Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” - Mariusz Urbanek - ebook + audiobook

Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” audiobook

Mariusz Urbanek

5,0

Opis

Opowieść o twórcy i wieloletnim redaktorze naczelnym „Przekroju”, jedynym w PRL bezpartyjnym naczelnym tygodnika wydawanego przez partyjny koncern RSW „Prasa”.

Marian Eile był niepraktykującym prawnikiem, artystą malarzem, miłośnikiem jazzu i motoryzacji, bezkompromisowym pedantem w pracy i abnegatem w codziennym życiu. W komunistycznej Polsce próbował zachować normalność, płacąc za to gorzką cenę kompromisu z narzuconą władzą. Agnieszka Osiecka napisała: „Starał się, żeby jakoś przetrwać stalinizm, nie ubłociwszy kaloszy i nie przestając jeść ryby dwoma widelcami”. Przybliżał Polakom malarstwo Picassa, prozę Kafki, muzykę Armstronga, czarny humor Topora i purnonsensowy psa Fafika. Zbudował „cywilizację «Przekroju»”, wychowując pokolenie czytelników świadomych, że kultura ma więcej twarzy niż tylko radziecką. „Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego «Playboya» i stworzył «Przekrój»”, wspominał Stefan Kisielewski.

Sam Eile powtarzał, że robi pismo dla 800 milionów Słowian: „Jedyne takie pismo”, podkreślał. Nie wiadomo spośród jakich narodów dobierał brakujące pół miliarda.

Okładki i ilustracje z archiwalnych numerów „Przekroju” udostępnione zostały dzięki uprzejmości Fundacji „Przekrój”.

Patronat nad książką: „Przekrój”

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 24 min

Lektor: Krzysztof Baranowski

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA

Redakcja: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Opracowanie indeksu: Tadeusz Nowakowski

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Autorzy i źródła zdjęć (numery stron dotyczą wydania papierowego):

Wojciech Plewiński (s. 4, 94, 330, 374)

Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK (s. 24, 316, 350, 356, 362)

Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego (s. 30)

Instytut Pamięci Narodowej (s. 282)

Archiwum Wydawnictwa Iskry (s. 8, 308)

domena publiczna (s. 36, 46, 378)

Okładki i ilustracje z archiwalnych numerów „Przekroju”

udostępnione dzięki uprzejmości Fundacji „Przekrój” (okładka, s. 56, 66,

106, 114, 126, 144, 164, 176, 194, 214, 226, 252, 266, 336)

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by zawrzeć stosowne umowy dotyczące materiału ilustracyjnego zawartego w książce, niestety w kilku przypadkach okazało się to niemożliwe, dlatego wszystkich zainteresowanych prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Copyright © by Mariusz Urbanek

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2023

Wydanie elektroniczne 2023

ISBN: 978-83-224-1554-2 (EPUB), 978-83-224-1554-2 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Teodorowi, Mateuszowi i Sebastianowi – witajcie na świecie!

Marian Eile, 1963 r.

Przetrwać stalinizm, nie ubłociwszy kaloszyCZYLI REDAKTOR TYGODNIKA DLA 800 MILIONÓW SŁOWIAN

Agnieszka Osiecka napisała o nim: „Legendarny twórca «Przekroju» (właściwie cudotwórca...) [...] starał się, żeby jakoś przetrwać stalinizm, nie ubłociwszy kaloszy i nie przestając jeść ryby dwoma widelcami”.

„Eile stworzył coś, co nie mogło istnieć. W tamtych czasach nie było miejsca na «Przekrój». A jednak «Przekrój» istniał. I trwał” – dodał Stefan Bratkowski.

Miał ambicję, żeby wydawać za pieniądze marksistów niemarksistowskie pismo; zanotował Stefan Kisielewski: „Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego «Playboya», i stworzył «Przekrój»”.

„Eile robił «Przekrój» przeciwko komunie, ale bardzo inteligentnie, żeby mu pisma nie zlikwidowali. Dyskretnie propagował niekomunistyczny, inteligencki styl życia. Jego misją było pokazywanie świata Polakom zamkniętym w PRL-u” – wspominała Barbara Hoff, projektantka, która w „Przekroju” tłumaczyła Polkom, jak wyglądać modnie.

Według Jerzego Waldorffa Eile był jak Rudolf Hearst, najsłynniejszy amerykański magnat prasowy, sportretowany przez Orsona Wellesa w Obywatelu Kane. Gdyby żył w Ameryce, zasypałby egzemplarzami „Przekroju” cały kraj i zarobił miliony dolarów. A w Polsce marnował się na ludowym podwórku. „Gdyby nie te przeklęte czasy komunistyczne, to Eile byłby Hearstem na Europę” – powiedział Ludwikowi Jerzemu Kernowi.

Kazimierzowi Koźniewskiemu Eile zwierzył się kiedyś, że najbardziej w życiu chciałby redagować magazyn ilustrowany, ale nie w Peerelu. W Paryżu, przed drugą wojną światową.

– Dlaczego przed wojną? – chciał wiedzieć Koźniewski. Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Paryżu, była zbyt oczywista, żeby je zadać.

– Przed drugą wojną światową bywały jeszcze pisma zupełnie apolityczne, wyłącznie rozrywkowe, po drugiej wojnie już nie ma takich, nawet w Paryżu – usłyszał.

Eile wielokrotnie powtarzał, że robi pismo dla 800 milionów Słowian. „Jedyne takie pismo” – dodawał dumnie. Nie wiadomo spośród jakich narodów dobierał brakujące mniej więcej pół miliarda Słowian, ale do czytania „Przekroju” przyznawali się najwięksi.

„Josif Brodski nauczył się polskiego na «Przekroju»” – wspominał słowa noblisty Kern. Także tłumacze Asar Eppel i Światosław Świacki. Ten drugi „tak dobrze, że w końcu dostał nagrodę tłumaczy za przekład Pana Tadeusza”. Powód był prosty, nawet w sowieckiej Rosji dzięki „Przekrojowi” mogli mieć dostęp do wszystkiego – no, prawie wszystkiego – co ważnego działo się w światowej kulturze. Wystarczyło nauczyć się czytać po polsku. „Dla naszych czytelników na Wschodzie «Przekrój» stanowił okno na świat. Dla tych z Taszkientu, Nowosybirska, Pietrozawodska – często jedyne” – napisał Andrzej Klominek.

MarianCZYLI EILE, JAKI JEST, KAŻDY WIDZI

Był redaktorskim geniuszem i absolutnym abnegatem, napisał o nim Ludwik Jerzy Kern. Nie zwracał uwagi na wygląd zewnętrzny. Zachowywał się tak samo w redakcji, jak i podczas przekrojowych bankietów, w czasie których głównie milczał. „Widziałem, jak pod stołem usiłował mechanicznym odruchem lewą stopą zsunąć pantofel z prawej, gdyż obuwie przeszkadzało mu się zastanawiać i w redakcji urzędował w skarpetkach” – wspominał Waldorff. „Półbuty zrzucał natychmiast po wejściu do redakcji” – zapamiętał Koźniewski. „Chodził w jakichś strasznych przydeptanych kapciach, we flanelowych kraciastych koszulach, pogniecionych i opadających portkach” – potwierdził Kern. „Często z koszulą wychodzącą ze spodni” – dodał Kydryński.

Sekretarka Maria Ziemiańska (w redakcji nazywana Merką), panna z dobrego krakowskiego domu, opowiadała przez lata, jak bardzo wstydziła się przed interesantami przychodzącymi do „Przekroju”: „Te workowate, opadające spodnie redaktora naczelnego, te rozdeptane pantofle...”. W Krakowie, gdzie redaktor naczelny pisma był ważną figurą, to po prostu nie uchodziło, podsumował Andrzej Klominek. Był wielokrotnie świadkiem, jak natychmiast po wyjeździe Eilego na urlop Ziemiańska uroczyście wyrzucała jego znoszone kapcie do kosza. Po powrocie szefa tłumaczyła, że to sprzątaczka, pani Wisia, wyniosła je przez pomyłkę.

Marian Eile – karykatura autorstwa Eryka Lipińskiego

Krawatów nie nosił prawie w ogóle, a kiedy już naprawdę musiał jakiś założyć, to pognieciony i potwornie zawiązany. „Był czas, kiedy z oszczędności, przez niektórych uznawanej za skąpstwo, donaszał także przedwojenne garnitury odziedziczone po stryju” – napisał Klominek. Choć w rzeczywistości garniturów nie cierpiał. Kiedy naprawdę nie było innego wyjścia, wkładał marynarkę. „Bo – jak mawiał – «nie należy obrażać ludzi przywiązujących wagę do ubioru»” – wspominała Maria Teresa Radomińska.

Zimą na coraz bardziej pozbawionej włosów głowie nosił dzianinową czapkę ze zwisającym na sznurku kutasikiem. Zabierał ją wszędzie, nawet lecąc do Stanów Zjednoczonych. W pięćdziesiąte urodziny Eilego Janina Ipohorska obcięła pomponik. Stwierdziła, że w tym wieku pan redaktor już tak występować nie może – zapamiętał Klominek. Latem czapkę z dzianiny zamieniał na bejsbolówkę, oryginalną, ponoć pierwszą w Krakowie!

Wszędzie ciągnął się za nim papierosowy dym. „Palił jak elektrociepłownia” – napisał Klominek. W dodatku wszędzie zostawiał cuchnące i niedogaszone niedopałki. Ale ku zaskoczeniu wszystkich to on był pomysłodawcą rubryki antynikotynowej. Koncept był banalnie prosty. Pod winietką „On nie pali”, „Ona nie pali”, a czasem „Kto nie pali?” pojawiało się zdjęcie jakiejś sławnej osoby: aktora, sportowca, piosenkarki, muzyka, a pod spodem pochwała: „I ma rację!”. Oczywiście wcześniej sprawdzano, czy pochwalony za nikotynową abstynencję naprawdę nie pali, żeby przez niefrasobliwość nie narazić się na sprostowanie.

Zaburzenia gastryczne, na które uskarżał się jeszcze przed wojną, dawały mu się we znaki także później. Z natury łakomy, cierpiał bardzo, wspominał Klominek, „zdany tygodniami na ryżową dietę”. Mimo to czasem ulegał pokusie i zamawiał bigos, choć skutki były zwykle fatalne. Być może z tego samego powodu alkoholu pił niewiele, nawet podczas obficie podlewanych wysokoprocentowymi trunkami redakcyjnych bankietów.

Kawę rozpuszczalną, którą lubił najbardziej, pił zawsze z blaszanego kubka. „Uważał, że taka kawa stoi znacznie wyżej w hierarchii cywilizacyjnej niż ziarnista” – zapamiętała Anna Maria Potocka. Wódkę – jeśli już pił – to ze szklanki, nigdy z kieliszka. Być może to było przyczyną pomyłki, której o mało nie przypłacił życiem. Szykując obrazy na wystawę w Paryżu, znużony sięgnął po stojącą na stole szklankę z wiśniówką. Dopiero po pierwszym łyku poczuł, że to lakier nitro. Leczył się długo, także za granicą, ale bez skutku. „Dopiero pani doktor z Krakowa pomogła mu, stosując terapię ziołową” – napisała Maria Radomińska, osoba najbliższa Eilemu w ostatnich latach życia.

Był krótkowidzem, a w dodatku astygmatykiem. Nawet golić się musiał w okularach, co pracownicy „Przekroju” poznawali po zaschniętych śladach piany na szkłach. A jakby tego jeszcze było mało, okazał się daltonistą. Ale nie jakimś banalnym, jak kilka procent ludzi na świecie, którzy nie rozróżniają kolorów czerwonego i zielonego. Eile nawet pod tym względem był oryginalny, ujawnił Klominek. Miał problemy z rozpoznawaniem błękitu i żółci.

„Burkliwy, raczej skryty, a w pierwszym kontakcie nawet opryskliwy” – napisał Koźniewski. „Jakby trochę nieobecny duchem” – dodał w innym miejscu. Ale z czasem, uzupełnił, okazywało się, że Eile jest człowiekiem pełnym uroku, potrafiącym stworzyć w redakcji przyjazną atmosferę, a jednocześnie autorytetem, któremu współpracownicy mogą zaufać. I nawet kiedy nieznoszącym sprzeciwu tonem odrzucał czyjś artykuł, kiedy czepiał się o najdrobniejsze szczegóły z pedanterią ocierającą się o śmieszność, to myślał wyłącznie o tym, żeby kolejny numer „Przekroju” był lepszy od poprzedniego. Bo to już był ich wspólny sukces. Autora tekstu i jego. Choć może bardziej jego i autora.

– Nie tylko potrafił poruszać się w tamtej rzeczywistości – opowiada Kazimierz Wiśniak. – Potrafił też nie skłócać z sobą ludzi. I nie zrażać ich do siebie. Nigdy nie słyszałem, żeby o kimkolwiek mówił źle, co przecież Polacy bardzo lubią.

