Seryjni mordercy. Moje dwadzieścia lat pracy w FBI - Robert K. Ressler, Tom Shachtman - ebook + audiobook
BESTSELLER

Seryjni mordercy. Moje dwadzieścia lat pracy w FBI ebook i audiobook

Robert K. Ressler, Tom Shachtman

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

59 osób interesuje się tą książką

Opis

Bardzo prawdziwe… Absolutnie hipnotyzujące. - Ann Rule

Stając twarzą w twarz z najbardziej przerażającymi mordercami Ameryki, doświadczony agent FBI Robert K. Ressler nauczył się rozpoznawać potwory, które kryją się wśród nas.

Robert K. Ressler na podstawie dowodów znalezionych w miejscach zbrodni opracowuje profile psychologiczne sprawców. Analizując typ wybranej ofiary, sposób odebrania życia czy – często makabryczne – trofea, jakie ze sobą zabierają, odkrywa tożsamość bezwzględnych morderców. Wchodzi za mury więzienia, by wysłuchać osobliwych relacji z pierwszej ręki od niezliczonej rzeszy skazanych morderców, w tym od Teda Bundy’ego, Johna Wayne’a Gacy’ego, Edmunda Kempera czy Syna Sama.

Podróż do wnętrza umysłu przestępcy w celu zrozumienia, jak i dlaczego zabija, jest jedną z najskuteczniejszych metod stosowanych przez FBI, by pomóc policji schwytać zabójców, którzy wciąż pozostają na wolności.

Autor jest pierwowzorem postaci agenta Billa Tencha z hitowego serialu Davida Finchera Mindhunter. Doradzał też Thomasowi Harrisowi w trakcie pracy nad Milczeniem owiec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 12 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
4,5 (113 oceny)
68
31
14
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

"Seryjni mordercy. Moje dwadzieścia lat pracy w FBI" to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika kryminałów i thrillerów. Dlaczego? Zbrodnia i śledztwo, to jedno. Mnie i zapewne większość czytelników nurtuje także to dlaczego ktoś posuwa się do takich czynów, kim jest, co nim kieruje, dlaczego stał się taki i czy można go skutecznie zresocjalizować? Miedzy innymi na te pytania odpowiada agent FBI w swojej książce. Troszkę się obawiałam, że książka napisana ponad 30 lat temu może mieć mało przystępny język, mieć zbyt dużo nudnych opisów czy innych minusów. Nic takiego w niej nie ma. To pasjonująca opowieść o ścieżce zawodowej agenta, opis najbardziej znanych zbrodni i zbrodniarzy z tamtego okresu. To także historia rodzącego się profilowania, kształcenia w tym zakresie policjantów i agentów a także opisy rozmów z osadzonymi seryjnymi mordercami. To one właśnie dały najwięcej w kwestii poznania umysłów takich ludzi. W tekście nie brakuje też różnych ciekawostek, czasem zabawnych sytuacj...
22
Moni_Dana

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra i merytoryczna lektura. Polecam
00
iCate0

Całkiem niezła

Spodziewałam się więcej. Tej książki słucha się dobrze na początku, a najlepiej by się jej słuchało w tempie jeden rozdział co jakiś czas z ciekawości. Początek mega mnie zaciekawił, rozbudził nadzieję, że będzie to kawał dobrej literatury, a niestety bardzo szybko robi się nużąca i miałam wrażenie, że ciągle słucham o tym samym. Bardzo zaciekawiło mnie wspomnienie o autorze Mindhuntera, ale niestety była to tylko krótka wzmianka. Szoda, bo apetyt był duży, ale trochę obeszłam się smakiem. Dla osób nie w temacie albo zaczynających dopiero przygodę z tego typu książkami może jednak być bardzo spoko.
00
angeszka27

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"„Na au­to­stra­dzie życia jest wiele rozjazdów – nie zgub się”." Właśnie w tych rozjazdach pogubili się bohaterowie tej książki. Zawsze zastanawia mnie, gdzie jest granica zła. Gdzie jest granica ludzkiej podłości, makabry i koszmarów. Ta książka zdecydowanie działa na wyobraźnię. "Seryjni mordercy" to 20 letni zbiór pracy doświadczonego agenta FBI Roberta Resslera. Przechodzimy poprzez pierwsze rozmowy, pierwsze analizy, budowę jednostki po analizę trofeów. Robert przez lata uczył się rozpoznawać sygnały, dzięki czemu stawał się coraz lepszy w pracy. Starał się wejść w umysły morderców, by rozumieć jeszcze lepiej. Książka miejscami przeraża, miejscami nudzi (za dużo o sobie). Finalnie była to mocna lektura, którą polecam. Ale tylko dla osób o mocnych nerwach.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci mojego szwagra i bliskiego przyjaciela,

który przez trzydzieści trzy lata policyjnej kariery walczył

z wieloma potworami na ulicach Chicago

 

Dzielnicowy Frank P. Graszer

Wydział policji w Chicago, odznaka numer 4614

Służył od 13.07.1953 do 11.05.1986

Urodzony 3.10.1928, zmarł 24.12.1990

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy,

by sam przytem nie stał się potworem.

Zaś gdy długo spoglądasz w bezdeń,

spogląda bezdeń także w ciebie.

 

Fryderyk Nietzsche, Poza dobrem i złem

(przeł. S. Wyrzykowski, Warszawa 1907, s. 108)

 

ROZDZIAŁ 1

 

WAMPIR Z SACRAMENTO

 

 

 

 

 

 

Russ Vorpagel był żywą legendą Biura: mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt i ważący niemal sto dwadzieścia kilogramów były detektyw wydziału zabójstw z Milwaukee nie tylko ukończył studia prawnicze, ale uchodził również za eksperta od przestępstw seksualnych i rozbrajania bomb. Jego zadanie jako koordynatora Jednostki Nauk Behawioralnych (Behavioral Science Unit, BSU) FBI w Sacramento polegało na prowadzeniu szkoleń na temat zbrodni na tle seksualnym dla lokalnych jednostek policji wzdłuż całego Zachodniego Wybrzeża – trudno było o bardziej wiarygodnego człowieka na to stanowisko, a gliniarze i szeryfowie doceniali głębię jego wiedzy.

Ich zaufanie przełożyło się na telefon z niewielkiego posterunku leżącego na północy Sacramento, który Russ odebrał w poniedziałkową noc 23 stycznia 1978 roku. Dopuszczono się tam koszmarnego morderstwa, które pod względem krzywdy wyrządzonej ofierze daleko wykraczało poza ramy zwyczajnego zabójstwa. 23 stycznia około szóstej po południu dwudziestoczteroletni David Wallin, kierowca ciężarówki z pralnią samoobsługową, wrócił po pracy do wynajmowanego na przedmieściach skromnego domu, gdzie zastał swoją dwudziestodwuletnią, będącą w trzecim miesiącu ciąży żonę Terry w sypialni, martwą, z rozciętym podbrzuszem. Z krzykiem pobiegł do domu sąsiada, który natychmiast zadzwonił na policję. Po przyjeździe funkcjonariuszy Wallin nie był w stanie z nimi rozmawiać. Pracownik biura szeryfa, który jako pierwszy wszedł do domu, wyszedł z niego podobnie wstrząśnięty – później przyznał, że widoki z masakry całymi miesiącami prześladowały go w koszmarach.

Po oględzinach miejsca zbrodni policja natychmiast zadzwoniła do Russa, ten zaś z kolei zadzwonił do mnie, do Narodowej Akademii FBI w Quantico. Choć morderstwo wydawało mi się niepokojące, jednocześnie budziło we mnie żywe zainteresowanie, ponieważ dawało mi okazję do wykorzystania metody profilowania psychologicznego do złapania sprawcy niemal natychmiast po tym, jak uderzył. Zwykle sprawy trafiały do BSU dopiero, gdy trop już dawno ostygł. W przypadku Sacramento wciąż był bardzo świeży.

