. Zatoczył się i upadł ze strachu na kolana. Kolejny czarny kształt zawisł nad nim, zatrważająco cichy.

I wtedy zaśmiał się. Łzy ulgi popłynęły mu po twarzy, uderzył ręką w ziemię w prawie histerycznym rozbawieniu.

Wszedł w stado krów. Zaśmiał się głośniej, kaszląc przy wciąganiu do płuc ciężkiego powietrza, a krowy gapiły się na niego bezmyślnie — poruszanie żuchwą było ich jedynym komentarzem.

Dopiero po pięciu minutach otrząsnął się, dziwiąc się swojej głupocie, że przeraził się stada krów! Stary George Ross, ich właściciel, wybuchnąłby śmiechem, gdyby opowiedział mu tę historię. To oczywiste, dlaczego wydawało mu się, że w powietrzu unosiły się jakieś kształty. Przecież mgła była tak gęsta, że nie można było zobaczyć krowich nóg!

Tak, nauczył się dzisiaj pewnej lekcji. Nieznane powoduje strach większy niż coś, co jest dobrze znane.

Wyjście z mgły zajęło mu dwadzieścia minut.

*

Mężczyzna czołgał się powoli wśród krzaków. Wtem po swojej lewej stronie usłyszał szelest liści. Człowiek czy zwierzę? Tom Abbot musi być ostrożny. Gdyby ponownie schwytano go zakradającego się na ziemię pułkownika Mereditha, miałby poważne kłopoty. Ostatnio pułkownik przyłapał go na gorącym uczynku i „wygrzmocił”, jak lubił mawiać w wiejskiej karczmie. Potem ostrzegł, że jeżeli to się powtórzy jeszcze raz, to odstawi go toute suite na posterunek policji. Toute suite! On i ten jego śmieszny język. Nie, nigdy już nie złapie Toma. Ostatnim razem tylko dlatego go zdybał, że — nie mogąc nic złowić — zasiedział się aż do południa. Pułkownik dostrzegł go pośród krzaków, podkradł się, po czym laską obił po głowie i plecach. Zaskoczony i obolały, nie mógł stawić oporu i został jak śmieć wywleczony za kark poza granice jego włości. I jeszcze pułkownik zagroził mu wezwaniem policji i „kolejnymi batami”, jeżeli znowu postawi nogę na jego ziemi.

No, pułkowniku Meredith, drugi raz już nie dostaniesz starego Toma, powtarzał sobie uparcie. Za bardzo byś tego chciał; ty i ten twój ekstrawagancki dom, i te twoje eleganckie samochody, i ci twoi śmieszni znajomi. Mam tu ładną kuropatewkę i będę miał jeszcze jedną, zanim sobie stąd pójdę. Jest zbyt wcześnie, żebyś mógł gdzieś tutaj być. Mam dobrą godzinę, nim wstaniesz i zaczniesz obchodzić swoje pola. Trzy miesiące odczekałem, upewniając cię, że wystraszyłeś mnie na dobre, ale nie, Tom nie poddaje się tak łatwo. Niezłą sumkę dostanę za tę kuropatwę, i nikt mnie o nic nie będzie pytał.

Podczołgał się znów do przodu, złorzecząc wciąż w myślach właścicielowi tej ziemi. Wpatrywał się uważnie w rosnące na wprost zarośla. Nagle zamarł. Tak, tam coś było, i to na pewno nie człowiek. Zastygł w całkowitym bezruchu, nie chcąc tego, cokolwiek to było, spłoszyć; niech się pokaże samo, wtedy gdy będzie tego chciało. Jeszcze jedna kuropatwa, mogę się założyć, powiedział do siebie. Pełno ich było w tych lasach, ale wszystkie pod opieką tego przeklętego pułkownika Mereditha. W porządku, Tom ma wiele cierpliwości. Tom poczeka, aż to coś się pokaże. Tom może czekać choćby i godzinę, nawet nie drgnąwszy. No, chodź, moja piękna, nie spiesz się, Tom może poczekać.

Leżał tak przez całe dziesięć minut, gdy nagle zauważył żółtawe pasemka mgły, pełznące wzdłuż nóg. O rany, tylko tego brakowało, zaklął w duchu. Spojrzał do tyłu i zaskoczony zobaczył tuż nad sobą gęsty całun. Dziwne, przecież nigdy przedtem nie widział tu mgły. Dobrze, może poczekać jeszcze trochę. Może to coś, co jest w zaroślach, poruszy się i nieco pokaże, zanim ta mgła wszystko zasłoni.

Wkrótce zupełnie spowiła go mgła. Zaczął przeklinać, zdając sobie sprawę, że jeżeli ten ptak czy inne zwierzę nie poruszy się teraz, to wkrótce nie będzie już mógł niczego dostrzec. Ciągle nic się nie działo, tylko ciężka powłoka mgły podpełzła do przodu, tak że prawie nic nie widział. I właśnie wtedy usłyszał szelest i odgłos uciekającej zwierzyny. Przeklął, tym razem głośno, i podniósł się, tupiąc ze złości.

Och, w porządku, lepsza jedna niż nic. Odwrócił się i zanurzył głębiej w mgłę. Nie zwracał na nią uwagi, znał tu każdy kamień, mógłby znaleźć drogę z zamkniętymi oczami.