Stworzył w redakcji taką atmosferę, że nie chciało się z niej wychodzić, nawet jeśli nie miało się nic konkretnego do roboty, wspominał Kern. Przychodziło się, żeby spotkać tych samych ludzi, których widziało się wczoraj, przedwczoraj i tydzień wcześniej, z którymi skończyło się rozmawiać wieczorem, żeby rano zacząć od nowa. „Pismo redagowało się na okrągło, nie tylko w redakcji, ale też w kawiarni, w knajpie, w lecie na basenie. Często jeździliśmy razem na wakacje do Juraty czy Jastarni” – zapamiętał Kern. Nie były za to potrzebne kradnące czas, zawsze za długie i przeważnie nudne redakcyjne narady i zebrania, bo o wszystkim i tak decydował Eile: „Nazywaliśmy go «Maniuś złota rączka»”.

„Nie robił właściwie nic innego niż redagowanie «Przekroju»” – zapamiętał szefa Jan Błoński. „Zjawiał się tam wcześnie rano i wychodził późnym popołudniem, aby zabrać się w domu do rysowania – dla «Przekroju», rzecz jasna. I tak, w dwa, trzy lata, stworzył styl pisma, rozpoznawalny dziś jeszcze!”

Nie był religijny. Szanował Kościół, ale księży traktował z dużym dystansem, zwłaszcza kiedy próbowali narzucać innym ludziom moralność z kruchty. „Wyszedł ze szkoły Boya – autora Naszych okupantów” – napisał Klominek. Zmuszony do życia w kraju rządzonym przez komunistów, którzy oficjalnie propagowali ateizm, a naprawdę prowadzili z Kościołem wojnę o dusze Polaków, cierpiał podwójnie. Współpracownikom skarżył się na trudy życia „między sierpem a krzyżem”.

Bardzo wiele, jeśli nie większość, jego rysunków i ukrytych za pseudonimami myśli poświęconych było kobietom i relacjom męsko-damskim. „Życie nocne jest drogie, zwłaszcza jeśli młode i ładne”, „Inteligencja – to, czego mężczyzna szuka w kobiecie, obejrzawszy uprzednio wszystko inne”, „Bigamia – pewna powściągliwość w porównaniu z trigamią” – pisał jako Salami Kożerski. „Dobre kociaki są jak centrale międzymiastowe: stale zajęte”, „Wolimy te, które chodzą w obcisłych sweterkach, od tych, które je robią na drutach” – dodawał jako Bracia Rojek.

Stefan Kisielewski twierdził wielokrotnie, że gdyby Eile tylko mógł, to najchętniej redagowałby polskiego „Playboya”. Ale rozmów o seksie nie lubił, co zdradził Klominek: „Na wdzięki płci odmiennej był z pewnością wrażliwy, ale nie sądzę, by należał do mężczyzn, dla których sprawy seksu stanowią motor życia”. „Nie był skłonny do zwierzeń i w ogóle nie był erotycznie zaciekawiony czymkolwiek” – powiedział Annie Żebrowskiej Kern. Na obsceniczne dowcipy, rzucane czasem przez któregoś z redaktorów, reagował skrzywieniem i cytatem przejętym od królowej Wiktorii: „Nas to nie bawi”.

Publikując w „Przekroju” głośne na początku lat pięćdziesiątych opowiadanie francuskiej autorki Louise de Vilmorin Madame de... – w 1953 roku Max Ophüls nakręcił na jego podstawie film z Danielle Darrieux w roli tytułowej – kazał zmienić oryginalny tytuł na Brylantowe kolczyki, a w tekście słowa „madame de...” zastępować za każdym razem tytułem „pani baronowa”. „De” z trzema kropkami wywoływałoby, zdaniem Eilego, nieprzyzwoite skojarzenia. Oczywiście powoływał się przy tym na zjednoczoną pruderię komunistycznej władzy i Kościoła, choć zdaniem Klominka prawda była inna: „to była jego własna pruderia, dziwnie połączona z autentyczną, aż libertyńską tolerancją”.

W redakcji był wyrocznią i ostatnią instancją, od której decyzji można się było odwoływać wyłącznie do... Mariana Eilego. Autorzy byli pieszczeni, ale mieli tylko tyle swobody, na ile pozwolił im redaktor. A i to pod warunkiem, że wcześniej wypełnili wszystkie obowiązki, które im wyznaczył. Bo najważniejszy był „Przekrój”. „Nawet jak wyjeżdżałem na kilkumiesięczny rejs po Oceanie Indyjskim, musiałem zostawić zapas wierszy – inaczej Eile by mnie nie puścił” – wspominał Ludwik Jerzy Kern.

Lubił dyskusje, pod warunkiem że to on był w nich górą. Tłumaczenia, że ktoś czegoś nie wiedział, nie uznawał.

– Między mądrym i głupim jest tylko ta różnica, że jeden wie, a drugi nie wie. Dlaczego nie wie, to już nikogo nie obchodzi – wytłumaczył kiedyś brutalnie współpracownikom, wspominał Klominek. Pismo trzeba redagować tak, żeby mogła je czytać bardzo inteligentna sprzątaczka, prosty profesor i prymitywny minister, mawiał.

Trochę inaczej zapamiętał to Kazimierz Wiśniak: – Podczas pierwszej rozmowy powiedział mi, że „Przekrój” ma być dla wszystkich, i dla tramwajarki, i dla profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. A innym razem, że i dla partyjnego, i dla księdza. I taki właśnie był.

– Pismo trzeba robić lekko! – powtarzał współpracownikom. Lekko, czyli bez nadmiernego zadęcia, niezbyt pedantycznie, traktując temat swobodnie i tak samo dobierając ilustracje. No i bez „darcia ciuchów”, czyli publicystycznego rozdzierania szat, emfazy, nadużywania wielkich słów. „Marian tego nie znosił” – zapamiętał Klominek. Nawet słowo „bardzo” wykreślał z tekstów prawie automatycznie.

Bywało, choć rzadko, że wpadał w furię, wspominał Kern: „Bił wtedy pięścią w szklaną taflę biurka, która malowniczo pękała”. Merka Ziemiańska wzywała wówczas szklarza, który wymieniał szybę na redaktorskim stole. Kern zapamiętał trzy, może cztery takie wizyty szklarza.

„Przekrój” w czasach Eilego był dziełem sztuki, napisał Stefan Bratkowski. A sam Eile nie był zwykłym redaktorem, był czarodziejem dziennikarstwa, który tworzył to dzieło sztuki w warunkach wymagających ekwilibrystyki. Komponował pismo: „Raz w życiu miałem z nim okazję dłużej pogadać; w ciągu niespełna godziny, szkicując od niechcenia, skreślił na oczach zachwyconego rozmówcy siedem wariantów rozwiązania graficznego jednej tylko strony, każdy wielokolorowy, każdy inny, każdy oryginalny”.

Andrzej Klominek nie raz podczas redakcyjnych kolegiów był świadkiem, jak Eile zaczynał rysować strony nowego „Przekroju”, jeszcze zanim zapadły ostateczne decyzje, co wchodzi do numeru. Na byle kawałku papieru pojawiały się graficzne ozdobniki, rysuneczki. Irytował się, gdy zastępca próbował go mitygować. Tłumaczył, że jest przede wszystkim plastykiem.

– Ja tak nie umiem – mówił – ja muszę najpierw materiał zobaczyć, żeby móc decydować.

Był artystą, który umiał wszystko: pisał, tłumaczył, rysował, wymyślał dowcipy, przyciągał ludzi utalentowanych. Tylko w ten sposób mógł stworzyć pismo takie jak „Przekrój” – uważał Bratkowski: „Fenomen, bez którego polska inteligencja nie byłaby taka, jaka była, a i Polska cała byłaby może bardzo inna...”.

Agnieszka Osiecka napisała w Szpetnych czterdziestoletnich, że można oczywiście czepiać się Eilego za różne rzeczy, które robił i których nie robił. Można krytykować go „z prawa” i „z lewa”. Za to, że nie rozumiał rewolucji, i za to, że chcąc przetrwać stalinizm, niewiele zrobił, żeby potrząsnąć duszami młodych Polaków. Można, ale ona nie ma zamiaru tego czynić: „Ponieważ uważam Eilego za geniusza, a «Przekrój» za arcydzieło sztuki redaktorskiej wszystkich czasów”. Dedykując Eilemu w 1965 roku swoją książkę Prosto od krowy, Melchior Wańkowicz nie miał wątpliwości: „Najbardziej operatywnemu redaktorowi w PLR”.

Klominek powiedział mu kiedyś, że niepotrzebnie tak się męczy, cyzelując i pieszcząc aż do ostatniej minuty przed uruchomieniem maszyn każdą stronę nowego numeru. Przecież przy podłym papierze, na jakim „Przekrój” jest drukowany, przy coraz bardziej zdezelowanych maszynach i kiepskich farbach czytelnik i tak niczego z tych starań nie zauważy i nie doceni. Eile posmutniał.

– Janka, słyszysz? Andrzej mówi, że grafika jest niepotrzebna. W takim razie ja nie mam po co żyć – powiedział do Ipohorskiej tak przesączonym żałością głosem, że Klominek nigdy więcej nie odważył się podać w wątpliwość sensu maniakalnego, jak twierdził, perfekcjonizmu Eilego.

To był czasem powód sporów z innymi grafikami i przyczyna skrywanej, ale wyczuwalnej niechęci do Eilego ze strony Daniela Mroza. „Marian narzucał swoją indywidualność, swój styl i swoje pomysły, nie dając innym pola do popisu” – wspominał Klominek. Nawet kiedy próbował ograniczyć swoje zapędy i obiecywał innym autorom, że tym razem nie będzie ingerował w ich pracę, to i tak prędzej czy później zaczynał się wtrącać. A im silniejszą osobowość miał grafik, tym łatwiej było o konflikt. Tak było na przykład z Januszem Marią Brzeskim, autorem winiety „Przekroju”. Przed wojną Brzeski pracował w pismach koncernu IKC i próbował przenieść tamten styl do nowej rzeczywistości. Nie podobały mu się zmiany wprowadzane przez Eilego. Odszedł z redakcji na przełomie lat 1950 i 1951.

Między Eilem i Mrozem iskrzyło od początku. Kiedy Mróz przyszedł do redakcji, miał już 33 lata i nie bardzo chciał naginać się do wymogów swojego wykładowcy z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. A Eile zbyt cenił jego rysunki, żeby stawiać sprawę na ostrzu noża. Nawet gdy jego zdaniem Mróz przesadzał, zapominając, że „Przekrój” ma nadawać się także do czytania, a nie wyłącznie do oglądania. „Hamowali się obaj” – zapamiętał Klominek.

Po latach, w ostatnim przed śmiercią wywiadzie, Mróz jednak przyznał: – Stworzył mnie Marian Eile. I przywołał zdanie, które kiedyś od Eilego usłyszał, zrozumiałe zapewne przede wszystkim dla nich obu: „Bo ja, panie Danielu, to jestem taki Picasso, a pan jest Paul Klee”.

Być może trochę zazdrościł Mrozowi, że może skupić się tylko na rysowaniu. On takiego komfortu nie miał. „Zdaje się, że Marian skrycie bolał nad tym, że nie zdobył prawdziwego powodzenia jako malarz” – napisał Klominek.

– Nie lubiłem jego obrazów – mówi Kazimierz Wiśniak. – Malował jakieś abstrakcje, które wyglądały dobrze w „Przekroju” jako przerywnik, ornament, ilustracja, ale nie mam przekonania, czy to było prawdziwe malarstwo.

Kiedyś zrobił scenografię do jakiejś współczesnej sztuki, granej w salce kameralnej Teatru Słowackiego. W spektaklu była mowa o malarstwie, więc wymyślili z reżyserem, że elementem przedstawienia będzie prawdziwa aukcja jego obrazów. Ale publiczność potraktowała to jako żart.

Raz pozwolił sobie na ewidentne kumoterstwo, oczywiście pod lekkim przekrojowym płaszczykiem. W kwietniu 1958 roku tygodnik opublikował na dwu kolumnach kilkanaście abstrakcyjnych rysunków i grafik opatrzonych sensacyjną informacją, że ich autorem jest nastolatek. Tytuł brzmiał: Najmłodszy dorosły malarz. Ma lat zaledwie 15, ale jego prace nie mają nic wspólnego z dziecięcą twórczością, pisał w towarzyszącej reprodukcjom notce autor ukryty za kryptonimem Top.