Następnego dnia prasa donosiła, że Terry Wallin najprawdopodobniej została zaatakowana w salonie, kiedy szykowała się do wyniesienia śmieci. Trasę od drzwi wejściowych aż do sypialni znaczyły ślady walki, znaleziono też dwie łuski po nabojach. Kobieta miała na sobie dzianinową bluzkę i spodnie, ale sprawca ściągnął je razem z biustonoszem i rozciął jej brzuch. Obecni na miejscu policjanci powiedzieli dziennikarzom, że choć jeszcze nie są w stanie określić przyczyny zabójstwa, wykluczono motyw rabunkowy: z domu nic nie zginęło.

Szczegóły, tak naprawdę, były znacznie bardziej makabryczne, ale – jak wyjaśnił mi Russ – zdecydowano nie przekazywać ich opinii publicznej, w obawie przed wybuchem paniki. Wiele osób żyje w przekonaniu, że policjanci to ludzie raczej twardzi i bezduszni, którzy lubują się w epatowaniu drastycznymi stronami swojej pracy, żeby pokazać podatnikom, z czym na co dzień mają do czynienia. W tym przypadku było inaczej: niektóre detale zostały celowo utajnione, by oszczędzić osobom postronnym niepotrzebnej udręki i strachu.

Istniał również inny powód zatajenia niektórych informacji: zachowanie w tajemnicy faktów znanych tylko mordercy mogło okazać się przydatne później, w trakcie przesłuchań podejrzanych. Opinia publiczna nie wiedziała o wielu rzeczach. Główna, zadana nożem rana ciągnęła się od klatki piersiowej aż do pępka: z otwartej jamy brzusznej wystawały fragmenty jelit. Wycięto kilka narządów wewnętrznych, niektórych brakowało. Ofiara została kilkukrotnie dźgnięta w lewą pierś, przy czym wyglądało na to, że raz wbitym w ciało nożem manewrowano. W ustach kobiety znaleziono zwierzęce odchody. Dowody wskazywały ponadto, że jej krew zebrano do kubka po jogurcie i wypito.

Miejscowi funkcjonariusze byli zarazem przerażeni i zdezorientowani. Russ Vorpagel także czuł niepokój: doświadczenie zdobyte w sprawach zabójstw na tle seksualnym mówiło mu, że musimy działać szybko – dla mnie również natychmiast było oczywiste, że morderca Terry Wallin z wielkim prawdopodobieństwem uderzy ponownie. Poziom brutalności, odzwierciedlony w koszmarnym miejscu zbrodni, dawał nam co do tego niemal pewność. Tego rodzaju zabójcy jedno morderstwo nie wystarczy: może być początkiem całego łańcucha kolejnych śmierci. W poniedziałek miałem wyruszyć na Zachodnie Wybrzeże z cyklem szkoleń, ale ustaliliśmy, że zrobię podwójny użytek z pieniędzy podatników i przyjadę już w piątek pomóc Russowi w tej sprawie. Byłem podekscytowany: miał to być pierwszy profil psychologiczny tworzony na miejscu zbrodni. Obaj byliśmy tak głęboko przekonani, że zabójca nie poprzestanie na jednej ofierze, że po wymianie kilku dalekopisów zarysowałem wstępny profil prawdopodobnego sprawcy. Profilowanie psychologiczne – dedukowanie charakterystyki nieznanego przestępcy na podstawie oceny drobnych szczegółów związanych z miejscem zbrodni, ofiarą czy innymi czynnikami dowodowymi – było wówczas wciąż bardzo młodą gałęzią nauki (czy też sztuki).

Oto jak – niezupełnie poprawnie gramatycznie – sprofilowałem przypuszczalnego sprawcę tamtej potwornej zbrodni:

 

Biały mężczyzna, między 25 a 27 lat, chudy, niedożywiony wygląd. Miejsce zamieszkania skrajnie niechlujne i zaniedbane, będzie można znaleźć w nim dowody zbrodni. W przeszłości stwierdzono u niego jakąś chorobę psychiczną, zażywa narkotyki. Samotnik, który nie wiąże się ani z mężczyznami, ani z kobietami. Większość czasu spędza we własnym domu, gdzie mieszka sam. Bezrobotny; możliwe, że dostaje jakiś zasiłek dla niepełnosprawnych. Jeśli mieszka z osobą, będą to rodzice, ale to mało prawdopodobne. Nie odbył służby wojskowej, nie skończył szkoły. Przypuszczalnie cierpiący na jakiś rodzaj (lub kilka) psychozy paranoidalnej.

 

Miałem wiele przesłanek, by tak szczegółowo scharakteryzować potencjalnego sprawcę. Choć profilowanie nadal było w powijakach, zbadaliśmy wystarczająco wiele spraw dotyczących morderstw na tle seksualnym – morderstwo z Sacramento należało do tej kategorii, choć żadne dowody nie wskazywały na to, że doszło tam do jakiegokolwiek aktu seksualnego – by wiedzieć, że zwykle popełniają je mężczyźni należący do tej samej rasy co ofiara. Największą grupę wśród morderców seksualnych stanowią biali mężczyźni między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia – gdy próbujemy wstępnie ustalić, kto mógłby stać za tego rodzaju ohydną zbrodnią, ten prosty fakt pozwala nam wyeliminować całe segmenty populacji. Ponieważ w tym przypadku zabójstwa dokonano w okolicy zamieszkanej przez białych, miałem jeszcze większą pewność, że sprawca musi być biały.

Następnie wysunąłem przypuszczenie odnośnie do tego, po której stronie linii wielkiego podziału – który zaczynał się nam rysować w Jednostce Nauk Behawioralnych – się znajduje. Chodzi o rozróżnienie między mordercami, których działania charakteryzują się pewną logiką, a tymi, których zachowania według normalnych standardów nie mają żadnego wewnętrznego sensu – między „zorganizowanymi” a „zdezorganizowanymi”. Przeglądając zdjęcia z miejsca zbrodni i policyjne raporty, doszedłem do wniosku, że przestępstwa tego nie mógł dokonać śledzący swe ofiary, metodycznie planujący swoje zbrodnie i dbający o to, by nie zostawiać śladów mogących prowadzić do wykrycia jego tożsamości „zorganizowany” zabójca. Było dla mnie jasne, że mamy tu do czynienia z mordercą „zdezorganizowanym”, osobą z poważną i w pełni rozwiniętą chorobą psychiczną. Nie da się z dnia na dzień oszaleć w takim stopniu, jaki był widoczny u tego, kto rozszarpał ciało Terry Wallin. To pozornie bezsensowne morderstwo musiało być efektem głębokiej, rozwijającej się przez osiem do dziesięciu lat psychozy. Pierwsze symptomy schizofrenii paranoidalnej pojawiają się zwykle w wieku nastoletnim: jeśli dodamy dziesięć do wieku około 15 lat, w którym zwykle się ona objawia, okaże się, że nasz zabójca musi być po dwudziestce. Z dwóch powodów uznałem, że nie może być o wiele starszy. Po pierwsze, większość morderców na tle seksualnym to osoby w wieku poniżej 35 lat. Po drugie, gdyby zbliżał się do trzydziestki, choroba już wcześniej przejęłaby nad nim władzę, prowadząc do serii dziwacznych, nierozwiązanych zabójstw. Nigdzie w pobliżu nie zgłoszono niczego podobnego – brak innych wyróżniających się morderstw wskazywał na to, że była to pierwsza zbrodnia tego człowieka, że prawdopodobnie nigdy wcześniej nie odebrał nikomu życia. Pozostałe szczegóły dotyczące wyglądu potencjalnego sprawcy wynikały z mojej znajomości psychologii i były logiczną konsekwencją założenia, że winowajca cierpi na schizofrenię paranoidalną.