Wielebny Martin Hurdle przygotowywał się do niedzielnego nabożeństwa. Gdy założył sutannę, uśmiechnął się na wspomnienie paniki, która go ogarnęła, gdy zgubił się we mgle. Jedna z cotygodniowych przyjemności — poranny spacer, prawie zamieniła się w senny koszmar. Nie mógł opisać radości, jaką odczuł, gdy znów ujrzał słońce. Ach to uczucie ulgi, ta rozkosz wyrwania się ze złowieszczej chmury. Bolała go trochę głowa, ale na szczęście przykra przygoda już się skończyła. Na pewno sam by się teraz śmiał, opowiadając o niej przyjaciołom.

Kościół był dzisiaj prawie pełny. Przyczyniła się do tego ładna pogoda, ale przede wszystkim to tragedia sąsiedniej wioski spowodowała, że na mszę przyszło tak dużo ludzi. Wielebny Martin Hurdle witał swych wiernych w drzwiach kościoła, zamieniając z niektórymi parę słów, uśmiechając się i kłaniając innym. Gdy nadszedł czas rozpoczęcia mszy, wszedł przez boczne drzwi do zakrystii, poderwał swoich ministrantów i żwawo wkroczył z nimi do świątyni.

Msza rozpoczęła się jak zwykle. Niektórzy to lubili, innych to nudziło, ale dzisiaj, z powodu tragedii, wszyscy byli skupieni. Kilku wiernych stojących bliżej zauważyło, że wielebny przykładał co pewien czas ręce do czoła, jak gdyby był zmęczony albo bolała go głowa, ale nabożeństwo przebiegało dość gładko.

Usiedli, gdy wchodził po schodkach na ambonę, niespokojnie czekając na pocieszenie w smutku. Spojrzał w dół na wyczekujące twarze. Oczy wszystkich były zwrócone w jego stronę. Pragnęli z całego serca, by ich pocieszył.

I wtedy wielebny Martin Hurdle, wikary kościoła Świętego Augustyna od osiemnastu lat, podniósł sutannę, rozpiął spodnie, wyjął penisa i oddał mocz na głowy zgromadzonych.

— Dokąd znowu polazły te święte krowy? — George Ross zadał głośno pytanie sam sobie. Grymas wykrzywił jego i tak już pomarszczoną twarz. — Głowę dam, że znów przelazły przez tę dziurę.

Jako rolnik przyzwyczaił się już do tego, że jego stado przechodzi przez płot z krzewów i zarośli, okalający pastwisko, na sąsiednie pole. Ciężkim krokiem podążył w stronę miejsca, w którym najprawdopodobniej sforsowały płot.

— Jak bym nie miał nic innego do roboty, tylko uganiać się cały ranek za tymi głupimi stworzeniami. Już ja im dam! — wrzasnął ze złością.

Dotarł do dziury i przeszedł przez nią.

— No, gdzie jesteśta? — Stał, rozglądając się wokół, potem rozdziawił szeroko usta: na przeciwległym końcu pola ujrzał mgłę. — Gdzie ja jestem? Nigdy tego nie widziałem. — Zmieszany potarł nie ogolony policzek.

Ruszył w kierunku ciemnej chmury i wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy zobaczył wyłaniające się z niej swoje krowy.

— Żeby was! — krzyknął. — Żebyście się w tym pogubiły, głupie, tępe zwierzaki!

Zabawne — tutaj, w dole, taka mgła, pomyślał. Za gęsta, żeby mogły to być opary. To wszystko pewnie przez te przeklęte zanieczyszczenia.

— Chodźcie, moje piękne! — krzyknął, gdy krowy zaczęły się przesuwać w jego kierunku. Zauważył, że mgła odpływała ku sąsiedniemu polu. Dziwne, że dostrzegał jej brzegi, jakby to był gęsty dym przesuwający się ponad polami, wcale nie jak zwykła szara mgła.

Krowy doszły już do niego, te z przodu minęły miejsce, w którym stal.

— Do obory! — ryknął, uderzając jedną silnie po zadzie.

Krowa zatrzymała się i obróciła łeb w jego stronę.

— Ruszaj się! — powiedział szorstko, uderzając znowu. Krowa stała nieruchomo, patrząc na niego.

George przeklął jeszcze głośniej i odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje z resztą stada. Zatrzymały się wszystkie i stały, wpatrując się w niego. Co jest? Co się dzieje? Poczuł się trochę nieswojo. Wyczuł, że krowy są jakoś dziwnie niespokojne, ale nie miał pojęcia, o co tu chodzi. — Jazda! Do domu! — Zaczął machać rękami, chcąc je postraszyć i zmusić do ruszenia się z miejsca. Obserwowały go, nie czyniąc najmniejszego ruchu.

Potem zaczęły się zbliżać.

Spostrzegł, że go otaczają, ich pierścień zacieśniał się. Co się dzieje? Nie mógł pojąć, jaki zamiar powzięły te głupie, spokojne zwierzęta. Od tyłu poczuł lekkie szturchnięcie. Obrócił się i zobaczył tę samą krowę, którą przedtem uderzył.

— Nastąp się! — krzyknął, ale rozum podpowiadał mu, że jego wzmagający się strach jest bezpodstawny.

Usłyszał uderzenia kopyt o ziemię i znowu poczuł pchnięcie od tyłu. Tym razem było silniejsze. Przewrócił się.

— Won! Won! — Odepchnął się rękami i kolanami od ziemi, próbując wstać, ale za każdym razem, gdy mu się to udawało, był ponownie powalany na ziemię. Nagle jedna z krów odwróciła się i kopnęła go, wyrzucając zadnie nogi w powietrze i trafiając silnym ciosem w żebra. Uderzenie było tak silne, że przeleciał kilka metrów w powietrzu.