Topem był sam Eile. Zwracał uwagę na doskonałą kompozycję, ciekawe ujęcie tematu i interesującą kolorystykę obrazów („... przeważa czerwony i oranż, bo malarz przechodzi teraz «okres» tych kolorów”). Podkreślał, nieco na wyrost, jak bardzo rzadko się zdarza, by ktoś w tak młodym wieku znalazł w malarstwie własny styl. Ponieważ jednak w przypadku nastoletniego twórcy naśladownictwo było widoczne dość wyraźnie, więc postanowił wytłumaczyć się z zachwytów: „Pewne wpływy (Picasso) świadczą właśnie o dorosłości tej sztuki, bo dzieci takim wpływom nie ulegają”. Dopiero na końcu notki pojawiła się informacja: Autorem obrazów jest młody Wacław Kisielewski, syn pisarza i posła. Ale to, że Eile często gościł u Kisielewskich także po odejściu Stefana z „Przekroju”, pozostało tajemnicą redakcji i krakowskiego poliszynela.

Nie próbował być mądrzejszy od czytelników „Przekroju”, ale nie zamierzał im schlebiać. Uważał, że redaktor nie powinien promować tego, co sam lubi, ale nie może też ulegać gustom czytelników. Bo to prosta droga do obniżania poziomu. „Dobre pismo robi się przeciw czytelnikom, o stopień wyższe niż czytelnicy” – tłumaczył Kernowi. A oni powoli się podciągają i dzięki temu kochają swoje pismo. Dlatego trzeba promować to, co jest dobre i wartościowe. Nawet jeśli samemu się tego nie lubi.

Bo najważniejsze to nie pozostawić czytelnika obojętnym. Dobrze, kiedy jest zachwycony, ale czasem lepiej, kiedy się oburza i reaguje wymysłami. Reakcja po przeczytaniu tekstu albo obejrzeniu rysunku może być: „ach, jakie to śliczne!”, ale równie dobrze, kiedy jest negatywna: „irytujące”, „wstrętne”, „idiotyczne”, „co to właściwie znaczy?”. „Zaciekawić czytelnika, podrażnić, nie pozostawić go obojętnym – o to nam głównie chodziło” – zapamiętał Klominek.

Eile przyznał się w wywiadzie, że nie lubi literatury fantastycznej, a mimo to drukował opowiadania H.P. Lovecrafta, Raya Bradbury’ego czy Stanisława Lema. Bo tak trzeba. Na przykład, tłumaczył, osobiście nie lubi starożytnej rzeźby greckiej. Bo jest zbyt wygładzona i dopracowana, a to go zwyczajnie męczy. Czuje jednak, że są to arcydzieła, więc w „Przekroju” musi być dla nich miejsce. „Nigdy nie występowałem przeciwko szpinakowi, choć nie lubię szpinaku” – powiedział kiedyś Kernowi.

Z zupełnie innego powodu uważał, że literaturę należy w każdej epoce tłumaczyć na nowo, wspominał Ludwik Jerzy Kern. Nawet jeśli coś jest przetłumaczone od dawna i w dodatku jest przełożone bardzo dobrze. Ludzi po prostu odrzuca od starego języka, tak jak odrzuca ich od starej sukienki albo futra. Nie chcą używać języka archaicznego, tak jak nie chcą nosić starych ubrań. „Dzieła oryginalne, zwłaszcza te najwyższej klasy, prawie nigdy się nie starzeją, natomiast tłumaczenia ich starzeją się prawie zawsze” – wyjaśniał współpracownikom.

Rzadko dopuszczał do polemik na łamach „Przekroju”, pisał Klominek: „nie lubił prasowych sporów z wycieczkami osobistymi i złośliwościami” i nie pozwalał na nie innym autorom. W pierwszych latach istnienia pisma jeszcze się czasem zdarzały i zwykle dotyczyły tematów politycznych. W miarę rosnącej popularności tygodnika Eile coraz mniej widział powodów, żeby zajmować się kimś, kto próbuje wyrobić sobie nazwisko, atakując „Przekrój”: „Stosowaliśmy klasyczną prasową metodę wyrażania antypatii i dezaprobaty. Niemcy nazywają to totschweigen: zabić milczeniem”.

Choć był w tym także element politycznej kalkulacji. Polemika z „Trybuną Ludu” czy innym partyjnym organem, który zaatakował „Przekrój” za drobnomieszczaństwo i nierewolucyjne schlebianie gustom jednocześnie inteligentnych sprzątaczek, prostych profesorów i prymitywnych ministrów, była niemożliwa, bo i tak od początku było wiadomo, po czyjej stronie musi być racja. A gdyby było inaczej, cenzura zadbałaby, żeby znalazła się po właściwej. Doświadczenie przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy na kolumnach „ogłoszeniowych” pojawiały się jeszcze polemiki, było dostatecznie bolesne, żeby zrozumieć decyzję Eilego. Pisało się wtedy różne rzeczy nieprzynoszące zaszczytu ani autorowi, ani „Przekrojowi”, tłumaczył po latach Klominek.

Eile uważał też, że niewiele jest rzeczy wystarczająco ważnych i ciekawych, żeby poświęcać im całą stronę „Przekroju”, zwłaszcza w latach, kiedy tygodnik miał ich tylko 16, z rzadka zwiększając objętość do 24. „Uparcie powtarzał: nie ma takiego artykułu, który nie mógłby być krótszy” – zapamiętał jedno z redakcyjnych przykazań Koźniewski.

„Miał zwyczaj, że przyjmując tekst do druku, od razu, w ciemno, skreślał pierwszy akapit” – wspominał Lucjan Kydryński. Tylko wtedy, gdy chciał się podroczyć, sprostował Andrzej Klominek. Choć sam czasem musiał z naczelnym walczyć, by uratować potrzebny kawałek tekstu albo... zaspokoić miłość własną autora, który oczywiście uważał, że redakcja chce wykreślić najlepszy i najbardziej istotny fragment jego artykułu. Eile był przekonany, że autorzy zaczynają zwykle od niepotrzebnych wstępów, które najczęściej nic nie wnoszą, a tylko nudzą czytelnika. Można więc bez żalu się ich pozbyć. A jeśli naprawdę nie dawało się tekstu skrócić, zdarzało mu się opatrzyć go uwagą: „Początek nudny, ale potem bardzo ciekawe”. Wierzył święcie w redaktorską intuicję, oczywiście przede wszystkim własną.

– Byle idiota potrafi ocenić tekst, który przeczytał; ja oceniam materiały, których nie czytałem, i nigdy się nie mylę – zapamiętał przechwałki szefa Klominek. W rzeczywistości, zdradził, czytał teksty bardzo uważnie.

Od stałych autorów tygodnika wymagał wyłączności. Mogli oczywiście mieć inne zajęcia, pisać książki i scenariusze, występować w radiu albo telewizji, projektować scenografie w teatrze, ale artykuły powinni zamieszczać tylko w macierzystym piśmie. Miał im za złe drukowanie gdzie indziej nawet takich tekstów, których sam w „Przekroju” nigdy by nie puścił. Chodziło o nazwisko. „Autor «Przekroju» powinien być autorem «Przekroju»” – uważał. Są pisma – takim były zdaniem Eilego „Wiadomości Literackie” – gdzie najważniejsi są autorzy i właściwie wszystkie teksty drukowane są na ich odpowiedzialność. I są takie jak „Przekrój”, redagowane i komponowane według przyjętego stylu i formy, w których autorzy muszą pogodzić się z nawet daleko idącymi ingerencjami i obróbką tekstu. „Przeciętny czytelnik nie mówi «ten a ten napisał to a to», mówi: «w, Przekroju’ napisali»” – zapamiętał Klominek słowa Eilego.

Walczył za to o etaty w piśmie nawet dla tych autorów, którzy gdzie indziej pracowali za ryczałt. Na przykład dla rysowników. Uważał, że przynajmniej tak wynagrodzi im mizerne honoraria, które płacił „Przekrój”. Były niewspółmierne do dochodów, jakie przynosił tygodnik utrzymujący dzięki temu inne pisma wydawane przez partyjny koncern prasowy. Dużo bardziej politycznie słuszne i posłuszne, za to skrajnie deficytowe.

Redaktorem był doskonałym, ale korektorem dużo gorszym. Uważał na przykład, że interpunkcja powinna kierować się zasadami logiki, niekoniecznie zaś gramatyki akademickiej. I czasem stawiał mechanicznie kropkę w środku zdania, które po prostu uznał za zbyt długie. Stale przypominał współpracownikom: „Unikajcie przymiotników” – zapamiętała Radomińska. Choć bywało, że sam kaleczył język, nadużywając mowy potocznej. Zdarzały mu się nawet błędy ortograficzne, kiedy na przykład pisał Maków Podhalański przez „ch”. Przekrojowa korektorka, Joanna Kalkowska, zażartowała kiedyś, że na jednej ze stron nowego numeru naczelny wyjątkowo nie wprowadził prawie żadnej zmiany, tylko w słowie rzeka poprawił „rz” na „ż”. Ale to akurat nie była prawda.

„Ciągle się musiał opędzać, tłumaczyć, wyjaśniać – i bardzo go to denerwowało. Chciał robić pismo, uczyć studentów w Akademii Sztuk Pięknych i projektować dekoracje teatralne, a tak mu zawracano głowę...” – wspominał Kazimierz Koźniewski. Któregoś dnia kazał zainstalować nad drzwiami swojego gabinetu czerwoną żarówkę. „Jak w burdelu” – skwitował Zygmunt Strychalski. Kiedy świeciła, nikomu nie wolno było do szefa wchodzić, wspominał Kern. Zaglądając wtedy nieśmiało do jego gabinetu i pokazując przez uchylone drzwi, że ma do zatwierdzenia swoją cotygodniową rubrykę „ROZmaitości”, słyszał wściekły ryk, że każdy wchodzi do jego pokoju jak krowa do obory. I on, Eile, zrobi z tym wreszcie porządek, bo to się musi zmienić. Ale na koniec zapraszał delikwenta do środka:

– No chodź, już chodź, jak wszedłeś i mi przeszkodziłeś.

Był tylko jeden człowiek, który mógł wejść do gabinetu redaktora naczelnego, nie narażając się na awanturę, napisał Kern: „Mogła się palić czerwona żarówka, mogło w przedpokoju czekać paru prezydentów, a jako pierwszy zawsze i tak wchodził pan Piotruś”.

Pan Piotruś handlował rowerami na krakowskim targowisku zwanym Tandetą i znał się na ich naprawie, a więc był figurą bardzo ważną, bo w pierwszych latach po wojnie wszyscy w redakcji jeździli na rowerach. Także Marian Eile. Pojazd miał jeszcze przedwojenny, łódzkiej firmy Stanisława Rędzi, z przerzutką, trzema biegami i trąbką samochodową zamiast dzwonka, którą przywiózł mu z Londynu ambasador Michałowski.

Kilka lat później, kiedy pojawiły się w redakcji pierwsze samochody, pana Piotrusia zastąpił mechanik samochodowy. I stał się postacią jeszcze ważniejszą. „Eile kochał samochody” – zdradziła Maria Radomińska.

Pierwszym autem redaktora naczelnego „Przekroju” był włoski fiat 600. Kiedy tylko go kupił i pokochał, zaczęli pisać wspólnie z Ipohorską (on jako Salami Kożerski, ona jako Paulinka Rojek) opowieść o kłopotach i przygodach posiadaczy samochodów. Nosiła tytuł Czar Twoich kółek. Już w pierwszym odcinku Jak kupuje się samochód ujawnili, kto spośród sławnych Polaków ma własne auto. I jakie! Celebryckich nazwisk, w tym takich z pierwszych stron gazet i ekranów raczkującej telewizji, było sto sześć. Prywatne samochody, których posiadaczy ujawnił „Przekrój”, były zwykle dość niewielkie i raczej mało luksusowe. Ale były i budziły powszechną zazdrość! Warszawami jeździli na przykład Adolf Dymsza, Xawery Dunikowski i Jerzy Kawalerowicz, wartburgami Danuta Szaflarska i Stefan Wiechecki „Wiech”, francuskimi simkami Jan Brzechwa i Andrzej Wajda, enerdowskimi P-70 Stanisław Lem oraz Stanisław Mrożek. Tylko Aleksander Ford, ówczesny dyktator polskiej kinematografii, miał prawdziwego mercedesa 230.

Samochody kupowało się wówczas na talony „od premiera Cyrankiewicza”, których szafarzem był szef Urzędu Rady Ministrów Janusz Wieczorek (a w terenie pomniejsi dygnitarze, dysponujący pulą aut przyznaną przez „centralę”), więc publikacja listy była co najmniej aktem niedyskrecji, żeby nie powiedzieć nieodpowiedzialnym wybrykiem. Za to na pewno przysporzyła „Przekrojowi” czytelników. Zresztą redaktorzy tygodnika też korzystali z przywileju niedostępnego innym. Eile „przy pierwszym wozie z talonu nie korzystał («to nie mój styl»). Potem już tak” – ujawnił Andrzej Klominek.