Sądziłem na przykład, że będzie on wychudzony. Przypuszczenie to wysunąłem na podstawie znajomości prac dr. Ernesta Kretchmera z Niemiec i dr. Williama Sheldona z Uniwersytetu Columbia. Obaj badacze zajmowali się typami sylwetki i obaj uważali, że istnieje silna korelacja między budową ciała a temperamentem. Kretchmer odkrył, że mężczyźni o szczupłej budowie ciała (astenicy) mają skłonność do rozwijania bardziej introwertycznych postaci schizofrenii. Sheldon posługiwał się podobnymi kategoriami – w jego terminologii morderca powinien być ektomorfikiem. We współczesnej psychologii teorie te nie znajdują już uznania – mają bowiem ponad sto lat – ale z mojego doświadczenia wynika, że często okazują się słuszne, przynajmniej jeśli chodzi o sugerowanie prawdopodobnej budowy ciała psychopatycznego seryjnego mordercy.

Z tego właśnie względu przypuszczałem, że musi to być mężczyzna chudy i wątły. To było logiczne. Introwertyczni schizofrenicy nie odżywiają się dobrze: nie rozumują w kategoriach zdrowego jedzenia i pomijają posiłki. Nie dbają także o wygląd zewnętrzny: nie przywiązują wagi do czystości i schludności. Z taką osobą nikt raczej nie chciałby mieszkać, więc zabójca powinien być singlem. Te same przesłanki pozwoliły mi wyciągnąć wniosek, że w jego miejscu zamieszkania panuje bałagan oraz że nie odbył służby wojskowej – żadna jednostka nie przyjęłaby tak zaburzonego rekruta. Z tych samych przyczyn nie byłby w stanie utrzymać się na studiach – choć być może zanim jego osobowość uległa dezintegracji, udało mu się skończyć szkołę średnią. Poszukiwaliśmy introwertyka, który miał problemy od okresu dojrzewania. Jeśli w ogóle miał jakąś pracę, było to zajęcie niewymagające żadnych kwalifikacji: mógł być dozorcą albo osobą, która zbiera śmieci w parku; na dostawcę był już zbyt introwertyczny. Najprawdopodobniej mieliśmy do czynienia z żyjącym z renty socjalnej odludkiem.

W tym pierwszym profilu nie ująłem wszystkich moich opinii. Sądziłem na przykład, że jeśli sprawca posiada samochód, on również będzie w fatalnym stanie – pełen starych opakowań po fast foodach, przeżarty rdzą, z wnętrzem równie zaniedbanym, jak to, które będzie można zastać u niego w domu. Uważałem też, że morderca mieszka zapewne w pobliżu ofiary – był zbyt niezrównoważony, by pojechać gdzieś, popełnić tak uderzającą zbrodnię, po czym wrócić do domu. Z dużo większym prawdopodobieństwem doszedł do miejsca zbrodni na piechotę i tak samo je opuścił. Przypuszczałem, że niedawno – nie dalej niż przed rokiem – wypuszczono go z zakładu psychiatrycznego i od tamtej pory dojrzewało w nim tego rodzaju brutalne zachowanie.

Russ pokazał mój profil w kilku wydziałach miejscowej policji i funkcjonariusze ruszyli w teren szukać podejrzanych. Kilkudziesięciu policjantów dzwoniło od drzwi do drzwi, przepytywało ludzi przez telefon i tak dalej. Sprawą zainteresowały się media. Wszyscy zadawali sobie dwa pytania: Kto zabił tę kobietę i – co jeszcze bardziej zastanawiające – dlaczego?

W ciągu kolejnych 48 godzin na światło dzienne zaczęły wychodzić nowe fakty. Terry Wallin pracowała w administracji stanowej, ale tego dnia miała wolne. W poniedziałek rano zrealizowała czek w centrum handlowym znajdującym się niedaleko jej miejsca zamieszkania; spekulowano, że morderca zobaczył ją tam i poszedł za nią do domu. O 13.30 zadzwoniła do niej matka, ale Terry nie odebrała; patolog stwierdził, że została zabita wcześniej. Jego zdaniem niektóre z ran kłutych zostały jej zadane przed śmiercią, tego faktu nie przekazano jednak do wiadomości opinii publicznej. Funkcjonariusze zajmujący się sprawą powiadomili ją za to poprzez media, że po zabójstwie ubranie sprawcy było prawdopodobnie ubrudzone krwią – wszyscy, którzy tego dnia widzieli mężczyznę w poplamionej koszuli, zostali poproszeni o zatelefonowanie pod specjalny numer.

We wtorek północne Sacramento zelektryzowała wieść o kolejnych makabrycznych morderstwach. Mniej więcej pół godziny po północy sąsiad odkrył trzy ciała, leżące w jednym z domów znajdujących się około półtora kilometra od miejsca, w którym zamordowano Wallin. Ofiarami byli: trzydziestosześcioletnia Evelyn Miroth, jej sześcioletni syn Jason oraz pięćdziesięciodwuletni przyjaciel rodziny, Daniel J. Meredith. W dodatku zaginął również niespełna dwuletni bratanek Miroth, Michael Ferriera – przypuszczano, że morderca go porwał. Wszystkie ofiary zostały zastrzelone, a Evelyn Miroth pocięto podobnie jak Terry Wallin. Morderca najwyraźniej uciekł czerwonym kombi należącym do Mereditha – porzucony samochód znaleziono niedaleko miejsca zbrodni. Również w tym przypadku policja nie była w stanie wskazać żadnego motywu – dom nie został splądrowany. Evelyn Miroth była rozwódką i miała trójkę dzieci: w czasie napadu jedno z nich przebywało z jej byłym mężem, a drugie było w szkole.

Szeryf Duane Low w wywiadzie udzielonym prasie stwierdził, że były to „najbardziej dziwaczne, groteskowe i bezsensowne zabójstwa, z jakimi spotkał się podczas 28 lat swojej kariery” i stanowiły dla niego „potworny wstrząs”. Evelyn Miroth opiekowała się dziećmi mieszkającymi w okolicy i wiele z nich oraz ich matek świetnie ją znało; niektóre dzieci chodziły z jej sześcioletnim synem do szkoły. Nikt nie był w stanie pojąć, dlaczego ktokolwiek chciałby ich zabić albo skrzywdzić. Sąsiadka powiedziała dziennikarzom, że chce jej się płakać, ale „jest też przerażona. To się stało tuż obok”. Mieszkańcy okolicy oglądali lokalne wiadomości, żeby dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów, po czym zbierali się w grupach na ulicy i omawiali sprawę. To była mglista noc; krążące wokół samochody patrolowe, karetki i wisząca w powietrzu świadomość morderstwa stwarzały upiorną atmosferę. Choć raport mówił, że ofiary zastrzelono, nie znaleziono nikogo, kto słyszałby strzały.

Ludzie byli przerażeni. Policja starała się wprawdzie nie dopuścić do wybuchu zbiorowej histerii, wyciekło jednak wystarczająco dużo informacji, by zaczęto zamykać się na podwójne zamki; niektórzy nawet pakowali swój dobytek do samochodów czy niewielkich furgonetek i się wyprowadzali.

Russ Vorpagel zadzwonił do mnie natychmiast, gdy usłyszał o nowych morderstwach. Byliśmy zaniepokojeni, to oczywiste, ale jako zawodowcy musieliśmy odłożyć na bok przerażenie i rozwikłać tę zagadkę – natychmiast. Dla analityka kolejne zabójstwa były źródłem nowych informacji i potwierdzeniem tego, co już – jak sądziliśmy – wiedzieliśmy o mordercy. Na drugim miejscu zbrodni – ponownie szczegóły nie zostały od razu podane do publicznej wiadomości – mężczyzna i chłopiec zostali zastrzeleni, ale nikt ich nie napastował. Meredithowi zabrano kluczyki do auta i portfel. W odróżnieniu od nich, Evelyn Miroth dręczono – nawet bardziej niż pierwszą ofiarę. Znaleziono ją na łóżku, nagą, z pojedynczą raną postrzałową głowy. Z jej brzucha, rozpłatanego dwoma cięciami na krzyż, wystawały pętle jelit, wycięto też narządy wewnętrzne. Całe ciało pokrywały liczne rany kłute, widoczne również na twarzy i wokół odbytu. W wymazie pobranym z tamtych okolic wykryto ponadto znaczną ilość spermy. W kojcu, w którym zwykle podczas wizyt przebywało dziecko, znajdowała się przesiąknięta krwią poduszka i łuska po naboju, a w łazience zabarwiona na czerwono woda oraz fragmenty tkanki mózgowej i fekalia. Także w tym miejscu zbrodni sprawca najwyraźniej pił krew. Istotny był również fakt, że skradziony pojazd został znaleziony niedaleko, z uchylonymi drzwiami i kluczykami wciąż tkwiącymi w stacyjce. Dziecka nie odnaleziono, ale ilość krwi w kojcu wskazywała, że chłopiec niemal na pewno nie żyje.