Zaczął krzyczeć, gdy otrzymał kolejne ciosy kopytami. Krowy zdawały się robić to po kolei, wybiegając do przodu i tratując go. Jedno uderzenie trafiło go prosto w twarz, łamiąc mu nos i oślepiając na kilka sekund. Gdy odzyskał wzrok, zobaczył scenę jak ze złego snu.

Krowy biegały wokół; ich oczy były wytrzeszczone i prawie wychodziły z orbit, z pysków ściekała im piana zmieszana ze śliną. Dreptały wokół niego niespokojnie. Gdyby się podniósł, zgniotłyby go swymi cielskami. Głowami obalały go, gdy próbował klęknąć. Potem zaczęły go masakrować, miażdżąc mu palce, kiedy osłonił się rękami. Krzyk przeszedł w gulgoczący charkot, gdy kolejne kopnięcie spowodowało złamanie szczęki, a krew zalała mu gardło.

W końcu, kiedy półprzytomny leżał z rozrzuconymi rękami na zabłoconej trawie, krowy zebrały się w stado i dobiły go, tratując kopytami zmasakrowane ciało.

Włóczęga wpatrywał się w dom ze swego ukrycia w zaroślach. Wyszedł z mgły, ale zamiast wrócić do domu-rudery stojącej na opłotkach wioski, poszedł główną drogą w stronę wejścia do wiejskiej posiadłości pułkownika. Pokonał, kryjąc się, długą zygzakowatą trasę i zaszył się w krzakach, spoglądając przez liście na budynek. Przesunął dziwnie szklistymi oczami z lewej ku prawej. Wstał — i nadal się kryjąc — zaszedł na tyły domostwa. Wiedział, dokąd ma iść — parę lat temu wykonał pewną dorywczą pracę dla starszego ogrodnika. Dzięki temu dobrze poznał tę okolicę, a także sposoby, jak najlepiej się tu zakraść i gdzie ukryć. Skierował się do drewnianej szopy stojącej na końcu długiego ogrodu. Pchnął drzwi; jego oczy powoli oswajały się z panującym wewnątrz półmrokiem. Nie uważał już, by nie robić hałasu; jego ruchy stały się spokojne i powolne. Sięgnął po topór — pokryty był rdzą, ale ostrze wciąż wyglądało groźnie. Gdy odwrócił się, by wyjść z szopy, jego wzrok padł na pudło trzycalowych gwoździ do zbijania płotów. Wziął ich pełną garść i wsadził do kieszeni.

Przeszedł z powrotem przez ogród i — nie próbując się już kryć — ruszył prosto w kierunku domu. Gdy dotarł do kuchennych drzwi, kucharka Meredithów właśnie je otwierała, chcąc wypuścić z kuchni parę. Dopiero co przygotowała śniadanie dla pułkownika i jego żony; służąca zaniosła je im na piętro. Teraz był czas na jej poranną filiżankę herbaty, a potem powinna zająć się przygotowaniem obiadu. Miało dziś przyjechać wielu gości i roboty nie brakowało.

Nie zdążyła krzyknąć. Gdy topór spadał na jej głowę, uchwyciła tylko krótki błysk oczu szaleńca. Nie przestraszyła się nawet zbyt mocno, bo za chwilę już nie żyła.

Tom Abbot przeszedł przez kuchnię, po czym wspiął się po schodach prowadzących do hallu. Nigdy przedtem nie był w środku i tylko po odgłosie rozmów domyślił się, gdzie jest sala jadalna. Otworzył pierwsze napotkane drzwi i wszedł; nie zatrzymywał się, aż stanął pośrodku obszernego pokoju gościnnego, większego niż cały parter jego własnego małego domu. Stał, patrząc przed siebie.

Odgłos kroków dochodzący przez otwarte drzwi zmusił go do odwrócenia się i wycofania tą samą drogą, którą przyszedł. Znowu usłyszał gwar rozmów. Ruszył w stronę kolejnych drzwi.

Służąca mówiła coś do siebie, schodząc do kuchni. Uniosła do góry tacę ze zjedzonym do połowy grejpfrutem i kilkoma skórkami po grzankach, by lepiej widzieć schody.

— Niech pani nastawi wodę, pani Peabody! — zawołała głośno, zbliżając się do drzwi kuchni. — Napijmy się po filiżance, gdy oni tam jedzą ten bekon z jajkami.

Ale gdy weszła, ze zdziwieniem stwierdziła, że kuchnia jest pusta. Woda w czajniku gotowała się już od dłuższego czasu. Odstawiła tacę i przeszła przez kuchnię, by wyłączyć gaz.

Drzwi do ogrodu były otwarte. Pomyślała, że kucharka wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza albo wyrzucić resztki do śmieci. Obeszła duży, stojący pośrodku, stół i podeszła do drzwi, by ją zawołać. Okrzyk przerażenia wyrwał się z jej ust, gdy zobaczyła leżące koło drzwi ciało z czaszką rozłupaną aż do nasady nosa. Zanim zemdlała, uświadomiła sobie, że była to kucharka. Rozpoznała ją tylko po ubraniu i kształcie ciała. Twarz kucharki była zbryzgana krwią, rysy zastygłe w grymasie strachu w niczym nie przypominały twarzy, którą znała. Gdy osuwała się na ziemię, ciszę przeszył jeszcze jeden krzyk, tym razem dochodzący z piętra.

Gdy odzyskała przytomność, z początku nie mogła sobie przypomnieć, co się stało. Nagle zesztywniała — pamiętała już wszystko. Obok swoich nóg zobaczyła zwłoki. Cofnęła się, drżąc na całym ciele i próbując wzywać pomocy, ale struny głosowe sparaliżował strach. Podniosła się z trudem na nogi i pobiegła do schodów; zaczęła się wspinać, upadając, zachłystując się powietrzem. Chciała być jak najdalej od kuchni. Dotarła do głównego korytarza i ruszyła w stronę sali jadalnej. Z trudem łapała oddech, cały czas próbując krzyczeć.

Wpadła przez otwarte drzwi i zatrzymała się raptownie na widok tego, co ujrzała.

Jej pani leżała na podłodze w kałuży krwi. Tylko parę ścięgien łączyło jej głowę z resztą ciała. Głowa spoczywała wzdłuż lewego ramienia, szczerząc do niej zęby. Pułkownik leżał z rozłożonymi rękami i nogami na wielkim stole, na którym zazwyczaj jadano obiady. Długie gwoździe przebite przez dłonie i stopy przykuwały ciało do stołu. Nad nim stal mężczyzna. W rękach trzymał broczący krwią topór.

Gdy służąca patrzyła rozszerzonymi ze strachu oczami na rozgrywającą się przed nią scenę, mężczyzna wzniósł topór nad głowę i po chwili z całej siły spuścił go w dół. Topór odciął rękę pułkownika i rozszczepił stół. Mężczyzna wyrwał ostrze ze stołu i podniósł topór ponownie. Zanim odciął mu drugą rękę, pułkownik był już nieprzytomny. Zanim odrąbał mu obie stopy, pułkownik już nie żył.

Zaczęła krzyczeć. Człowiek z siekierą odwrócił głowę i spojrzał na nią.

ROZDZIAŁ CZWARTY

— Cześć, John!

John Holman spojrzał do góry na dziewczynę i uśmiechnął się.

— Sie masz, Casey!

— Jak się czujesz?

— Dobrze.

Siedział na schodach szpitala, nie chcąc czekać w środku. Uważał, że pobyt w szpitalu prowadzi nieuchronnie do depresji.

— Oni mówią, że będziesz potrzebował jeszcze co najmniej kilku tygodni. — Usiadła obok niego na schodach.

— Nie, czuję się już w porządku. Jeśli jednak jeszcze trochę tu posiedzę, to znowu zwariuję.

Wzdrygnęła się, słysząc te słowa; pamiętała bowiem, w jakim był stanie podczas jej pierwszych odwiedzin.

Wieść o trzęsieniu ziemi postawiła na nogi cały kraj, wywołując powszechne zamieszanie, konsternację wśród geologów oraz panikę w sąsiednich miasteczkach i wsiach. Nie domyślała się nawet, że Holman był w tamtej okolicy, zresztą prawie nigdy nie mówił jej o swojej pracy. Nawet nie bardzo wiedziała, czym zajmuje się jego ministerstwo. Wiadomo jej było tylko, że dostał „zadanie” na ten weekend, że nie może jej powiedzieć, dokąd jedzie, i że ona z całą pewnością nie może jechać z nim. Gdyby wiedziała, że był we wsi, którą spotkało to nieszczęście, to... Nie, nie chciała nawet o tym myśleć. I tak się dosyć nadenerwowała, gdy następnego dnia — kiedy dowiedziała się o tym, co się stało — zadzwoniła do jego biura, by zapytać, co się z nim dzieje i dlaczego się nie odezwał po powrocie do Londynu. Ministerstwo wiedziało o pobycie Holmana w tamtej okolicy. Ponieważ jednak nie otrzymali od niego żadnej informacji, podejrzewali, że został, by udzielić pomocy, albo nie mógł wrócić, bo drogi prowadzące do miejsca katastrofy były zablokowane przez służby medyczne i ratunkowe, a także hordy zawsze gromadzących się w miejscu nieszczęścia ciekawskich. Nie zdradzili jej obawy, że mógł zostać zatrzymany przez wojsko stacjonujące na Równinie Salisburskiej i że z niepokojem oczekują teraz przybycia kogoś z Ministerstwa Obrony. Poproszono ją, by zadzwoniła do nich później, zapewniając, że wtedy na pewno będą już coś wiedzieli. Poradzono jej też, by nie jechała do Wiltshire, bo drogi są coraz bardziej zatłoczone i odszukanie go będzie niemożliwe.

Przez resztę dnia była pełna strachu i niepokoju. Zadzwoniła do swego pracodawcy, właściciela ekskluzywnego sklepu z antykami na jednej z bocznych uliczek przy Bond Street, i zawiadomiła go, że źle się czuje i nie może dzisiaj przyjść. Wiecznie zabiegany mały człowieczek, który uznawał niezbędność istnienia kobiet jedynie w interesach, odpowiedział szorstko, że ma nadzieję, iż następnego dnia będzie się czuła wystarczająco dobrze, by przyjść do pracy. Przez cały dzień kręciła się po domu bez żadnego celu, nie chcąc wychodzić, bo może zadzwonić telefon. Nic prawie nie jadła, słuchała jedynie radia, które nadawało kolejne informacje o trzęsieniu ziemi.

