Maniak - Benjamín Labatut - ebook + książka

Maniak ebook

Labatut Benjamín

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autora nominowanej do Międzynarodowej Nagrody Bookera Straszliwej zieleni

Kiedy pod koniec II wojny światowej John von Neumann, pochodzący z Węgier genialny naukowiec i współtwórca projektu Manhattan, wymyślił komputer o nazwie MANIAC, niewielu zdawało sobie sprawę, że od tego momentu świat zmieni się już na zawsze. Rewolucyjne urządzenie – dzieło umysłu jednocześnie wizjonerskiego i cynicznego – nie tylko otworzyło przed ludzkością nieograniczone możliwości, ale też doprowadziło ją na skraj zagłady, uwalniając widmo wojny jądrowej.

Autor zagłębia się we wspaniałe, a zarazem przerażające wizje, które zrodziły się w umysłach naukowców. W tym quasi-biograficznym tryptyku portretuje również Paula Ehrenfesta, wielkiego przedwojennego fizyka, który przyjaźnił się z Einsteinem, oraz Lee Sedola – południowokoreańskiego mistrza go, który jako jedyny człowiek pokonał w grze program wykorzystujący sztuczną inteligencję. Znajdziemy się w laboratorium Oppenheimera w Los Alamos, wśród „węgierskich Marsjan”, którzy zbudowali pierwszą bombę atomową, a także na Uniwersytecie Princeton, w pokojach, gdzie położono podwaliny pod znane nam doskonale dzisiaj cyfrowe technologie.

Labatut wciąga czytelnika w labirynty historii i nauki, mistrzowsko splatając prawdę i zmyślenie, fikcję i fakty. Zostawia nas z pytaniem, jak cienka jest granica dzieląca geniusz od szaleństwa, i konfrontuje z wyzwaniami, przed którymi stoimy jako ludzkość.

„Powieść Labatuta to zakrojone na szeroką skalę potępienie kultu racjonalności. Pokazuje, że logika doprowadzona do ekstremum przepoczwarza się w szaleństwo […].” „The Los Angeles Review of Books”

„Krytycy próbujący uchwycić istotę twórczości Labatuta zwykle porównują go do […] W.G. Sebalda, w którego łagodnych, niespiesznych powieściach znaleźć można długie, oniryczne wizje zniszczenia i rozkładu. Obaj autorzy rzeczywiście balansują na granicy między historią a fikcją, wplatając w swoje dzieła bogactwo szczegółów historycznych i naukowych, jednakże Labatut stanowi przy tym prawdziwą rzadkość: to ekscytująco oryginalny współczesny pisarz. Jego „Maniak” – nawet bardziej niż „Straszliwa zieleń” – stanowi dzieło mroczne, dziwne i wyjątkowo piękne.” „The Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Data ważności licencji: 10/20/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dotychczas ukazały się m.in.:

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność

Miriam Toews, Z ogniem

Jen Beagin, Szwajcara

Tess Gunty, Królikarnia

Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje

Gwendoline Riley, Moje zmory

Alia Trabucco Zerán, Do czysta

Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku

Vincenzo Latronico, Do perfekcji

An Yu, Muzyka dla duchów

Kevin Jared Hosein, Głodne duchy

Antoine Wilson, Usta-usta

Irene Solà, Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność

Catherine Lacey, Biografia X

Już niebawem ukaże się:

Michael Magee, Blisko domu

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Maniac

Projekt okładki Kamil Rekosz

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2023 ExLibris SPAC/O Puentes Agency

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Jarek Westermark, 2025

“Hadewijch” adapted by Eliot Weinberger, from Angels & Saints, copyright © 2020 Eliot Weinberger. Reprinted by permission of New Directions Publishing Corp.

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Paulina Piądłowska

Korekta Justyna Łukaszyk / d2d.pl, Jędrzej Szulga / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-229-0

Dla Juany, Juliety, Kali i Piny

Zobaczyłam królową w złotej sukni, a jej suknia była pełna oczu, a oczy były kryształowe i przezroczyste niczym języki ognia. Na głowie miała koronę z wielu koron ustawionych jedna na drugiej, było ich zaś równie wiele co oczu na sukni. Zbliżyła się przerażająco szybko, postawiła mi stopę na szyi i zawołała straszliwym głosem: „Czy wiesz, kim jestem?”. A ja odpowiedziałam: „Tak! Już dawno stałaś się dla mnie źródłem bólu i zgryzoty. Jesteś tą cząstką mojej duszy, w której tkwi rozsądek”.

Hadewijch z Brabancji, trzynastowieczna poetka i mistyczka (fragment zaadaptowany do Angels and Saints [Aniołów i świętych] Eliota Weinbergera)

PAULalbo Odkrycie irracjonalnego

Rankiem 25 września 1933 roku austriacki fizyk Paul Ehrenfest wszedł do położonego w Amsterdamie Instytutu Pedagogicznego Profesora Jana Waterinka dla Upośledzonych Dzieci, wyciągnął pistolet, strzelił w głowę swojemu piętnastoletniemu synowi Wasilijowi, a potem popełnił samobójstwo.

Śmierć Paula była natychmiastowa, ale Wasilij, chłopak z zespołem Downa, umierał w męczarniach przez długie godziny, zanim jego zgon stwierdzili ci sami lekarze, którzy dbali o niego, odkąd przybył do Instytutu w styczniu tego samego roku. Ojciec przywiózł go do Amsterdamu, ponieważ uznał, że w dotychczasowej klinice znajdującej się w Jenie, w samym sercu Rzeszy Niemieckiej – gdzie przebywał niemal dziesięć lat – przestało być dla niego bezpiecznie od momentu dojścia do władzy nazistów. Wasilij, czy raczej Wasik, bo tak go nazywano, musiał przez całe swoje krótkie życie mierzyć się z niepełnosprawnością umysłową i fizyczną. Albert Einstein, który kochał jego ojca jak brata i często odwiedzał dom Ehrenfestów w Lejdzie, mówił na niego „cierpliwy mały pełzaczek”, chłopiec poruszał się bowiem z ogromnym trudem, a kolana czasem bolały go tak bardzo, że nie mógł ustać. Mimo to ani na chwilę nie tracił bezgranicznego entuzjazmu – aby powitać ulubionego „wujka” przy drzwiach, czołgał się po dywanie, ciągnąc za sobą bezużyteczne nogi. Choć większość życia spędził w ośrodkach medycznych, pozostawał radosny i pogodny. Często słał rodzicom pocztówki przedstawiające urokliwe niemieckie pejzaże, a także długie listy. Niepewną ręką opisywał swoją codzienność: opowiadał o pobieranych naukach, o chorobie najlepszego przyjaciela i o tym, że zakochał się nie w jednej, ale w dwóch koleżankach z klasy, jak również w nauczycielce, pani Gottlieb, najczulszej i najwspanialszej osobie na całym świecie – ta ostatnia myśl poruszyła jego ojca do łez, ponieważ Paul Ehrenfest sam był przede wszystkim nauczycielem.