Dzięki tym nowym danym byłem w stanie dopracować profil stworzony kilka dni wcześniej – czułem rosnącą presję czasu: byłem pewien, że jeśli nie uda nam się go złapać, mężczyzna zabije znowu, i to niebawem. Seksualna natura zbrodni stała się bardziej widoczna. Poziom brutalności wzrastał z liczbą ofiar. Bardziej niż kiedykolwiek byłem przekonany, że sprawcą jest poważnie zaburzony psychicznie młody człowiek, który dotarł do miejsca zbrodni pieszo i w ten sam sposób odszedł od zostawionego auta. Przeświadczenie to ująłem w nowym profilu, wskazując, że morderca jest najprawdopodobniej „singlem mieszkającym samotnie w odległości 800–1500 metrów od miejsca, gdzie porzucono kombi”. Moim zdaniem przestępca był zbyt zdezorientowany, by cokolwiek ukrywać, więc po prostu zaparkował samochód w pobliżu swojego domu. Ponownie podkreśliłem, że przypuszczalnie zarówno on sam, jak i jego miejsce zamieszkania wyglądają na niechlujnych i zaniedbanych.

Podzieliłem się też z Russem domniemaniem, że poszukiwany, zanim jeszcze kogokolwiek zabił, prawdopodobnie popełniał w okolicy włamania fetyszystyczne, a kiedy go złapiemy, będziemy w stanie prześledzić jego zbrodnie i problemy aż z czasów dzieciństwa. Włamaniami fetyszystycznymi nazywamy wtargnięcia w celu kradzieży, w czasie których łupem złodzieja padają nie biżuteria czy inne przedmioty o realnej wartości rynkowej, ale na przykład części damskiej garderoby, które przestępca wykorzystuje potem często w celach autoerotycznych. Ponad 65 funkcjonariuszy ruszyło w teren z nowym profilem w rękach, przeczesując wszystko w promieniu kilometra od miejsca znalezienia kombi. To była ogromna obława. Wszyscy ludzie, których policja zastała w domach, mieszkaniach czy na chodnikach, byli wypytywani o młodego, wychudzonego, zapuszczonego mężczyznę. Po tym, jak służby dostały zgłoszenie o zastrzeleniu i wypatroszeniu psa w prywatnym klubie położonym niedaleko porzuconego samochodu, obszar poszukiwań został zawężony.

Policji udało się skontaktować z dwoma osobami, którym wydawało się, że widziały w okolicy czerwone kombi, ale nawet pod wpływem hipnozy świadkowie ci potrafili przypomnieć sobie jedynie, że prowadził je biały mężczyzna. Najbardziej obiecujący trop pochodził od kobiety przed trzydziestką: zeznała ona, że zaledwie godzinę czy dwie przed atakiem na Terry Wallis w centrum handlowym w pobliżu miejsca popełnienia pierwszego morderstwa spotkała młodego mężczyznę, z którym chodziła do liceum. Wygląd jej byłego kolegi z klasy nią wstrząsnął: był rozczochrany, zaniedbany, chudy jak szkielet, z pożółkłą skorupą wokół ust, miał zapadnięte oczy i zakrwawioną bluzę. Odjechała, gdy sięgnął ku klamce jej samochodu z zamiarem kontynuowania rozmowy. Kiedy władze prosiły o kontakt wszystkie osoby, które widziały kogoś w zakrwawionym ubraniu, zgłosiła się na policję: powiedziała im, że tamten mężczyzna nazywał się Richard Trenton Chase i razem skończyli szkołę średnią w 1968 roku.

W międzyczasie zaczęła się już sobota. Policja ustaliła, że Richard Trenton Chase mieszkał niecałą przecznicę od miejsca, gdzie porzucono kombi, półtora kilometra na północ od klubu i półtora kilometra na wschód od centrum handlowego. Funkcjonariusze obstawili obszar w pobliżu jego mieszkania i czekali, aż wyjdzie – był wówczas jedynie jednym z kilku podejrzanych. Nie odbierał telefonów. Późnym popołudniem policjanci zdecydowali, że spróbują podstępem wywabić go z mieszkania. Wiedzieli, że morderca ma rewolwer kalibru .22 i nie waha się pozbawiać ludzi życia, więc postępowali ostrożnie. Jeden z nich udał się do mieszkania funkcjonariusza kierującego akcją – niby to po to, by skorzystać z telefonu – drugi zaś po prostu oddalił się od drzwi Chase’a. Kilka chwil później Chase pojawił się w drzwiach z pudełkiem pod pachą i biegiem ruszył w stronę swojego pojazdu.

Gdy tylko zaczął biec, policjanci wiedzieli, że znaleźli tego, kogo szukali i zaczęli się z nim mocować. W trakcie szarpaniny rewolwer wysunął mu się z kabury, a on sam, już w rękach funkcjonariuszy, próbował ukryć to, co znajdowało się w jego tylnej kieszeni: portfel Daniela Mereditha. Pudełko, które trzymał, okazało się pełne zakrwawionych szmat. Zaparkowana nieopodal furgonetka Chase’a miała kilkanaście lat i była w kiepskim stanie, pełna starych gazet, puszek po piwie, kartonów po mleku i ścierek. W środku znaleziono też zamkniętą skrzynkę z narzędziami, trzydziestocentymetrowy nóż rzeźniczy i gumowce ubrudzone czymś, co wyglądało na zaschniętą krew. W niesamowicie zapuszczonym mieszkaniu na śledczych czekało kilka zwierzęcych obroży, trzy blendery wypełnione krwią i wycinki z artykułów opisujących pierwsze morderstwo. Wszędzie porozrzucane były brudne ubrania, niektóre ze śladami krwi. W lodówce na talerzach leżały części ciała, a w pojemniku ludzka tkanka mózgowa. Noże znalezione w kuchennej szufladzie pochodziły – jak się okazało – z domu Wallinów. Na zawieszonym na ścianie kalendarzu styczniowe daty morderstw Wallin i Miroth–Meredith opatrzone były słowem „Dzisiaj”; taki sam dopisek widniał przy 44 innych datach rozrzuconych po całym 1978 roku. Czy miały nastąpić 44 inne morderstwa? Na szczęście nigdy się tego nie dowiemy.

Po schwytaniu mordercy policjanci odetchnęli z ogromną ulgą – zebrane dowody i to, jak odpowiadał opisowi, nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że to Chase był sprawcą. Wszyscy byli wdzięczni FBI i bardzo doceniali stworzony przeze mnie profil; niektórzy mówili potem, że to profil złapał zabójcę. To, oczywiście, nie była prawda. To nigdy nie jest prawda. To nie profile łapią przestępców, tylko gliniarze na służbie, często dzięki nieustępliwej stanowczości i z pomocą zwyczajnych obywateli oraz odrobimy szczęścia. Mój profil był tylko jednym z narzędzi śledczych, który w tym wypadku pozwolił znacznie zawęzić obszar poszukiwań niebezpiecznego mordercy. Czy moja praca przyczyniła się do złapania Chase’a? Jasne, i jestem z tego dumny. Czy to ja sam go złapałem? Nie.