Ale nie plotkarski początek powieści był najważniejszy. Był rok 1959. Auta były trudno dostępne, drogie, często się psuły, a mimo to były obiektem powszechnego pożądania. Więc Czar był tyleż historią perypetii pechowego samochodziarza, co krytyką ustroju, który posiadanie przez obywateli prywatnych samochodów uważał za burżuazyjny wymysł. A poza tym był coraz bardziej zajęty rozwiązywaniem problemów, które najpierw sam stworzył.

OdcinkiCzaru Twoich kółek ukazywały się w „Przekroju” co tydzień od marca, aż nagle w jednym z lipcowych numerów autorzy poinformowali, że to już koniec. Zdecydowała władza. Eilego wezwano do Warszawy i polecono zawiesić druk. „Ponieważ była to szkodliwa działalność antypaństwowa, polegająca na propagowaniu prywatnej motoryzacji” – wspominał. Z tych samych powodów – „Czar budził niezdrowe apetyty konsumpcyjne, był snobistyczny, drobnomieszczański” – nie pozwolono Wydawnictwu Iskry opublikować go w wersji książkowej. I to mimo podpisanej już umowy, ubolewał Klominek. Nie pomógł nawet fortel autorów: kończąc druk, napisali, że resztę można będzie przeczytać w książce, która ukaże się za pół roku. Partia nie uległa szantażowi.

Po kilku fiatach „sześćsetkach” (własnych i Ipohorskiej, która samochód co prawda kupiła, ale oddała Marianowi) Eile miał jeszcze niewiele większego fiata 1100, jednak szybko się go pozbył, a potem fiata 850, z którego był dużo bardziej zadowolony.

Samochód był dla Eilego symbolem niezależności, zapamiętał Jerzy Kisielewski. Ale nie miał chyba zbyt wielkich złudzeń co do klasy posiadanych pojazdów. Kiedyś chłopiec, widząc dwie rajdowe rury wydechowe w dość skromnym autku redaktora, zapytał go, czy pomagają.

– Tak, temu, co je robi... – odparł Eile.

„To była świetna postać! Taki rodzaj łagodnego cynizmu” – wspominał Jerzy Kisielewski.

Kierowcą Eile był średnim, miał kilka wypadków, raz nawet dachował, ale porażki samochodowe starannie ukrywał. „Był przekonany, że jest carusem kierownicy. Ale raczej nie był” – ocenił Kern.

Auto służyło mu do wyjazdów nad morze i do Zakopanego, skąd znajomi i ciotka Kazimiera Rychterowa – nieodmiennie, jak przed wojną, zaczynał od skrótu K.C.K., czyli Kochana Ciociu Kaziu – otrzymywali rysowane lub wręcz malowane przez Eilego kartki. Ofrankowywał je jak zwykłe widokówki i wysyłał pocztą. Raz był to rysunek szusującego z Gubałówki lub Kasprowego Wierchu narciarza, innym razem mocno wydekoltowana dziewczyna niosąca szampana.

Rysunki nawiązywały zwykle do miejsc, z których je wysyłał, lub informacji na odwrocie. Na kartce z Paryża namalował tacę z owocami morza, słabo wówczas dostępnymi na sterowanym coraz bardziej centralnie socjalistycznym rynku w Polsce. Czasem nanosił „poprawki” na już istniejący obrazek. W sierpniu 1949 roku wakacje spędzał nad Bałtykiem. Z Ustki wysłał cioci Kazi widok portu i wybrzeża miasteczka. „Leje tylko i zimno okrutnie” – dodał. Informując K.C.K. o pracy nad spektaklem w jednym z krakowskich teatrów, namalował ustawione w nieładzie, jedno na drugim: stary piecyk, popiersie cesarza Franciszka Józefa, nieczynny zegar, telefon, słoje z rybkami i lustro. „Rysunek przedstawia (na odwrocie) rupieciarnię w rekwizytorni teatru krakowskiego, gdzie są nagromadzone razem najdziwniejsze rzeczy” – informował. Na Boże Narodzenie 1949 roku wysłał pocztówkę przedstawiającą opalającą się nad wodą w pełnym słońcu rozebraną dziewczynę. Na odwrocie napisał: „1) Wesołych Świąt, 2) U nas wszystko w porządku, 3) Premiera w Łodzi poszła dobrze, (...) 6) Fafik ma apetyt”.

Na kartce witającej nowy 1951 rok namalował wszystko, czego życzył adresatom: domek, samochód, łódkę i statek na morzu, czyli zapowiedź dalekich podróży. A żeby życzenia na pewno się spełniły, dodał podkowę, kominiarza i słonika.

Z podróży wracał do Krakowa, którego nigdy nie pokochał, choć mieszkał w nim do końca życia. W ciasnym, bardzo skromnie umeblowanym – nie licząc stereofonicznego sprzętu grającego – dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Małej. Niedaleko Drukarni Narodowej, gdzie mieściła się redakcja „Przekroju”. Dopiero pod koniec życia, już w okresie poprzekrojowym, otrzymał pracownię na Litewskiej, w której zmarł.

Przez blisko czterdzieści lat spędzonych w Krakowie nigdy nie był na Wawelu. Choć podobno miał zamiar.

– W przyszłą niedzielę będę akurat miał czas... – powiedział Koźniewskiemu. Nie poszedł.

„Synonimem ojczyzny była dla niego droga z Krakowa do Warszawy przez Kielce. Opowiadał, że będąc w Paryżu, zawsze za nią tęsknił” – napisała Maria Radomińska.

Ale najważniejszy był „Przekrój”. Dla pisma Eile był gotów na ustępstwa i kompromisy, czasem idące bardzo daleko. Wiedział, że ma wrogów, którzy tylko czekają, żeby zaatakować go za jego bezpartyjność i zapatrzenie na Zachód. I zabrać mu ukochany „Przekrój”.

Nie udziela się nigdzie, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś za dużo, co mogłoby mu zaszkodzić, zanotował w lutym 1966 roku w dzienniku Tadeusz Kwiatkowski, krakowski pisarz i scenarzysta. Publicznie nie wypije nawet kieliszka wódki, żeby komuś nie przyszło do głowy, że to lubi. Samochody kupuje zawsze w tym samym kolorze, żeby wszyscy myśleli, że to ciągle to samo auto: „Doskonale wie, na jakim świecie żyje, i nigdy się nie wychyla” – dodał. Dzięki temu trwa, choć kilka razy był już na wylocie. No i ma, gdzie trzeba, przyjaciół, którzy go chronią.

„Był to prawdopodobnie jeden jedyny człowiek w ówczesnym PRL-u, któremu do głowy nie przyszło, żeby awansować wyżej” – wspominał Kern. Uważał, że szefowanie „Przekrojowi” jest zajęciem tak fascynującym, że blednie przy nim nawet posada ambasadora w jakimś bogatym kraju na zachodzie Europy.

A kariera w dyplomacji była w Polsce Ludowej marzeniem, które pielęgnowało bardzo wielu.

List Mariana Eilego do Kochanej Cioci Kazi, czyli Kazimiery Rychter, 1935 r.

Od „Hej!” do „4-tego Wymiaru” CZYLI JAK MAŁY MARIAN WYMYŚLIŁ „PRZEKRÓJ”

Ojciec Mariana Eilego, Henryk, był z wykształcenia prawnikiem, z zawodu wojskowym – wszystko przez zakręt historii, w efekcie którego w 1914 roku patriotyczna młodzież po prostu musiała iść do wojska. Z zamiłowania był historykiem i to zapewne przynosiło mu najwięcej radości.

Matka, Gustawa Rychterówna, prowadziła dom i dawała lekcje fortepianu. To ona zapraszała do domu artystów: aktorów, śpiewaków i malarzy.

– Wiesz, ja zawsze pamiętam, że to mojej matce zawdzięczam, iż zostałem artystą – powiedział po jej śmierci Marian Eile.

Siostrą Gustawy była Kazimiera, przyjaciółka Brunona Schulza, znana przed wojną recytatorka, podróżująca po szkołach w całej Polsce z koncertami tzw. żywego słowa. Była ukochaną „ciocią Kazią” Mariana. Do końca życia wysyłał jej z krajowych i zagranicznych podróży rysowane przez siebie pocztówki.

Henryk Eile studiował prawo najpierw w Wiedniu, a później na Uniwersytecie Jagiellońskim. Naukę skończył w roku 1903 i szukał dla siebie miejsca w podzielonym między zaborców kraju. Gdy w 1914 wybuchła długo wyczekiwana przez Polaków wielka wojna, później nazwana pierwszą światową, wstąpił do Legionów. Sformowana przez Józefa Piłsudskiego Pierwsza Kompania Kadrowa wyruszyła 6 sierpnia z podkrakowskich Oleandrów w stronę granicy dzielącej polskie ziemie zagarnięte przez Austro-Węgry i Rosję, a już dwa dni później Henryk Eile zgłosił się w punkcie werbunkowym, by bić się o wolność ojczyzny. Trafił do Departamentu Wojskowego Naczelnego Komitetu Narodowego, czyli nieformalnego polskiego rządu, którego członkowie początkowo wcale nie myśleli o odzyskaniu niepodległości, a raczej o poszerzeniu monarchii austro-węgierskiej o trzeci człon – Polskę.

Nie poszedł na front, spędził wojnę w intendenturze, zajmując się – najpierw w NKN, a później także w Komisji Wojskowej Tymczasowej Rady Stanu – zaopatrzeniem i wypłatą zasiłków dla rodzin legionistów. Kiedy wojna się skończyła i powstała wolna po 123 latach Rzeczpospolita Polska, Henryk Eile, już wtedy kapitan, został w armii. Najpierw w czasie wojny polsko-bolszewickiej, a po zawarciu pokoju w departamencie gospodarczym Ministerstwa Spraw Wojskowych zajmował się tym, czym wcześniej w legionach: aprowizacją armii i opieką nad rodzinami żołnierzy. Odszedł z wojska w stopniu pułkownika w roku 1929. W cywilu został radcą w Ministerstwie Rolnictwa, a później w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych II RP.

Pisać zaczął już wcześniej: książki z dziedziny historii wojskowości, na temat znaczenia armii dla rozwoju przemysłu, o administracji wojskowej w Księstwie Warszawskim. Z czasem coraz więcej i już nie tylko o wojsku. Zainteresowania miał szerokie: historia polskich powstań w XIX wieku, teatr, rozbudowa Warszawy. Pisał też artykuły do gazet, nawet do „Wiadomości Literackich”, najważniejszego tygodnika kulturalnego II RP, wygłaszał pogadanki przez radio. Dwa lata po kolejnej wielkiej wojnie, nazwanej już drugą światową, zdążył nawet napisać kilka artykułów do redagowanego przez syna „Przekroju” i wydać książkę Miasta – Rzemiosło – Cechy (Rozkwit i upadek). W 1949 roku zmarł.

Andrzej Klominek, który przepracował z Marianem Eile ponad dwadzieścia lat, wspominał, że szef „Przekroju” był zaskakująco cierpliwy i wyrozumiały dla nudziarzy będących przekleństwem każdej redakcji. Pod jednym warunkiem, musiał usprawiedliwiać ich wiek i... mundur. Przedwojennych oficerów, którzy pojawiali się w „Przekroju”, przynosząc swoje wspomnienia, traktował zawsze bardzo uprzejmie, choć to, co proponowali, zwykle nie nadawało się do druku.

„Ludzi starych traktował z uderzającą delikatnością” – napisał Klominek.

– Bo on mi tak przypomina mojego ojca, kiedy był stary i chory – powiedział mu Eile po wizycie kolejnego starego wiarusa w redakcji.

Marian urodził się 7 stycznia 1910 roku we Lwowie, ale tuż po wojnie rodzina przeniosła się za ojcem do Warszawy. Zamieszkali przy ul. Szczyglej 5, pod numerem pierwszym. Klominek zapamiętał pisemko, które dorosły już Marian przyniósł któregoś dnia do redakcji „Przekroju”. Nazywało się „Hej!” i było od początku do końca zredagowane i narysowane przez kilkuletniego chłopca. Miniatura przyszłego „Przekroju”, napisała Maria Teresa Radomińska. Druk wyszperała wśród pamiątek rodzinnych ciotka Kazimiera.

„To był «Przekrój» w zarodku. Ten sposób rozmieszczenia materiału, krótkie zabawne teksty, te rysuneczki, ramki i kolorki, różne rodzaje pisma” – dodał Klominek. Tylko raz w życiu zdarzyło mu się zobaczyć coś podobnego. To było w muzeum Picassa w Barcelonie, gdzie obejrzał szkicownik malarza, który liczył sobie wtedy dziewięć, może dziesięć lat. W notesie było wszystko, czym mały Pablo miał w przyszłości zadziwić świat. A jeszcze młodszy Marian stworzył wizję magazynu, który miał zacząć redagować dopiero dwadzieścia kilka lat później.