Paula przez całe życie nękały napady melancholii, przeradzającej się niekiedy w ciężką depresję. W dzieciństwie był słabym, chorowitym chłopcem, tak samo jak później jego syn. Kiedy nie tamował akurat krwotoków z nosa, nie zmagał się z astmatycznym kaszlem i nie dyszał ciężko po ucieczce przed bandą szkolnych dręczycieli – „Ogon ośli, ogon krowi, zaniesiemy je Żydkowi!” – regularnie symulował inne dolegliwości: gorączkę, katar albo ból brzucha, żeby tylko zostać w domu, w objęciach matki, chroniony przed całym światem, całkiem jakby mały Paul, najmłodszy z pięciu braci, przeczuwał, że matka umrze, gdy będzie miał dziesięć lat, oraz że jego wcześniejsze cierpienia okażą się jedynie wstępem, preludium do straty, o której nie śmiał ani myśleć, ani mówić, przerażony, że jeśli znajdzie w sobie odwagę, aby ją wyartykułować, jeśli wypowie słowa na głos, to śmierć matki wyjdzie mu na spotkanie niczym przyzwany upiór. Pozostawał więc cichy, lękliwy, smutny. Dźwigał ciężar, jakiego nie powinno nieść żadne dziecko, ciężar mrocznego przeczucia. I to przeczucie pozostało z nim już po utracie matki oraz sześć lat później po śmierci ojca; towarzyszyło mu niczym dźwięk odległych dzwonów aż do dnia, kiedy w wieku pięćdziesięciu trzech lat popełnił samobójstwo.

Chociaż Paul z trudem radził sobie zarówno z własnymi emocjami, jak i z otaczającym go światem, był zdecydowanie najzdolniejszym członkiem swojej rodziny i najlepszym uczniem w każdej grupie, do której trafił. Przyjaciele go lubili, koledzy szanowali, a nauczyciele cenili, nic z tego nie mogło jednak wzmocnić jego poczucia własnej wartości. Nie był introwertykiem – przeciwnie, chętnie dzielił się wiedzą i często bawił słuchaczy, prezentując przy tym szeroką wiedzę oraz wykorzystując niezwykłą umiejętność przekładania nawet najtrudniejszych idei na powszechnie zrozumiałe obrazy i metafory. Z łatwością łączył koncepcje z różnych dziedzin, poznawanych w coraz to nowych książkach, którymi karmił swój żarłoczny intelekt. Paul potrafił chłonąć całą otaczającą go rzeczywistość, przyswajał wszystko bez wyjątku. Jego umysł był całkiem porowaty, pozbawiony może jakiejś kluczowej membrany – świat nie tyle go interesował, ile atakował jego jaźń nieskończoną wielością form. Ten brak naturalnych zabezpieczeń sprawiał, że Paul zdany był na łaskę i niełaskę informacji nieustannie pokonujących jego barierę krew–mózg. Nawet kiedy uzyskał już tytuł doktorski i stał się powszechnie uznanym wykładowcą – następcą wielkiego Hendrika Lorentza na stanowisku kierownika katedry fizyki teoretycznej na Uniwersytecie w Lejdzie – prawdziwą radość odczuwał tylko w jednej sytuacji: kiedy niósł pomoc innym. Jak stwierdził jeden z wielu jego ulubionych studentów, „Ehrenfest rozdawał wszystko, co było w nim żywe i aktywne”, a czasem wydawał się „wyjawiać każde swoje odkrycie i każdą obserwację, nie zostawiając nic dla siebie, nie budując własnej wewnętrznej twierdzy”.

Jako fizyk Ehrenfest nie dokonał żadnych przełomowych odkryć, cieszył się jednak szacunkiem takich gigantów, jak Niels Bohr, Paul Dirac i Wolfgang Pauli. Albert Einstein napisał, że już kilka godzin po poznaniu Paula poczuł, iż ich „pragnienia i aspiracje doskonale do siebie pasowały”. Przyjaciele Paula doceniali nie tylko jego zdolności intelektualne i analityczne, lecz także pewne cnoty bardzo rzadko spotykane wśród ludzi wielkich: silny kręgosłup moralny oraz głębokie czy nawet przytłaczające pragnienie pojęcia istoty każdej rzeczy. Ehrenfest niestrudzenie poszukiwał tego, co nazywał der springende Punkt, punktem wybicia, czyli sednem sprawy, ponieważ rezultat uzyskany wyłącznie dzięki wykorzystaniu logiki nigdy go nie satysfakcjonował. „To jak taniec na jednej nodze – tłumaczył – podczas gdy sedno tkwi w rozpoznaniu wszelkich połączeń, znaczeń i odniesień”. Wedle Ehrenfesta pełnego zrozumienia doświadcza się całym ciałem, całą istotą, a nie tylko umysłem czy rozumem. Był ateistą i wiecznym sceptykiem, a prawdę definiował tak wąsko, że czasem stawał się tematem żartów swoich kolegów. Kiedy w 1932 roku na zakończenie spotkania ponad trzydziestu najwybitniejszych europejskich fizyków w kopenhaskim Instytucie Nielsa Bohra wystawiono parodię Fausta, aby uczcić setną rocznicę śmierci Goethego, w roli wielkiego naukowca Henryka Fausta obsadzono właśnie Paula. Nie dawał się on przekonać Mefistofelesowi, granemu przez Wolfganga Pauliego, że neutrino, cząsteczka elementarna, której teorię istnienia niedawno zaproponowano, naprawdę występuje w przyrodzie. Paula nazywano Sumieniem Fizyki, a choć był to pseudonim po części złośliwy, nawiązujący do uporu, z jakim w pierwszych dekadach XX wieku sprzeciwiał się zmianom zachodzącym nie tylko w jego dyscyplinie, ale też w całym świecie nauk ścisłych, wielu współpracowników i tak regularnie odwiedzało go w Lejdzie, w domu, który od uniwersytetu oddzielała rzeka, aby przedstawiać swoje pomysły zarówno samemu Paulowi, jak i jego żonie. Tatiana Aleksiejewna Afanasjewa była bowiem wybitną matematyczką. Współtworzyła wiele z najistotniejszych prac naukowych Ehrenfesta (choć jej wkład pozostał niemal całkiem niezauważony), w tym tę, dzięki której zyskał rozpoznawalność, a ostatecznie stał się następcą powszechnie szanowanego Lorentza – przeglądowy artykuł poświęcony mechanice statystycznej, stanowiącej ulubiony temat Ludwiga Boltzmanna (mentora Paula i późniejszego samobójcy). Boltzmann był jednym z głównych orędowników teorii atomistycznej, prawdziwym pionierem w tej dziedzinie. Jako pierwszy odkrył znaczenie prawdopodobieństwa dla zachowania i właściwości atomów. Podobnie jak Ehrenfest Boltzmann również wiódł niespokojne, smutne, pełne cierpienia życie: musiał znosić naprzemienne napady manii i depresji, pogłębiane przez opór, z jakim spotykały się jego wizjonerskie idee. Ernst Mach, zatwardziały pozytywista, przekonany, że fizycy powinni traktować atomy jako konstrukty czysto teoretyczne (ponieważ w tamtych czasach nie było bezpośrednich dowodów na ich istnienie), nieprzerwanie dręczył i wyśmiewał Boltzmanna, wielokrotnie przerywając jego wykłady, by zadać złośliwe pytanie: „A widział pan kiedyś atom?”. Byk – jak przyjaciele nazywali Boltzmanna ze względu na masywną posturę i uparty charakter – ciężko znosił zajadłość, z jaką go krytykowano. Choć sformułował jedno z fundamentalnych równań współczesnej fizyki, interpretację statystyczną drugiej zasady termodynamiki, to w życiu prywatnym nie mógł uciec przed postępującą powoli, lecz nieubłaganie chorobą psychiczną, która zdawała się – niczym uchwycona w owym przełomowym równaniu entropia – rosnąć nieustannie i nieodwracalnie i przynosić rozkład oraz chaos. Współpracownikom wyznał, jak bardzo boi się, że pewnego dnia postrada zmysły w samym środku wykładu. Pod koniec życia ledwie oddychał, męczony przez astmę. Wzrok pogorszył mu się do tego stopnia, że nie mógł czytać, a ze względu na nieznośne bóle głowy, w tym migreny, lekarz zakazał mu prowadzenia działalności naukowej. We wrześniu 1906 roku, podczas wakacyjnego wyjazdu do Duino, Boltzmann przerzucił krótką linę przez ślemię w oknie Hotelu Ples i powiesił się, podczas gdy jego żona i młoda córka pływały w spokojnych turkusowych wodach Adriatyku.