Fakt, że Chase aż do tego stopnia odpowiadał profilowi, który opracowałem we współpracy z Russem Vorpagelem, dawał mi satysfakcję z dwóch powodów. Po pierwsze – i najważniejsze – ponieważ dzięki niemu przyłożyłem rękę do aresztowania brutalnego zabójcy, który będąc na wolności, bez wątpienia kontynuowałby swoje makabryczne działania. Po drugie dlatego, że gdy morderca pasuje do profilu, profilerzy BSU zyskują nowe dane, pozwalające im lepiej oceniać kolejne miejsca zbrodni i interpretować charakterystyczne ślady zostawiane przez sprawców; krótko mówiąc – pomaga nam to udoskonalić sztukę (i używam tu słowa sztuka celowo, ponieważ jeszcze nie dorobiła się statusu nauki) profilowania.

 

W ciągu dni i miesięcy następujących po ujęciu Chase’a z wielką uwagą śledziłem kolejne wychodzące na jaw informacje dotyczące tego dziwnego młodego człowieka. Niemal natychmiast po aresztowaniu powiązano go z nierozwiązaną sprawą morderstwa popełnionego w grudniu niedaleko pozostałych dwóch zbrodni. Sądziłem, że Terry Wallin była jego pierwszą ofiarą – myliłem się, była druga. 28 grudnia 1977 roku niejaki Ambrose Griffin wrócił z żoną do domu z pobliskiego supermarketu. Kiedy wyjmowali zakupy z auta, Chase podjechał do nich i oddał dwa strzały: jedna z kul trafiła Griffina w pierś i zabiła na miejscu. Analiza balistyczna pocisku kaliber .22 Chase’a wykazała, że jest on odpowiedzialny również za to morderstwo.

Chase pasował również do opisu nieznanego sprawcy oskarżanego o wcześniejsze włamania fetyszystyczne w okolicy i został wskazany jako przypuszczalny porywacz wielu psów i kotów: znalezione w jego mieszkaniu obroże i smycze odpowiadały opisowi tych należących do zaginionych zwierząt. Prawdopodobnie wykorzystywał je do swoich dziwacznych celów, być może nawet pił ich krew, choć nigdy nie dowiemy się całej prawdy.

Poszukiwania w komputerowej bazie danych wskazały ponadto, że w połowie 1977 roku został zatrzymany w okolicy jeziora Tahoe: aresztował go funkcjonariusz pracujący na terenie rezerwatu, który zwrócił uwagę na mężczyznę w zakrwawionym ubraniu. W jego ciężarówce znaleziono wtedy broń i wiadro z krwią. Wówczas mu się upiekło, ponieważ była to krew bydlęca. Chase wyjaśnił również, że polował na zające i to ich krew pobrudziła mu koszulę, i zapłacił grzywnę.

Gdy dziennikarze i przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości zaczęli analizować dokumenty związane z Chase’em i wypytywać osoby, które go znały, na światło dzienne stopniowo zaczął wyłaniać się pełen obraz jego życia. Chase przyszedł na świat w 1950 roku w średniozamożnej rodzinie. Był uważany za urocze i grzeczne dziecko. W wieku ośmiu lat wciąż moczył łóżko, ale wkrótce potem ten problem ustąpił. Jego kłopoty tak naprawdę rozpoczęły się, gdy miał mniej więcej 12 lat, a jego rodzice zaczęli się kłócić – matka obwiniała ojca o niewierność, podtruwanie jej i zażywanie narkotyków. Ojciec przyznał potem, że Chase musiał słyszeć te oskarżenia i inne głośne awantury. Zespół psychologów i psychiatrów, którzy później prowadzili wywiad środowiskowy z rodziną, orzekł, że pani Chase była klasycznym przypadkiem matki schizofrenika: miała być „wysoce agresywna (…) wrogo nastawiona (…) prowokacyjna”. Kłótnie między rodzicami ciągnęły się przez następną dekadę. W końcu doszło do rozwodu, po którym ojciec ożenił się ponownie.

Iloraz inteligencji Chase’a – 95 IQ – plasował go niemal idealnie na średniej. W liceum, do którego chodził w połowie lat sześćdziesiątych, niczym się nie wyróżniał: miewał dziewczyny, ale jego związki rozpadały się, gdy tylko dochodziło do próby stosunku – nie był w stanie utrzymać erekcji. Nie miał bliskich przyjaciół, nie nawiązywał też żadnych innych długotrwałych relacji poza rodziną. Psychiatrzy i psychologowie, którzy badali go później, doszli do wniosku, że jego stan psychiczny zaczął się pogarszać podczas drugiego roku liceum, kiedy to stał się „buntowniczy i prowokujący, porzucił wszelkie ambicje, a jego pokój pozostawał w stanie ciągłego nieładu. Palił marihuanę i dużo pił”. Jedna z dziewcząt, z którymi był blisko, stwierdziła, że zaczął wówczas przestawać z ludźmi zażywającymi LSD. W 1965 roku aresztowano go za posiadanie marihuany – został skazany na prace społeczne.

Gdy tego rodzaju szczegóły opublikowano w prasie, dziennikarze i znaczna część opinii publicznej widziała w nich potwierdzenie teorii przypisującej morderstwa Chase’a wpływowi narkotyków. Nie zgadzałem się z tym. Choć narkotyki mogły rzeczywiście przyczynić się do osunięcia się Chase’a w poważną chorobę psychiczną, tak naprawdę nie były czynnikiem, który doprowadził do zbrodni. Odkryliśmy, że substancje psychoaktywne, choć przewijają się w wielu naszych sprawach, rzadko stają się katalizatorem seryjnych morderstw – ich prawdziwe przyczyny leżą znacznie głębiej i są o wiele bardziej złożone.

Pomimo pogorszenia się stanu zdrowia Chase’owi udało się skończyć liceum i pracować przez kilka miesięcy 1969 roku; była to jedyna posada, na której utrzymał się dłużej niż jeden czy dwa dni. Rozpoczął naukę w college’u, ale przerastało go zarówno tempo pracy, a także – jak wspominali jego znajomi – presja społeczna związana z życiem studenckim. W 1972 roku został aresztowany w Utah za prowadzenie pod wpływem alkoholu. Incydent ten wstrząsnął nim na tyle, że przestał w ogóle pić. Był już jednak na równi pochyłej. W 1973 roku zatrzymano go za posiadanie broni bez zezwolenia i stawianie oporu przy aresztowaniu. Kiedy w czasie prywatki usiłował chwycić jedną z dziewczyn za pierś, został wyrzucony z imprezy – gdy wrócił, bawiący się na miejscu faceci rzucili się na niego, by przytrzymać go do przyjazdu policji; podczas szarpaniny zza pasa wypadł mu pistolet kalibru .22. Zarzuty złagodzono do wykroczenia: Chase zapłacił pięćdziesiąt dolarów grzywny i wyszedł na wolność. Nie był w stanie utrzymać się na żadnym stanowisku, krążył więc między domami rodziców, pozostając na ich utrzymaniu.

W 1976 roku – po tym, jak próbował wstrzyknąć sobie w żyłę zajęczą krew – został wysłany do zakładu opiekuńczego. Sąd ustanowił kuratorów, którzy mieli zająć się jego sprawą, zwalniając tym samym rodziców z tej odpowiedzialności. Już wtedy sprawowanie pieczy nad Chase’em przerastało możliwości pojedynczej osoby. Kuratela była także sposobem na przerzucenie na państwo kosztów opieki nad osobą chorą psychicznie – opłacanie jej z prywatnej kieszeni doprowadziłoby do bankructwa każdego z wyjątkiem najbardziej majętnych rodzin. Indagowane później pielęgniarki wspominały, że Chase był „przerażającym” pacjentem: odgryzał głowy złapanym w krzakach ptakom, kilkakrotnie przyłapano go też z zakrwawioną twarzą i koszulą. W swoich pamiętnikach opisywał zabijanie niewielkich zwierząt i smak krwi. Dwie asystentki pielęgniarek z jego powodu zrezygnowały z pracy. Wśród personelu stał się znany jako Drakula.