Casey znała Holmana już prawie od roku i bała się coraz bardziej, że jeśli ją opuści, będzie zgubiona. Czuła się teraz bardziej zależna od niego niż od swojego ojca. Kiedy jej matka rozeszła się z ojcem osiem lat temu, poprosiła go, aby on zaopiekował się nią i wychowywał ją tak, jak to czynią matki. Radził sobie z tym dobrze. Nawet za dobrze, prawdę mówiąc, bo chcąc sobie zrekompensować utratę żony, związał z sobą córkę prawie nierozerwalnie. Holman postanowił przeciąć te więzy. Z początku czynił to nieświadomie, ale gdy spostrzegł, jak silne jest to uzależnienie, zaczął delikatnie, ale konsekwentnie odciągać Casey od ojca. Robił to nie tylko dlatego, że ją kochał, ale także ponieważ cenił jej osobowość. Wiedział, że miała głęboki umysł i własne zdanie, ale ojciec obezwładnił ją swoim uczuciem. Jeżeli to się pogłębi jeszcze bardziej, Casey nigdy nie będzie w stanie prowadzić samodzielnego życia. Poza tym Holman czuł się skrępowany, widząc, jak bliskie są stosunki między nią i jej ojcem.

Starał się przekonać Casey — jej prawdziwe imię brzmiało Christine, ale z powodów, o których jej jeszcze nie mówił, nazywał ją właśnie w ten sposób — by opuściła dom ojca i poszukała sobie mieszkania. Zgodziłaby się na to, gdyby pozwolił jej zamieszkać razem z nim, ale on nie chciał tego. Miał już za sobą dwa przykre zawody miłosne i postanowił, że nigdy więcej nie zwiąże się zbyt mocno z jedną osobą. Był tego bliski wiele razy, i nawet się oświadczył, ale dziewczyna wciąż wykręcała się od odpowiedzi, wiedząc — i od samego początku będąc świadoma — że on jej nie kocha. Ale to było wiele lat temu. Dziś zastanawiał się, czy rzeczywiście jest tak odporny na miłość. Po miesiącach spędzonych z Casey nie był już tak cyniczny jak kiedyś. Nadal się opierał, ale miał wrażenie, że stoi na straconej pozycji. Może po prostu się starzał i zaczynał z rezygnacją przyjmować prawdę, że potrzebuje towarzystwa drugiego człowieka. I chociaż nigdy nie był zupełnie sam, już od dłuższego czasu nie był z nikim blisko.

Casey przełamywała tę barierę tak, jak on próbował przełamywać jej związek z ojcem. Proces posuwał się stopniowo, ale zauważalnie. Ciągle jednak każde z nich stawiało opór. Ona nie chciała opuścić ojca, nie mając pewności, że ktoś inny go jej zastąpi; on odrzucał myśl, że to on właśnie miałby być tym kimś. To ona powinna wykonać teraz ruch, nie czekając, aż otrzyma gwarancję, że ktoś ją przejmie pod swoje opiekuńcze skrzydła. Holman był starszy od Casey. Ale wcale nie miał ochoty przejąć roli jej ojca. W tej chwili sytuacja była patowa.

Teraz, gdy z niepokojem oczekiwała na dzwonek telefonu, wiedziała, że zrobi to, o co ją prosił. Zrozumiała jego racje. Z pewnością zrani tym dotkliwie ojca, ale nie będzie to straszniejsze, niż gdyby miała go już więcej nie zobaczyć. I być może, gdy zrozumie jej determinację, jego stosunki z Johnem nieco się ocieplą. Jeśli nie, będzie musiała przejść przez mękę dokonania powtórnego wyboru, ale tym razem już na zawsze. I wiedziała, że to raczej ojciec będzie tym, który na tym coś straci.

Czekała do trzeciej po południu, po czym znowu zadzwoniła do biura Holmana. Tym razem mieli już jakieś wiadomości. Przeprosili za nieinformowanie jej o niczym wcześniej, ale mieli strasznie dużo roboty w związku z tym trzęsieniem ziemi. To nie do pomyślenia, żeby coś takiego mogło wydarzyć się w Anglii! Mężczyzna rozpoznany jako John Holman, którego dokumenty wskazywały, że pracował dla Ministerstwa Ochrony Środowiska, został przewieziony do Salisbury General Hospital w głębokim szoku. Podczas gdy Casey żądała od nich więcej szczegółów, jej serce bilo jak oszalałe, a myśli goniły jedna za drugą. Wyglądało na to, że nie mówią całej prawdy, ale zapewnili ją, że nie doznał żadnych uszkodzeń na ciele. Po raz drugi doradzili jej, żeby trzymała się z dala od tamtego miejsca, i obiecali, że będą informować ją na bieżąco.

Casey podziękowała i odłożyła słuchawkę. Po chwili sama próbowała dodzwonić się do szpitala, ale telefonistka w centrali powiedziała jej, że niestety łącze ze szpitalem jest przez cały czas zajęte i żeby próbowała później.

Nie wiedząc, co robić, napisała na kartce wiadomość dla ojca, rzuciła okiem na mapę samochodową i wybiegła z domu do swojego jasnożółtego samochodu, prezentu od ojca. Skierowała się na pomoc, unikając w ten sposób jazdy przez Londyn, po czym wjechała na Obwodnicę Północną.

Minęła Basingstoke i Andover. Jechała bocznymi drogami, wiedząc, że miasta będą nieprzejezdne z powodu korków na ulicach. Dopiero niedaleko Salisbury trafiła na blokadę drogi, ustawioną przez policję. Przepytywano kierowców co do celu podróży i jeżeli ich odpowiedzi nie były takie, jakie powinny być, jeżeli jechali tylko po to, by zaspokoić niezdrową ciekawość, zawracano ich. Gdy przyszła jej kolej, powiedziała im o Johnie i pozwolono jej jechać dalej, ale po uprzednim zapewnieniu, że na pewno nie będzie próbowała przedostać się do miejsca katastrofy. Idąc za ich radą, zaparkowała samochód na obrzeżu miasta i ruszyła do szpitala. Panowało tam przerażające zamieszanie. Gdy zapytała o Holmana, kazano jej zaczekać. Znajdowało się tu wiele osób — krewnych i przyjaciół, którzy pełni niepokoju przyjechali do szpitala, żeby dowiedzieć się czegoś o ofiarach katastrofy.

Było już koło ósmej wieczorem, gdy po kilku nieudanych próbach zdobycia jakiejś informacji o Holmanie, zszedł do niej jeden z lekarzy. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Odszedł z nią na bok, z dala od oczekującego tłumu, po czym powiedział niskim głosem, że chyba będzie lepiej, jeżeli nie odwiedzi dzisiaj Holmana; był w szoku, a do tego doznał pewnych obrażeń ciała, które — choć nie nazbyt poważne — wymagały transfuzji krwi; w tej chwili spal pod działaniem silnych środków uspokajających. Widząc, że dziewczyna jest w stanie silnego napięcia, postanowił, że teraz nie będzie jej podawał szczegółów choroby Holmana. Dopiero jutro, gdy trochę się uspokoi, poinformuje ją, że jej kochanek, przyjaciel czy też kimkolwiek on dla niej był, odszedł całkowicie od zmysłów i, pomimo działania silnych środków uspokajających, musiał zostać przywiązany do łóżka, by nie mógł sobie ani komuś innemu wyrządzić krzywdy. Trzeba go było skrępować już w karetce, w drodze do szpitala. Gdy przez przypadek uwolnił się z więzów, rozbił szybę i próbował długim odłamkiem szkła przebić sobie tchawicę. Jedynie szybka reakcja krzepkiego kierowcy karetki, leżącego teraz ze złamaną szczęką, pozwoliła opanować sytuację i uratować Holmana od poważnego zranienia. Holman wpadł w szal niszczenia i, zanim zdołali go przytrzymać i wstrzyknąć mu coś na uspokojenie, dostało się dwom portierom i jednemu lekarzowi. Ale nawet wtedy nachodziły go napady szału i musieli go związać pasami.

Nie, postanowił doktor, to nie jest jeszcze pora, by powiedzieć o tym dziewczynie. Może jutro, gdy się uspokoi.

Casey spędziła noc w hotelu zapełnionym przez dziennikarzy i mieszkańców okolicznych wiosek, którzy uznali za rozsądne oddalić się na pewien czas od rejonu katastrofy. Słuchając prowadzonych rozmów, dowiedziała się więcej szczegółów o trzęsieniu. Co najmniej jedna trzecia z czterech tysięcy mieszkańców wioski zginęła, a prawie tyle samo doznało różnych obrażeń ciała. Wiele starych budynków i domów, nie leżących nawet bezpośrednio nad pęknięciem, zawaliło się, zabijając i grzebiąc pod gruzami ich lokatorów. Dużo ludzi zostało uwięzionych pod ziemią. Najczęściej powtarzano historię pewnej małej dziewczynki i mężczyzny, których uratowano z przepaści. Odkryto ich żywych na jednej ze ścian gigantycznej rozpadliny i wyciągnięto na powierzchnię. Dziewczynka była nieprzytomna, mężczyzna w głębokim szoku, ale żywy, o czym zresztą można się było wyraźnie przekonać. Dopiero znacznie później Casey uświadomiła sobie, że tym mężczyzną był Holman.

Gdy następnego dnia rano poszła do szpitala, poinformowano ją, że będzie mogła zobaczyć Holmana trochę później, ale niech się przygotuje na szok. Znany z poprzedniego dnia lekarz wyjaśnił jej spokojnie, że Holman nie jest już tym człowiekiem, którego znała. Nie są w stanie opanować jego ataków szału. Widząc, że dziewczyna płacze, lekarz pośpiesznie dodał, że choroba może trwać krótko, że ostatnie przeżycia spowodowały być może tylko chwilowe zaburzenia w pracy mózgu i niewykluczone, że z czasem wszystko minie samo. Casey wróciła do hotelu. Przez cały czas płakała. Gdy znowu przyszła do szpitala, już na wstępie namawiano ją do zrezygnowania z widzenia się z Holmanem. Casey nie ustąpiła i lekarze ulegli jej woli. Potem żałowała, że tak bardzo nalegała na to widzenie.

Lekarz miał rację — to nie był człowiek, którego znała. I którego kochała. To było zwierzę. Miotające przekleństwami, przepełnione furią zwierzę. Był przywiązany do łóżka mocnymi skórzanymi pasami. Łóżko stało w specjalnie do tego celu przeznaczonym pokoju — nie było tu żadnych innych sprzętów, nie było okien, tylko ściany obite miękkim materiałem podobnym do plastiku. Mógł poruszać tylko głową, dłońmi i stopami i czynił to bez przerwy, wstrząsany gwałtownymi podrygami. Miotał głową na boki, szyję miał zabandażowaną, gruba opaska z gazy wpijała się w jego usta, uniemożliwiając odgryzienie języka, ręce na przemian zaciskały się i rozkurczały jak kleszcze. I te jego oczy. Nigdy nie zapomni maniakalnego wyrazu tych powiększonych, wytrzeszczonych oczu. Uwolnił usta od opaski i zaczął krzyczeć. Nie mogła uwierzyć, żeby istota ludzka mogła wymyślić takie sprośności, jakie płynęły z jego ust. Pomimo że jego oczy były skierowane ku niej, nie widział jej. Przybiegła pielęgniarka i po raz kolejny wepchnęła mu opaskę w usta, zręcznie unikając jego zębów.

Casey wyszła ze szpitala zrezygnowana, przybita, ze wzrokiem zamglonym Izami. Z początku nie była nawet pewna, czy to faktycznie był John — wyglądał tak jakoś inaczej, i teraz też próbowała wmawiać sobie, że to nie był on. Ale udawanie na nic by się nie zdało. Musiała stawić czoło faktom, jeżeli ma mu jakoś pomóc. A co będzie, jeśli się nie uda? Czy mogła nadal kochać tę rzecz, którą przed chwilą ujrzała?

Wróciła do hotelu. W jej głowie bezładnie kotłowały się myśli. Ogarnęły ja mieszane uczucia. Przeżywała wewnętrzne rozdarcie. Płakała. Próbowała stłumić w sobie wstręt do jego szaleństwa. W końcu się poddała i zadzwoniła do ojca. Przynaglił ją do natychmiastowego powrotu do domu. Zmusiła się, by stłumić w sobie odruch wyrażenia na to zgody, choć tak bardzo pragnęła jego opieki i słów pocieszenia, które zdjęłyby z niej choć część tego ciężaru.

Ale nie. Jej obowiązkiem jest zostać przy Johnie dopóty, dopóki istnieje najmniejsza chociaż szansa. Choroba nie mogła przekreślić wszystkiego, co było do tej pory, bliskości, która ich łączyła. Powiedziała ojcu, że zostanie, aż będzie pewna dalszego losu Holmana — takiego czy innego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że choroba może się pogłębić, i powiedziała, że wróci do domu, gdy nie będzie już mogła mu w niczym pomóc.

Nastrój Casey, i tak już zły, pogorszył się po odwiedzeniu Holmana drugi raz wieczorem. Lekarz uważał, że powinna wiedzieć o dziewczynce uratowanej wraz z Holmanem, która umarła tego popołudnia, nie odzyskując przytomności. Teraz sądzono, że przyczyną jej śmierci był gaz uwolniony z ziemi. Niewykluczone, że Holman również znajdował się pod wpływem tego dziwnego gazu i że to w jakiś niewytłumaczalny sposób było powodem jego szaleństwa. W ciągu następnych kilku dni będzie można stwierdzić, czy nastąpiło trwałe uszkodzenie mózgu, czy też wszystko minie samo. Albo czy konsekwencje będą tragiczne.

Tej nocy prawie nie spała. Nie mogła teraz wykluczyć możliwości, że Holman umrze. Emocje opadły: jeżeli będzie żył, nawet w obłędzie, nigdy go nie opuści. Ale rozsądek podpowiadał jej, że ta miłość nie będzie już taka sama jak dawniej, że będzie to miłość podyktowana potrzebą, i że to on będzie jej potrzebował. Jeżeli umrze — zmuszała się do oswojenia z tą myślą — wtedy zapomni o tym stworzeniu, które widziała w ciągu ostatnich dwóch dni, i pamiętać go będzie tylko takim, jaki był, gdy przebywali razem. W końcu, nad ranem, zasnęła. Nie był to spokojny sen.

Gdy następnego dnia znów przyszła do szpitala, bała się, ale była pełna nadziei. Holman był zupełnie przytomny, choć osłabiony. Twarz miał bladą. A tydzień później przygotowywał się do powrotu do domu.

Siedząc na schodach obok Holmana, Casey wzięła go za rękę. Pocałował ją w policzek i uśmiechnął się do niej.

— Dzięki — powiedział.

— Za co?

— Że tu jesteś. Za to, że nie uciekłaś.

Milczała.

— Lekarze powiedzieli mi, co ze mną było — mówił dalej. — To musiało być dla ciebie przerażające.

— Tak. Bardzo.

— Oni wciąż próbują dociec, jak taki całkowity szaleniec jak ja mógł tak szybko stać się znowu normalnym człowiekiem. Mówią, że ten gaz, czy też cokolwiek to było, musiał być przyczyną tego wszystkiego. Przez krótki czas oddziaływał na mózg, potem powoli przestał. Miałem szczęście. Ale zabił tę małą dziewczynkę.

Wpatrywał się w ziemię, nie mogąc ukryć żalu.

Ścisnęła mocniej jego rękę i spytała:

— Czy na pewno czujesz się na tyle dobrze, żeby już za parę dni wyjść ze szpitala?

— Och, oni chcą, żebym został. Chcieliby przeprowadzić więcej badań i sprawdzić, czy nie został jakiś trwały uraz. Ale ja mam już tego dość. Dziennikarze i reporterzy z telewizji polowali na tych, co przeżyli, a mnie obrali sobie za główny cel. Nawet Spiers zjawił się tu wczoraj i wypytywał mnie o wszystko.

Spiers był bezpośrednim przełożonym Holmana w ministerstwie. Był to człowiek, którego oboje zarówno lubili, jak i nienawidzili. Pomiędzy nim a Holmanem — po wykonaniu przez Johna jakiegoś zadania — zawsze powstawały konflikty. Gdy już zebrał cały materiał dowodowy, jaki udało mu się zdobyć, przedstawiał wszystkie dane Spiersowi, który zlecał mu robotę. Nie podejmując żadnego dochodzenia przeciw winnym, Spiers odkładał ten materiał do akt.