„Głoś prawdę, zapisuj ją klarownie i broń jej do samego końca” – tak brzmiało motto Boltzmanna, a Paul, jego uczeń, wziął je sobie do serca. Wielu wybitnych fizyków darzyło Ehrenfesta ogromnym szacunkiem również z uwagi na jego niezwykłą zdolność precyzyjnego przedstawiania pomysłów innych, wyłuskiwania ich istoty i przekazywania jej z werwą i zapałem, którymi oczarowywał słuchaczy. „Wykłada po mistrzowsku. Niemal nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił tak błyskotliwie i fascynująco. Ma w swoim arsenale zwięzłe wyrażenia o doniosłym znaczeniu, błyskotliwe uwagi i narzędzia dialektyczne. Potrafi najtrudniejsze koncepcje przedstawić w konkretny, intuicyjny, przyswajalny sposób. Tezy matematyczne przekłada na łatwe do pojęcia obrazy” – pisał wielki niemiecki fizyk teoretyczny Arnold Sommerfeld, który jednocześnie cenił Ehrenfesta i bał się reputacji tego „wielkiego inkwizytora świata fizyki”. Paul otwarcie wytykał innym błędy w rozumowaniu, był wobec nich równie krytyczny i bezlitosny co wobec samego siebie. Szczególnie doniosłą rolę odegrał podczas brzemiennego w skutki kongresu Solvaya w 1927 roku, kiedy to w wyniku starcia fizyki klasycznej z mechaniką kwantową fundamenty tej nauki zostały odmienione na zawsze. Ehrenfest pełnił funkcję mediatora między dwoma głównymi przeciwnikami – Einsteinem, którego odrazą napawało, jak wielką wagę w nauce kwantowej przykładano do przypadku, nieokreśloności, prawdopodobieństwa i niepewności, oraz Bohrem, pragnącym opanować świat subatomowy za pomocą nowej fizyki, całkiem dotychczas nieznanej. W pewnej chwili Ehrenfest przepchnął się przez stado trzydzieściorga noblistów wrzeszczących na siebie po francusku, angielsku, niemiecku, holendersku i duńsku, wszedł na scenę i napisał na tablicy werset biblijny: „Tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi”. Sala wybuchnęła śmiechem, ale kłótnie ciągnęły się przez kolejne dni, aż wreszcie mechanika kwantowa pokonała fizykę klasyczną, mimo – a może właśnie dlatego – że stała w całkowitej sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem. Choć Ehrenfest był zdecydowanym zwolennikiem postępu i pozostawał znacznie bardziej od swojego przyjaciela Einsteina otwarty na rewolucyjne tezy Bohra, Heisenberga, Borna i Diraca, nie mógł pozbyć się przeczucia, że przekroczono jakąś elementarną granicę, a w samym sercu fizyki narodził się demon czy też dżin, którego z powrotem do lampy nie zdołają wepchnąć naukowcy ani z jego, ani z kolejnych pokoleń. Jeśli sferą atomu rzeczywiście rządziły nowo sformułowane prawa, to cały świat musiał okazać się znacznie mniej trwały i konkretny, niż dotychczas sądzono. „W czyśćcu zarezerwowano specjalne miejsce dla wyznawców mechaniki kwantowej!” – napisał Paul w liście do Einsteina, kiedy wrócił już do Lejdy z kongresu Solvaya. Poczucie humoru nie uchroniło go jednak przed falą rozpaczy, którą poczuł, uświadomiwszy sobie dziwny kierunek, w jakim zdawała się zmierzać jego dyscyplina, nagle pełna sprzeczności logicznych, niepewności i nieokreśloności. Nie mógł już tłumaczyć jej nowych założeń swym ukochanym studentom, ponieważ wymykały się jego pojmowaniu. W maju 1931 roku opisał swoje lęki w liście do Nielsa Bohra: „Straciłem wszelki kontakt ze współczesną fizyką teoretyczną. Nie jestem w stanie nic na ten temat czytać i czuję, że nie potrafię wyłuskać choćby ogólnego sensu z natłoku artykułów i książek. Być może nie ma dla mnie ratunku. Pojawienie się nowego numeru »Zeitschrift für Physik« czy »Physical Review« wywołuje u mnie napad paniki. Nie wiem absolutnie nic!”. W swojej odpowiedzi Bohr próbował pocieszać przyjaciela, wskazując, że nie tylko on, ale też cała społeczność fizyków z trudem przyswaja najnowsze odkrycia. Na to otrzymał kolejny, jeszcze dłuższy list. Paul tłumaczył, że czuje się jak skrajnie wyczerpany pies ścigający samochód, którym jego pan właśnie odjeżdża w siną dal. Podczas gdy wielu innych naukowców uważało rewolucję kwantową za iskrę niosącą zmiany i nowe rozstrzygnięcia, Ehrenfest widział w niej już tylko źródło stagnacji, a nawet upadku: „Wszystkie te okropne abstrakcje! Nieznośne skupienie na sztuczkach i technikach! Matematyczna plaga odbierająca wyobraźni wszelką moc!” – perorował gorzko podczas wykładu w Lejdzie. Fizyka teoretyczna skręciła w kierunku całkiem dla niego obcym: prawdziwą intuicję w tej dziedzinie zastąpiły rozwiązania siłowe, a w miejsce materii, atomów i energii pojawiły się ustalone formuły matematyczne. Paul nie znosił myślicieli pokroju Johna von Neumanna, węgierskiego genialnego dziecka, ani jego „przerażających armat czystej matematyki oraz skomplikowanego aparatu formuł”, tak samo jak odrzucał przyprawiającą go o niestrawność „fabrykę niekończących się sznurów kiełbasek spod znaku Heisenberga–Borna–Diraca–Schrödingera”. Narzekał też na podejście młodych studentów, nieświadomych, że „ich głowy zmieniono w elementy sieci telefonicznej służącej przekazywaniu i promocji kolejnych sensacyjnych nagłówków ze świata fizyki”, oraz na to, że – jak niemal wszystkie przejawy współczesności – matematyka jest wrogiem samego życia: „Pozostaje nieludzką, prawdziwie szatańską machiną, gotową zgnieść każdego, kogo kręgosłup nie dopasuje się do ruchu jej trybów”. Z czasem tendencja do samokrytyki oraz kompleks niższości Paula stały się prawdziwie nieznośne, matematyka bowiem, choć dobrze mu znana, nigdy nie była dla niego prosta. Nie potrafił liczyć jak komputer. Kalkulacje przychodziły mu z trudem. Poczucie, że nie nadąża za wymaganiami współczesności, prowadziło do pogłębienia jego autodestrukcyjnych tendencji, które miały stale nawiedzać go i zamęczać. Były niczym wewnętrzny głos, nieustanny szept w jego uchu, w każdej chwili gotowy go zdradzić. W 1930 roku w listach do przyjaciół pisał już tylko o śmierci i rozpaczy: „Nie mam żadnych wątpliwości, że zniszczę swoje życie, jeśli nie dam rady wziąć się w garść. Kiedy patrzę na swoją sytuację z perspektywy, widzę tylko chaos. Hazardzista czy alkoholik w chwilach trzeźwości z pewnością dostrzega podobny obraz”. Jego wewnętrzny zamęt stanowił odzwierciedlenie ekonomicznych i politycznych niepokojów, powoli rozrywających na strzępy całą Europę. Paul oficjalnie nie przynależał do żadnego wyznania; w imperium austro-węgierskim żydom i chrześcijanom nie wolno było zawierać mieszanych małżeństw, tak więc w 1904 roku zarówno on, jak i Tatiana ogłosili swoją bezwyznaniowość, żeby móc się pobrać. A jednak wraz ze wzrostem antysemityzmu głowę Paula zaczęły wypełniać coraz bardziej ponure myśli. W 1933 roku w liście do przyjaciela Samuela Goudsmita opisał plan makabrycznego spisku mającego wyrwać niemieckie społeczeństwo z transu, w jaki wprowadzili je naziści: „Co, gdyby grupa szanowanych żydowskich akademików i artystów popełniła zbiorowe samobójstwo, bez wyrażania nienawiści czy stawiania żądań, aby w ten sposób poruszyć sumienie Niemiec?”. Goudsmit, zniesmaczony absurdalnością koncepcji i zmęczony obsesją przyjaciela na punkcie samobójstwa, wysłał mu wściekłą odpowiedź: „Grupa martwych Żydów nic już nie wskóra, a ich śmierć tylko ucieszyłaby das teutonische Volk”. Trzy dni przed tym, jak Ehrenfest napisał swoją wiadomość, reżim Hitlera – sprawujący władzę od zaledwie dwóch miesięcy – wprowadził ustawę o odrodzeniu stanu urzędniczego, zgodnie z zapisami której pracę stracić mogli wszyscy Żydzi zatrudnieni w strukturach państwowych. Ehrenfest stwierdził, że dzięki niej „szokująco jawny i precyzyjnie sformułowany plan eksterminacji »żydowskiej plagi« ze świata niemieckiej sztuki, nauki, jurysprudencji i medycyny szybko zostanie w dziewięćdziesięciu procentach wykonany”. W ostatnich latach życia wykorzystywał swoje wpływy oraz sieć kontaktów, aby znajdować dla żydowskich naukowców miejsca pracy poza granicami Niemiec, choć dla siebie samego nie widział już żadnej przyszłości. Jego rozgorączkowane myśli pędziły w kółko. Bezustannie martwił się też o pieniądze – na jego domu w Lejdzie ustanawiano kolejne hipoteki. Pragnął zakończyć swoją agonię, ale nie zamierzał zrzucać opieki nad biednym Wasikiem na żonę – w wyniku I wojny światowej i rewolucji rosyjskiej straciła wszystkie pieniądze, zainwestowane w rosyjskie akcje – ani obciążać tym dożywotnim obowiązkiem swoich córek Tatiany i Galiny ani starszego syna Paula juniora. Jego myśli samobójcze, dotychczas skupione jedynie na nim samym, zaczęły obejmować również śmierć najmłodszego dziecka. „Rozumiesz chyba, że nie chcę, aby Galinka i Taniczka musiały urabiać się po łokcie, utrzymując przy życiu brata idiotę?” – pisał do Nelly Posthumus Meyjes, historyczki sztuki, z którą połączył go płomienny romans (źródło radości, ale też przyczyna pogorszenia się jego stanu umysłowego).