Wszystkie te dziwaczne zachowania miały swoje uzasadnienie, przynajmniej w umyśle Chase’a. Był on przekonany, że ktoś podaje mu truciznę sprawiającą, że jego własna krew zmienia się w proch: potrzebował zatem cudzej, by uzupełnić braki i w ten sposób zapobiec swojej śmierci. Gdy lekarze będący na dyżurze nakazali jednemu z pielęgniarzy, by umieścił Chase’a na noc w pokoju z innym pacjentem, ten odmówił, obawiając się, że jeśli coś się stanie – co, jak sądził, było wielce prawdopodobne – straci prawo do wykonywania zawodu. Wydawało się, że stan Chase’a da się kontrolować za pomocą leków. Psychiatrzy chcieli skierować go na leczenie ambulatoryjne, żeby zwolnić miejsce dla poważniej chorych pacjentów. Pielęgniarz wspominał później: „Kiedy dowiedzieliśmy się, że mają go zwolnić, podnieśliśmy wielkie larum, ale nic to nie dało”. Specjalista z zewnątrz, zapytany potem o to, jak lekarze mogli dopuścić do wypuszczenia Chase’a, sądził, że prawdopodobnie „leki trzymały go w ryzach”. (Ostatecznie rodziny ofiar pozwały psychiatrów, którzy wypisali Chase’a z ośrodka, żądając wysokiego odszkodowania).

Chase wyszedł na wolność w 1977 roku, pozostając w dużej mierze pod opieką matki – to ona załatwiła mu mieszkanie, w którym później został schwytany. Niekiedy spędzał z nią trochę czasu, ale głównie przebywał sam. Leczył się nadal jako pacjent dochodzący w przychodni i otrzymywał rentę inwalidzką, chwaląc się wszystkim, że nie musi pracować. Niektóre rachunki opłacał mu ojciec, który także starał się poświęcać synowi czas: w weekendy zabierał go na wycieczki i kupował prezenty. Starzy znajomi, którzy przypadkiem wpadali na niego w tamtym okresie, twierdzili, że żył całkowicie zanurzony w przeszłości: o wydarzeniach z liceum opowiadał, jakby zdarzyły się przed chwilą, nie wspominając przy tym o niczym, co miało miejsce w ciągu ostatnich ośmiu czy dziesięciu lat dzielących ich od czasów szkoły średniej. Mówił za to o latających spodkach, obcych oraz o syndykacie zbrodni partii nazistowskiej, który jego zdaniem działał w szkole i nadal go ściga. Gdy matka zaczęła narzekać na nieporządek panujący w jego mieszkaniu, zabronił jej do niego wchodzić. Gdy ojciec pojechał ratować go po incydencie w pobliżu jeziora Tahoe, Chase zbył go, twierdząc, że to był wypadek: nieporozumienie wynikające ze złego zinterpretowania przez lokalne władze wypadku przy polowaniu.

Zdarzenie to miało miejsce w sierpniu 1977 roku. Działania Chase’a od tego momentu do pierwszego wykrytego morderstwa są tak jasnym przykładem pogarszającego się stanu umysłu i eskalacji przestępczych zachowań, że musimy opisać je bardziej szczegółowo. We wrześniu po kłótni z matką Chase zabił jej kota. W październiku dwukrotnie kupił psy z Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Zwierząt, każdego za około piętnaście dolarów. 20 października ukradł do swojej ciężarówki benzynę o wartości dwóch dolarów; kiedy policjant przesłuchiwał go w tej sprawie, był spokojny, zaprzeczył zarzutom i pozwolono mu odjechać. W połowie listopada odpowiedział na zamieszczone w lokalnej prasie ogłoszenie o sprzedaży szczeniąt labradora, pojawił się w domu właścicieli i wytargował dwa zwierzęta w cenie jednego. Później w listopadzie ukradł na ulicy psa, po czym zadzwonił do rodziny – która umieściła w gazecie pytanie o to, czy ktokolwiek go widział – by ją podręczyć. Policja otrzymała kilka zgłoszeń o zaginionych w okolicy zwierzętach.

7 grudnia Chase kupił rewolwer kalibru .22. Wypełnił formularz, na którym musiał odpowiedzieć, czy kiedykolwiek był pacjentem ośrodka zajmującego się leczeniem chorób psychicznych i przysiągł, że nie był. Czas oczekiwania sprawił, że broń dostał dopiero 18 grudnia. W międzyczasie przerejestrował ciężarówkę i wykonał kilka innych działań, które wymagały logicznego myślenia. Wycinał z gazet artykuły dotyczące grasującego w Los Angeles dusiciela i zakreślał ogłoszenia ludzi, którzy chcieli oddać za darmo psy. Kiedy ojciec zabrał go na zakupy, by wybrał sobie prezent świąteczny, Chase przyjął pomarańczową parkę, którą nosił przez cały czas od momentu zakupu.

18 grudnia odebrał broń ze sklepu, dokupił do niego kilka pudełek amunicji i zaczął strzelać. Najpierw strzelił raz w pozbawioną okien ścianę domu niejakich Pharesów. Mniej więcej dzień później strzelił w okno kuchenne rodziny Polenske, rozdzielając włosy na głowie pochylającej się właśnie nad zlewem pani domu; tym razem również oddał jeden strzał. Wkrótce wystrzelił dwukrotnie w kierunku Ambrose’a Griffina; jedna z kul go zabiła. Dom Griffinów stał naprzeciwko domów Pharesów. Strzały oddane w kierunku pani Polenske i Griffina nie były przypadkowe – późniejsze analizy dowiodły, że aby z jadącego samochodu trafić mężczyznę w pierś, omijając przy tym licznie rosnące w okolicy drzewa, trzeba było dobrze wycelować. Pani Polenske miała niesamowite szczęście, że udało jej się ujść z życiem.

5 stycznia 1978 roku Chase kupił egzemplarz „Sacramento Bee”: wstępniak traktował o zabójstwie Griffina. Chase zachował artykuł potępiający bezsensowną strzelaninę. 10 stycznia kupił kolejne trzy pudełka amunicji. 16 stycznia podpalił garaż, by wygonić z okolicy ludzi, którzy irytowali go puszczaniem głośnej muzyki.

23 stycznia – dzień, w którym Chase zabił Terry Wallin – policja była w stanie odtworzyć minuta po minucie. Wcześnie rano Chase usiłował wejść do jednego z domów w okolicy, ale zrezygnował, znalazłszy się twarzą w twarz z mieszkającą tam kobietą, stojącą w oknie kuchennym. Zamiast wejść do domu, przez jakiś czas siedział bez ruchu na jej patio. Zadzwoniła po policję, ale odszedł, zanim funkcjonariusze zdążyli przyjechać. Dosłownie kilka minut później został przyłapany przez właściciela kolejnego domu, do którego się włamał. Chase uciekł – mężczyzna gonił go po ulicy, po czym, zgubiwszy go, wrócił do siebie, by oszacować straty. Okazało się, że Chase zabrał kilka cennych przedmiotów, zdefekował na łóżku dziecka i oddał mocz na ubrania schowane w szufladzie – te ostatnie zachowania są typowe dla włamań fetyszystycznych. Godzinę później Chase był już na parkingu centrum handlowego, gdzie spotkał kobietę, która rozpoznała w nim dawnego kolegę z liceum – i która nabrała co do niego podejrzeń.

Nosił poplamione krwią ubranie, miał żółtawą skorupę wokół ust i w niczym nie przypominał chłopaka, z którym lata wcześniej chodziła do szkoły. Nie poznałaby go, gdyby nie zapytał, czy była na motocyklu, kiedy zginął jej były chłopak – przyjaciel Chase’a. Odpowiedziała, że nie, i zapytała go, kim jest. Powiedział jej, jak się nazywa. Próbowała odejść, twierdząc, że musi załatwić jakąś sprawę w banku. Chase poczekał, po czym poszedł za nią do samochodu i zamierzał wsiąść od strony pasażera – udało jej się zamknąć drzwi i odjechać. Kilka minut później przeszedł przez werandę domu stojącego tuż obok centrum handlowego, a kiedy właściciel krzyknął za nim, że ma tego nie robić, stwierdził, że tylko szedł na skróty. Potem opuścił tę posesję i wszedł do stojącego po sąsiedzku domu Terry Wallin.