W 1921 roku Eile rozpoczął naukę w Państwowym Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Kolegami ze szkolnej ławy byli Jerzy Hryniewiecki, po wojnie znany architekt, projektant nieistniejącego już stołecznego Stadionu Dziesięciolecia, i Władysław Pożaryski, w przyszłości wybitny geolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. „Należał do zdolnych, ale nie najzdolniejszych chłopców” – po latach wspominał Mariana Pożaryski. Piątki dostawał rzadko, najczęściej czwórki, z matematyki zwykle tróje. Imponował mu ksiądz katecheta, kapelan warszawskiej straży pożarnej, który w dzień św. Floriana, patrona strażaków, przychodził do szkoły w mosiężnym, błyszczącym hełmie. Jak większość nastolatków Eile lubił sport, latem grywał w tenisa, zimą w hokeja w drużynie klasowej. Uwielbiał lekcje malowania, które prowadził Jan Olszewski, sam jako malarz raczej mało znany, ale uczeń Wojciecha Gersona.

Chłopcy byli w czwartej klasie, gdy postanowili wydawać własne pismo. Nie chcieli dołączyć do oficjalnej szkolnej gazetki „Ku słońcu”, którą redagowali uczniowie starszych klas. „Marian Eile był duszą i głównym orędownikiem przedsięwzięcia” – zapamiętał Pożaryski. Ale zrealizować pomysł udało im się dopiero dwa lata później, gdy mieli już po szesnaście lat. Najpierw powstało klasowe kółko literackie, a potem dyrekcja zgodziła się na wydawanie przez szóstoklasistów miesięcznika „4-ty Wymiar”: „Redaktorem pisma był oczywiście Marian Eile”. Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1927 roku, napisany ręcznie (dopiero kolejne przepisywane były na maszynie) i powielony na hektografie. Gazetka kosztowała 40 groszy, czyli tyle co dwa bilety tramwajowe. Kolportowana była głównie wśród uczniów młodszych klas.

W artykule wstępnym – podpisanym „Red.”, ale Pożaryski ujawnił, że autorem był Eile – można było przeczytać: „Nasze pismo ma być wyrazem naszych zapatrywań i dążeń, bez względu na to, czy one będą się podobać czytelnikom i czy zdobędą ich poklask. Chcemy być sobą”.

Nie wiadomo, co zaszkodziło redakcji bardziej: buńczuczna deklaracja niezależności czy powodzenie, którym pisemko zaczęło się cieszyć, ale już po trzecim numerze „4. Wymiaru” (ukazał się w kwietniu) władze gimnazjum zakazały wydawania kolejnych. „Dyrekcja szkoły obudziła się, widząc, jak inicjatywa wymyka się jej z rąk” – wspominał Pożaryski. Redakcja musiała zejść do podziemia; gazetka ukazywała się nadal, ale już bez zgody dyrektora. Zmieniła też tytuł, na „Histornik”, bo redakcja pracowała głównie na lekcjach historii, które najwyraźniej nie były nadmiernie absorbujące.

Wydawali „Histornik”, choć z nieznaną częstotliwością, aż do matury. W 1929 roku redakcja wystawiła dodatkowo szopkę noworoczną „Histornika”. „Jej autorem był głównie Eile” – napisał Pożaryski.

Prolog naśladował Wstęp do bajek biskupa Ignacego Krasickiego:

Był uczeń, który życie wstrzemięźliwie pędził,

Był Dyrektor, co nigdy nie łajał, nie zrzędził, (...)

Był Marian, co dowcipy układać się lenił,

Był Stasio, co czerwienią nigdy się nie mienił, (...)

Był Sawej, co mniej mówił, za to więcej myślał,

Był Ździsio, co przygód walecznych nie zmyślał,

A cóż to jest? Referat? Wszystko to być może

Prawda! Jednakże ja to między bajki włożę!

Marianem, który tylko w bajce lenił się układać dowcipy, był oczywiście Eile.

Maturę typu matematyczno-przyrodniczego Marjan (tak zapisano jego imię na świadectwie dojrzałości) Tadeusz Adam Eile złożył w maju 1929 roku. Oceny ze wszystkich podstawowych przedmiotów: języka polskiego, francuskiego, historii, przyrodoznawstwa, matematyki, fizyki z chemią były identyczne – „dobrze”. Stopień bardzo dobry otrzymał jedynie z religii i ćwiczeń cielesnych. Na świadectwie umieszczono także informację o wyznaniu maturzysty: rzymskokatolickie.

Orzeczenie Komisji Immatrykulacyjnej Uniwersytetu Warszawskiego o przyjęciu Mariana Eilego na I rok prawa

Rozrywka też niegłupiaCZYLI POPRAWKA Z EKONOMII

Studia Eile rozpoczął w 1929 roku na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego – dlaczego akurat tam, nie wiadomo – jednak już po roku zmienił uczelnię na Uniwersytet Warszawski. Oficjalnym powodem przenosin było zbyt późne złożenie uzupełniającego egzaminu maturalnego z łaciny, co powinien był zrobić, by móc kontynuować naukę. Zdał dodatkowy egzamin dopiero latem 1930 roku (z wynikiem dostatecznym), już po egzaminach kończących pierwszy rok w Poznaniu, do których nie przystąpił. A to oznaczało zawalenie roku. Wtedy poprosił o przyjęcie na Wydział Prawa UW.

Studentem Uniwersytetu Warszawskiego został 30 października 1930 roku. „Przyjęty na pierwszy kurs jako rok drugi na tym kursie” – wpisano w indeksie nr 35942.

Kurs obejmował zwyczajowe na studiach prawniczych zajęcia: teorię prawa, prawo rzymskie, historię ustroju dawnej Polski, dawne polskie prawo sądowe, historię prawa na zachodzie Europy, prawo familijne, socjologiczne elementy teorii prawa, filozofię prawa. Na kolejnych latach dochodziły przedmioty szczegółowe: prawo państwowe, międzynarodowe, kościelne, ale także ekonomia społeczna, historia socjalizmu i polityka przemysłowa (na roku drugim), prawo i postępowanie karne, prawo cywilne i administracyjne (rok trzeci), prawo pracy, prawo handlowe, nauka o ustroju sądów powszechnych, a także psychiatria sądowa (rok czwarty). Eile słuchał wykładów rektora UW prof. Ignacego Koschembahra-Łyskowskiego (prawo rzymskie i prawo zachodniej Europy), prof. Eugeniusza Jarry, po drugiej wojnie światowej wykładowcy na Oksfordzie (filozofia i teoria prawa), prof. Karola Lutostańskiego, autora reformy polskiego prawa rodzinnego II RP (prawo cywilne), Stanisława Śliwińskiego, współautora kodeksu karnego i procedury karnej (postępowanie karne), Wacława Makowskiego, ministra sprawiedliwości w kilku rządach i ostatniego marszałka Sejmu II RP (prawo karne).

Nie był studentem najbardziej pilnym. Pierwszy rok zakończył z wynikiem ogólnym dobrym, ale drugi już tylko z dostatecznym i poprawką z ekonomii społecznej. Na dostateczną oceniła jego wiedzę także komisja egzaminacyjna na koniec roku trzeciego, choć już bez poprawki. Egzaminy końcowe na koniec czwartego roku złożył 22 czerwca 1934 z wynikiem ogólnym – dobrym.

W dokumentach przechowywanych w Archiwum UW zachował się druk wypełniony ręcznie przez Eilego, a w nim kilka ważnych deklaracji. Język ojczysty: polski, wyznanie – podobnie jak na świadectwie dojrzałości – rzymskokatolickie. Jest także ogłoszenie opublikowane w „Monitorze Polskim” o zgubieniu przez Mariana Eilego dowodu akademickiego i legitymacji studenckiej.

W czasie studiów wyjeżdżał do Paryża, gdzie po wojnie będzie spędzał niemal co roku po kilka tygodni. Podróżował też do Rumunii. W liście, który wysłał do ciotki Rychterówny, narysował stoliki osłonięte barwnymi markizami przed kawiarenką na Plaza Carolui w miasteczku Brăila. „Załączam wyrazy uznania dla moich doskonałych rysunków” – dopisał na końcu listu zwykły w korespondencji z ciocią Kazią żart.

Chyba dopuszczał myśl o rozpoczęciu kariery prawniczej. Jesienią 1934 roku złożył nawet wniosek o przyjęcie do warszawskiej Rady Adwokackiej, a rektor UW, prof. Stefan Pieńkowski, wydał zaświadczenie, że absolwent „nie podlegał” w czasie studiów karom dyscyplinarnym. Niewiele jednak z tego wyniknęło. Coraz bardziej wciągały go inne zajęcia, zaczął malować, przygotowywał pierwsze projekty scenografii. Ale najpierw, jak wszyscy młodzi mężczyźni zdolni do służby wojskowej, trafił na rok do podchorążówki.

Niektórych armia wzywała na przeszkolenie od razu po maturze, Marian Eile dostał powołanie dopiero po ukończeniu studiów. Szkołę podchorążych rezerwy artylerii w Włodzimierzu Wołyńskim ukończyli przed nim najdłużej urzędujący premier PRL Józef Cyrankiewicz i Kazimierz Sławiński, autor powieści Przygody kanoniera Dolasa, na podstawie której powstał film Jak rozpętałem II wojnę światową. Po nim tę samą podchorążówkę zaliczyli Zdzisław Antoni Jeziorański, który do historii przeszedł jako Jan Nowak-Jeziorański, słynny kurier z Warszawy i przez ćwierć wieku dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, oraz pisarz Gustaw Herling-Grudziński, autor przejmującego opisu kilkunastu miesięcy spędzonych w sowieckim łagrze – Inny świat.

Nie wyniósł z wojska miłych wspomnień, zapamiętał opowieści Eilego Andrzej Klominek. Podchorążych, czyli kanonierów z cenzusem, traktowano w Włodzimierzu Wołyńskim co prawda lepiej niż żołnierzy służby zasadniczej, ale on był z natury stuprocentowym cywilem, nastawionym do życia absolutnie antykoszarowo. W dodatku nie lubił koni. Twierdził, że to zwierzęta głupie i złośliwe, a w szkolnych koszarach było ich dużo, ktoś przecież musiał ciągnąć działa podczas ćwiczeń. Maria Radomińska napisała, że ta antypatia zaczęła się w dniu, w którym ciągnięta przez konia armata przejechała Marianowi przez stopę. Od tamtej pory nawet do pobliskiego sklepiku starał się jeździć samochodem.

Szkolenie podchorążych obejmowało umiejętności, jakich wymagano od prawdziwych kawalerzystów, w tym woltyżerkę, co Eile wspominał z obrzydzeniem. „Marian, typowy mieszczuch i krótkowidz rozpaczliwy, wykonujący w swoich okularach woltyżerskie ewolucje pod komendą srogiego wachmistrza, to wizja okrutna” – uznał Klominek.

W czasie służby pojechał wraz z innymi podchorążymi do Krakowa, by wziąć udział w sypaniu Kopca Niepodległości, któremu dopiero po śmierci Józefa Piłsudskiego nadano imię Marszałka. Ale miasta nie poznał, akurat właśnie tego dnia wypadła mu warta. „Stałem na bocznicy i pilnowałem wagonów” – wspominał. Pierwszy raz w życiu zobaczył Kraków dopiero późną zimą 1945 roku, kiedy przyjechał pod Wawel redagować „Przekrój”.

Kurs podchorążych w Włodzimierzu ostatecznie ukończył, a kilka lat później, gdy wybuchła wojna, był już podporucznikiem. To oznacza, że w latach 1936–1939 musiał odbyć dodatkowe szkolenie wojskowe, wymagane do nominacji na stopień oficerski.

Pod koniec maja 1935 roku trafił do szpitala. Powodem był wyrostek robaczkowy. Ze szpitala słał do Kazimiery Rychterówny pocztówki z rysowanymi przez siebie historyjkami. Pierwsza opowiadała historię chorego, który dzielnie znosi diagnozę konsylium: „pod nóż”, potem nerwowy czas oczekiwania, operację, którą oprawca w lekarskim kitlu przeprowadza piłą do cięcia drzew, by na koniec wrócić między żywych jak bohater, na pięknym rumaku. Po operacji poinformował ciotkę, że czuje się już dobrze, szwy zostaną wkrótce zdjęte, ale pisanie w łóżku jest niewygodne, więc przechodzi do części rysunkowej, gdzie przedstawi portrety ludzi, którzy jak on chorowali na zapalenie ślepego wyrostka. Narysował króla Stefana Batorego, Alberta Einsteina, Georga Bernarda Shawa, tytułową bohaterkę sztuki Henryka Ibsena – Norę, Juliusza Cezara i konia Aleksandra III – Bucefała. „Wnioski oczywiste” – podsumował.