Romans rozpoczął się przy milczącej zgodzie żony Paula, która pierwotnie przesyłała nawet Nelly pozdrowienia. Ona również bardzo obawiała się załamania nerwowego męża. Uznała, że pozamałżeńska przygoda, choć niepozbawiona ryzyka, ma szansę ukoić jego umysł i oderwać myśli od obsesyjnej gry w szachy czy też korowodu kolejnych hobby – niesklejonych modeli samolotów, gnijącego ogródka ziołowego, porzuconej kolekcji znaczków, teleskopu domowej roboty czy zajmującego piwnicę browaru rzemieślniczego – w które Paul się angażował, żeby tylko nie usiąść do pracy nad badaniami albo zaległymi artykułami, ponieważ sama myśl o tym potrafiła wywołać u niego stan lękowy. Do tamtej chwili Paul pragnął tylko Tatiany, a choć zdarzały jej się długie wyjazdy do rodziny w Rosji, ich małżeństwo pozostawało szczęśliwe, oparte na głębokim porozumieniu i wspólnocie zainteresowań. Tatiana miała bystry umysł i była ceniona przez współpracowników Paula. Jednakże Nelly, jego kochankę, cechował nie tylko sprawny intelekt. Nosiła w sobie również mrok dorównujący pragnieniu śmierci Ehrenfesta, który zdawała się jednak w pełni kontrolować. Po raz pierwszy spotkali się, gdy wygłaszała wykład w Teylers Museum w Haarlemie. Paula oczarowały jej inteligencja i uroda, a temat prelekcji, poświęconej pitagorejskiemu mitowi o dysharmonii świata i odkryciu irracjonalnego, miał się stać naczelną obsesją wypełniającą ostatni rok jego życia, doskonałym dopełnieniem jego rosnącego niepokoju wywołanego dojściem nazistów do władzy w Niemczech.

