Manhattan Beach - Jennifer Egan - ebook + książka

Manhattan Beach ebook

Jennifer Egan

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 1943, dziewiętnastoletnia Anna Kerrigan nurkuje w okolicach Staten Island. Do tej pory, jako jedyna kobieta nurek, schodziła pod wodę, by naprawiać zniszczone statki, które walczyły na Pacyfiku. Teraz nurkuje w poszukiwaniu ciała swojego ojca.

Kilka lat wcześniej Anna towarzyszyła ojcu podczas wizyty w posiadłości Dextera Stylesa, szemranego biznesmena, który dorobił się na czarnym rynku w czasach prohibicji. Spotkanie na Manhattan Beach trwało krótko, jednak losy tych trojga splotły się już na zawsze.

"Manhattan Beach", jak każda wielka powieść, ma wiele warstw i tajemnic. To nie tylko wciągająca historia z suspensem, rozgrywająca się na tle panoramy Nowego Jorku lat 30. i 40., ale przede wszystkim porywająca opowieść o dziewczynie, która na nowo zdefiniowała granice tego, co jest dopuszczalne dla kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 632

Data ważności licencji: 7/19/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Christinie, Matthew i Alexandrze Eganom oraz Robertowi Eganowi – naszemu wujkowi Bobowi

Tak, wszystkim to wiadomo, że medytacja i woda poślubione są sobie na zawsze.

Herman Melville,Moby Dick czyli Biały wieloryb, tłum. Bronisław Zieliński, Warszawa 1985, s. 24

Część pierwszaWybrzeże

Rozdział pierwszy

Zanim Anna zdała sobie sprawę, że ojciec się denerwuje, zdążyli dojechać do domu pana Stylesa. Jej uwagę pochłaniała, po pierwsze, sama podróż, żeglowanie po Ocean Parkway, jakby zmierzali na Coney Island, choć od Bożego Narodzenia minęły już cztery dni i na plaży było nieznośnie zimno. Po drugie, pochłaniał ją sam dom: trzypiętrowy pałac ze złotej cegły, z oknami ze wszystkich stron, głośne łopotanie markiz w zielono-żółte pasy. Był to ostatni dom przy ulicy kończącej się ślepo nad brzegiem morza.

Ojciec z wprawą zaparkował duesenberga model j przy krawężniku i wyłączył silnik.

– Skarbie – powiedział – nie gap się na dom pana Stylesa.

– Oczywiście, że nie będę się gapiła na jego dom.

– Właśnie to robisz.

– Nie – odparła. – Ja tylko na niego patrzę.

– Czyli się gapisz – stwierdził. – Właśnie to nazywają gapieniem się.

– Wcale nie.

Odwrócił się do niej gwałtownie.

– Nie gap się.

Właśnie wtedy to zauważyła. Usłyszała, jak ojciec głośno przełyka ślinę, i poczuła w żołądku świergot niepokoju. Nie przywykła do widoku zdenerwowanego ojca. Rozkojarzonego – a i owszem. Zatroskanego – tym bardziej.

– Dlaczego pan Styles nie lubi, kiedy ktoś się gapi? – spytała.

– Nikt tego nie lubi.

– Nigdy wcześniej mi o tym nie mówiłeś.

– Chciałabyś wrócić do domu?

– Nie, dziękuję.

– Mogę cię odwieźć.

– Jeśli zacznę się gapić?

– Jeśli przyprawisz mnie o ból głowy, który właśnie zaczyna mi dokuczać.

– Jeśli odwieziesz mnie do domu – powiedziała Anna – okropnie się spóźnisz.

Myślała, że ją uderzy. Raz to zrobił – gdy puściła wiązankę przekleństw zasłyszanych w dokach, jego dłoń odnalazła jej twarz niepostrzeżenie niczym bat. Widmo tego policzka nadal prześladowało Annę, przynosząc dziwny skutek w postaci jeszcze większej zuchwałości na znak sprzeciwu.

Ojciec potarł ręką czoło, a następnie znów spojrzał na córkę. Jego zdenerwowanie minęło. Wyleczyła go.

– Anno – zwrócił się do córki – wiesz, czego teraz od ciebie oczekuję.

– Oczywiście.

– Kiedy będę rozmawiał z panem Stylesem, bądź czarująca dla jego dzieci.

– Wiedziałam, tato.

– Jasne, że wiedziałaś.

Wysiadła z duesenberga, otwierając szeroko załzawione od słońca oczy. Samochód należał do nich, dopóki nie nastąpił krach na giełdzie. Teraz był własnością związku, który wypożyczał go jej ojcu, gdy ten załatwiał związkowe sprawy. Anna lubiła towarzyszyć tacie w dni wolne od szkoły – jeździli na tory wyścigowe, na śniadania komunijne i kościelne imprezy, do biurowców, w których windy unosiły ich na najwyższe piętra, czasami nawet do jakiejś restauracji. Ale jeszcze nigdy nie byli w takim domu jak ten.

Drzwi otworzyła pani Styles. Miała wyregulowane brwi gwiazdy filmowej i szerokie usta umalowane lśniącą, czerwoną szminką. Ewidentna uroda gospodyni rozbroiła Annę, przyzwyczajoną do uznawania swojej matki za ładniejszą od wszystkich spotykanych kobiet.

– Miałam nadzieję, że poznam panią Kerrigan – powiedziała pani Styles chropawym głosem, ujmując rękę ojca Anny w obie dłonie. Odpowiedział jej, że rano rozchorowała się jego młodsza córka i żona została w domu, żeby się nią opiekować.

Nigdzie nie było widać pana Stylesa.

Anna uprzejmie, ale (miała nadzieję) bez widocznego onieśmielenia, przyjęła szklankę lemoniady ze srebrnej tacy przyniesionej przez czarną służącą w błękitnym uniformie. W wypolerowanej na wysoki połysk drewnianej podłodze w holu zauważyła odbicie swojej czerwonej sukienki uszytej przez matkę. Za oknami sąsiadującego z holem salonu morze połyskiwało w słabym zimowym słońcu.

Córka pana Stylesa, Tabatha, miała zaledwie osiem lat – o trzy mniej niż Anna. Mimo to Anna pozwoliła młodszej dziewczynce zaprowadzić się za rękę do znajdującego się piętro niżej „pokoju dziecięcego” przeznaczonego wyłącznie do zabawy, wypełnionego porażającą rozmaitością zabawek. Szybki przegląd zaowocował odkryciem lalki Flossie Flirt, kilku olbrzymich misiów i konika na biegunach. W pokoju dziecięcym była także „niania” – piegowata, zachrypnięta kobieta w wełnianej, powściągającej masywny biust sukience napiętej jak przeładowany regał. Widząc jej szeroką twarz i wesoło rozbiegane oczy, Anna domyśliła się, że niania jest Irlandką, i poczuła strach, że kobieta ją przejrzy. Postanowiła zachować dystans.

Dwaj mali chłopcy – bliźniacy albo przynajmniej uderzająco do siebie podobni – biedzili się nad torem kolejki elektrycznej. Częściowo po to, by uniknąć niani, która odrzuciła prośby podopiecznych o pomoc, Anna przykucnęła obok niepołączonych jeszcze elementów i zaoferowała swoje usługi. Pod opuszkami czuła logikę mechanizmu. Przychodziło jej to tak naturalnie, że mogła jedynie wysnuć wniosek, iż inni ludzie po prostu za słabo się starają. Zawsze patrzyli, a podczas składania czegoś z części patrzenie było równie bezużyteczne jak studiowanie obrazu dotykiem. Anna przymocowała element, który sprawiał chłopcom kłopot, i z otwartego niedawno pudła wyjęła kolejne. Był to pociąg firmy Lionel, jakość toru wyczuwało się w stanowczości, z jaką łączyły się poszczególne elementy. Składając je w całość, Anna spoglądała co jakiś czas na lalkę Flossie Flirt wepchniętą na koniec półki. Dwa lata temu tak strasznie takiej pragnęła, że najwyraźniej pozostały w niej resztki tamtej desperacji. Dziwnie i nieprzyjemnie było odkryć to dawne pragnienie właśnie teraz, w tym miejscu.

Tabatha kołysała swoją nową bożonarodzeniową lalkę, Shirley Temple w futrze z lisów. Jak urzeczona patrzyła na Annę, która budowała tor kolejowy dla jej braci.

– Gdzie mieszkasz? – spytała.

– Niedaleko.

– Przy plaży?

– Blisko plaży.

– Mogę do ciebie przyjść?

– Oczywiście – odpowiedziała Anna, łącząc części równie szybko, jak chłopcy je podawali. Ósemka była już prawie gotowa.

– Masz braci? – spytała Tabatha.

– Mam siostrę – odparła Anna. – Ma osiem lat, tak jak ty, ale jest podła. Dlatego że jest bardzo ładna.

Tabatha wyglądała na zaniepokojoną.

– Jak bardzo?

– Niesamowicie ładna – mruknęła ponuro Anna, a następnie dodała: – Wygląda jak nasza matka, która tańczyła w Follies. – Po chwili uświadomiła sobie błąd związany z tą przechwałką. „Nigdy nie podawaj faktów, chyba że nie masz innego wyjścia”. Głos ojca w jej uszach.

Ta sama czarna służąca co wcześniej podała lunch na stole w pokoju zabaw. Siedzieli na małych krzesłach jak dorośli, rozłożywszy na kolanach materiałowe serwetki. Anna spojrzała kilka razy na lalkę Flossie Flirt. Szukała pretekstu, by ją potrzymać, a jednocześnie nie zdradzić, że jest nią zainteresowana. Wystarczyłoby, gdyby mogła ją po prostu poczuć w ramionach.

Po lunchu, w nagrodę za dobre sprawowanie, niania pozwoliła dzieciom włożyć płaszcze i czapki, wybiec tylnymi drzwiami i popędzić ścieżką, która wiodła za domem pana Stylesa, ku prywatnej plaży. Długi łuk przyprószonego śniegiem piasku chylił się ku morzu. Anna bywała zimą w dokach, wiele razy, ale nigdy nie była na plaży. Maleńkie fale wznosiły się pod skorupką lodu, która pękała pod jej stopami. Mewy krzyczały i nurkowały w porywistym wietrze; miały śnieżnobiałe brzuchy. Bliźniacy zabrali ze sobą pistolety laserowe w stylu Bucka Rogersa, lecz wiatr zmienił ich strzelaninę i przedśmiertne drgawki w pantomimę.