Na kolejnej kartce ze szpitala znalazł się cykl „Zabawy dorosłych”. Na pierwszym rysunku łysawy gość przy stoliku, na którym stoi butelka, przygląda się pożądliwie tancerce topless. „Oto pierwsza rozrywka, śpiew, wino i kobitka” – podpisał obrazek. Na drugim uzbrojeni w pałki i noże mężczyźni biją grupkę innych, odzianych w chałaty i jarmułki (jeden wisi już nawet na lampie): „Druga zabawa niebrzydka, nazywa się: «Bij żydka»”. Na trzecim rysunku mężczyzna wyciąga ręce w stronę kozy („Dawno tę zabawę znano, sodomji nosi miano”), a na kolejnym coś wrzeszczy („Rozrywka też niegłupia, powiedzieć czasem «dupa»”). Najbardziej „rozrywkowe” były jednak zabawy wojenne. Na pierwszym obrazku: „Ci ślicznie się bawili, Tatusia gazem zaczadzili”, a na drugim, z samolotami bombardującymi domy: „Ale najbardziej śmieszne, gdy wioska leci w powietrze”.

Na ostatniej kartce ze szpitala informował ciocię, ile radości może dać operacja ślepego wyrostka (oczywiście odpowiednio to ilustrując). Otóż tylko jedna – jedna! – operacja warta jest tyle co: 8 kg cukru, 7 grzechów głównych, sześcioraczki za jednym zamachem, 5 kół u wozu, 4 asy w pokerze, 3 domki w Podkowie Leśnej, wreszcie – 2 noce z Gretą Garbo.

Po wyjściu ze szpitala wyjechał nad morze. Stamtąd też słał do ulubionej ciotki wieści. Kartka wysłana 2 sierpnia z Jastarni zawierała „biuletyn pogody” i była podzielona na dwie części: słoneczną i jasną (z podpisem „wczoraj”) oraz ponuro-deszczową („dziś”). Najczęściej podpisywał pocztówki imieniem, czasem skrótem „mar”, a raz po królewsku: My Marjan I Rex. Niżej dopisał: „tylko monarchja zbawi Polskę”.

KonkursReinkarnacje pana Grypsa, „Wiadomości Literackie” nr 52–53 z 1937 r.

Konkursy pana GrypsaCZYLI W „WIADOMOŚCIACH” U GRYDZEWSKIEGO

Do „Wiadomości Literackich”, największego (choć ta wielkość nigdy nie przekroczyła 20 tysięcy egzemplarzy nakładu) i najważniejszego (co do tego nie ma wątpliwości) tygodnika kulturalno-społecznego międzywojennej Polski, Eile trafił z ulicy.

Oczywiście czytał „Wiadomości” i oczywiście marzył, żeby drukować tam swoje rysunki, ale nie przyszło mu do głowy, by prosić kogokolwiek o protekcję u słynnego redaktora „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego. Po prostu któregoś dnia zaniósł mu cykl rysunków prezentujących psy współpracowników „Wiadomości”. Grydzewski psy kochał, był wydawcą miesięcznika „Przyjaciel psa”, w którym publikowali najlepsi autorzy „Wiadomości”, więc młody rysownik miał nadzieję, że temat go zainteresuje.

Późnym popołudniem (Grydzewski przyjmował interesantów między piątą a szóstą, bo wcześniej szykował kolejne numery pisma) Eile zadzwonił do mieszkania na drugim piętrze w kamienicy przy Złotej 8, gdzie mieściły się „Wiadomości”. Drzwi otworzył osobiście redaktor. Rzucił okiem na rysunki i powiedział, żeby przyjść po odpowiedź pojutrze. „Wiedziałem, że mój ociec go zna, jednak nie wymieniłem swego nazwiska” – opowiadał Eile Kernowi. Wrócił po dwóch dniach i usłyszał krótkie: „Zaakceptowane”. To był sukces, bo w „Wiadomościach” rysowali wtedy najlepsi: Jerzy Zaruba, Władysław Daszewski i Zdzisław Czermański.

Nie ma pewności, kiedy dokładnie Eile przyniósł rysunki Grydzewskiemu ani jak długo czekał na ich opublikowanie. Zapamiętał tylko, że było ich piętnaście, i opowiedział Kernowi, jak wyglądały dwa z nich. Na pierwszym pies Tadeusza Boya-Żeleńskiego, autora szargających imię Adama Mickiewicza Brązowników, obsikiwał pomnik wieszcza. Na drugim czworonóg Antoniego Słonimskiego, złośliwego teatralnego recenzenta tygodnika, ujadał na Teatr Polski, który poeta często i ostro krytykował. Ale takich rysunków w żadnym z numerów „Wiadomości” nie ma.

Na ostatniej stronie drugiego numeru „Wiadomości Literackich” z 1937 roku ukazał się za to cykl zatytułowany „Ich zwierzęta”, też pełen aluzji. Musiały być dla czytelników „Wiadomości” oczywiste, bo dotyczyły osób ze świata polityki, pisarzy, artystów i oczywiście autorów tygodnika.

Słabość eterycznej poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej do lotników (jeden był kochankiem, drugi został mężem) była tajemnicą poliszynela, więc nikogo nie dziwiło, że zamknięty w klatce ptaszek pisarki jest tak naprawdę samolocikiem. Bajeczne bogactwo robiącego światową karierę Jana Kiepury też było powszechnie znane, więc nikogo nie mogło zaskoczyć, że należąca do niego kura znosi jajka warte 73 tys., 100 tys., a jedno nawet milion złotych. Żółw Zenona Miriama Przesmyckiego wlokący pod górę wydanie Poezji Cypriana Kamila Norwida przypominał o stawianych Przesmyckiemu – także przez „Wiadomości” – zarzutach, że ukrywa przed czytelnikami wiersze poety, powołując się na konieczność naukowego opracowania jego spuścizny. Spór o to stał się nawet przedmiotem trwającego wiele miesięcy postępowania sądowego.

Dwa z siedmiu rysunków kpiły z zajadłych antysemitów: ostro wojującego z „Wiadomościami” Adolfa Nowaczyńskiego i Stanisława Piaseckiego, redaktora naczelnego endeckiego tygodnika „Prosto z Mostu”. Bryś Nowaczyńskiego obszczekiwał uciekającego na latarnię pejsatego Żyda, a faszerowanemu szczupakowi Piaseckiego towarzyszył świecznik przypominający menorę, ale z pięcioma ramionami zamiast siedmiu. Była to zapewne aluzja do żydowskich korzeni Piaseckiego. Na kolejnym rysunku struś należący do ministra oświecenia publicznego Wojciecha Alojzego Świętosławskiego – to za jego czasów wprowadzono na polskich uczelniach tzw. getto ławkowe – chował głowę w pasek na widok bijących się przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego studentów. Antysemickie awantury wywoływane przez endeckich korporantów były wówczas nie tylko na tej uczelni smutną codziennością.

Ile wyniosło honorarium za opublikowane rysunki, Eile nie zapamiętał. Najważniejsze, że początek został zrobiony, choć droga do stałej współpracy z „Wiadomościami” była jeszcze długa i wyboista. Grydzewski przygotowywał kolejne numery tygodnika sam, od początku do końca. Wymyślał tematy, zamawiał rysunki i redagował teksty, decydował o wyglądzie i łamaniu kolejnych stron, zajmował się korektą, załatwiał papier, pilnował druku i kolportażu. Nieformalnym sekretarzem redakcji był Władysław Broniewski, ale jego zatrudnienie było właściwie rodzajem stypendium, bo na pijącym coraz więcej poecie raczej trudno było polegać. Zwłaszcza kiedy raz w roku redaktor wyjeżdżał na kilka tygodni do Paryża, by tam rozejrzeć się w nowościach literackich, zaliczyć wszystkie ważne spektakle, obejrzeć wystawy. Na czas nieobecności zostawiał pięć – sześć numerów prawie gotowych do druku. Rezerwował w nich tylko niewielkie miejsce na aktualności, a poza tym zawsze mogło się wydarzyć coś nieprzewidzianego. I to właśnie Grydzewskiego niepokoiło. Teoretycznie powinien go zastępować nieprzewidywalny Broniewski, w praktyce stało się to zadaniem Eilego. „Wyjeżdżając, okropnie się denerwował, że te swoje ukochane «Wiadomości» musi zostawić, i pewno dlatego mnie się udało wkręcić do redakcji” – opowiadał Kernowi.

Nie oznaczało to jednak, że może coś robić zupełnie samodzielnie. Owszem, był prawdopodobnie jedynym człowiekiem w historii „Wiadomości”, który złamał kilka numerów tygodnika w zastępstwie Grydzewskiego. Ale dla własnego dobra musiał to robić tak, żeby nikt nie zdołał dostrzec zmiany.

Zaczynał od przygotowywania tzw. witryn „Wiadomości Literackich”. Niewielkie scenografie reklamujące kolejne numery tygodnika stały się w Warszawie instytucją, ale powstały z przyczyn bardzo praktycznych. Administracja „Wiadomości”, którą kierował Antoni Borman, mieściła się w niewielkim lokalu po sklepie przy ulicy Królewskiej (dziś teren placu Piłsudskiego). Pomieszczenie było ciasne, ale miało sporą witrynę, którą warto było wykorzystać. Ktoś wpadł na pomysł, żeby umieszczać tam dekoracje zapowiadające najciekawszy artykuł nowego numeru pisma. Projektowali je różni plastycy, ale od 1937 roku najczęściej Eile. „Liczę, że zrobiłem 50 do 60 tych witryn, a może i więcej” – opowiadał Kernowi. Za każdą dostawał od 15 do 30 złotych plus zwrot kosztów użytych materiałów.

Potrzebne elementy przygotowywał w domu, montaż odbywał się już na miejscu. Wszystko robił sam, tylko do rozbierania starych dekoracji miał pomocnika. W redakcyjnej hierarchii stał niżej nawet niż on, zapamiętał Eile. Młody człowiek bardzo chciał coś w „Wiadomościach” opublikować. Grydzewski kolejne jego propozycje odrzucał, ale pomocnik nie tracił nadziei i co tydzień przychodził rozbierać dekoracje. Nazywał się Stanisław Dygat, po wojnie został znanym pisarzem, felietonistą i scenarzystą wielu filmów.

Dwie witryny Eilego wywołały skandal. Pierwszą kazała usunąć policja, drugą Borman, żeby uniknąć awantur malarki Zofii Stryjeńskiej.

Policja interweniowała, gdy z witryny zaczęła wylewać się czerwona farba imitująca krew. „Wiadomości” drukowały fragment nowej książki Michała Choromańskiego Zazdrość i medycyna, więc Eile postanowił umieścić w oknie stół operacyjny, poskręcane z papieru ludzkie kiszki i szpitalne wiadro. Wokół porozrzucał watę i opatrunki, wszystko to obficie polewając czerwoną farbą. A ponieważ miał jej dużo, więc wyszedł na ulicę i chlusnął na zewnętrzną stronę szyby. Farba zaczęła ściekać na chodnik, który do „Wiadomości” już nie należał, więc policja kazała witrynę rozebrać w ogóle.

Jednak dużo gorzej Eile wspominał scysję ze Stryjeńską, którą Grydzewski uwielbiał i nazywał „księżniczką sztuki polskiej”. „Wiadomości” publikowały wywiad z malarką i reprodukcje jej słynnych Tańców polskich, a on zrobił w witrynie ich parodię. Stryjeńska się wściekła. Kiedy zobaczyła Eilego, rzuciła się na niego z parasolką. Goniła go z Królewskiej aż do kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, krzycząc: „Trzymać go!”. Musiał uciekać nie tylko przed urażoną ilustratorką, ale i ludźmi usiłującymi zatrzymać domniemanego złodzieja. Borman kazał wystawę natychmiast rozebrać. „Powiedział, że już woli mieć do czynienia z policją niż ze Stryjeńską. A najzabawniejsze, że ja byłem i do dziś jestem zwolennikiem Stryjeńskiej” – opowiadał Eile Kernowi.

Współpraca z „Wiadomościami” dawała dochód (niewielki) i popularność (większą). Zapamiętał Eilego z tego okresu Ryszard Matuszewski, przyszły wybitny eseista, krytyk i tłumacz, wtedy współzałożyciel Klubu Artystycznego „S”. Przychodził do klubu w towarzystwie Jerzego Michałowskiego, po wojnie dyplomaty, a wówczas młodego prawnika, oraz dwóch pięknych dziewcząt, studentek warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jedną była Marysia Skoczylasówna, córka wybitnego grafika Władysława Skoczylasa, drugą, która „przykuwała wzrok urodą”, Monika Żeromska, córka Stefana Żeromskiego. Matuszewski był przekonany, że także Eile studiuje na ASP, dopiero później dowiedział się, że to autor witryn „Wiadomości”, które z zainteresowaniem oglądał.

Kiedy Eile dostał wreszcie w tygodniku etat i niewielką pensję, Grydzewski zaprosił go do Lijewskiego, jednej z najdroższych wówczas w Warszawie restauracji. Bardzo „fasoniastej”, pochwalił się Eile Kernowi. Po przystawkach redaktor zamówił gotowanego sandacza, którego podawano z wody. Kelner przy gościach wyławiał rybę z kociołka, rozwijał ze srebrnej foli, nakładał masło i drobno posiekane kawałki jajka na twardo. Ta kolacja miała mniej więcej takie samo znaczenie, co po wojnie wizyta w dziale personalnym i podpisanie umowy o pracę, opowiadał świeżo upieczony współpracownik „Wiadomości”.

Oczywiście nie oznaczało to wcale, że zajął w redakcji jakieś szczególnie istotne miejsce. Najważniejsi nadal byli słynni współpracownicy tygodnika: Tuwim, Słonimski i Boy, z którymi Grydzewski spotykał się w „Ziemiańskiej”. Tam odbierał od nich teksty i wypłacał honoraria. Eile był za młody, by dopuszczono go do takiej zażyłości. „Ci z «Ziemiańskiej» znali mnie, czasem poklepali po ramieniu” – wspominał, ale to było wszystko: „Ja byłem straszny gówniarz”. Słyszał tylko, że spośród redakcyjnych tuzów popierają go Iwaszkiewicz, Zaruba, także Słonimski, a zwalcza sam prezes Pen Clubu, autor głośnej Mitologii Jan Parandowski. „Uważał, że te wszystkie «Grypsy« i inne moje pomysły obniżają poziom «Wiadomości«” – opowiadał Kernowi.

Bo Eile już na etacie zaczął wymyślać konkursy dla czytelników. Tak właśnie narodził się pan Gryps, skomponowany z kawałków fotografii ludzik z dorysowaną kulistą głową. Fotomontaże pojawiały się wtedy na łamach gazet bardzo często. W „Wiadomościach” były zwykle połączone z wymyślanymi przez Eilego konkursami, które miały zwiększać sprzedaż tygodnika.

Numery z konkursami pana Grypsa podnosiły nakład „Wiadomości Literackich” nawet dwukrotnie, chwalił się Eile. Przychodziło cztery – pięć tysięcy odpowiedzi, co przy nakładzie tygodnika było wynikiem imponującym, ale mocno obciążało nieliczną redakcję. Wtedy Eile wymyślił taki sposób wyłaniania zwycięzcy, żeby nie trzeba było otwierać wszystkich kopert i szukać dobrych odpowiedzi. Otóż wystarczyło wyciągnąć jedną spośród nadesłanych kopert i sprawdzić, czy zawiera prawidłową odpowiedź. „Jeśli nie, to ponownie losować. I to wszystko” – tłumaczył Kernowi.

Konkursy były różne. Tylko w roku 1937 aż trzy. W numerze z 27 czerwca pan Gryps wyruszał w reklamowaną już na pierwszej stronie Wesołą podróż naokoło świata. Wielki konkurs geograficzny „Wiadomości Literackich” (projektował i wykonał Marian Eile). Zadaniem czytelników było odgadnięcie na podstawie fotomontaży, w którym z dwudziestu trzech miejsc Gryps się akurat znajdował. W Luwrze oglądał Monę Lizę, w Australii wspinał się na Górę Kościuszki, a w Jerozolimie poszedł pod Ścianę Płaczu. W Chinach jadł pałeczkami myszy, w Detroit zwiedził fabrykę Forda, w Meksyku spotykał się z ukrywającym się przed zemstą Stalina Lwem Trockim, a w Hollywood odwiedził aktorkę Joan Crawford w jej garderobie. Czytelnicy nadesłali aż 2684 odpowiedzi.

Kilka miesięcy później „Wiadomości” ogłosiły kolejny konkurs: Marzenia senne pana Grypsa. Tym razem uczestnicy mieli odgadnąć na podstawie snów pana Grypsa, jaką książkę ostatnio przeczytał. Był wśród lektur oczywiście Pan Tadeusz (Gryps ratował przed mrówkami Telimenę w bieliźnie), było Quo vadis (Gryps jako Ursus walczył z bykiem, na którego grzbiecie przywiązano Ligię). Były Zaklęte rewiry Henryka Worcella, Ryby śpiewają w Ukajali Arkadego Fiedlera i oczywiście Zazdrość i medycyna Choromańskiego (dwaj medycy tnący piłą do drewna delikwenta na stole operacyjnym), skoro tyle rozgłosu dodała powieści poświęcona jej witryna. Ale była też klasyka światowa: Hamlet Szekspira, Don Kichot Cervantesa, Boska komedia Dantego, był nawetKapitał Karola Marksa.

Ostatni w 1937 roku numer „Wiadomości” przyniósł jeszcze jeden konkurs Eilego – Reinkarnacje pana Grypsa. Okazało się, że Gryps wierzy w wędrówkę dusz, a rysunki pokazywały, jak wyobraża sobie wcześniejsze wcielenia. „Snobizm każe mu wierzyć, iż w poprzednich swoich wcieleniach był zawsze sławnym człowiekiem” – tłumaczył czytelnikom Eile. Był więc Arystofanesem i Talesem z Miletu, Hannibalem prowadzącym słonie przez Alpy i cesarzem Kaligulą, który uczynił swego konia senatorem. Sławnym podróżnikiem Marco Polo, który dotarł do Chin, i królem Hammurabim ustanawiającym słynny kodeks. Był też Johannem Sebastianem Bachem, czego czytelnicy mieli się domyślić po pierwszych taktach Preludium C-dur zapisanych maczkiem na partyturze. Ba, był nawet Wandą, która wolała rzucić się do Wisły, byle tylko nie pójść za Niemca, a także Esterką romansującą w krzakach z królem Kazimierzem Wielkim.

Nagrody za rozwiązanie konkursów były atrakcyjne, nawet bardzo. Za pierwsze miejsce w konkursie Wesoła podróż p. Grypsa zwycięzca zdobył bilet na przelot samolotem z Warszawy do Palestyny i z powrotem (wartości 1404 złotych). Drugą nagrodą był 25-dniowy rejs transatlantykiem „Kościuszko” z Gdyni, przez Lizbonę, Casablankę, Maderę, Azory i Londyn z powrotem do Gdyni (wartości 450 zł). Za trzecie miejsce można było wybrać rejs „Batorym” Na fiordy Norwegii (330 zł) lub „Polonią” Do Piramid (290 zł). Fundatorami głównych nagród były Polskie Linie Lotnicze „LOT” oraz Linie Żeglugowe „Gdynia – Ameryka”. Kolejne nagrody też były nie do pogardzenia, obejmowały rejsy i przeloty na nieco krótszych trasach. Zwycięzca konkursu Marzenia senne pana Grypsa wygrał maszynę do pisania Corona, wartości 420 zł, a laureat Reinkarnacji pana Grypsa czterolampowy odbiornik radiowy Telefunken-Super Fenomen o wartości 340 zł. Pensja urzędnika państwowego lub nauczyciela wynosiła wówczas około 250–300 złotych.

W jednym z dwudziestu trzech obrazków Wesołej podróży Eile popełnił błąd. Wędrujący przez biegun południowy Gryps spotkał niedźwiedzia, a tam, w przeciwieństwie do bieguna północnego, niedźwiedzi nie ma. „Posypały się listy z pretensjami, że rozwiązanie jest nieprawidłowe” – opowiadał Eile. Dla wszystkich, którzy zauważyli pomyłkę (w sumie 84 osoby, które tym razem trzeba było zapewne odszukać), redakcja ufundowała książki. A w numerze „Wiadomości” z rozwiązaniem konkursu ukazało się wyjaśnienie, podpowiedziane zresztą przez jednego z czytelników, że chodziło o specjalną odmianę niedźwiedzia, występującą wyłącznie na biegunie południowym – Ursus Lapsus, czyli niedźwiedź błąd.

Konkursy i fotomontaże Eilego były przez czytelników lubiane i pamiętane. Odbiło się to ich autorowi czkawką w Peerelu, kiedy ktoś „życzliwy” doniósł Jerzemu Borejszy, szefowi wydawnictwa Czytelnik, do którego należał „Przekrój”, że szkalujący generalissimusa fotomontaż w londyńskich „Wiadomościach”, zatytułowany Koronacja Stalina, wyszedł spod ręki Eilego. Naprawdę był dziełem duetu Jan Lewitt i Jerzy Him. Obaj po drugiej wojnie światowej wybrali emigrację i zostali w Londynie.

Pan Gryps pokazuje pani Joan Crawford Warszawę, „Wiadomości Literackie” nr 52–53 z 1938 r.

Pozwolenie na lwaCZYLI „WIADOMOŚCI” TROCHĘ EILEGO

Wspominając Grydzewskiego i pracę w „Wiadomościach”, Marian Eile pochwalił się, że to on stał za debiutem w piśmie Brunona Schulza. Opowiadanie Ptaki z tomu Sklepy cynamonowe miało nie spodobać się redaktorowi naczelnemu i trafiło do lewej dolnej szuflady jego biurka, co zwykle oznaczało ostateczny pogrzeb tekstu. Bo Grydzewski nie słuchał nikogo. „Nawet Boy na klęczkach nie namówiłby go na drukowanie czegoś, czego drukować nie miał ochoty” – wspominał Eile w rozmowie z Kernem.

Proza Schulza na pewno nie była w stylu Grydzewskiego, natomiast Eile, który dzięki ciotce Rychterowej osobiście poznał niezwykłego pisarza z Drohobycza, był przekonany o jego talencie. Tylko nic nie mógł zrobić.

Ale latem, jak co roku, nadszedł dzień, kiedy Grydzewski wyruszył do Paryża, zostawiając redakcję na głowie Eilego. Oczywiście wszystkie numery były jak zwykle pieczołowicie zaplanowane i ułożone, ale w którymś niespodziewanie zaingerowała cenzura. Zwolniło się miejsce i Eile zdecydował, że wyciągnie z szuflady naczelnego skazane na niebyt opowiadanie Schulza.

Mieczysław Grydzewski po powrocie do Warszawy miał z niewzruszoną miną odbierać gratulacje, że wcześniej niż inni poznał się na talencie Schulza i odważnie opublikował tę świetną prozę. A potem już bez żadnych zastrzeżeń drukował kolejne teksty i rysunki Schulza.

Eile nie usłyszał za niesubordynację nawet jednego słowa nagany. Ale pochwały też nie. „Nic. Milczenie” – opowiadał Kernowi. Powtarzali potem tę historię Klominek i kolejni autorzy, ufając opowieści Eilego.

Piękna historia, tylko że nieprawdziwa. Ptaki rzeczywiście ukazały się w „Wiadomościach Literackich”, ale już w 1933 roku, a więc prawie trzy lata wcześniej, nim pojawił się w redakcji Marian Eile. W kwietniu 1935 na dwóch bitych kolumnach dużego formatu Grydzewski opublikował ilustrowany rysunkami autora fragment kolejnej powieści Schulza Sanatorium pod Klepsydrą, a w numerze gwiazdkowym tego samego roku opowiadanie Emeryt. W lipcu 1936 „Wiadomości” przyniosły Ostatnią ucieczkę ojca, a na Gwiazdkę inny kawałek powieści Schulza – Martwy sezon.

Podobnie jest z bardzo efektowną opowieścią o zgubionym przez Eilego rękopisie Przedwiośnia Stefana Żeromskiego. Powieść po raz pierwszy ukazała się w 1924 roku nakładem Wydawnictwa Jakuba Mortkowicza. Według Eilego – bez obszernych fragmentów obejmujących nawet jedną szóstą książki. Nie był tylko pewien, czy zakwestionowała je cenzura, czy może to sam Mortkowicz przestraszył się rewolucyjnego wydźwięku dzieła. Trzy, może dwa lata przed wojną Grydzewski uznał, że warto usunięte kawałki powieści opublikować, przy okazji wabiąc czytelników literacką sensacją. Miał nawet dogadać się w sprawie ich druku z Mortkowiczem, co byłoby jednak dość trudne, bo wydawca zmarł w 1931 roku. Oficyna jednak działała, więc we wspomnieniu mogło chodzić o żonę lub córkę Jakuba.

Dalsza część opowieści nie mogła jednak być już tylko przejęzyczeniem. Zgodnie z legendą redaktor „Wiadomości” miał wysłać po rękopis właśnie Eilego. Ze Złotej na Mazowiecką, gdzie mieściła się oficyna Mortkowiczów, było blisko, ale Eile po odebraniu rękopisu postanowił coś jeszcze załatwić w innej części miasta. Wsiadł do tramwaju i tam rzekomo zgubił rękopis. „Mortkowicz-Olczakowa [Hanna, córka Jakuba – M.U.] do końca wojny ze mną nie rozmawiała i nie podawała mi ręki” – opowiadał Kernowi. Zaczęła się z nim witać dopiero po wojnie, podczas której spłonęło archiwum wydawnictwa, w tym także – stwierdził Eile – niewydane manuskrypty Żeromskiego. „Widocznie doszła do wniosku, że i tak ten rękopis by się u nich spalił” – przekonywał. I tę właśnie historię powtórzył za Eilem i Kernem Andrzej Klominek, dodając jeszcze od siebie, iż Hanna Mortkowicz-Olczakowa przeprosiła się z winowajcą tak bardzo, że nawet zaczęła pisywać do „Przekroju”.

Historia zgubienia rękopisu Przedwiośnia nie jest prawdziwa. Autograf istnieje. W całości. Został uratowany z podziemi zbombardowanej podczas powstania warszawskiego kamienicy przy Mazowieckiej. Po wojnie był w rękach córki pisarza, w 2002 roku trafił do Biblioteki Narodowej. A sam Grydzewski, pisząc w publikowanych po wojnie notatkach z cyklu Silva rerum o powieści Żeromskiego, nawet słowem nie wspomniał, że istniały jakieś niedrukowane fragmenty, które chciał opublikować.

– Kiedyś powiedział, że jego największym osiągnięciem w „Wiadomościach Literackich” było to, że na stronie z encykliką papieską włamał ogłoszenie prezerwatyw. I że to przeszło! – wspominał Eilego Lucjan Kydryński. Takich opowieści, nie całkiem prawdziwych, ale bardzo dobrze wymyślonych, było na pewno dużo więcej.

W gwiazdkowym numerze z 1938 roku redakcja „Wiadomości Literackich” świętowała piętnastolecie istnienia. Aż 48 stron pisma poświęcono z tej okazji Warszawie. Znalazły się na nich archiwalia (Oczami panów żurnalistów – wybrał Henryk Eile, ojciec Mariana, i Sałatka starowarszawska Juliana Tuwima), reportaże (Warszawa w nocy Marii Kuncewiczowej i Warszawa podziemna Adolfa Rudnickiego i Włodzimierza Wiskowskiego), rysunki (m.in. Jerzego Zaruby i Ryszarda Szałasa), fotografie (Obiektyw szuka tematu) i cykl Warszawa w oczach... m.in. Krakowa, Lwowa, Wilna, Łodzi, Zakopanego. Był scenariusz filmu Warszawa przyszłości, artykuły o architekturze, sztuce i przedmieściach stolicy. Był sąd nad Warszawą, którą oskarżał o grzechy prawdziwe i wyimaginowane krytyk i historyk sztuki Karol Wiktor Zawodziński, a bronił pisarz Jarosław Iwaszkiewicz, oraz opowieść o zwierzętach w mieście pióra Ireny Krzywickiej z ilustracjami Mai Berezowskiej. Były też zamówione przez Eilego rysunki dzieci z kilku szkół z Polesia, czyli ówczesnej Polski C, które pierwszy raz w życiu przyjechały na wycieczkę do stolicy. Dzieci rysowały przede wszystkim to, co wcześniej znały wyłącznie ze zdjęć: auta na szerokich ulicach, tramwaje, ale także Zamek Królewski, Belweder i... zwykłe, żelazne łóżko marszałka Piłsudskiego.

Na ostatniej stronie pojawiła się gra towarzyska autorstwa Eilego – Pozwolenie na lwa, czyli spacer po stolicy. Gracz, którego zadaniem było uzyskanie urzędowej zgody na sprowadzenie do Warszawy żywego lwa, musiał pokonywać kolejne biurokratyczne przeszkody, by wreszcie pozwolenie otrzymać.

Do gry potrzebna była zwykła kostka i tyle pionków, ile osób zamierzało wziąć w niej udział. Grający posuwali się o taką liczbę oczek, jaka wypadła na kostce, zdobywając punkty i urzędowe załączniki, opłacając wpisowe i grzywny. Na koniec wszystkie punkty („wartość punktu nie powinna wynosić więcej niż 1 zł, gdyż jest to gra towarzyska, a nie hazard” – głosiła instrukcja) trafiały do zwycięzcy. Gra, owszem, była towarzyska, ale jednocześnie bardzo krytyczna wobec urzędowej i społecznej rzeczywistości II RP.

Już na starcie gry uczestnik wpłacał 25 punktów „frycowego”, a potem ruszał w podróż przez stołeczne urzędy i instytucje. Białe cyfry oznaczały pola obojętne, pod czarnymi kryły się przeszkody. Na przykład pod numerem 9 Urząd Skarbowy. Gracz, który trafił na to pole, wypadał z zabawy na dwie kolejki. Ale to nie był koniec perypetii z fiskusem. Pod 12 czekał kolejny referent i odsyłał petenta z powrotem na pole 9. A kiedy wreszcie grający pokonał dwójkę urzędników, trafiał na polu 15 do samego naczelnika urzędu, a ten odsyłał go pod numer 6, do ogrodu zoologicznego. Tam gracz dowiadywał się, iż dyrekcja zoo nie jest kompetentna do udzielania zgód na wwożenie zwierząt, i tracił kolejny ruch.

Później wcale nie było lepiej. W Izbie Kompensacyjnej, kryjącej się pod numerem 58, gracza informowano, że otrzyma zezwolenie pod warunkiem, że „w zamian wywiezie czterech Żydów, łącznej wartości sprowadzonego lwa. Pionek traci i ruch, i dużo zdrowia”. W Zarządzie Miejskim (pole 65) trzeba było oddać aż pięć punktów na koszty założenia we wszystkich warszawskich ogrodach tabliczek z napisem „Lwy prowadzić na smyczy”. Na polu 71 uczestnik gry trafiał do Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, by tam opłacić lwu polisę od pożaru i gradobicia (koszt sześć punktów). Cztery kolejne punkty musiał oddać w Ministerstwie Rolnictwa (numer 73) w zamian za zaświadczenie, że posiada dość piasku, by urządzić wybieg dla lwa. A w Starostwie Grodzkim nie tylko wpłacał cztery punkty, ale musiał też złożyć cztery fotografie 6 × 9 cm przedstawiające lwa na jasnym tle, poświadczone na odwrocie przez administrację domu.

Oczywiście były też pola, gdzie grający mógł zdobywać i punkty, i pieniądze. Na przykład odwiedzając redakcję „Wiadomości Literackich” (numer 23) i rozwiązując konkurs Pan Gryps w Tworkach, otrzymywał aż dwadzieścia punktów, a wygłaszając w Polskim Radio (pole 79) pogadankę na temat „Pasze treściwe w hodowli lwów”, zyskiwał trzy punkty jako honorarium. Pięć punktów można było dostać za zwrócenie uwagi kierowcy czerwonego samochodu nieprawidłowo objeżdżającemu wysepkę koło Belwederu (numer 87).

Tryumfował gracz, który jako pierwszy docierał na pole numer 93, czyli do Baru Europejskiego. Tam spotykał Wacka, człowieka, który wiedział, kto i co może w Warszawie załatwić. Wacek „mimo spóźnionej pory telefonicznie uzyskuje dla grającego pozwolenie na sprowadzenie lwa”.

Oczywiście w specjalnym numerze „Wiadomości” nie mogło zabraknąć pana Grypsa, i to aż na dwóch kolumnach. Oprowadzał po Warszawie Joan Crawford, absolutną gwiazdę ówczesnego kina. Było bardzo romantycznie. Spacer w Łazienkach, kąpiel w stawie przy pałacu (co prawda zakończona interwencją policjanta!), zwiedzanie Starówki, gołębie na Rynku Starego Miasta, wieczorem romantyczny taniec na rozświetlonej lampami ulicy. Wreszcie zapowiadający dalszy ciąg namiętny pocałunek w oknie hotelowego pokoju, po czym gasło światło. Koniec.

Praca w „Wiadomościach” była prestiżowa, ale niesamodzielna, bo o wszystkim decydował Grydzewski. Być może właśnie dlatego Eile włączył się w 1938 roku w prace zespołu przygotowującego nowy tygodnik satyryczny, choć Eryk Lipiński sugerował, że powód mógł być inny. Na niewielkiej uliczce Smulikowskiego w Warszawie zamieszkało kilku satyryków (w tym on i Eile), więc pomysł narzucił się sam. Co prawda wychodziły w Polsce satyryczne „Wróble na dachu” i „Mucha”, ukazywały się lewicowe „Szpilki”, ale odkąd cztery lata wcześniej zawieszono wydawanie „Cyrulika Warszawskiego”, w którym pierwsze skrzypce grali Jan Lechoń i Antoni Słonimski, na rynku prasowym brakowało pisma o podobnych ambicjach. „Chodziło o coś pośredniego między pismem czysto rozrywkowym a społeczno-literackim” – wspominał Eile. Mieli już nawet tytuł – nowy tygodnik miał nazywać się „Ksantypa” – ale nie mieli pieniędzy. Eile zaproponował Grydzewskiemu wejście w spółkę, jednak redaktor „Wiadomości” odmówił. Wtedy wpadł na pomysł, żeby wydawcami zostali sami autorzy, którzy będą na razie pracować za darmo, a kiedy pismo zacznie już przynosić dochody, podzielą się pieniędzmi. Oprócz Eilego i Lipińskiego w skład zespołu miały wejść rysowniczka Ha-Ga, czyli Hanna Gosławska, prywatnie żona Lipińskiego, młoda poetka Zuzanna Ginczanka, którą zachwycali się skamandryci, satyrycy Andrzej Nowicki i Zbigniew Mitzner. Był już nawet przygotowany pierwszy numer, który miał się ukazać 1 września 1939 roku. Ostatecznie jednak pismo nie ruszyło. „Na skutek znanych okoliczności” – tłumaczył Eile. „Wiele naszych pomysłów wykorzystał później w «Przekroju»” – wspominał Lipiński.

Wiosną 1939 roku Grydzewski powierzył Eilemu misję naprawienia niewybaczalnego błędu, który popełnił osiem lat wcześniej. W 1931 roku do „Wiadomości” przysłał swoje wiersze mało jeszcze wówczas znany poeta, prosząc o druk. Redaktor utwory odesłał, pisząc krótko, że ich nie opublikuje. „Nie poznał się? Nie docenił? Czy był akurat w złym humorze i nie przypadły mu do gustu? Nie wiem” – opowiadał Eile Kernowi. Od tamtej pory żaden wiersz poety, który tymczasem zdobywał coraz większą sławę, w tygodniku Grydzewskiego się nie ukazał. Tym bardziej że obiecujący autor został natychmiast przygarnięty przez konkurencję.

Poeta nazywał się Konstanty Ildefons Gałczyński i w 1939 roku nikt nie mógł już mieć wątpliwości co do jego talentu. Emisariusz otrzymał zadanie przekonania go do współpracy z „Wiadomościami”. Misja była trudna podwójnie, bo po pierwsze Grydzewski niechętnie przyznawał się do pomyłek, a po drugie nie wierzył, że Gałczyński się zgodzi. Podczas jakiejś rozmowy dał się jednak Eilemu przekonać, że warto chociaż spróbować. Ale o odrzuconych w 1931 roku wierszach posłańcowi nie powiedział.

Pośrednikiem miał być Jerzy Zaruba, zaprzyjaźniony z Gałczyńskim rysownik „Wiadomości” i jego sąsiad w podwarszawskim Aninie. Eile przyjechał do Zaruby i razem poszli do domu poety. Był podwieczorek, herbata z konfiturami, ciasto i miła atmosfera. Eile przekonywał, że świetny poeta powinien publikować w świetnym tygodniku. „Gałczyński chyba wyczuł, że mówię szczerze, że podziwiam to, co pisze, że bardzo nam zależy na jego współpracy” – wspominał Eile. Ale nie powiedział ani tak, ani nie.

Powody wahania były, zdaniem Eilego, trzy. Po pierwsze – Gałczyński współpracował od kilku lat z niechętnym wobec „Wiadomości” endeckim tygodnikiem „Prosto z Mostu”. „Dla mnie antypatycznym, nacjonalistyczno-reakcyjnym, ale było to pismo, które pierwsze dało mu możność stałej pracy i dotarcia do czytelników” – dodał. Poeta chciał być lojalny.

Po drugie – „Wiadomości Literackie” były głównym bastionem i trybuną skamandrytów, z którymi Gałczyński był od dawna w sporze. Jego wiersze nie pasowały do tego, co pisali Tuwim, Słonimski, Lechoń czy Wierzyński. W dodatku ten pierwszy wykpił głośny wiersz Gałczyńskiego Skumbrie w tomacie, publikując w „Wiadomościach” replikę zatytułowaną Ozór na szaro. Drugi zaś, jak twierdził Jerzy Waldorff, tak bardzo bał się konkurencji, że wymusił na Grydzewskim, by nie drukować wierszy Gałczyńskiego, podobnie zresztą jak utworów Juliana Przybosia i Józefa Czechowicza: „Słonimski był szalenie zawistny”. A kiedy Gałczyński w maju 1936 roku opublikował List do przyjaciół z „Prosto z Mostu”, wszelkie relacje, nawet te najbardziej symboliczne, wydawały się zerwane ostatecznie. W Liście przeciwstawił swoich