Nelly mówiła, że w naturze spotyka się rzeczy wykraczające poza koncepcję proporcji, niemierzalne, nieporównywalne z niczym innym i niemożliwe do skatalogowania; rzeczy istniejące poza ogólnym porządkiem zjawisk. Te niepasujące elementy, potworne osobliwości, nie dają się kontrolować czy opisać za pomocą liczb, stanowią bowiem rdzeń nieharmonijnych, chaotycznych i nieposłusznych aspektów świata. Nelly tłumaczyła, że dla Greków odkrycie tego, co irracjonalne, stanowiło ohydną zbrodnię, przejaw niewybaczalnej bezbożności, wykroczenie karane śmiercią. Opowiadała o dwóch istniejących zapisach na temat pitagorejczyka, który złamał owo fundamentalne przykazanie. W jednej wersji odkrywca irracjonalnego zostaje wygnany ze swej społeczności, a przyjaciele stawiają mu nagrobek, jakby zmarł za życia. W drugiej topią go w morzu członkowie jego własnej rodziny albo też przebrani za nich bogowie. Nelly wyjaśniła, że ten, kto odkrywa w naturze element nieharmonijny, nie może mówić o nim z nikim, nawet z sobą samym. Powinien zrobić wszystko, by wyrzucić odkrycie ze swoich myśli, pamięci, słów, a nawet snów, jeśli nie chce ściągnąć na siebie bożego gniewu. Harmonię natury należało chronić za wszelką cenę, była bowiem starsza niż tytani, mądrzejsza niż wyrocznia i świętsza od Olimpu – nienaruszalna niczym układ krwionośny zasilający ten i wszystkie inne światy. Nawet samo dopuszczenie istnienia tego, co irracjonalne, uznanie dysharmonii za możliwą, narażałoby strukturę rzeczywistości na niebezpieczeństwo, ponieważ zarówno nasz wymiar, jak i wszelkie aspekty wszechświata – fizyczne, mentalne czy duchowe – opierają się na niewidzialnych splecionych ze sobą niciach. Tabu tym zajmowali się zresztą nie tylko starożytni. Wedle wykładu Nelly leży ono w samym sercu zachodniej filozofii i nauki: Kant pisał, iż nauka wymaga traktowania natury całościowo. Zacząć należy od sklasyfikowania najprostszych elementów świata – połyskliwych wąsów bluszczu czy opalizującego pancerza żuka – aby później móc przypisać daną istotę do gatunku, rodzaju, rodziny, rzędu, klasy, gromady, królestwa i domeny, a wszystko to przy założeniu, że każde możliwe do wyobrażenia skrzydło czy piórko, każdy korzeń, strumyk, pukiel włosów czy kończyna zajmują w tym porządku określoną pozycję, mają swoje prawowite miejsce w systemie obejmującym cały wszechświat, stanowiącym owoc mądrości tak niezgłębionej, że generuje i chroni wszystkie zrealizowane i niezrealizowane formy istnienia. Prawda może być jednak inna – ostrzegła swoich słuchaczy Nelly: co, jeżeli natura jest w swej istocie kompletnie chaotyczna, jeśli jej ewidentna niejednorodność wymyka się wszelkim prawom, jeżeli nie istnieje koncepcja zdolna zredukować jej rosnącą złożoność? Co, jeśli natura jest niepoznawalna? Nasza cywilizacja nie zdołała dotąd pogodzić się z ową przerażającą ewentualnością, a Nelly powątpiewała, czy kiedykolwiek będziemy na to gotowi, musielibyśmy bowiem zadać śmiertelny cios nauce, filozofii i racjonalnej myśli. A jednak, jak twierdziła, artyści już teraz otwarcie przyjęli tę ideę. Właśnie w ponownym odkryciu irracjonalnego dopatrywała się źródła ruchów awangardowych – przecież nawet laicy mogli dostrzec ich faustyczną, bezkresną energię, gorączkowość, tragiczny pęd ku otchłani, gdzie dozwolone jest wszystko. Nowoczesna sztuka nie uznawała reguł, systemów czy prawd, dopuszczała jedynie ślepą, niepowstrzymaną szarżę, falę szaleństwa, której nikt i nic nie są zdolne powstrzymać, a która pcha ludzkość dalej i dalej, aż na krańce Ziemi.

Paul słuchał jak zaczarowany. Po wykładzie podszedł do Nelly i zasypał ją pytaniami, zanim jeszcze zdążyła pozbierać dokumenty. Przegadali resztę dnia, każde coraz bardziej zafascynowane inteligencją drugiego. Noc spędzili w miejscowym hotelu. Może pod wpływem dziwnej chemii nowej miłości, a może na skutek wieloletniej depresji, która potrafi zmielić mózg na papkę, Paul uznał, że jest spokrewniony z pitagorejskim mędrcem z legendy omawianej przez Nelly, a wszędzie wokół zaczął dostrzegać dysharmonię i niepokój. Wszechświat stracił w jego oczach swój naturalny porządek, swoje prawa i powtarzalne wzory; zamienił się w bezkresną, niemierzalną otchłań wypełnioną chaosem, zainfekowaną nonsensem, nieopartą na jakiejkolwiek inteligentnej myśli. Wzrost irracjonalności Paul dostrzegał nie tylko w płynących z radia bezmózgich zaśpiewach Hitlerjugend, w tyradach podżegających do wojny działaczy politycznych czy wysiłkach orędowników wiecznego postępu, ale również – z większą nawet klarownością – w artykułach i wykładach swoich kolegów z branży. Ich rewolucyjne idee uznawał bowiem za próby uprzemysłowienia fizyki. Swoją rozpacz opisał w liście do Einsteina, pewien, że przyjaciel go zrozumie, ponieważ jego najmłodszy syn Eduard cierpiał na schizofrenię i wielokrotnie bywał umieszczany w zakładach psychiatrycznych. Paul tłumaczył w liście, że widzi mroczną, bezmyślną siłę, powoli podbijającą naukowy światopogląd, siłę opartą nie na racjonalności, lecz na jej przeciwieństwie: „Rozsądek oderwano od głębszych, podstawowych aspektów naszej psychiki. Obawiam się, że od teraz będzie ciągnął nas naprzód niczym pijanego muła. Niewątpliwie dostrzegasz to równie klarownie co ja, przez większość czasu czuję się jednak całkiem osamotniony, jakbym był jedynym świadkiem naszego upadku. Klękamy przed niewłaściwym ołtarzem, modlimy się do infantylnego bożka ukrytego w centrum zepsutej rzeczywistości, której nie potrafi ani kontrolować, ani pojąć. Może nawet stworzyliśmy go sami, na nasz własny cuchnący obraz i podobieństwo, a potem zapomnieliśmy o tym akcie, tak jak dzieci nieświadomie powołują do życia nawiedzające je później potwory i demony”. Nelly, zaniepokojona stanem Paula, zachęcała go, aby spisał wszystkie wspomnienia z dzieciństwa i w ten sposób odkrył źródło swojej depresji, było to jednak ponad jego siły, czuł się coraz bardziej oderwany zarówno od innych, jak i od samego siebie. Jego wspomnienia, przeszłość, rodzina i przyjaciele, więzi i bezcenne marzenia – wszystko to należało teraz do kogoś innego: do mężczyzny, którego czasem widywał w lustrze, niskiego, krępego, ostrzyżonego na krótko okularnika z gęstym wąsem nad ustami pełnymi krzywych zębów. Osoby kompletnie nieznajomej. Był rozdarty między szczerym oddaniem, jakim darzył żonę, a bolesną euforią wzbudzaną przez Nelly, jednak żadna z kobiet nie mogła ściągnąć go ze ścieżki obranej dla niego przez jakąś nieznaną moc, wiodącej na spotkanie z kulą z pistoletu. „Czemu ludzie tacy jak ja skazani są na dalsze życie? – pytał w liście wysłanym latem do kochanki. – Gdybyście ty lub Tatiana zapytały mnie, czy cię kocham, odpowiedź mogłaby być jedna. Tatiana już ją zresztą zna. W chwilach zupełnej bezradności pragnę, abyś była blisko, a gdy pragnienie to nie daje mi siły ani ciepła, ogarnia mnie poczucie beznadziei. Miłość to ogromnie kontrowersyjna siła. Przynosi tak wiele cierpień! Obowiązkiem człowieka z pewnością jest zakończyć swe życie, póki nie spowodował jeszcze nieodwracalnych szkód”. Tatiana widziała, że Paul przegrywa walkę ze swoimi demonami, więc wystąpiła o rozwód. Paul błagał, aby przyjęła go z powrotem. Ostatecznie zgodziła się przerwać niemal przeprowadzoną procedurę, pod warunkiem że zakończy romans z Nelly. Przystał na to, ale nie znalazł w sobie dość siły, ani by porzucić kochankę, ani by odbudować relację z żoną. W kilka miesięcy stracił wszystko, co czyniło jego związek trwałym. Ostatecznie się poddał i sam wniósł sprawę o rozwód, nie zdradzając Tatianie, że zdążył napisać (choć jeszcze nie wysłać) list samobójczy, który kilka dni po tragedii w Instytucie Waterinka mieli otrzymać jego najbliżsi. „Drodzy przyjaciele: Bohr, Einstein, Franck, Herglotz, Joffé, Kohnstamm i Tolman! Nie wiem, jak miałbym przetrwać kolejnych kilka miesięcy życia, gdyż stało się ono dla mnie nieznośnie. Nie zdołam dłużej patrzeć, jak moja profesura w Lejdzie schodzi na psy. Muszę zwolnić stanowisko. Być może zdołam spożytkować resztkę sił w Rosji. […] O ile jednak już wkrótce nie okaże się to możliwe, jestem właściwie pewien, że się zabiję. Jeżeli do tego dojdzie, chcę, abyście wiedzieli, że piszę do was ze spokojem, bez pośpiechu, ponieważ Wasza przyjaźń odgrywała w moim życiu kluczową rolę. […] W ostatnich latach coraz trudniej było mi nadążać za zmianami zachodzącymi w fizyce. Próbowałem, cierpiąc coraz gorsze katusze, aż wreszcie musiałem się poddać. Dlatego do głosu doszło moje absolutne znużenie życiem. […] Czułem się skazany na dalszą egzystencję przede wszystkim ze względu na potrzebę utrzymywania dzieci. Próbowałem różnych środków zaradczych, ale przynosiły jedynie krótkotrwałą ulgę. Dlatego coraz bardziej skupiam się na ustaleniu szczegółów zbliżającego się samobójstwa. Jedynym praktycznym wyjściem z mojej sytuacji jest właśnie samobójstwo, po wcześniejszym zabiciu Wasika. Wybaczcie mi […]. Ślę najlepsze życzenia dla Was i Waszych bliskich”.

W maju 1933 roku pojechał pociągiem z Lejdy do Berlina. Zobaczył tam, jak nazistowskie bojówki atakują siedziby związków zawodowych, banków robotniczych i spółdzielni. W gazetach czytał o szturmie studentów obrońców moralności na Instytut Seksuologiczny. Chodził wśród popiołów pozostałych przed teatrem Staatsoper po tym, jak spalono tam dwadzieścia tysięcy książek. Płomienie oświetlały wówczas twarze rozochoconych chłopców i dziewcząt z Narodowosocjalistycznego Niemieckiego Związku Studentów. Wcześniej przeczesali oni biblioteki swoich uniwersytetów w poszukiwaniu „nieniemieckich” publikacji, pamiętników i pism, a potem śpiewali, wznosili okrzyki i składali przysięgi, co chwila podsycając ryczące inferno, podczas gdy starsi członkowie partii mruczeli pod nosem własne zaklęcia, a Goebbels darł się do zgromadzonego wielotysięcznego tłumu: „Nie dla dekadencji i moralnego upadku! Tak dla przyzwoitości i moralności opartej na rodzinie i państwu!”. Na ulicach wokół Paula żołnierze maszerowali w rytmie muzyki wojskowej nadawanej przez wszystkie stacje radiowe na zmianę z wrzaskami nowo mianowanego kanclerza Adolfa Hitlera, który poparł propozycję Roosevelta dotyczącą ogólnoświatowego rozbrojenia, po czym zażądał natychmiastowej renegocjacji warunków traktatu wersalskiego. Do końca maja w Niemczech zalegalizowano sterylizację eugeniczną, a niecałe dwa miesiące później uchwalono nazistowską ustawę o zapobieganiu narodzin potomstwa obciążonego chorobą dziedziczną, która to ustawa zezwalała państwu „czynić niezdolnymi do prokreacji, poprzez przeprowadzenie zabiegów chirurgicznych, osoby cierpiące na choroby dziedziczne, o ile stan nauki pozwala stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem, iż ich potomkowie mogliby być obciążeni poważnym defektem fizycznym czy umysłowym” (do listy włączano nie tylko osoby z niepełnosprawnością intelektualną, cierpiące na schizofrenię, chorobę afektywną dwubiegunową, dziedziczną epilepsję, chorobę Huntingtona, dziedziczną ślepotę lub głuchotę czy dotknięte deformacjami fizycznymi, ale również alkoholików). Paul pojechał wówczas do Jeny, zabrał Wasika z sanatorium dla młodzieży Johannesa Trüpera i przewiózł go do Amsterdamu, gdzie zaopiekowano się nim w Instytucie Waterinka. Przez pierwszych dwanaście miesięcy od uchwalenia ustawy przymusowej sterylizacji poddano ponad sześćdziesiąt cztery tysiące osób, ocenionych negatywnie przez jeden z sądów zdrowia dziedzicznego. W skład takiego organu wchodzili sędzia oraz dwaj lekarze: wojskowy i cywilny.