To pójdzie do akt — mawiał. Holman nie wiedział jednak, że jego zwierzchnik cały czas walczył ze swoimi przełożonymi o podjęcie jakiegoś działania. Ale jego możliwości były ograniczone, zwłaszcza gdy postępowanie skierowane było przeciw wszechmocnym milionerom i politykom.

— Czego on od ciebie chciał? — spytała Casey.

— Czy wykonałem ostatnie zadanie. — Nie mógł jej powiedzieć, że Spiers przyjechał, by wypytać go, czy nie znalazł czegoś, co wskazywałoby na jakiś związek między trzęsieniem ziemi a doświadczeniami prowadzonymi w pobliskiej bazie wojskowej. Holman sądził, że było to mało prawdopodobne, ale nie miał na to żadnego dowodu.

— Ta kurduplowata, tłusta ropucha! Nie lubię go — rzekła Casey.

— On nie jest wcale taki zły. Może trochę zimny, trochę twardy, ale potrafi być w porządku. I tak muszę stawić się jutro u niego do raportu. — Uniósł ręce w bezradnym geście na widok jej niemego sprzeciwu. — Tylko po to, żeby zdać ostatnią robotę. Potem dostaję tydzień wolnego.

— Mam nadzieję. Po tym wszystkim przez co przeszedłeś!

— Tak, naprawdę czuję się już dobrze. Tylko szyja trochę mnie jeszcze boli, ale powiedzieli mi, że miałem szczęście: cięcie nie było zbyt głębokie. I Bóg jeden wie, może tu wypocząłem. Lepiej już jedzmy, zanim znowu nie oszaleję.

Roześmiał się, widząc grymas na jej twarzy.

Dojeżdżali do Weyhill, gdy mgła znowu się pojawiła. Na drogach nie było dużego ruchu, pogoda wspaniała. Celowo trzymali się rzadziej uczęszczanych tras. Nie spieszyli się z powrotem do Londynu, pragnąc nacieszyć się wiejskimi widokami i spokojnym ciepłem niedzielnego poranka. Kiedy osiemset metrów przed sobą ujrzeli ciężką chmurę, ogarnęło ich złe przeczucie. Mogli wyraźnie dostrzec jej kontury, chociaż góra była niewyraźna.

— Dziwne — powiedział Holman, zatrzymując samochód. — Czy to dym, czy po prostu opary?

— To zbyt gęste jak na opary! — odparła Casey, wpatrując się uważnie. — To jest mgła. Zawróćmy, John, to pełznie w naszą stronę!

— Musielibyśmy nadłożyć zbyt wiele drogi. W każdym razie ta mgła nie jest wcale tak gęsta, szybko przez nią przejedziemy. Zabawne, wygląda jak ściana — ma takie proste brzegi.

Oboje podskoczyli na dźwięk klaksonu autokaru, który przemknął obok, jadąc w kierunku Weyhill. Gdy szkolny autobus powrócił na właściwy pas, przez tylną szybę sześciu chłopców pokazało im języki i pomachało rękami.

— Co za głupiec! — mruknął Holman. — Pakuje się prosto w mgłę. — Patrzyli, jak autokar oddalał się, aż zniknął we mgle. — Co za cholerna głupota!

Nagle zdał sobie sprawę, że mgła podpełzła znacznie bliżej w ich stronę.

— Chryste, ależ ona się szybko przesuwa — zauważył Holman. — Dobra, przejedźmy wreszcie przez to. Jak się nie będziemy przejmować, wszystko pójdzie dobrze.

Włączył pierwszy bieg i ruszył. Nie zauważył, że siedząca obok niego dziewczyna zaczyna się nienaturalnie denerwować. Nie mogła wytłumaczyć tego niepokoju, ale czuła, że ta ciemna chmura jest nabrzmiała czymś groźnym, jak ciężkie chmury przed ulewą. Nic nie powiedziała Holmanowi, ale rękami mocno ścisnęła brzegi fotela.

Po chwili wjechali w mgłę.

Była o wiele gęstsza, niż się z początku Holmanowi wydawało. Prawie nie widział drogi. Prowadził ostrożnie, jadąc na drugim biegu i na światłach mijania. Przysunął się bliżej przedniej szyby i od czasu do czasu włączał wycieraczki, zgarniając z niej ciężki osad. Boczną szybę zostawił otwartą, by móc co jakiś czas wyglądać. Mgła wydawała się żółtawa, a może to było tylko rozproszone we mgle światło reflektorów? Gdy wciągnął w płuca lekko kwaśną woń, coś sobie przypomniał. Odczuł niejasny związek z trzęsieniem ziemi w ubiegłym tygodniu. Nadal nie mógł sobie wiele przypomnieć, lekarze powiedzieli, że jest to całkowicie naturalne — pewna część mózgu wciąż znajdowała się w stanie szoku — ale ten zapach, żółtawy odcień mgły, dziwna atmosfera coś poruszyły w jego wnętrzu. Poczuł, że oblewa się zimnym potem, i zatrzymał wóz.

— Co się stało, John? — spytała Casey. W jej głosie słychać było napięcie.

— Nie wiem. Po prostu przeczucie. Ta mgła —jakbym ją już kiedyś spotkał.

— John, w gazetach pisano o chmurze pyłu czy dymu, która wydostała się z pęknięcia. Uważano, że był to skutek podziemnego wybuchu. To nie jest zwykła mgła. Czy może to być właśnie to?

— Nie, na pewno nie. Tamtą chmurę z pewnością dawno rozproszył wiatr. Tamta nie przemieszczała się w takim skupieniu.