Anna wpatrywała się w morze. Stojąc nad jego brzegiem, czuła coś dziwnego: elektryzującą mieszaninę fascynacji i strachu. Co by się ukazało, gdyby cała ta woda nagle zniknęła? Krajobraz zgubionych przedmiotów: zatopione statki, ukryty skarb, złoto, drogie kamienie i bransoletka z zawieszkami, która zsunęła jej się z nadgarstka i wpadła do kanału burzowego. Zwłoki, dodawał zawsze ojciec ze śmiechem. Według niego ocean był pustkowiem.

Anna spojrzała na Tabby (bo tak ją nazywano), która drżała z zimna, stojąc obok niej, i zapragnęła jej powiedzieć, co czuje. Często łatwiej mówi się różne rzeczy obcym. Zamiast tego powtórzyła jednak zdanie, które zawsze wypowiadał jej ojciec, patrząc na pusty horyzont:

– Jak okiem sięgnąć ani jednego statku.

Chłopcy ciągnęli pistolety po piasku, kierując się w stronę fal uderzających o brzeg, a za nimi szła zasapana niania.

– Phillipie, Johnie-Martinie, nie wolno się zbliżać do wody – wychrypiała zdumiewająco donośnym głosem. – Czy wyrażam się jasno? – Rzuciła surowe spojrzenie Annie, która ich tam zaprowadziła, po czym zagoniła bliźniaków do domu.

– Masz coraz bardziej mokre buty – powiedziała Tabby, szczękając zębami.

– Zdejmiemy je? – spytała Anna. – Żeby poczuć zimno?

– Ale ja nie chcę czuć zimna!

– A ja chcę.

Tabby patrzyła, jak Anna odpina sprzączki czarnych lakierków, którymi dzieliła się z Zarą Klein z dołu. Anna zsunęła wełniane pończochy i włożyła białe, kościste, długie jak na jej wiek stopy do lodowatej wody. Każda z nich przekazała sercu rozdzierające doznanie, składające się po części z płomienia bólu, który okazał się niespodziewanie przyjemny.

– I jak? – pisnęła Tabby.

– Zimno – powiedziała Anna. – Okropnie, okropnie zimno. – Musiała zebrać wszystkie siły, żeby się nie wzdrygnąć, a ten opór tylko spotęgował dziwną ekscytację. Spojrzała w stronę domu i daleko od piasku zobaczyła dwóch mężczyzn w ciemnych płaszczach idących utwardzoną ścieżką. Przytrzymywali kapelusze na wietrze i wyglądali jak aktorzy w niemym filmie.

– To nasi tatusiowie?

– Tata lubi rozmawiać o interesach poza domem – powiedziała Tabby. – Z dala od wścibskich uszu.

Anna poczuła dobrotliwe współczucie dla małej Tabathy, wykluczonej z interesów ojca, podczas gdy Annie wolno było się przysłuchiwać, gdy tylko miała ochotę. To, co słyszała, było niezbyt interesujące. Praca jej ojca polegała na przekazywaniu pozdrowień i życzeń między ludźmi ze związku a ich przyjaciółmi. W skład tych pozdrowień wchodziły koperty, czasami jakaś paczka, którą jej ojciec dostarczał albo odbierał jak gdyby nigdy nic – umknęłoby to każdemu, kto nie zwracał na takie rzeczy uwagi. Przez te wszystkie lata często mówił do Anny, nie wiedząc, że mówi, a ona słuchała, nie wiedząc, co słyszy.

Zaskoczył ją znajomy, ożywiony ton ojca rozmawiającego z panem Stylesem. Najwyraźniej byli przyjaciółmi. Pomimo tego wszystkiego.

Mężczyźni zmienili kurs i ruszyli po piasku w stronę Anny i Tabby. Anna pospiesznie wyszła z wody, ale buty zostawiła zbyt daleko, by na czas włożyć je z powrotem. Pan Styles był barczystym, imponującym mężczyzną z czarnymi, pociągniętymi brylantyną włosami, które wymykały się spod ronda kapelusza.

– To pana córka? – spytał. – Wytrzymuje arktyczne temperatury i to nawet bez pończoch?

Anna wyczuła niezadowolenie ojca.

– Na to wygląda – powiedział. – Anno, przywitaj się z panem Stylesem.

– Bardzo mi miło pana poznać. – Mocno ścisnęła mężczyźnie dłoń, tak jak ją nauczył ojciec. Pamiętała o tym, żeby się na niego nie gapić, a jedynie spoglądać, zadzierając głowę. Pan Styles wydawał się młodszy od jej ojca, nie miał na twarzy cieni ani zmarszczek. Dostrzegła jego czujność, skwierczące napięcie, które przenikało nawet przez wydymający się na wietrze płaszcz. Sprawiał wrażenie kogoś, kto tylko czeka, aż coś go zmusi do reakcji albo rozbawi. Teraz tym czymś była Anna.

Pan Styles przykucnął obok niej na piasku i spojrzał jej prosto w oczy.

– Dlaczego zdjęłaś buty? – spytał. – Nie czujesz zimna czy się popisujesz?

Nie miała gotowej odpowiedzi. Nie chodziło o żadną z tych rzeczy, był to raczej impuls nakazujący jej podtrzymywać fascynację i niepewność Tabby. Nawet tego nie potrafiła jednak wyartykułować.

– Po co miałabym się popisywać? – odparła. – Mam prawie dwanaście lat.

– Więc jakie to uczucie?

Mimo wiatru wyczuła w jego oddechu miętę i alkohol. Nagle uświadomiła sobie, że ojciec nie słyszy ich rozmowy.

– Boli tylko na początku – powiedziała. – Po chwili nic się nie czuje.

Pan Styles uśmiechnął się, jakby jej odpowiedź była piłką, której złapanie sprawiło mu wyraźną przyjemność.

– Słowa, według których warto żyć – odrzekł, po czym wstał, znów prezentując swą olbrzymią sylwetkę. – Silna z niej dziewczyna – zwrócił się do ojca Anny.

– Na to wygląda. – Ojciec unikał jej wzroku.

Pan Styles strzepnął piasek ze spodni i odwrócił się, jakby zamierzał odejść. Wyczerpał możliwości, jakie oferowała ta chwila, i już szukał następnej.

– Są silniejsze od nas – powiedział do ojca Anny. – Mamy szczęście, że o tym nie wiedzą.

Myślała, że się odwróci, żeby na nią spojrzeć, ale widocznie zapomniał.

Dexter Styles czuł piasek wdzierający się do jego oksfordów, gdy mozolnie wracał na ścieżkę. Tak jak się spodziewał, uśpiona twardość, którą wyczuwał w Edzie Kerriganie, wspaniale rozkwitła w jego ciemnookiej córce. Dowód na to, w co zawsze wierzył: mężczyzn zdradzają ich dzieci. To dlatego Dexter rzadko robił z kimś interesy, zanim poznał jego rodzinę. Żałował, że jego Tabby także nie zdjęła butów.

Kerrigan jeździł modelem j duesenberga z dwudziestego ósmego roku w kolorze Niagara blue, co świadczyło zarówno o dobrym guście, jak i o świetlanych perspektywach przed krachem. Miał znakomitego krawca. Było w nim jednak coś mrocznego, niepasującego do tych ubrań, samochodu, a nawet do szczerej, potoczystej mowy. Jakiś cień, jakiś smutek. Choć z drugiej strony kto ich nie miał? Albo i kilku?

Nim dotarli do ścieżki, Dexter postanowił zatrudnić Kerrigana, pod warunkiem że uda im się uzgodnić korzystne warunki.

– Ma pan czas, żeby pojechać na spotkanie z moim starym przyjacielem? – spytał.

– Oczywiście – powiedział Kerrigan.

– Żona na pana nie czeka?

– Dopiero w porze kolacji.

– A córka? Będzie się niepokoiła?

Kerrigan się roześmiał.

– Anna? Jej główne zajęcie to niepokojenie mnie.

Anna myślała, że ojciec lada chwila ją zawoła i będzie musiała zejść z plaży, ale ostatecznie przyszła po nie niania i psiocząc z oburzeniem, kazała im wracać do ciepłego domu. Światło się zmieniło, pokój zabaw wydawał się teraz ciężki i mroczny. Ogrzewał go osobny piecyk na drewno. Jedli ciastka z orzechami włoskimi i patrzyli, jak kolejka elektryczna pędzi po zbudowanym przez Annę torze w kształcie ósemki, a z miniaturowego komina bucha prawdziwa para. Dziewczyna nigdy nie widziała takiej zabawki, nie wyobrażała sobie, ile to mogło kosztować. Miała już dość tej przygody. Trwała o wiele dłużej niż ich zwykłe wizyty towarzyskie i odgrywanie roli przed resztą dzieci zdążyło wyczerpać Annę. Miała wrażenie, że upłynęły całe godziny, odkąd widziała ojca. W końcu chłopcy zostawili jeżdżącą kolejkę i poszli przeglądać książki z obrazkami. Niania zasnęła w fotelu na biegunach. Tabby leżała na plecionym dywanie, kierując swój nowy kalejdoskop w stronę lampy.

– Mogę potrzymać twoją Flossie Flirt? – spytała Anna jak gdyby nigdy nic.

Tabby mruknęła przyzwalająco i Anna ostrożnie zdjęła lalkę z półki. Flossie Flirts występowały w czterech rozmiarach, ta była prawie najmniejsza – nie noworodek, lecz trochę większe niemowlę o zdumionych błękitnych oczach. Anna przewróciła lalkę na bok. I rzeczywiście, tak jak obiecywały reklamy w gazetach, błękitne tęczówki przesunęły się ku kącikom, jakby lalka nie chciała spuścić Anny z oczu. Anna poczuła przypływ czystej radości i o mało się nie roześmiała. Usta lalki były ściągnięte w idealne „O”. Pod górną wargą zauważyła dwa namalowane białe ząbki.