 

W połowie 1978 roku w pobliżu mieszkania Chase’a znaleziono ciało zaginionego dziecka. W więzieniu mówił niewiele. Proces przeniesiono z Sacramento do Palo Alto, było też wiele innych opóźnień. W ciągu następnego roku Chase zaufał jednemu z psychiatrów na tyle, by z nim porozmawiać. Podczas którejś z sesji lekarzowi udało się uzyskać następującą, dość niezwykłą odpowiedź na pytanie, czy Chase nadal by zabijał:

 

Pierwszą osobę zabiłem właściwie przez przypadek. Zepsuł mi się samochód. Chciałem odjechać, ale siadła mi skrzynia biegów. Musiałem załatwić sobie jakieś mieszkanie. Matka nie chciała mnie wziąć do siebie na święta. Wcześniej zawsze pozwalała mi przyjechać na kolację, żebym mógł porozmawiać z nią, moją siostrą i babcią. Tamtego roku nie chciała mnie wpuścić więc strzeliłem przez okno auta i kogoś zabiłem. Za drugim razem byłem zazdrosny: ludzie zarabiali mnóstwo pieniędzy. Obserwowali mnie, więc zabiłem tamtą panią – miałem z tego trochę krwi. Poszedłem do innego domu, wszedłem do środka, była tam cała rodzina. Zastrzeliłem wszystkich. Ktoś mnie tam widział. Zobaczyłem tę dziewczynę. Zadzwoniła na policję, ale nie umieli mnie namierzyć. To była dziewczyna Curta Silvy – zginął w wypadku na motocyklu, jak kilku innych moich znajomych; sądziłem, że zabił go syndykat, że był w mafii, sprzedawał dla nich narkotyki. Jego dziewczyna pamiętała Curta – chciałem wyciągnąć z niej jakieś informacje. Powiedziała, że wyszła za kogoś innego i nie chciała ze mną rozmawiać. Cały syndykat zarabiał na tym, że moja mama mnie truła. Wiem, kim oni są i sądzę, że da się ich postawić przed wymiarem sprawiedliwości, jeśli tylko udałoby mi się poskładać razem wszystkie elementy układanki.

 

Proces rozpoczął się na początku 1979 roku. 6 maja reporterka „Sacramento Bee” Iris Yang tak opisywała Chase’a: „Oskarżony wydaje się całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek życia: jest przeraźliwie chudy, ma ziemistą cerę, jego matowe, cienkie włosy zwisają w strąkach, a w podkrążonych oczach próżno byłoby szukać blasku. Przez ostatnie cztery i pół miesiąca Richard Trenton Chase, który za kilka tygodni skończy 29 lat, siedział skulony na swoim krześle, bawiąc się leżącymi przed nim papierami i wpatrując nieobecnym wzrokiem w jarzeniowe światła sali sądowej”.

Do procesu doszło tylko dlatego, że oskarżenie na mocy niedawno uchwalonego w Kalifornii prawa stanowczo domagało się kary śmierci. Obrona twierdziła, że Chase jest psychicznie chory i jako taki nie może stanąć przed sądem, ale prokurator utrzymywał, że w momencie popełniania zbrodni wykazywał się wystarczająco „świadomą przebiegłością”, by mógł zostać uznany za odpowiedzialnego za swoje czyny i ponieść ich konsekwencje. Ciążyło na nim sześć oskarżeń o morderstwo pierwszego stopnia: Terry Wallin, trzech osób w domu Miroth, nieżyjącego dziecka i Ambrose’a Griffina. Ława przysięgłych potrzebowała zaledwie paru godzin, by uznać go za winnego wszystkich zarzutów. Sędzia wysłał go do celi śmierci w San Quentin, gdzie miał czekać na egzekucję na krześle elektrycznym.

Nie zgadzałem się ani z werdyktem, ani z wyrokiem. Mniej więcej w tym samym czasie toczyła się sprawa byłego radnego San Francisco Dana White’a, oskarżonego o morderstwo burmistrza George’a Mosconiego oraz radnego Harveya Milka. White twierdził, że do obłędu doprowadziło go spowodowane depresją spożywanie niezdrowego jedzenia i słodyczy. Jego oparta na ograniczonej poczytalności linia obrony została zaakceptowana przez sąd i zamiast do celi śmierci wysłano go do szpitala psychiatrycznego[1]. Z kolei Richard Chase, który bez cienia wątpliwości był chory psychicznie i powinien spędzić resztę życia w ośrodku leczenia umysłowo chorych, został skazany na śmierć na krześle elektrycznym.

W 1979 roku, gdy Chase przebywał w celi śmierci w San Quentin, odwiedziliśmy go z Johnem Conwayem. Conway, oficer łącznikowy FBI ze służbą więzienną w Kalifornii, był wyjątkowo gładkim, przystojnym i eleganckim mężczyzną, który miał talent do wprawiania więźniów w konwersacyjny nastrój. Droga do celi Chase’a była jednym z najdziwniejszych doświadczeń mojego życia. Od momentu, gdy wszedłem w bramy więzienia, aż do chwili, gdy usiadłem w pomieszczeniu, gdzie mieliśmy przeprowadzić rozmowę, zatrzasnął się za nami – jedne po drugich – cały szereg drzwi; było to przytłaczające i przerażające przeżycie. Wcześniej wielokrotnie zdarzało mi się odwiedzać różne więzienia, ale to budziło najbardziej makabryczne skojarzenia – czułem się, jakbym wszedł na drogę, z której nie ma odwrotu. Conway zachowywał się znacznie swobodniej niż ja.

Kilka razy skorzystaliśmy z wind, a ostatnia z nich wysadziła nas w części budynku, gdzie mieściły się cele śmierci. Dobiegały mnie niesamowite dźwięki, powarkiwania i inne niemal nieludzkie odgłosy. Usiedliśmy w pokoju, gdzie mieliśmy spotkać się z Chase’em i nasłuchiwaliśmy, jak idzie korytarzem. Miał kajdany na nogach, które pobrzękiwały, gdy stawiał kroki, co natychmiast nasunęło mi skojarzenie z duchem Marleya z Opowieści wigilijnej Dickensa. Miał również skrępowane, przykute łańcuchem do specjalnego pasa ręce. Nie był w stanie nic zrobić, ledwo się poruszał.

Jego wygląd był dla mnie kolejnym wstrząsem. Okazał się bardzo chudym, osobliwie wyglądającym mężczyzną z długimi czarnymi włosami, ale to jego oczy przykuły całą moją uwagę. Nigdy ich nie zapomnę. Były jak oczy rekina ze Szczęk: żadnych tęczówek, wyłącznie czarne plamy źrenic. Te złe oczy zostały ze mną jeszcze na długo po przesłuchaniu. Miałem nawet wrażenie, że tak naprawdę mnie nie dostrzega, a jedynie gapi się tępo, patrząc przeze mnie. Nie wykazywał żadnego śladu agresji, po prostu siedział, zupełnie biernie. Trzymał w dłoni plastikowy kubek; z początku nic o nim nie mówił.

Ponieważ został już skazany i czekał na wykonanie wyroku śmierci, niepotrzebne nam były romantyczne wstępy zwykle charakteryzujące moje pierwsze spotkania z mordercami. Zazwyczaj muszę długo przekonywać przesłuchiwanego, że jestem godzien zaufania i że może mówić ze mną otwarcie. Z Chase’em rozmawialiśmy dość swobodnie, jeśli wziąć pod uwagę jego stan psychiczny. Przyznał się do morderstw, ale twierdził, że musiał je popełnić, by ratować własne życie. Utrzymywał, że przygotowuje apelację – jego linia obrony miała polegać na tym, że umierał: odbierał życie po to, by uzyskać krew, której potrzebował, by przeżyć. Miało mu zagrażać otrucie mydlinami.

Kiedy przyznałem, że nic nie wiem o otruwaniu mydlinami, postanowił mnie oświecić. Każdy z nas ma mydelniczkę, powiedział. Jeśli podniesie się z niej mydło i jest ono pod spodem suche, wszystko jest w porządku. Jeśli jednak jest maziowate, mamy do czynienia z otruciem mydlinami. Zapytałem wtedy, czym ono się u niego objawia, na co odparł, że krew zamienia się wówczas w pył – zasadniczo ulega sproszkowaniu; później taki pył pożera człowiekowi ciało, pochłania energię i pozbawia go wszelkich umiejętności.