W lipcu, gdy letnie słońce zaczęło rozjaśniać niebo nad jego domem w Lejdzie, Paul poczuł się na tyle lepiej, że wraz Hendrikiem Casimirem zaczął planować nowy projekt badawczy poświęcony jednej z wielkich nierozwiązanych zagadek klasycznej fizyki: turbulencji, czyli nagłemu fenomenowi, który sprawia, że stabilność ruchu płynącej równomiernie cieczy niespodziewanie zostaje zastąpiona dzikim chaosem kolejnych, coraz to mniejszych zawirowań pędzących równocześnie w zbyt wielu kierunkach, aby mógł je przewidzieć jakikolwiek znany model matematyczny. Turbulencja jest w przyrodzie zjawiskiem wszechobecnym, tak powszechnym, że nawet dzieci bawiące się w strumieniu mają pojęcie o rządzących nią mechanizmach, choć nie wiedzą oczywiście, że tym samym mechanizmom podlega również krew wypełniająca ich młode żyły. Turbulencję można dostrzec w zupełnie prozaicznych sytuacjach (wystarczy wpuścić kroplę mleka do filiżanki kawy lub wypuścić z ust odrobinę dymu), jest ona jednak – z punktu widzenia matematyki – fenomenem równie istotnym, co zdumiewającym. Poskromić próbowały ją już najwybitniejsze umysły świata nauki. Jak dotąd bez powodzenia. Dlatego Paul naprawdę się zdumiał, gdy odkrył, że jego własny umysł, choć rozgorączkowany i rozbity na części, nagle rozwinął w sobie ogromne zrozumienie dla równań z dziedziny mechaniki płynów, tak wielkie, że wypełniły one nie tylko jego dni, ale również noce. W snach otaczała go ciemna woda, jego nagim ciałem targały potężne prądy, wsysał je kolosalny wir prowadzący w niepojętą głębinę. Choć koszmary męczyły go, budził się zachwycony. Nie cieszyły go wizje okrutnego oceanu, ale radowało uczucie oświeconego spokoju: był pewien, że w ostatecznym rozrachunku, z przyczyn wymykających się pojmowaniu, jego żony ani kochanki, synów ani córki, przyjaciół, współpracowników ani studentów, a nawet jego ojczyzny nie spotka nic złego, bo chociaż jego własna sytuacja wydawała się beznadziejna, to wszystkie rzeczy pozostawały pod ścisłą ochroną, a ludzie byli całkiem bezpieczni, każdy na swoim miejscu, doglądani przez moc łączącą ból z przyjemnością, mrok ze światłem, a porządek z chaosem – nawet życie i śmierć pędziły po łuku tej samej spirali, splecione i wymieszane tak, że nie sposób ich było rozróżnić. Zaraz po przebudzeniu wyskakiwał z łóżka, mokry od potu niczym rozbitek cudem ocalały z katastrofy okrętu, by wziąć się do gorączkowej pracy w gabinecie. Wysyłał do Casimira potężny strumień listów, choć miał świadomość, że współpracownik nie zdoła prześledzić jego toku rozumowania, ponieważ tezy z jednego pisma negowane były w kolejnym, a potem zastępowane nowymi wnioskami, stawiającymi na głowie pierwotne założenie. Próbował się uspokoić i opracowywać idee w rozsądniejszym tempie, ale nie umiał opanować euforii wynikającej ze wznowienia pracy, nagle wyzwolony spod miażdżącego ciężaru melancholii. To właśnie ta praca, ta i żadna inna, miała raz na zawsze zapewnić mu miejsce w historii nauki. Zamierzał rozwiązać problem niestabilności i chaosu turbulencji, odkryć reguły rządzące jej nieokiełznaną losowością. Stojąc na granicy cudu, na który czekał przez całą swoją karierę, nie mógł myśleć o niczym innym. Poświęcił się całkowicie. A jednak nawet w stanie najwyższej ekstazy nie opuszczał go niepokój. Dlaczego nagle otrzymał ten niezwykły dar? Dlaczego on? Dlaczego właśnie teraz? Przecież nie zrobił nic, aby na to zasłużyć. Zmarnował ostatnie lata życia, a odkąd poznał Nelly, całą jego świadomość pochłaniały trywialne problemy romantycznej miłości. Choć może właśnie w tym należało upatrywać rozwiązania zagadki. Opętanie, nagła inwazja zewnętrznej siły, praca wyrosła nie z myśli czy woli, ale – jak chcieli Grecy – z zachwytu i zapału. Musiał jedynie usunąć się z drogi, umożliwić nadchodzącą przemianę, stać się jej przekaźnikiem. Ocierał z oczu łzy, gdy jego pióro pędziło po kartce, a jeden termin w równaniach naturalnie łączył się z kolejnymi, co generowało idee nieprzemyślane, ale zainspirowane przez wypełniającą go moc, przez siłę, jakiej nie zaznał nigdy wcześniej, a która opuściła go równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Po wygaśnięciu płomienia manii Paul zebrał papiery rozrzucone po pracowni, ale przez wiele dni nie odważył się nawet do nich zajrzeć. Natychmiast pojął, że przeżył koszmar fałszywego natchnienia – nawet bez siadania przy biurku wiedział, że jego błędy były zbyt liczne, by je wymieniać, ambicje tak wielkie, że całkiem nierealne, a równania wadliwe i niekompletne, niegodne przetestowania na drodze eksperymentów.

Kiedy nadszedł sierpień, Paul spędził kilka dni na przechadzkach po parku narodowym na wyspie Schiermonnikoog, a na początku września odwiedził Nielsa Bohra w Kopenhadze. Później pełnił funkcję mediatora w trakcie odbywającej się tam konferencji, pod koniec której postanowił zwierzyć się osobie absolutnie do tego niewłaściwej – jego powiernikiem został Paul Dirac, oszalały geniusz-idealista, nazywany przez współpracowników „najdziwniejszym człowiekiem na świecie”, niezdolny do pojęcia niuansów i sprzeczności składających się na charakter Ehrenfesta. A jednak Paul otworzył się właśnie przed nim. Mówił, jak bardzo boi się o przyszłość swojej rodziny, szczególnie młodego Wasika, ponieważ wpływy nazizmu – odraza do Żydów, promowanie pseudonaukowej eugeniki i mordercza nienawiść do wszystkiego, co „inne” – wkrótce muszą się wylać poza granice Niemiec, na tereny sąsiednich krajów, wzmacniane przez mroczną, bezmyślną siłę, pragnącą zbudować świat, w którym zabraknie dla nas miejsca, gdy ludzkość podporządkowana zostanie czemuś prawdziwie potwornemu. Nie ma ucieczki ani schronienia, tłumaczył Paul, bo choć już raz udało mu się uratować syna przed pazurami niedoszłych zabójców, pragnących przycinać rzekomo schorzałe gałązki wielkiego niemieckiego dębu, czuł, że nie zdoła ochronić go przed nową, dziwną logiką, nabierającą kształtu wszędzie wokół, przed nieludzką formą inteligencji, nieczułą na najgłębsze potrzeby człowieczeństwa. Ów oszalały rozsądek, widmo nawiedzające duszę nauki, Paul potrafił sobie zwizualizować w formie bezcielesnego upiora, piekielnego ducha wiszącego nad głowami kolegów, z którymi spotykał się prywatnie czy na konferencjach, bytu zaglądającego im przez ramię i kierującego ich dłońmi – subtelnie, delikatnie – gdy spisywali równania. Widział prawdziwie złowieszczą, nienawistną siłę jednocześnie opartą na logice i całkiem irracjonalną, a chociaż nadal młodą i słabą, to szybko zyskującą na sile, pragnącą przebić się do świata, wkroczyć do naszego życia za pośrednictwem technologii, oczarowującą w tym celu najmądrzejszych mężczyzn i kobiety szeptanymi do ucha obietnicami nadludzkiej mocy i władzy. Paul czuł rosnący wpływ upiora, drżenie jego macek powoli pełznących coraz bliżej, nie śmiał jednak wskazać go palcem ani nadać mu imienia, ba, niemal nigdy nie mówił o nim na głos, wciąż niepewny, czy owa makabryczna wizja, niewytłumaczalna zmora, którą za wszelką cenę pragnął powstrzymać, objawiła mu się dzięki jego niezwykłej dalekowzroczności, czy też stanowiła kolejny wytwór choroby powoli biorącej we władanie jego umysł. Zakłopotany Dirac wysłuchał wywodu Ehrenfesta. Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc ostatecznie wypluł z siebie zlepek płytkich pochlebstw: zaczął wychwalać bezcenny wpływ Paula-mediatora na dyskurs w świecie fizyki, nazwał go współczesnym Sokratesem, zapewnił, że bez jego pytań z pewnością utracono by aspekt rzeczywistości o fundamentalnym znaczeniu. Dirac usiłował być wspierający, ale równocześnie odsuwał się od Austriaka, ten jednak chwycił go za ramię, przybliżył swoją zalaną łzami twarz do jego twarzy i wyznał, że tak ciepłe słowa znaczą niewiarygodnie dużo dla człowieka, który stracił już chęć do życia.

O świcie 25 września 1933 roku Paul otworzył oczy, przygotował sobie skromne śniadanie, włożył kapelusz, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z domu w Lejdzie, aby z pistoletem w kieszeni udać się na dworzec. Kupił bilet do Amsterdamu, ale jako że do dziewiątej trzydzieści, gdy odjeżdżał najwcześniejszy pociąg, została jeszcze godzina, odwiedził położony niedaleko dom Arenda Rutgersa, jednego ze swoich dawnych doktorantów. Napili się wody (Paul nie pijał kawy ani herbaty, alkoholu zaś nienawidził), a w trakcie rozmowy o fizyce i religii Paul przyznał, że choć sam stracił wiarę jeszcze w dzieciństwie, to zawsze szanował ludzi pobożnych, takich jak Rutgers, oraz że nie przetrwałby bez ciągłej styczności z osobami czynnie uczestniczącymi w życiu religijnym, ponieważ ich wiara w istnienie świętego porządku świata – choćby naiwna i błędna – stanowiła dla niego maleńkie źródełko nadziei. Ehrenfest nie tylko cenił ich bliskość, ale też uważał, że wszyscy poszukiwacze prawdy tworzą społeczność zagubionych dusz, bezpieczne schronienie czy ognisko domowe, gaszone obecnie przez niszczycielski wpływ rozsądku, mocy uniemożliwiającej przeżywanie życia. Paul, od zawsze całą swoją wiarę pokładający w fizyce, teraz czuł się rozczarowany. Wygnano go z ukochanego raju, ten bowiem, w odpowiedzi na rosnący wpływ mechaniki kwantowej oraz niepowstrzymany rozwój plagi matematycznej, cofał się w ciemność głębszą niż otchłań czyhająca wewnątrz atomów. Rutgers próbował pocieszyć profesora – może Paul chciałby zostać na lunch? – ale Ehrenfest odparł, że dla niego jest już o wiele za późno, i pospiesznie wyszedł, a właściwie to wybiegł, zapomniawszy o kapeluszu.

W rzeczywistości miał jeszcze czas, być może miał go nawet zbyt dużo, a kiedy dotarł na dworzec i usiadł na ławce, poczuł nagłą potrzebę powrotu do przyjaciela albo też do własnego domu – zapragnął uciec do jakiejkolwiek innej chwili, byleby nie być właśnie tu i teraz. Gdy spojrzał na zegar po drugiej stronie torów, wskazówki wydały mu się zamrożone w czasie. Zamknął oczy i niemal zdołał wyobrazić sobie wszystkie koła zębate zatrzymanego mechanizmu. Kiedy był dzieckiem, jego babcia, staruszka oferująca uwagę i miłość, której żałował mu ojciec, podczas każdych odwiedzin stawiała przed nim skrzynię pełną zepsutych zegarów, odrzutów z nieistniejącego już sklepu, a Paul – chudy, nerwowy, uprzejmy, ciekawski chłopiec – spędzał długie popołudnia na zabawie wśród trybików, sprężyn i cewek, usiłując złożyć kompletny mechanizm. Był zachwycony, choć ostatecznie nie zdołał naprawić ani jednego zegara. Tych kilka błogich dni odcinało się od reszty jego wspomnień, gryzło go niczym stado pcheł – każdy dzień stanowił osobny nieodwracalny proces, małe okienko pozwalające mu dostrzec dawne wcielenie: chłopca rozrysowującego układ mieszkania rodziców, po tym jak nauczył go tego starszy brat Artur, który wiedział chyba wszystko o całym świecie. Rysowania planów uczył go zimą 1896 roku, gdy Paul miał tyle lat, co teraz Wasilij – biedny mały Wasik, nieszczęsny pełzaczek – a więc kiedy ogarnął go szał kalendarzowy: Paul zaczął wtedy zbierać wszystkie almanachy, roczniki i kalendarze, jakie tylko wpadły mu w ręce. Później sam kreślił nowe na skrawkach papieru czy zużytych opakowaniach, układał dni w równe rzędy, po czym szybko przerzucał strony, aby miesiące i lata upływały w ułamku sekundy, czas płynął wciąż naprzód, zapętlony w nieskończoność, co przypominało Paulowi pieśń paschalną Chad gadja nauczaną w szkole przez rabinów – śpiewał ją sobie nocami, gdy sen zdawał się rozkoszą przeznaczoną dla innych, lecz nie dla niego, tę rymowankę o ojcu, co to kupuje koźlę za dwie monety, ale potem zwierzę, uznawane przez mędrców za personifikację Izraela w jego najczystszej, najniewinniejszej postaci, zostaje zabite przez kota, którego zagryza pies, którego rani kij, który pochłaniają płomienie, które gasi woda, którą wypija wół, którego zabija człowiek; kolejne ogniwa w nieprzerwanym łańcuchu przyczyn i skutków, grzechu i pokuty, zbrodni i kary, łańcuchu sięgającym aż do nieba, gdzie Pan Bóg we własnej osobie, święty, niech będzie błogosławiony!, razi anioła śmierci i ustanawia Królestwo Niebieskie, a prawdziwego znaczenia tego fragmentu rymowanki Paul nie pojmował aż do tej chwili, gdy wskazówki zegara ponownie ożyły, a on poczuł się poruszony, wstrząśnięty, gdy sięgnął do kieszeni, jakby chciał się upewnić, że nie zniknęła, jakby się obawiał – a może miał nadzieję – że jego bilet zaginął gdzieś po drodze, ale nie, wciąż tam był, wszystko trwało na swoich miejscach, wyznaczonych pozycjach, wszystko oczekiwało na przyjazd pociągu, teraz, teraz, teraz, już za moment, choć go nie słyszał, nie czuł odległego dudnienia, to i tak wiedział, że pociąg przybędzie, bo nic nie mogło go przecież zatrzymać, tak jest, właśnie nadjechał, Paul obserwował, jak powoli wtacza się na peron wśród kłębów dymu, gwiżdżąc przeraźliwie, lecz nawet w tej chwili miał jeszcze czas, żeby się cofnąć – pies, kij – wstać i ruszyć – kot, anioł śmierci – po prostu odejść, wciąż mógł to zrobić, podniósł się jednak sztywno, pchany przez nieznaną, niezrozumiałą siłę, przeszedł pięć kroków, a jego nogi były obce, jak z metalu, wsiadł do wagonu i zajął miejsce wśród ludzi.

Na miejsce miał dotrzeć o dziesiątej.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I