Tabby zerwała się na równe nogi, jakby zwabiła ją woń zachwytu Anny.

– Możesz ją sobie wziąć – zawołała. – Już się nią nie bawię.

Anna chłonęła moc tej propozycji. W Boże Narodzenie dwa lata temu, gdy tak bardzo pragnęła mieć Flossie Flirt, nie odważyła się o nią poprosić – statki przestały przypływać i nie mieli pieniędzy. Przemożne fizyczne pragnienie posiadania tej lalki, które wtedy czuła, przedarło się teraz przez nią i osłabiło głęboko zakorzenioną świadomość, że oczywiście musi odmówić.

– Nie, dziękuję – powiedziała w końcu. – W domu mam większą. Chciałam tylko sprawdzić, jaka jest ta mała. – Nadludzkim wysiłkiem zmusiła się do odłożenia Flossie Flirt na półkę, lecz nadal trzymała ją za gumową nóżkę, dopóki nie poczuła na sobie wzroku niani. Odwróciła się, udając obojętność.

Za późno. Niania zobaczyła – i już wiedziała. Gdy Tabby wyszła z pokoju, zawołana przez matkę, niania wzięła Flossie Flirt i niemal rzuciła ją Annie.

– Weź ją, kochanie – szepnęła z przejęciem. – Dla niej to bez znaczenia. Ma więcej zabawek, niż jej potrzeba. Jak oni wszyscy.

Anna się zawahała, już prawie wierząc, że istnieje sposób, by niepostrzeżenie zabrać lalkę do domu. Na samą myśl o reakcji ojca utwierdziła się jednak w przekonaniu, że to niemożliwe.

– Nie, dziękuję – odrzekła chłodno. – Zresztą jestem za duża na lalki.

Nie oglądając się za siebie, wyszła z pokoju zabaw. Ale współczucie niani ją osłabiło i gdy wspinała się po schodach, drżały jej kolana.

Gdy zobaczyła ojca czekającego w holu, z trudem powstrzymała się od tego, by jak dawniej podbiec i objąć go za nogi. Miał na sobie płaszcz. Pani Styles przyszła się pożegnać.

– Następnym razem musisz przyprowadzić siostrę – powiedziała do Anny, całując ją w policzek i muskając piżmowym zapachem perfum. Anna obiecała, że przyprowadzi. Na zewnątrz model j pobłyskiwał słabo w słońcu późnego popołudnia. Kiedy należał do nich, lśnił bardziej. Chłopcy ze związku rzadziej go polerowali.

Gdy wracali od pana Stylesa, Anna szukała odpowiedniej błyskotliwej uwagi, żeby rozbroić ojca – takiej, jakie rzucała bez zastanowienia, kiedy była młodsza, a jego zdumiony śmiech jako pierwszy uświadamiał jej, że jest zabawna. Ostatnio często przyłapywała się na tym, że próbuje odtworzyć jakiś wcześniejszy stan, jakby utraciła pewną świeżość lub niewinność.

– Zdaje się, że pan Styles nie inwestował w akcje – powiedziała wreszcie.

Zaśmiał się i ją przytulił.

– Pan Styles nie potrzebuje akcji. Ma nocne kluby. I inne rzeczy.

– Jest w związku?

– O, nie. Nie ma ze związkiem nic wspólnego.

To ją zaskoczyło. Z grubsza biorąc, związkowcy nosili kapelusze, a dokerzy czapki. Niektórzy, na przykład jej ojciec, mogli nosić jedne i drugie, w zależności od dnia. Anna nie wyobrażała sobie ojca z dokerskim hakiem, gdy był ładnie ubrany, na przykład teraz. Jej matka zachowała egzotyczne pióra z występów i ozdabiała nimi jego kapelusze. Przerabiała garnitury, by nie wychodziły z mody i pasowały do jego żylastej sylwetki – schudł, odkąd przestały przypływać statki, i rzadziej ćwiczył.

Ojciec prowadził jedną ręką, z papierosem wetkniętym między dwa palce spoczywające na kierownicy, a drugą obejmował Annę. Przytuliła się do niego. W końcu zawsze byli tylko we dwoje, w ruchu; Anna unosiła się na fali sennego zadowolenia. Oprócz papierosowego dymu wyczuła w samochodzie coś nowego, jakiś ilasty, znajomy zapach, którego nie mogła do końca skojarzyć.

– Dlaczego zdjęłaś buty, skarbie? – spytał tak, jak wiedziała, że spyta.

– Żeby poczuć wodę.

– Tak robią tylko małe dziewczynki.

– Tabatha ma osiem lat, a nie zrobiła.

– Ma więcej rozumu.

– Panu Stylesowi się podobało.

– Nie masz pojęcia, co myśli pan Styles.

– Mam. Rozmawiał ze mną, kiedy nie słyszałeś.

– Zauważyłem – powiedział, zerkając na nią. – Co mówił?

Jej umysł wrócił do piasku, zimna, bólu stóp i kucającego obok, zaciekawionego mężczyzny – to wszystko połączyło się z jej tęsknotą za Flossie Flirt.

– Powiedział, że jestem silna – odrzekła, czując, jak gula w gardle zniekształca jej głos. Rozmazał jej się obraz przed oczami.

– Bo jesteś, skarbie – powiedział, całując ją w czoło. – Każdy to widzi.

Na światłach wytrząsnął następnego papierosa z paczki raleighów. Anna zajrzała do środka, ale kupon zabrała już wcześniej. Żałowała, że ojciec nie pali więcej. Zebrała siedemdziesiąt osiem kuponów, lecz kuszące przedmioty w katalogu zaczynały się dopiero od stu dwudziestu pięciu. Za osiemset można było zdobyć srebrną zastawę dla sześciu osób w specjalnej skrzyneczce, a za siedemset automatyczny toster. Te liczby wydawały się jednak nieosiągalne. Katalog B&W Premiums zawierał niewiele zabawek: jedynie pluszową pandę Frank Buck albo lalkę Betsy Wetsy z kompletną wyprawką za dwieście pięćdziesiąt, lecz te przedmioty jej nie interesowały. Marzyła o tarczy do gry w rzutki „dla starszych dzieci i dorosłych”, ale nie wyobrażała sobie rzucania ostrymi strzałkami w ich małym mieszkaniu. Co by było, gdyby któraś trafiła w Lydię?

Nad obozowiskami w Prospect Parku unosił się dym. Byli już prawie w domu.

– Byłbym zapomniał – powiedział ojciec. – Spójrz, co tu mam. – Wyjął zza poły płaszcza papierową torbę i podał ją Annie. W środku czerwieniły się pomidory. To właśnie ich świeży, ziemisty zapach wcześniej wyczuła.

– Jak to? – zdziwiła się. – Zimą?

– Pan Styles ma przyjaciela, który uprawia je w domku ze szkła. Pokazał mi ten domek. Zrobimy mamie niespodziankę, dobrze?

– Pojechaliście gdzieś? Kiedy ja byłam w domu pana Stylesa? – Poczuła urazę zmieszaną ze zdumieniem. Przez te wszystkie lata, kiedy towarzyszyła ojcu podczas załatwiania spraw, nigdy jej nigdzie nie zostawiał. Zawsze był w zasięgu wzroku.

– Tylko na chwilę, skarbie. Nawet nie zdążyłaś za mną zatęsknić.

– Daleko?

– Niedaleko.

– Tęskniłam za tobą. – Wydało jej się teraz, że zauważyła jego zniknięcie, że czuła pustkę wywołaną jego nieobecnością.

– Bzdury – odrzekł, jeszcze raz ją całując. – W życiu się lepiej nie bawiłaś.

Rozdział drugi

Trzymając pod pachą złożony „Evening Journal”, Eddie Kerrigan przystanął przed drzwiami swojego mieszkania, zdyszany po wspinaczce po schodach. Posłał Annę przodem, a sam poszedł kupić gazetę, przede wszystkim po to, by opóźnić swój powrót do domu. Żar niestrudzonych grzejników przenikał na korytarz przez szpary wokół drzwi, potęgując woń wątróbki z cebulą wydobywającą się od Feeneyów na trzecim. Jego mieszkanie mieściło się na szóstym piętrze – rzekomo piątym, wskutek bezprawnego zabiegu, który uszedł na sucho jakiemuś genialnemu budowniczemu nazywającemu drugie piętro pierwszym. Największa zaleta budynku rekompensowała to jednak z nawiązką: umieszczony w piwnicy piec, który wtłaczał gorącą parę w grzejniki we wszystkich pomieszczeniach.

Zaskoczył go donośny śmiech siostry dobiegający zza drzwi. Wyglądało na to, że Brianne wróciła z Kuby szybciej, niż się spodziewał. Eddie popchnął drzwi, wywołując pisk pomalowanych zawiasów. Jego żona Agnes siedziała przy stole w kuchni ubrana w żółtą sukienkę z krótkim rękawem (na szóstym piętrze lato trwało przez okrągły rok). I rzeczywiście, naprzeciw niej siedziała Brianne. Była lekko opalona i trzymała prawie pusty kieliszek – bo kieliszki Brianne zazwyczaj były prawie puste.

– Cześć, kochasiu – powiedziała Agnes, wstając od sterty zdobionych cekinami toczków, które właśnie obszywała. – Strasznie się spóźniłeś.

Pocałowała go, a Eddie dotknął jej mocnego biodra i poczuł przypływ pożądania, które budziła w nim zawsze, mimo wszystko. Dotarł do niego leciutki zapach nabijanych goździkami pomarańczy zawieszonych na choince w salonie i poczuł, że obok drzewka jest Lydia. Nie odwrócił się. Musiał się przygotować. Pocałowanie pięknej żony było dobrym początkiem. Jeszcze lepszym było patrzenie, jak napełnia wodą sodową kieliszek z przywiezionym przez Brianne wymyślnym kubańskim rumem.

Agnes nie piła już wieczorami. Mówiła, że potem jest zbyt zmęczona. Eddie podał siostrze napełniony ponownie kieliszek do koktajlu ze świeżym kawałkiem lodu i dotknął jej kieliszka swoim.

– Jak się udała wycieczka?

– Było absolutnie cudownie – powiedziała Brianne ze śmiechem – dopóki nie zrobiło się absolutnie okropnie. Wróciłam parowcem.

– Nie tak przyjemnie jak jachtem. Pyszny ten rum.

– Właśnie na parowcu było najlepiej! Poznałam na pokładzie nowego przyjaciela, który wie, co to dobra zabawa.

– Ma pracę?

– Gra na trąbce w zespole – odparła Brianne. – Wiem, wiem, oszczędź sobie, kochany braciszku. Jest strasznie słodki.

Czyli wszystko po staremu. Jego siostra Brianne – przyrodnia siostra, bo mieli różne matki i wychowywali się właściwie osobno – była o trzy lata starsza i przypominała wspaniały samochód doprowadzany do ruiny przez nierozważnego właściciela. Kiedyś oszałamiała urodą – teraz w nieodpowiednim świetle wyglądała jak trzydziestodziewięciolatka dobiegająca pięćdziesiątki.

Z salonu dotarł do nich jęk, który trafił Eddiego w żołądek niczym kopniak. „Teraz” – pomyślał, zanim Agnes musiałaby go ponaglić. Wstał od stołu i podszedł do Lydii leżącej w głębokim fotelu, podpartej jak pies albo kot – brakowało jej siły, żeby utrzymać się w pionie. Powitała Eddiego krzywym uśmiechem, ze zwieszoną głową i rękami zgiętymi w nadgarstkach jak ptasie skrzydła. Jej jasnoniebieskie oczy szukały jego oczu: błyszczące, doskonałe oczy, które nie nosiły żadnych śladów jej ułomności.

– Witaj, Liddy – powiedział sztywno. – Jak ci minął dzień, mała?

Trudno było nie zabrzmieć drwiąco, kiedy się wiedziało, że Lydia nie jest w stanie odpowiedzieć. Gdy mówiła, na swój sposób, przypominało to bezsensowny bełkot – lekarze nazywali go echolalią. A mimo to dziwnie było do niej nie mówić. Co innego można robić z ośmiolatką, która nie potrafi samodzielnie siedzieć, a tym bardziej chodzić? Głaskanie jej i witanie się – to zajmowało raptem piętnaście sekund. A potem? Agnes na pewno obserwowała, spragniona pokazu czułości wobec ich młodszej córki. Eddie ukląkł obok Lydii i pocałował ją w policzek. Miała złote włosy, miękkie i kręcone, pachnące bardzo drogim szamponem, który uparcie kupowała jej Agnes. Skórę miała aksamitną jak niemowlę. Im była większa, tym bardziej kuszące stawało się wyobrażanie sobie, jak mogłaby wyglądać, gdyby nie kalectwo. Byłaby piękna. Może nawet piękniejsza od Agnes – z pewnością piękniejsza od Anny. Bezsensowna myśl.

– Jak ci minął dzień, mała? – szepnął znowu. Wziął Lydię w ramiona i usiadł w fotelu, tuląc ją do piersi. Anna oparła się o niego, nauczona przez matkę przypatrywać się tym interakcjom. Jej przywiązanie do Lydii zdumiewało Eddiego – skąd się brało, skoro Lydia tak niewiele dawała w zamian? Anna zdjęła siostrze pończochy i łaskotała jej miękkie, wygięte stopy, aż Lydia zaczęła wić się w ramionach Eddiego i wydawać z siebie dźwięk, który był jej śmiechem. Nie znosił go. Wolał zakładać, że Lydia nie jest w stanie myśleć ani czuć – nie bardziej niż zwierzę dbające tylko o przetrwanie. Jej śmiech w odpowiedzi na doznawaną przyjemność obalał jednak tę tezę. Przez niego Eddie wpadał w złość – najpierw na Lydię, a potem na siebie, za to, że miał jej za złe chwilę przyjemności. Tak samo było, kiedy się śliniła, czemu – rzecz jasna – nie była w stanie zapobiec: chwila wściekłości, nawet pragnienie, żeby dać jej w twarz, a potem konwulsyjne poczucie winy. W relacjach Eddiego z młodszą córką wściekłość i odraza do samego siebie bez końca przeplatały się niczym prądy odpływowe, które przyprawiały go o odrętwienie i pozbawiały sił.

A przecież mogło być tak wspaniale. Zmierzch zapadający na niebiesko za oknami, rum Brianne przyjemnie mącący myśli, jego córki ocierające się o niego jak kocięta. Ellington w radiu, czynsz za ten miesiąc zapłacony. Mogło być gorzej – pod koniec tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku wielu miało gorzej. Eddie poczuł kojącą obietnicę szczęścia, która wabiła go niczym sen. Sprzeciw gwałtownie przywrócił mu jednak trzeźwość myślenia: „Nie, nie mogę się z tym pogodzić, to mnie nie uszczęśliwi”. Nagle wstał, czym zaskoczył Lydię, która aż zakwiliła, gdy kładł ją z powrotem w fotelu. Sprawy nie wyglądały tak, jak powinny – ani trochę. Był człowiekiem prawa i porządku (często powtarzał to sobie z ironią), a tutaj złamano zbyt wiele praw. Wycofał się, odsunął, a oddalając się od szczęścia, zdobył swoją nagrodę: smagnięcie bólu i osamotnienia.

Musiał kupić Lydii specjalny fotel, niebotycznie drogi. Wychowywanie chorej córki wymagało majątku człowieka takiego jak Dexter Styles – ale czy ludzie tego pokroju mają takie dzieci jak Lydia? W pierwszych latach jej życia, gdy nadal im się wydawało, że są bogaci, Agnes co tydzień woziła Lydię do kliniki przy Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie jakaś kobieta urządzała jej mineralne kąpiele oraz wzmacniała jej mięśnie za pomocą skórzanych pasów i krążków linowych. Teraz taka opieka była poza ich zasięgiem. Dzięki fotelowi mogłaby jednak siadać, patrzeć, dołączyć do spionizowanego świata. Agnes wierzyła w odmieniającą moc tego fotela, a Eddie wierzył, że powinien sprawiać wrażenie człowieka podzielającego to przekonanie. I być może je podzielał… trochę. To właśnie przez ten fotel zabiegał o spotkanie z Dexterem Stylesem.

Agnes zabrała toczki i cekiny ze stołu w kuchni i nakryła do kolacji dla czterech osób. Zapewne chciałaby, żeby Lydia do nich dołączyła, z radością trzymałaby ją na kolanach. To jednak popsułoby kolację Eddiemu. Dlatego Agnes zostawiła Lydię samą w salonie, wynagradzając jej to jak zwykle skupieniem na niej całej uwagi – przypominało to linę, której dwa końce trzymały ona i jej młodsza córka. Dzięki tej linie Agnes czuła drżenie świadomości i zaciekawienia Lydii, jej ufność, że nie jest sama. Miała nadzieję, że Lydia czuje jej gorącą miłość i oddanie. Oczywiście trzymanie liny oznaczało, że Agnes jest tylko w połowie obecna – rozkojarzona, jak często zwracał jej uwagę Eddie. Ale sam tak mało się interesował, że nie pozostawiał jej innego wyjścia.

Przy potrawce z fasoli i kiełbasy Brianne uraczyła ich opowieścią o zakończonym z hukiem związku z Bertem. Stosunki uległy ochłodzeniu już wtedy, gdy przez przypadek wymierzyła mu coup de grâce, zrzucając go z pokładu jachtu w obfitujące w rekiny wody wokół Bahamów.

– Szkoda, że nie widzieliście, jak szybko płynął – powiedziała. – Jak olimpijczyk, mówię wam. To była pierwsza zabawna rzecz, jaką zrobił od wielu dni, ale co się stało, kiedy opadł na pokład, a ja go podniosłam, żeby zarzucić mu ręce na szyję? Próbował zdzielić mnie w nos.

– I co? – zawołała Anna z większym przejęciem, niż chciałby Eddie. Jego siostra miała zły wpływ na córkę, ale nie był pewny, co w związku z tym zrobić, jak ją powstrzymać.

– Zrobiłam unik, rzecz jasna, i o mało nie wpadł z powrotem do wody. Mężczyźni, którzy dorastali w bogatych rodzinach, nie mają pojęcia, jak się bić. To wiedzą tylko obszarpańcy. Tacy jak ty, kochany braciszku.

– Tylko że my nie mamy jachtów – zauważył.

– Wielka szkoda – ubolewała Brianne. – Wyglądałbyś bardzo szykownie w żeglarskiej czapce.

– Zapominasz, że nie lubię łodzi.

– Wychowywanie się w dostatku zmienia ich w mięczaków – odparła Brianne. – Ani się obejrzysz, a wszędzie robią się miękcy, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi… O głowę! – uściśliła, widząc surowe spojrzenie brata.

– A ten trębacz? – spytał.

– Och, ten to lubi kobiety. Ma loki jak Rudy Vallee.

Pomyślał, że wkrótce znowu będzie potrzebowała pieniędzy. Kariera taneczna Brianne już dawno się skończyła, a nawet gdy trwała, głównym źródłem utrzymania jego siostry byli jej mężczyźni. Teraz jednak mało kto był przy forsie, a dziewczyna z workami pod oczami i alkoholową fałdką w talii miała mniejsze szanse na zdobycie bogacza. Eddie robił wszystko, żeby dawać siostrze pieniądze, ilekroć go poprosiła, nawet jeśli oznaczało to konieczność zapożyczenia się u lichwiarza. Bał się, kim mogłaby się stać, gdyby jej nie pomógł.

– Właściwie to trębaczowi idzie całkiem dobrze – powiedziała Brianne. – Pracuje w paru klubach Dextera Stylesa.

To nazwisko niemile zaskoczyło Eddiego. Nigdy nie słyszał, by wypowiadała je Brianne czy ktokolwiek inny – nawet nie przyszło mu do głowy, by przygotować się na taką ewentualność. Po drugiej stronie stołu wyczuł wahanie Anny. Czy wspomni, że spędziła z tym człowiekiem cały dzień w jego domu na Manhattan Beach? Eddie nie śmiał na nią spojrzeć. Milczał uparcie z nadzieją, że Anna też będzie milczała.

– To chyba nie najgorzej – powiedział wreszcie do siostry.

– Stary, dobry Eddie – westchnęła Brianne. – Jak zawsze optymista.

Zegar w salonie wybił siódmą, co oznaczało, że jest już prawie kwadrans po.

– Tato – odezwała się Anna. – Zapomniałeś o niespodziance.

Eddie nie zrozumiał, o co jej chodzi, nadal był zdenerwowany, po tym jak o włos uniknął nieszczęścia. Po chwili przypomniał sobie jednak, wstał od stołu i podszedł do kołka, na którym wisiał jego płaszcz. Dobra dziewczyna z tej mojej Anny, myślał z podziwem, udając, że przeszukuje kieszenie, i uspokajając oddech. Więcej niż dobra. Przechylił torbę nad stołem i ze środka wytoczyły się jaskrawe pomidory. Jego żona i siostra zareagowały stosownym osłupieniem.

– Skąd je wziąłeś? Jak? – pytały jedna przez drugą. – Od kogo?

Gdy Eddie szukał odpowiedniego wyjaśnienia, Anna rzuciła gładko:

– Ktoś ze związku ma szklarnię.

– Tym chłopakom ze związku dobrze się powodzi – zauważyła Brianne. – Nawet w czasach kryzysu.

– Zwłaszcza w czasach kryzysu – dodała cierpko Agnes, ale tak naprawdę była zadowolona. Takie prezenty oznaczały, że Eddie nadal jest potrzebny – a tego nigdy nie mogli być pewni. Wzięła sól i ostry nóż i zaczęła kroić pomidory na desce. Sok i nasionka spływały na ceratę. Brianne i Agnes jadły kawałki pomidorów, jęcząc z rozkoszy.

– Indyki w święta, a teraz to. Widocznie zbliżają się wybory – powiedziała Brianne, zlizując sok z palców.

– Dunellen chce zostać radnym – odparła Agnes.

– Ten dusigrosz? Boże, dopomóż. No, Eddie, zjedz kawałek.

W końcu się poczęstował, zadziwiony harmonijnym połączeniem słoności, kwaśności i słodyczy. Anna spojrzała mu w oczy, nie pozwalając sobie nawet na porozumiewawczy uśmieszek. Spisała się wspaniale, lepiej, niż mógłby mieć nadzieję, a mimo to poczuł pewien niepokój – a może było to wspomnienie niepokoju sprzed kilku godzin?

Gdy Anna pomagała matce sprzątać ze stołu i zmywać, a Brianne dolała sobie rumu, Eddie otworzył frontowe okno wychodzące na schody przeciwpożarowe i poszedł zapalić. Szybko je za sobą zamknął, żeby Lydia nie poczuła przeciągu. Ciemna ulica była skąpana w żółtym świetle latarni. Zobaczył pięknego duesenberga, który dawniej należał do niego. Z pewną ulgą przypomniał sobie, że będzie musiał go odprowadzić. Dunellen nigdy nie pozwalał trzymać samochodu przez całą noc.

Paląc papierosa, Eddie znów zaczął się martwić o Annę, jakby to zmartwienie było kamieniem, który włożył do kieszeni, a teraz mógł wyjąć, żeby mu się przyjrzeć. Nauczył ją pływać na Coney Island, zabrał na Wroga publicznego nr 1, Małego Cezara i Człowieka z blizną (mimo karcących spojrzeń bileterów), kupował jej krem jajeczny, torciki charlotte russe i kawę, którą pozwalał córce pić, odkąd skończyła siedem lat. Równie dobrze mogłaby być chłopcem: piasek w pończochach, sukienki zwykle niewiele różniące się od szortów. Była małym obszarpańcem, chwastem mogącym rosnąć gdziekolwiek, przetrwać wszystko. Pompowała w niego życie równie skutecznie jak Lydia je z niego spuszczała.

To, czego był przed chwilą świadkiem, należało jednak nazwać oszustwem. Wiedział, że dla dziewczyny to nic dobrego, mogło ją popchnąć w niewłaściwą stronę. Gdy tego dnia szedł do niej ze Stylesem po plaży, uderzyło go, że nawet jeśli była nie do końca ładna, to na pewno przykuwała uwagę. Miała prawie dwanaście lat – przestała być mała, choć on nadal uważał ją za dziecko. Cień tego spostrzeżenia niepokoił go przez resztę dnia.

Nasuwał się oczywisty wniosek: musi przestać zabierać ze sobą Annę. Nie od razu, ale wkrótce. Ta myśl wypełniała go rozprzestrzeniającą się pustką.

Gdy wrócił do mieszkania, Brianne złożyła na jego policzku niedbały, pachnący rumem pocałunek i poszła na spotkanie ze swoim trębaczem. Agnes zmieniała Lydii pieluchę na desce ułożonej na wannie w kuchni. Eddie objął ją od tyłu i oparł brodę na jej ramieniu, przypominając sobie z łatwością, jacy byli kiedyś, zawsze, i przez chwilę w to wierząc. Agnes chciała jednak, żeby pocałował Lydię, wziął pieluchę i spiął ją agrafką, uważając, by nie pokłuć wrażliwego ciała. Już miał to zrobić – zrobiłby to, właśnie się do tego zabierał – ale jednak nie zrobił, a potem impuls minął. Wypuścił Agnes, rozczarowany sobą, a ona sama dokończyła przewijanie. Też czuła kuszącą moc ich dawnego życia. Odwrócić się i pocałować Eddiego, zaskoczyć go, zapomnieć na chwilę o Lydii – co w tym złego? Wyobraziła sobie, jak to robi, ale nie potrafiła. Jej dawny sposób bycia w świecie leżał złożony w pudle obok kostiumów z Follies i porastał kurzem. Może pewnego dnia wyjmie to pudło spod sprężyn łóżka i znów je otworzy. Ale jeszcze nie teraz. Lydia za bardzo jej potrzebowała.

Eddie poszedł do Anny, do pokoju, który dzieliła z Lydią. Okno wychodziło na ulicę. On i Agnes zajmowali pokój sąsiadujący z kanałem wentylacyjnym, którego niezdrowe wyziewy cuchnęły pleśnią i mokrym popiołem. Anna ślęczała nad katalogiem Premiums. Eddiego zadziwiała jej obsesja na punkcie tej małej broszurki pełnej wygórowanych cen, ale usiadł obok córki na wąskim łóżku i podał jej kupon z nowej paczki raleighów. Przyglądała się intarsjowanemu stolikowi do brydża zdolnemu „wytrzymać ciągłe użytkowanie”.

– Jak ci się podoba? – spytała.

– Siedemset pięćdziesiąt kuponów? Jeśli mamy sobie na to pozwolić, nawet Lydia będzie musiała zacząć palić.

To ją rozśmieszyło. Uwielbiała, gdy wspominał o Lydii. Wiedział, że powinien to robić częściej, przecież nic go to nie kosztowało. Przewróciła kartkę: męski zegarek.

– Mogłabym go dla ciebie zamówić, tato – powiedziała. – W końcu to ty bierzesz na siebie to całe palenie.

Wzruszył się.

– Pamiętaj, że mam już zegarek kieszonkowy. Może kupisz coś sobie? W końcu to twoja kolekcja. – Zaczął przewracać strony w poszukiwaniu produktów dla dzieci.

– Lalkę Betsy Wetsy? – spytała z pogardą.

Urażony jej tonem, otworzył katalog na stronie z puderniczkami i jedwabnymi pończochami.

– Dla mamy? – spytała.

– Dla ciebie. Wyrosłaś już z lalek.

Zarechotała, a on poczuł ulgę.

– Nigdy nie będę chciała czegoś takiego – oznajmiła, po czym wróciła do kieliszków, tostera i lampy elektrycznej. – Wybierzmy coś, co przyda się całej rodzinie – powiedziała z przejęciem, jakby ich malutka rodzina przypominała Feeneyów, gdzie ośmioro zdrowych dzieci tłoczyło się w dwóch mieszkaniach, co zapewniało im monopol na jedną z toalet na trzecim piętrze.

– Dobrze zrobiłaś, skarbie – powiedział cicho – że przy kolacji nie wspomniałaś o panu Stylesie. Lepiej z nikim o nim nie rozmawiać.

– Chyba że z tobą?

– Nawet ze mną. Ja też nie będę o nim mówił. Możemy o nim myśleć, ale nie mówić. Zrozumiałaś? – Przygotował się na nieuniknione protesty.

Anna jednak zdawała się zaintrygowana podstępem.

– Tak!

– No to o kim przed chwilą rozmawialiśmy?

Przez chwilę milczała.

– O panu Jakimśtam – powiedziała w końcu.

– Grzeczna dziewczynka.

– Ożenionym z panią Jakąśtam.

– Bingo.

Anna czuła, że zaczyna zapominać, uśpiona zadowoleniem towarzyszącym dzieleniu sekretu z ojcem, sprawieniem mu wyjątkowej przyjemności. Dzień spędzony z Tabathą i panem Stylesem zaczął przypominać jeden z tych snów, które strzępią się i rozpływają, nawet jeśli próbuje się zebrać je w całość.

– I mieszkają w Ktowiegdzie. – Wyobraziła to sobie: zamek nad morzem znikający we mgle zapomnienia.

– Otóż to – przytaknął ojciec. – Otóż to. Piękne miejsce, prawda?

Rozdział trzeci

Ulga, jaką odczuł Eddie po wyjściu z domu, była dokładnym przeciwieństwem ulgi, jaką czuł, gdy niegdyś do niego wracał. Przede wszystkim mógł zapalić. Na parterze potarł zapałkę o but, zadowolony, że w drodze na dół nie spotkał żadnego z sąsiadów. Nie znosił ich z powodu tego, że reagowali na Lydię – bez względu na to, jakie były ich reakcje. U Feeneyów, pobożnych i życzliwych: współczucie. U pani Baxter, której pantofle na dźwięk czyichś kroków na klatce przemykały za drzwiami jak karaluchy: upiorna ciekawość. U Lutza i Boyle’a, bardzo starych kawalerów, którzy mieszkali przez ścianę na drugim, ale nie odzywali się do siebie od dekady: odraza (Boyle) i złość (Lutz). „Czy ona nie powinna siedzieć w domu?” – odważył się kiedyś zapytać Lutz. Na co Eddie odparł: „A ty nie powinieneś?”.

Wyszedłszy z budynku, usłyszał szeleszczące na zimnie pomruki i gwizdy wymieniane wokół żarzących się koniuszków papierosów. Gdy rozległ się okrzyk „Uwolnić wszystkich!”, uświadomił sobie, że to chłopcy grają w ringolevio: dwie drużyny próbowały pojmać przeciwnika. To był wielonarodowościowy budynek w wielonarodowościowym kwartale – Włosi, Polacy, Żydzi, wszyscy oprócz czarnych – lecz taka scena równie dobrze mogłaby się rozgrywać w katolickim sierocińcu na Bronksie, gdzie się wychował. Gdziekolwiek, dokąd mógłby pójść, wszędzie zgraja chłopaków.

Eddie wspiął się do duesenberga i uruchomił silnik, wsłuchując się w jękliwe wibracje, które zauważył już wcześniej i które wcale mu się nie spodobały. Dunellen doprowadzał samochód do ruiny, jak wszystko, czego dotknął – łącznie z Eddiem. Wciskając gaz i wsłuchując się w ten dźwięk, Kerrigan podniósł głowę i spojrzał na oświetlone okna swojego salonu. Była za nimi jego rodzina. Czasami przed wejściem do środka stał na korytarzu i podsłuchiwał świąteczną radość za zamkniętymi drzwiami. Zawsze go zaskakiwała. „Czyżby mi się przesłyszało?” – pytał się później w myślach. A może było im łatwiej – weselej – bez niego?

Po wyjściu ojca zawsze następował taki moment, gdy Annie zdawało się, że wszystko, co niezbędne do życia, odeszło razem z nim. Tykanie zegara w salonie przyprawiało ją o zgrzytanie zębów. Ból bezużyteczności, niemal złość, tętnił w jej nadgarstkach i palcach, gdy przyszywała koraliki do wymyślnych pióropuszy. Jej matka przyszywała cekiny do toczków, łącznie pięćdziesięciu pięciu, ale najtrudniejsze wykończenia przypadały w udziale Annie. Nie była dumna ze swojej biegłości w szyciu. Praca rękami oznaczała przyjmowanie poleceń od innych – jej matce polecenia wydawała Pearl Gratzky, specjalistka od kostiumów rewiowych, którą Agnes znała z Follies, nadal zatrudniana przy przedstawieniach na Broadwayu, a czasami także przy jakimś hollywoodzkim filmie. Mąż pani Gratzky nie wychodził z domu. Po wielkiej wojnie miał w boku dziurę, która nie goiła się od szesnastu lat – często przywoływano ten fakt dla wyjaśnienia histerycznych napadów wrzasku, które zdarzały się Pearl, gdy efekt pracy nie spotkał się z jej uznaniem. Matka Anny nigdy nie widziała pana Gratzky’ego.

Kiedy Lydia zbudziła się z drzemki, Anna i jej matka otrząsnęły się z otępienia. Anna trzymała siostrę na kolanach, zawiązawszy jej na piersi śliniaczek, a matka karmiła ją owsianką, którą gotowała co rano z dodatkiem miękkich warzyw i przetartego mięsa. Lydia emanowała czujnością i podnieceniem, widziała, słyszała i rozumiała. Nocą Anna szeptała jej swoje sekrety. Tylko Lydia wiedziała, że kilka tygodni temu, gdy Anna dostarczyła partię uszytych kostiumów i nie zastała Pearl Gratzky w domu, pan Gratzky pokazał jej dziurę w brzuchu. Pchnięta śmiałością, pochodzącą chyba z jakiegoś zewnętrznego źródła, Anna otworzyła drzwi do pokoju, w którym leżał wysoki mężczyzna o przystojnej, zniszczonej twarzy, i poprosiła, by pokazał jej swoją ranę. Pan Gratzky uniósł górę piżamy, a potem odchylił kawałek gazy, odsłaniając mały okrągły otwór, różowy i lśniący jak usta niemowlęcia.

Gdy Lydia skończyła jeść, Anna kręciła gałką radia, dopóki nie zabrzmiały szlagiery w wykonaniu Martell Orchestra. Wraz z matką nieśmiało zaczęły tańczyć, chcąc się przekonać, czy pan Praeger, mieszkający dokładnie pod nimi na piątym piętrze, zacznie walić w sufit kijem od miotły. Widocznie jednak poszedł oglądać nielegalne walki bokserskie, co często robił w sobotnie wieczory. Podkręciły radio i matka Anny tańczyła z beztroskim zapamiętaniem, zupełnie do niej niepodobnym. Do Anny powróciły niewyraźne wspomnienia, w których Agnes występowała na scenie, gdy ona była jeszcze bardzo mała – odległa, połyskliwa wizja skąpana w kolorowym świetle. Jej matka znała wszystkie tańce: baltimore buzz, tango, black bottom, cakewalk – ale już nigdy nie tańczyła, chyba że w domu z Anną i Lydią.

Anna pląsała, trzymając Lydię w objęciach, aż bezwładność siostry stała się elementem tańca. Wszystkie zarumieniły się z wysiłku. Włosy matki opadły na ramiona, a jej sukienka rozpięła się u góry. Agnes uchyliła okno prowadzące na schody przeciwpożarowe i ostre zimowe powietrze zmusiło je do kaszlu. Małe mieszkanie trzęsło się i rozbrzmiewało śmiechem, który zdawał się nie istnieć, gdy w domu był ojciec – jak język zmieniający się w jego obecności w bełkot.

Gdy wszystkie zgrzały się od tańczenia, Anna podniosła deskę zakrywającą wannę i napełniła ją wodą. Szybko rozebrały Lydię i włożyły ją do ciepłej kąpieli. Powyginane, skręcone ciało uwolnione od grawitacji wyraźnie się tym rozkoszowało. Matka ją podtrzymywała, a Anna masowała siostrze głowę i włosy specjalnym szamponem o zapachu bzu. Błyszczące, błękitne oczy Lydii wpatrywały się w obie z zachwytem. Na jej skroniach gromadziła się piana. Rezerwowanie dla niej tego, co najlepsze, przynosiło bolesną satysfakcję, jakby była żyjącą w ukryciu księżniczką, której należało oddawać hołd.

Trzeba było połączonych sił Anny i matki, by wydostać Lydię z wanny, zanim woda wystygnie. Banieczki połyskiwały na niespodziewanych zakrętach jej ciała – pięknych na swój dziwny sposób, jak wnętrze ucha. Owinęły ją ręcznikiem, zaniosły do łóżka i wytarły do sucha na narzucie, oprószając jej skórę pudrem Cashmere Bouquet. Jej bawełniana koszula nocna była obszyta belgijską koronką. Mokre loki pachniały bzem. Gdy ją przykryły, obie położyły się obok niej, trzymając się nad nią za ręce, by zasypiając, nie spadła z łóżka.

Ilekroć Anna przenosiła się ze świata ojca do świata matki i Lydii, miała wrażenie, że uwolniła się od jednego życia na rzecz drugiego, głębszego. A gdy wracała do ojca, trzymając go za rękę i wypuszczając się na miasto, uwalniała się od matki i Lydii i czasami całkiem o nich zapominała. Kursowała w tę i we w tę, głębiej, jeszcze głębiej, aż w końcu zaczynało jej się wydawać, że dalej już dotrzeć nie można. O dziwo, zawsze jednak znajdowało się jeszcze głębsze miejsce. Nigdy nie dotarła do dna.

Eddie zaparkował duesenberga przed Sonny’s West Shore Bar and Grill, tuż obok nabrzeża. Był sobotni wieczór, trzy dni do sylwestra, a na zewnątrz panowała zupełna cisza – doskonały dowód, że ani w tym, ani w poprzednim tygodniu nie przypłynął żaden statek.

Przywitał się z Mattym Flynnem, białowłosym barmanem, a potem przeszedł po wiórach do lewego kąta na drugim końcu sali, gdzie pod plakatem przedstawiającym Jimmy’ego Braddocka przygotowanego do walki John Dunellen prowadził swoje nieoficjalne interesy. Dunellen był rosłym mężczyzną o barbarzyńskich dłoniach dokera, mimo że od ponad dekady nie pracował przy statkach. Ubierał się wprawdzie szykownie, ale wydawał się oklapnięty i podniszczony niczym frachtowiec rdzewiejący wskutek zbyt długiego stania na kotwicy. Otaczała go zgraja pochlebców, petentów i pomniejszych gangsterów odpalających mu dolę w zamian za błogosławieństwo. Bez statków ich przekręty przynosiły coraz większe zyski – dokerzy byli zdesperowani.

– Ed – mruknął Dunellen, gdy Eddie wślizgnął się na krzesło.

– Cześć, Dunny.

Dunellen machnął na Flynna, żeby podał Eddiemu piwo Genesee i kieliszek żytniej whiskey. Potem usiadł, z pozoru rozkojarzony, lecz tak naprawdę nastrojony na słuchanie przenośnego radia, które wszędzie ze sobą zabierał (mieściło się w walizce) i puszczał niezbyt głośno. Dunellen śledził wyścigi konne, walki bokserskie, rozgrywki piłkarskie – wszystko, o co można się było założyć. Szczególną miłością darzył jednak boks. Wspierał dwóch zawodników wagi lekkiej w kategorii juniorów.

– Przekazałeś moje pozdrowienia pannie młodej? – spytał Dunellen. Przysłuchiwał się temu Lonergan, nowy w ich gronie gość od loterii.

– Za duży tłok – odrzekł Eddie. – Zrobię to po Nowym Roku.

Dunellen mruknął z aprobatą.

– Sprawnie i gładko, ni mniej, ni więcej.

Odbiorcą tej szczególnej przesyłki miał być senator stanowy. Początkowo planowali mu ją przekazać tego dnia przed południem podczas exodusu z katedry Świętego Patryka. Ojcem panny młodej był zaś Dare Dooling, bankier ściśle związany z kardynałem Hayesem, który zresztą udzielał ślubu.

– Jak na mój gust, wcale nie było tłoku – sprzeciwił się Lonergan. – Jasne, zjechali się gliniarze, ale to nasi gliniarze.

– Byłeś tam? – spytał zaskoczony Eddie. Nie lubił Lonergana. Długie zęby nadawały temu człowiekowi wygląd szydercy.

– Moja mama była nianią panny młodej – oznajmił z dumą Lonergan. – I wiesz co, Kerrigan, jakoś cię tam nie widziałem.

– Cały Eddie – zachichotał Dunellen. – Widać go tylko, jeśli chce być widziany. – Spojrzał na Eddiego, a ten poczuł przytłaczającą bliskość starego przyjaciela kojarzącą mu się z rodziną bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek czuł do Brianne. Eddie uratował Dunellenowi życie – jemu i drugiemu chłopakowi z sierocińca. Wyciągnął ich wyjących i rzygających z prądu odpływowego przy Rockaway. Nigdy się o tym nie wspominało, ale pamiętało się zawsze.

– Następnym razem będę się uważniej rozglądał – powiedział cierpko Lonergan. – Postawię ci drinka.

– Chyba cię pogięło – zagrzmiał Dunellen, a jego gwałtowna furia wzbudziła chwilowe zainteresowanie dwóch oprychów, którzy wszędzie mu towarzyszyli. Dunellen trzymał tych zadzierających nosa olbrzymów w pewnej odległości, bo osłabiali aurę dobrotliwego człowieka, którą lubił się otaczać. – Poza tym barem nie znasz Eddiego Kerrigana, kapiszi? Jak by to, do diabła, wyglądało, gdyby kręcił się wśród wpływowych ważniaków, a za chwilę gadał z takim głąbem jak ty? To, gdzie chodzi Eddie, to nie twój zasrany interes. Przestań wsadzać nochal tam, gdzie nie jego miejsce.

– Przepraszam, szefie – mruknął Lonergan, a jego policzki oblały się mocnym karmazynem. Eddie czuł sączącą się z tego faceta zazdrość i miał ochotę się roześmiać. Lonergan mu zazdrościł! Jasne, Eddie dobrze się ubierał (zasługa Agnes) i Dunellen cenił sobie jego zdanie, ale daleko mu było do najwyższych szczebli. Słowo „paczkowy” oznaczało dokładnie to, z czym się kojarzyło: durnia dostarczającego paczki z pewną zawartością (z pieniędzmi, rzecz jasna, choć nie powinien był się tym interesować) między ludźmi, którzy nie powinni byli się ze sobą kontaktować. Idealny paczkowy nie był związany z żadną ze stron, ubierał się i zachowywał neutralnie i potrafił pozbawić tę wymianę krętackich konotacji, które ją w oczywisty sposób cechowały. Eddie Kerrigan był właśnie takim człowiekiem. Wszędzie wyglądał jak u siebie – na torach wyścigowych, w salach tanecznych, teatrach, na spotkaniach Holy Name Society. Miał przyjemną twarz, neutralny amerykański akcent i wielkie doświadczenie w przemieszczaniu się między światami. Potrafił zmienić dostarczenie przesyłki w rzuconą mimochodem uwagę: „No popatrz, byłbym zapomniał, to od naszego wspólnego przyjaciela. O, dziękuję”.

W zamian za te starania Dunellen wypłacał mu stałą pensję: dwadzieścia dolarów tygodniowo, jeśli Kerrigan miał szczęście, co w połączeniu z pieniędzmi zarobionymi przez Agnes z trudem powstrzymywało go od zastawienia jedynych wartościowych przedmiotów, jakich jeszcze nie zastawił: zegarka kieszonkowego, który zamierzał zabrać do grobu, radia oraz francuskiego zegara będącego ślubnym prezentem od Brianne. Hak dokera wydawał mu się piękny jak nigdy dotąd.

– Szykuje się jakaś kwarantanna? – spytał Eddie, mając na myśli statki zmierzające ku jednemu z trzech pirsów kontrolowanych przez Dunellena.

– Może za parę dni, z Hawany.

– Zacumują przy jednym z twoich?

– Z naszych – poprawił go Dunellen. – Z naszych, Eddie. A co, potrzebujesz pożyczki?

– Nie od niego. – Nat, lichwiarz, który grał w rzutki, brał dwadzieścia pięć procent prowizji tygodniowo.

– Eddie, Eddie – zbeształ go Dunellen. – Zapłacę ci za tydzień z góry.

Eddie zamierzał wyjść po jednym drinku. Teraz jednak, po ataku ze strony Lonergana, uznał, że rozważniej będzie zostać dłużej niż on. Oznaczało to picie razem z Dunellenem, który miał trzy razy większy obwód w pasie niż Eddie i mocny łeb. Eddie spojrzał na drzwi, marząc o tym, by Maggie, wiedźmowata żona Dunellena, wywlekła go z baru, jakby był ładowaczem przepijającym wypłatę, a nie przewodniczącym lokalnego związku mającym niebawem zostać radnym. Maggie jednak się nie pokazała i w końcu Eddie razem z Dunellenem i kilkoma innymi facetami śpiewał na całe gardło The Black Velvet Band i wszyscy ocierali przy tym łzy. Wreszcie Lonergan sobie poszedł.

– Nie lubisz go – zauważył Dunellen, gdy tamten zniknął. To samo powiedziałby do Lonergana, gdyby pierwszy wyszedł Eddie.

– Jest w porządku.

– Myślisz, że jest uczciwy?

– Myślę, że gra czysto.

– Masz nosa do takich spraw – powiedział Dunellen. – Powinieneś być gliniarzem.

Eddie wzruszył ramionami, obracając papierosa w dwóch palcach.

– Myślisz jak gliniarz.

– Musiałbym być nieuczciwy. A na co komu taki glina?

Dunellen rzucił Eddiemu ostre spojrzenie spomiędzy bruzd w topografii swojej twarzy.

– Czy nieuczciwość nie zależy od punktu widzenia?

– Chyba zależy.

– Gliniarzy nie zwalniają nawet w kryzysie.

– Coś w tym jest.

Dunellen jakby odpłynął. Jego rozkojarzenie skłaniało niektórych do lekceważenia go albo do zbyt swobodnego zachowania w jego obecności – i to był błąd. Dunny przypominał jedną z tych trujących ryb, o których słyszał Eddie, upodabniających się do kawałka skały, by oszukać ofiarę. Gdy Eddie zamierzał już wstać i wyjść, Dunellen usadził go z powrotem załzawionym, błagalnym spojrzeniem.

– Tancredo – jęknął. – Ten cholerny makaroniarz lubi walki.

Podsycanie obsesji Dunellena na punkcie makaroniarzy kosztowałoby Eddiego co najmniej pół godziny.

– Co u twoich chłopców? – spytał, licząc na to, że odwróci jego uwagę.

Na wzmiankę o bokserach twarz Dunellena rozluźniła się jak zimna pieczeń ogrzewana nad płomieniem.

– Pięknie – mruknął i ku wielkiemu zaniepokojeniu Eddiego machnął ręką, zamawiając następną kolejkę. – Po prostu pięknie. Są szybcy, bystrzy, pojętni. Powinieneś zobaczyć, jak się poruszają, Ed.

Dunellen nie miał dzieci i w jego środowisku, w którym przeciętny mężczyzna wychowywał od czterech do dziesięciu potomków, było to nie lada osobliwością. Opinie co do tego, czy jędzowatość Maggie jest przyczyną, czy też skutkiem bezowocności ich związku, były podzielone. Jedno nie budziło wątpliwości: gdyby Dunellen rozpieszczał synów, tak jak rozpieszczał swoich zawodników wagi lekkiej (zawsze było ich dwóch), byłby otwarcie wyśmiewany. Podczas ich walk wzdrygał się i dygotał konwulsyjnie jak stara panna patrząca na starcie swojego pieseczka z dobermanem. Zielony parasol przeciwsłoneczny, z którym przychodził na ring, nie był w stanie zasłonić strumieni łez wylewających się z jego małych, okrutnych oczu.

– Tancredo wyciągnął po nich łapska – oznajmił drżącym głosem. – Po moich chłopców. Tak ich urządzi, że nie będą mieli szans.

Nawet po pijaku Eddie bez problemu zrozumiał trudną sytuację Dunny’ego. Tancredo, kimkolwiek był ten drań, domagał się udziału w zyskach ze zwycięstw zawodników Dunellena w zamian za umożliwienie im walk – i ewentualnych sukcesów – na niektórych ringach kontrolowanych przez syndykat. Układ był identyczny jak ten, który Dunellen narzucał ludziom robiącym przeróżne interesy na jego kawałku nabrzeża: jeśli nie płaciłeś, w najlepszym razie mogłeś liczyć na bezrobocie.

– Trzymają moje jaja w imadle, Ed. Makaroniarze. Nie mogę przez to spać po nocach.

Dunellen święcie wierzył, że za oczywistymi celami w postaci zysku i przetrwania makaroniarskiego syndykatu, jak lubił go nazywać, kryje się plan eksterminacji Irlandczyków. Jego teoria opierała się na pewnych zdarzeniach, które odtwarzał niczym stacje drogi krzyżowej: na rozwiązaniu Tammany przez burmistrza LaGuardię, na masakrze walentynkowej w Chicago (siedmiu zabitych Irlandczyków) oraz na niedawnym zamordowaniu Legsa Diamonda, Vincenta Colla i innych. Nieważne, że wszyscy zabici byli zabójcami. Nieważne, że do syndykatu nie należeli wyłącznie makaroniarze ani że wszyscy osobiści wrogowie Dunellena, co do jednego, byli takimi samymi irlandusami jak on: rywalizującymi z nim szefami pirsów, bossami zatrudniającymi zbirów, uprzykrzającymi życie związkowcom – każdy z nich mógł zniknąć dzięki uprzejmości oprychów Dunellena i dopiero wiosenne roztopy wypchnęłyby ich rozdęte zwłoki na powierzchnię rzeki Hudson, po której dryfowałyby jak platformy na paradzie. Zagrożenie ze strony makaroniarskiego syndykatu jawiło się Dunellenowi jak coś potężnego, kosmicznego. I choć zazwyczaj ta obsesja nie tyle zagrażała Eddiemu, ile niepomiernie go nudziła, to przecież dzisiejszy dzień spędził w towarzystwie szefa syndykatu.

– Coś ci chodzi po głowie – powiedział Dunellen, patrząc napastliwie na Eddiego. – Wykrztuś to z siebie.

Półprzytomna, podpita góra mięsa będąca Johnem Dunellenem emanowała nadludzką czujnością, jakby jego zmysły łączyły się z radiem potęgującym ich moc. To właśnie był ten Dunellen, którego większość ludzi zauważała, dopiero gdy było już za późno – Dunellen umiejący czytać w myślach. Okłamywanie go było niebezpieczne.

– Masz rację, Dunny – powiedział Eddie. – Chciałbym być gliniarzem.

Dunellen jeszcze przez chwilę mierzył go wzrokiem. Potem, wyczuwając prawdę w jego słowach, odprężył się.

– Co byś zrobił – szepnął – w sprawie Tancreda?

– Dałbym mu to, czego chce.

Dunellen odsunął się od niego i zaprotestował grzmiącym głosem:

– A po kiego chuja miałbym to robić?

– Czasami nie warto walczyć – odparł Eddie. – Czasami najlepszą rzeczą, jaką można kupić, jest czas, możliwość zaczekania na swoją szansę.

Niekiedy, tak jak w tej chwili, uratowanie tonącego przyjaciela, które stworzyło między nimi więź i wciąż przesiąkało, alegorycznie, przez wszystkie ich rozmowy, przebijało powierzchnię i wydostawało się na światło dzienne. Dunellen i Sheehan byli starszą gwardią: Bart był mózgiem, Dunny ustami. Gdy Eddie zobaczył, jak się tłuką, nie będąc w stanie dotrzeć z powrotem na brzeg, wbiegł do wody i popłynął do nich. Złapał jednego i drugiego za szyje i krzyknął w ich przerażone twarze:

– Przestańcie się bić! Unoście się na wodzie i niech prąd nas stąd wyciągnie.

Byli zbyt zmęczeni, żeby się sprzeciwić. Unosili się zatem na wodzie, a gdy odzyskali oddech, Eddie popłynął przodem, a oni za nim niespełna kilometr wzdłuż brzegu. Wszyscy pływali jak ryby, właściwie odkąd nauczyli się chodzić. Latem skakali z miejskich pirsów, by uciec przed upałem. Półtora kilometra dalej Eddie zauważył przerwę między załamującymi się falami i zapędził Barta i Dunny’ego w stronę lądu.

– Jak się gra na zwłokę, mając do czynienia ze wścibskim makaroniarzem? – Dunellen gotował się ze złości.

– Daje mu się tyle, żeby zamknąć mu usta – powiedział Eddie. – Żeby był zadowolony. A potem szuka się rozwiązania.

Czuł, że mówi w równym stopniu do siebie co do Dunellena – że mówi o Dunellenie. Jego stary przyjaciel przysunął się bardzo blisko i Eddiego spowiła kwaśna woń marynowanych cebulek, które Dunellen lubił sobie ssać. Zawirował w nim korkociąg mdłości.

– Dobra rada, Ed – stwierdził szorstko Dunellen.

– Cieszę się, że pomogłem.

– Uważaj na siebie.

Dunellen odwrócił się na krześle. Ululany Eddie początkowo nie odnotował, że został odprawiony bez obiecanej zapłaty – ukarany za pokaz słabości Dunellena. Wtedy na plaży było tak samo: Eddie wyciągnął Dunellena za włosy na piasek, gdzie ten leżał przez dłuższą chwilę, lamentując i rzygając słoną wodą, by potem otrzeć łzy i odejść wolnym krokiem. To ten drugi, Bart Sheehan, podniósł Eddiego i ucałował w oba policzki. Eddie nie dał się jednak zwieść Dunellenowi ani wtedy, ani teraz. Wiedział, że odtąd zabijaka będzie go chronił. I tak też było: im silniejsza więź, tym bardziej rażący brak poszanowania ze strony Dunellena. Darzył Eddiego wielką miłością.

Dunellen ostentacyjnie skupił się na kilku bukmacherach, którzy przyszli ucałować jego pierścień, raz po raz wyłuskiwał banknoty ze zwitka i z wyuczoną poufałością wsuwał je w cudze pięści, zbywając mamrotane podziękowania machnięciem ręki. Eddie uparcie siedział dalej. Czekał, choć wiedział, że wróci do domu z pustymi rękami. W zawiłym rachunku ich relacji długie czekanie i odejście z niczym mogło oznaczać otrzymanie czegoś ekstra od Dunellena w przyszłości.

Gdy Dunellen zauważył, że Eddie wciąż tam jest, nachmurzył się. Potem jego niezadowolenie minęło i korzystając z chwili spokoju, spytał cicho:

– Jak tam mała?

– Bez zmian. I już zawsze tak będzie.

– Codziennie się za nią modlę.

Eddie wiedział, że to prawda. Dunellen był głęboko wierzący; o wpół do siódmej rano, nawet po nieprzespanej nocy, uczestniczył we mszy w kościele Anioła Stróża, a potem jeszcze we mszy o piątej po południu. W każdej kieszeni nosił różaniec.

– Sam powinienem częściej się za nią modlić – powiedział Eddie.

– Czasami trudniej prosić Boga o coś dla siebie.

Eddiego wzruszyła ta prawda. Czuł więź łączącą go z Dunellenem, głęboką i pierwotną, jakby krew każdego z nich płynęła także w żyłach tego drugiego.

– Muszę jej kupić specjalny wózek – powiedział. – Kosztuje trzysta osiemdziesiąt dolarów.

Dunellen osłupiał.

– Poszaleli?

– Mają wózek – powiedział Eddie – a ona go potrzebuje.

Nie zamierzał prosić przyjaciela o pieniądze, lecz teraz poczuł nagły przypływ nadziei, że tamten sam to zaproponuje. Bóg świadkiem, że Dunellen je miał. Całkiem możliwe, że trzymał taką sumę przy sobie, w swoim olbrzymim zwitku – ogrzaną, podobnie jak różańce, straszliwym ciepłem jego ciała.

– Nat mógłby ci pomóc – odezwał się zamyślony Dunellen po długiej chwili milczenia. – Zamienię z nim słowo, dostaniesz na spłatę tyle czasu, ile będziesz potrzebował. Potrącę ci z pensji, jeśli to go przekona.

Dopiero po chwili lekko otępiały Eddie pojął znaczenie słów Dunellena. Szef wysyłał go do lichwiarza. I sądząc po jego dobrotliwym spojrzeniu, Dunellen uważał tę wskazówkę za akt miłosierdzia.

Eddie musiał się bardzo starać, żeby nie zareagować.

– Zastanowię się nad tym – powiedział spokojnie. Gdyby został u Sonny’ego jeszcze przez chwilę, Dunellen z pewnością zauważyłby jego niezadowolenie i ukarałby go za nie. – Dobranoc, Dunny – pożegnał się, przesuwając po stole kluczyk od duesenberga. – Dzięki.

Uścisnęli sobie ręce i Eddie wyszedł z baru. Przez kilka minut stał na zewnątrz, czekając, aż lodowaty wiatr znad rzeki Hudson wysmaga go do trzeźwości. Ruszając w stronę metra, poczuł jednak, że się zatacza, bardziej pijany, niż przypuszczał, i musiał się oprzeć o zimną ceglaną fasadę Sonny’s. Jęki i skrzypienie lin w dokach dotarły do niego niczym zgrzytanie zębów. Poczuł zapach zardzewiałych łańcuchów, desek przesiąkniętych rybim tłuszczem: teraz to wszystko wydawało mu się odorem korupcji. Szeregowi członkowie uwielbiali Dunellena, który rozdawał banknoty na prawo i lewo, ale Eddie wiedział, że Dunny kontroluje lichwiarzy, z Natem włącznie, pobierając dolę od naliczanych przez nich odsetek i nasyłając swoich chuliganów na dłużników, którzy nie płacili. Wystarczyło, że Dunellen powiedział słowo, a mężczyzna wybierający ludzi do pracy zatrudniał dłużnika, żeby móc potrącić mu z dniówki kwotę dla lichwiarza. Im głębiej się tonęło, tym bardziej się do nich należało – tym bardziej się starali, żebyś przetrwał.

„Nasze – powiedział Dunellen. – Nasze pirsy”.

Eddie rzucił się w stronę krawężnika i obficie zwymiotował na ulicę. Potem wytarł usta i rozejrzał się, stwierdzając z ulgą, że wokół jest pusto.

Zdawał sobie sprawę, że dotarł do kresu. Zamknął oczy i wspomniał miniony dzień: plażę, zimno, doskonały lunch. Biały obrus. Brandy. Pomyślał o wózku dla Lydii. Jednak nie tylko z uwagi na wózek udał się do Dextera Stylesa – wiodło go tam nieodparte, rozpaczliwe pragnienie jakiejś zmiany. Jakiejkolwiek. Nawet jeśli ta zmiana wiązała się z pewnym niebezpieczeństwem. Zawsze wolał niebezpieczeństwo od smutku.

Rozdział czwarty

Dwa razy w tygodniu pewna miłosierna dama przychodziła wieczorem do katolickiego sierocińca w Nowym Jorku i po kolacji czytała na głos Wyspę skarbów, Księgę tysiąca i jednej nocy, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi oraz inne opowieści o egzotycznych przygodach. Gdy podnosiła głowę znad pulpitu i spoglądała na zgraję chłopców, Eddie próbował sobie wyobrazić, co ukazuje się jej oczom: niezliczone rzędy złożonych rąk (bo tego od nich wymagano, gdy skończyli jeść), masa twarzy podobnych do siebie jak jednopensówki. Te największe, najbrzydsze, najbardziej urocze być może się wyróżniały (DeSoto, O’Brien, Macklemore z tą jego buźką aniołka), ale na pewno nie Eddie Kerrigan. Jego jedynymi godnymi uwagi cechami były umiejętność przeciskania się przez drzwi zamknięte tylko na łańcuszek i wspinanie się na uliczne latarnie niczym małpa. Potrafił też naśladować akcenty, ale był zbyt nieśmiały, żeby się tym popisywać. Raz w zatoce Eastchester spędził pod wodą ponad dwie minuty.