Czytelnicy mogą uznać, że wyjaśnienia Chase’a są śmieszne czy też niemożliwie dziwaczne. Ja jednak, siedząc naprzeciw niego, musiałem zareagować właściwie. Nie mogłem wyglądać na zniesmaczonego czy zszokowanego: to, co usłyszałem, musiałem wziąć za dobrą monetę, za odzwierciedlenie rozumowania mordercy. Reguła mówi, że z jednej strony trzeba powstrzymać się od komentowania cudzych urojeń, a z drugiej nie zaleca się zachęcania do ich rozwijania. Nie wolno mi było więc stwierdzić, że „nie ma czegoś takiego” jak otrucie mydlinami, bo to w niczym by nie pomogło. Nie mogłem też powiedzieć: „O tak, sam znam ludzi, których otruto mydlinami”. Po prostu zaakceptowałem jego wytłumaczenie i nie dyskutowałem z nim na ten temat.

Tak samo postąpiłem, gdy zaczął mi opowiadać, że urodził się jako Żyd – wiedziałem, że to nie była prawda – i że przez całe życie naziści prześladowali go z powodu gwiazdy Dawida, którą nosi na czole i którą chce mi pokazać. Słysząc to, mogłem powiedzieć: „To bzdury!” albo przeciwnie: „Jezu, jaka piękna, też chciałbym taką mieć”. Żadna z tych odpowiedzi nie posunęłaby rozmowy naprzód. Nie dostrzegłem żadnej gwiazdy Dawida, ale uważałem, że wzmianka o niej może być pułapką zastawioną na mnie przez Chase’a albo zwyczajnie testem mającym sprawdzić, jak dalece jestem skłonny wierzyć w jego wyjaśnienia. Mógł chcieć mnie zwieść, wskazując, że jest na czole, podczas gdy tak naprawdę miał ją na ramieniu albo klatce piersiowej, by zweryfikować, ile tak naprawdę o nim wiem. W tamtym momencie powiedziałem mu tylko, że nie wziąłem ze sobą okularów, a ponieważ w pomieszczeniu jest dość ciemno, nie widzę jego znamienia, ale wierzę mu, że tam jest. Powiedział, że naziści działają w zmowie z obcymi, których statki stale krążą nad Ziemią. To ci ostatni mieli telepatycznie nakazać mu zabijać ludzi, by uzupełnić własną krew. Podsumowując swoje wyjaśnienia, zwrócił się do mnie tymi słowami: „Może pan więc zobaczyć jak na dłoni, panie Ressler, że były to zabójstwa w samoobronie”.

Najważniejsza być może informacja, jaką uzyskałem w trakcie tego przesłuchania, była odpowiedzią na pytanie o sposób wyboru ofiary. Kwestia ta umykała wielu innym osobom, które wcześniej z nim rozmawiały, mnie jednak obdarzył zaufaniem na tyle, że mógł o niej swobodnie mówić. Chase słyszał głosy nakazujące mu odebrać komuś życie i po prostu szedł wzdłuż ulicy, sprawdzając po kolei każdą klamkę. Jeśli drzwi były zamknięte, oddalał się. Jeśli były otwarte – wchodził do środka. Zapytałem wówczas, dlaczego zwyczajnie nie włamywał się do domu, do którego chciał wejść. „Och” – odparł. „Jeśli drzwi są zamknięte, to znaczy, że nie jesteś mile widziany”. Jakże cienka była granica oddzielająca tych, którzy uniknęli stania się ofiarami potwornych zbrodni Chase’a, od tych, którzy zginęli okropną śmiercią z jego ręki!

W końcu zagadnąłem go także o plastikowy kubeczek, który trzymał w dłoniach. Stwierdził, że to dowód na to, że w więzieniu próbują go otruć. Podsunął mi go: w środku była jakaś nieokreślona żółtawa maź, którą później zidentyfikowałem jako resztki makaronu z sosem serowym z paczki, który podano mu na kolację. Chase chciał, żeby zbadało je laboratorium FBI w Quantico. Czułem, że nie mogę odmówić mu tej drobnej przysługi.

Informacje zebrane podczas tego przesłuchania pomogły nam zweryfikować szczegóły ogólnej charakterystyki mordercy „zdezorganizowanego” – stojącej w ostrej opozycji do portretu zabójcy „zorganizowanego” – którą opracowywaliśmy w BSU. Chase nie tyle wpasowywał się w ten wzorzec, ile był jego ucieleśnieniem w stopniu, jakiego nie spotkałem nigdy u żadnego zbrodniarza ani ja, ani nikt ze znanych mi przedstawicieli organów ścigania. Pod tym względem była to klasyczna sprawa.

W San Quentin Chase był dręczony przez współwięźniów: grozili mu, że jeśli się do nich zbliży – zabiją go. Byli zdania, że powinien popełnić samobójstwo. Więzienni psychologowie i psychiatrzy zajmujący się jego sprawą czekali, aż szum wokół kary śmierci nieco przycichnie, po czym wyrazili opinię, że ponieważ Chase jest „chronicznie niepoczytalny i niezdolny do odpowiadania za swoje czyny”, należałoby przenieść go do California Medical Facility, więzienia w Vacaville w Kalifornii, pełniącego funkcję ośrodka medycznego dla systemu więziennictwa, gdzie osadzano niepoczytalnych zbrodniarzy. W pełni zgadzałem się z tą oceną. W tamtym czasie Chase – zachęcony faktem, że FBI ma przeanalizować, czym karmiono go w więzieniu – pisał listy do mnie i do Conwaya, oświadczając nam, że musi udać się do Waszyngtonu, by dopracować swoją apelację. Był przekonany, że FBI będzie zainteresowane jego wiedzą na temat powiązań UFO z katastrofami lotniczymi oraz bronią przeciwlotniczą tego rodzaju, wykorzystywaną przez Irańczyków przeciwko Stanom Zjednoczonym. „FBI z łatwością mogłoby wykryć UFO dzięki radarom” – pisał do mnie. „Dowiedzielibyście się wtedy, że oni mnie śledzą i że niektóre gwiazdy na niebie zapalają się dzięki maszynom wykorzystującym jakiś rodzaj kontrolowanej fuzji termojądrowej”.

To był mój ostatni kontakt z Chase’em. Tuż po Bożym Narodzeniu 1980 roku znaleziono go martwego w jego celi w Vacaville. Okazało się, że połknął na raz wszystkie gromadzone od jakiegoś czasu leki antydepresyjne, które miały wyciszyć jego halucynacje i zmienić go w posłusznego więźnia. Niektórzy uznali, że popełnił samobójstwo; byli jednak i tacy, którzy utrzymywali, że jego śmierć była wypadkiem – że Richard Trenton Chase wziął te wszystkie pigułki, próbując sprawić, by głosy, które doprowadziły go do popełnienia morderstw i dręczyły go aż do śmierci, w końcu zamilkły.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Przyp. tł.: Mowa tu o tak zwanej „obronie Twinkie” (ang. Twinkie defense). Prawnicy White’a utrzymywali, że odżywiający się wcześniej bardzo zdrowo radny nagle zaczął spożywać nadmierne ilości niezdrowego jedzenia i słodyczy – między innymi ciastek biszkoptowych Twinkie – co ich zdaniem miało być symptomem niezdiagnozowanej depresji. Do dziś termin „obrona Twinkie” funkcjonuje jako ironiczny synonim linii obrony opartej na nieprawdopodobnych czynnikach.

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Whoever Fights Monsters

 

Whoever Fights Monsters

Text Copyright © 1992 by Robert K. Ressler and Tom Shachtman

Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.

All rights reserved.

 

Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki © by Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: archiwum M. Banachowicz

 

Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Studio Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-318-2

 

 

Grupa Wydawnicza FILIA Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH