Mam nadzieję - Katarzyna Czajka-Kominiarczuk - ebook + książka

Mam nadzieję ebook

Katarzyna Czajka-Kominiarczuk

4,4
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy nasze życie ma deadline? Czy każdy musi być bogaty? Czy żyjemy w najgorszym kraju na świecie? Czy jeśli napijesz się z plastikowego kubeczka to zaaresztuje cię ekologiczna policja?

Zamiarem książki jest nieco uspokoić czytelników, którzy mogą mieć wrażenie, że życie niekiedy ich przerasta, że nie sposób zachować się porządnie, sprostać wszystkim wymaganiom i jeszcze przy okazji nie podpaść w poczucie przygnębienia, że jest już za późno by cokolwiek zmienić wokół siebie. To książka która nie obiecuje że wszystko będzie dobrze, ale też uspokaja - nie wszystko będzie najgorzej.

Od refleksji nad tym - czy jesteśmy za starzy by cieszyć się życiem, przez uwagi o tym jak nie poddać się przygnębiającej fali newsów, po refleksję że nic nie jest tak straszne jak się wydaje - jeśli tylko zmierzymy się z tym czego naprawdę się boimy. „Mam nadzieję” to pozycja która ma zagubionemu czytelnikowi dać trochę pocieszenia ale też nadziei - że jest w życiu coś więcej niż tylko niepewność i zawiedzione nadzieje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 279

Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mortt

Dobrze spędzony czas

Są rozdziały naprawdę dobre, ale końcówka zbyt patetyczna
00
flaws

Nie oderwiesz się od lektury

Niespodziewany był to zwrot gatunkowy, jednak nie powinnam była się dziwić – w końcu pierwsza książka Katarzyny Czajki była opowieścią fabularną, a te o Oscarach czy serialach przyszły dopiero później. Czytałam ją w trudnym momencie życia i w moim przypadku spełniła swoją rolę: zdecydowanie mówię teraz, że "mam nadzieję" 😉 Lubię pióro autorki, uważam, że jest lekkie i zręczne i zawsze z przyjemnością sięgałam to jej twórczość. Ta książka nie była wyjątkiem, 5/5.
00

Popularność




Katarzyna Czajka-Kominiarczuk

MAM NADZIEJĘ

Copyright © Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Mateuszowi, który strzeże mnie przed światem bezsensownych metafor

Wstęp

Nie mogę ci obiecać, że wszystko będzie dobrze. Parafrazując „Narzeczoną dla księcia” – ktokolwiek twierdzi co innego, pewnie stara się coś ci sprzedać. Piszę to na samym początku, bo z własnego doświadczenia wiem, że nie ma nic bardziej irytującego niż autor książki – zwłaszcza poradnika takiego jak ten – który próbuje cię zapewnić, że posiadł klucz do twojego życia. To przecież niemożliwe – nie zna ani ciebie, ani twojej rodziny, ani twoich znajomych. Nie ma takich rad, obserwacji i metod, które sprawdzą się u każdego i zapewnią powszechne szczęście. Gdyby takie istniały – to pewnie życie byłoby dużo łatwiejsze.

Sama wielokrotnie śmiałam się z poradników, które kazały mi wstać wcześniej, uporządkować biurko, koniecznie opanować pięć haseł, które pomogą mi osiągnąć sukces czy to na randce, czy podczas rozmowy o pracę. Miałam poczucie, że te rady – udzielane z dużą pewnością siebie – rozbijają się w drobny mak o moje życiowe warunki. Ot, chociażby dlatego, że nie miałam biurka, nienawidziłam pracować rano, a moim problemem nie było to, jak zagadać na randce, tylko to, że chłopak, z którym się umówiłam, chciał mówić wyłącznie o niemieckich czołgach z czasów II wojny światowej. Niby zdawałam sobie sprawę, że komuś te rady mogą pomóc, ale czułam dość dotkliwie, że twórcy są w swoich zapewnieniach, iż to na pewno zadziała, nieco zbyt pewni siebie.

Nie chcę popełnić tego błędu. Wiem, że niejeden raz, czytając tę książkę, pomyślisz: „Ale to nie mój problem, ale to nie moje realia, ja działam zupełnie inaczej”. Tak, to zupełnie naturalne. Jak już ustaliliśmy – nie istnieje taki zestaw rad czy proponowanych perspektyw, który sprawdziłby się u wszystkich. Pod tym względem niemal każdy autor takiej książki jest jak ów pracownik działu IT, do którego dzwonimy – że ekran jest czarny albo że wykasowaliśmy internet – tylko po to, by usłyszeć to ciche i spokojne: „U mnie działa”.

Jednocześnie chcę się w tej książce skupić przede wszystkim, choć nie wyłącznie, na naszych relacjach ze społeczeństwem, tym wielkim organizmem, którego jesteśmy częścią. Choć może się to wydawać dziwne, to właśnie ten głos słyszymy często gdzieś wewnątrz siebie, kiedy myślimy o naszych obowiązkach, celach i planach. To elementy społecznej presji zmuszają nas do podejmowania niektórych decyzji, to lęk przed odrzuceniem powstrzymuje nas przed podejmowaniem ryzyka. Choć społeczeństwa różnią się od siebie, choć zmieniają się z czasem (a właściwie zmieniają swoje podejście do niektórych zachowań i wartości), to jednak pewne mechanizmy ich działania są przewidywalne i powtarzalne. O ile nasze życie jest nie do przewidzenia, o tyle wpływ, jaki ma na nas społeczeństwo, był nie raz opisany i zazwyczaj wygląda mniej więcej tak samo.

Tym, co najbardziej chciałabym wam przekazać, to nie tyle rady, jak postępować, ile raczej perspektywy, z jakich możecie patrzeć na wasze życie i podejmowane decyzje. Głównie dlatego, że mamy skłonność spoglądać na siebie jako na zupełnie niezależne jednostki, często nie widząc szerszego kontekstu naszych działań. Co nierzadko sprawia, że czujemy się nie tylko osamotnieni, lecz także bardzo zagubieni. Robimy w życiu pewne rzeczy, nie wiedząc dokładnie, jakie były nasze motywacje, i nie zawsze się orientujemy, że podążaliśmy wcześniej wytyczoną przez otoczenie ścieżką. Zmiana perspektywy oznacza przede wszystkim spojrzenie na samego siebie w szerszym kontekście i próbę uwolnienia się od tej strasznej wizji, że z każdą życiową przeszkodą musimy się zmagać sami i sami znaleźć sposób, by się z nią uporać. Nie dostrzegając przy tym, ile osób przed nami szło tą samą ścieżką.

No właśnie, gdzieś tam, pod tymi moimi wszystkimi rozmyślaniami, jest refleksja, że być może życie byłoby nieco prostsze, gdybyśmy pozwolili sobie nawet nie tyle na więcej luzu, ile na bardziej łagodne podejście do samych siebie. Mam nadzieję, że uda mi się pokazać wam, jak trudno zmarnować swoje życie (o ile w ogóle się da), jak dużo jest w nim miejsca na pomyłki i zaczynanie od nowa oraz że nie ma jednego planu, wedle którego wszyscy mamy przejść od A do Z bez żadnej możliwości zgubienia ścieżki. Jak rzadko w życiu tak naprawdę wszystko, co zrobimy, będzie źle i jak często nawet wielka wpadka nie przekreśla tego, co osiągnęliśmy.

Jakiś czas temu pewna zupełnie obca mi osoba w sieci zapytała, czy mogłabym napisać poradnik dla zagubionych. Niesłychanie spodobało mi się to sformułowanie, bo jest mi bliskie. Wszyscy czujemy się raz na jakiś czas zagubieni, bo tyle jest wokół nas wymagań, presji, oczekiwań, że nie wiemy, do czego się wziąć i kogo tym samym zawieść jako pierwszego. Jednocześnie dochodzą do nas wiadomości ze świata, pojawia się wątek aktywizmu, kolejne obowiązki, natomiast nie ma żadnego luzu. Trudno się w tym odnaleźć, zwłaszcza jeśli gdzieś z tyłu głowy mamy myśl, że chcielibyśmy być w porządku wobec siebie i innych. Niestety, rozwiązanie tego węzła jest niezwykle trudne. I na pewno nikt nie powinien robić tego zupełnie sam.

Ja też, pisząc ten poradnik, nie rozwiązywałam węzła moich i, oby, waszych życiowych problemów sama. Pomagały mi w tym moje wykształcenie, przeczytane książki, liczne dyskusje czy obserwowanie ludzi o najróżniejszych poglądach. Dlatego też jeśli jesteś socjologiem, psychologiem czy znawcą mediów, możesz niejednokrotnie podczas lektury stwierdzić: „Ale przecież to wiadomo!”. Zgadzam się, sporo w tej książce kwestii pozornie oczywistych, nieraz już omawianych i przez niejedną osobę poruszonych. Nie chcę udawać, że sama odkryłam, jak działa społeczeństwo, i nie będę udawać, że sama znalazłam klucz do każdego życiowego dylematu. Zdaję sobie natomiast sprawę, że nie zawsze w tego typu radach chodzi o ich oryginalność, ale o to, od kogo je usłyszymy i jak będą sformułowane. Dzieląc się moimi przemyśleniami, mówię głosami wszystkich, którzy mnie ukształtowali. Ale wiem też, że czasem musimy pewne rzeczy usłyszeć jeszcze raz, by wziąć je sobie do serca.

Skoro nie mogę ci obiecać, że wszystko będzie dobrze, to co ci właściwie obiecuję? Oj, niełatwe to pytanie. Zwłaszcza gdy potem ktoś zechce mnie z takich obietnic rozliczać. Ale cóż, raz kozie śmierć. Obiecuję, że ta książka nie będzie cię oceniać. Nie będzie ci mówić, że twoje życie zaraz się skończy, nie będzie cię zapewniać, że da się je przeżyć bez żadnej porażki. Nie będzie cię przekonywać, że wiem wszystko, ale pokaże, jak dobrze jest pewnych rzeczy nie wiedzieć. Nie będzie ci mówić, że wszystko jest idealnie, ale jednocześnie zasugeruje, że – być może – przeciwieństwem tego nie są wyłącznie rozpacz i beznadzieja.

Niekiedy w nieznanym nam mieście czy miejscu, gdy krążymy nieco zaniepokojeni, możemy natrafić na specyficzny rodzaj map. Wyróżniającą je cechą jest duża czerwona kropka z napisem „Jesteś TU”. Zwykle czuję ulgę na ich widok – bo przecież tak rzadko człowiek wie, gdzie dokładnie się w danym momencie znajduje. I chciałabym, żeby właśnie tym była ta książka – taką wielką czerwoną kropką, która powie wam, gdzie jesteście, byście nie czuli się zagubieni. Mam nadzieję, że wam pomogę.

W życiu jest tylko jeden deadline

Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz przeczytałam w internecie zdanie pewnej przygnębionej dziewczyny zbliżającej się do dwudziestych ósmych urodzin. Napisała: „Boję się, że już nic mnie nie czeka”. Wtórowało jej kilka innych podobnych głosów osób zbliżających się do trzydziestych urodzin lub tych, które dopiero co je obchodziły. We wszystkich wypowiedziach pojawił się lęk, czy nawet przekonanie, że skoro już druga dekada naszego życia się zakończyła, to nic więcej nas nie czeka. Te lęki i poczucie, że coś się kończy, pogłębiają dodatkowo nasi bliscy oraz media. Wyznaczając nam granicę, poza którą – jak może się wydawać – nie ma już nic poza życiowym zawodem.

Nierzadko można dojść do wniosku, że dla wielu osób wszystkie ważne życiowe decyzje muszą zapaść między osiemnastym a trzydziestym rokiem życia. Wtedy też, gdy człowiek jest młody, powinien znaleźć partnera, określić swoją karierę zawodową, dorobić się jakiegoś majątku (przeżyć jak najwięcej, zakończyć edukację) i… no właśnie – można dojść do wniosku, że jeśli do północy w dniu swoich trzydziestych urodzin nie osiągniemy całej listy rzeczy, to potem nie czeka nas już nic. Młodość przeminęła, a nam pozostaje jedynie ze smutkiem spoglądać na minione lata i zastanawiać się, dlaczego akurat nam nie udało się niczego osiągnąć. Przegapiliśmy naszą okazję i teraz czekają nas tylko degrengolada, upadek i brak szans na poprawę sytuacji. Skoro nie zachwyciliśmy świata w drugiej dekadzie swojego życia, to wszystko już przepadło.

Kiedy patrzę na te lęki i wyliczenia, zastanawiam się, dlaczego jesteśmy dla siebie tacy surowi. Dajemy sobie maleńkie okienko i staramy się w nim upchnąć całe nasze życie. Spójrzmy na to logicznie. Do osiemnastego roku życia większość decyzji podejmują za nas inne osoby. Jasne, możemy próbować szukać swojej ścieżki, ale jesteśmy z każdej strony ograniczani – przez system (który dość słusznie zmusza nas do nauki), przez decyzje rodziców, nauczycieli, opiekunów. Większość z nas, nawet jeśli podejmie pracę, nie zarobi na tyle dużo, by móc się samodzielnie utrzymać. Ci, którzy będą pracować, rzadko znajdą zarobek w swojej pasji (choć i tacy się trafią, ale nie zawsze zwiastuje to sukces na całe życie). W dniu swoich osiemnastych urodzin też nie dostajemy magicznie umiejętności podejmowania rozsądnych decyzji, wybierania najlepszych dróg i ścieżek. Potrzebujemy czasu, by się zorientować, jak w ogóle dorosłość ma działać.

Rok, dwa, trzy lata? Pamiętacie, jak między osiemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia na każdym kroku musieliście sobie sami przypominać, że jesteście dorośli? Świat, w którym żyjemy, często wrzuca nas na głęboką wodę. Jednego dnia wszystko jest ustalone – lekcje w określonych godzinach, klasówka do zaliczenia, rodzice do słuchania, drugiego – nagle powinniśmy sami ogarnąć świat i podejmowanie decyzji. Prostego poradnika nie ma, trzeba to „rozkminić” samemu – nauczyć się dzwonić do lekarza, załatwiać sprawy w urzędzie, prowadzić rozsądnie konto oszczędnościowe i nie czerwienić się, ilekroć przychodzi nam kupić piwo na imprezę. Warto też pamiętać, że większość z nas mimo najlepszych chęci ma wtedy trochę pstro w głowie. A właściwie nie tyle pstro, ile po prostu jest się młodym i jeszcze się tak do końca nie wie, co jest dla nas najlepsze. Jak często w tym wieku mówimy „tak”, choć mamy ochotę odmówić, ale boimy się, co sobie o nas pomyślą? Jak często utrzymujemy znajomości, o których wiemy, że są toksyczne, ale boimy się, że nie znajdziemy innych przyjaciół? Jak często pracujemy za marne pieniądze na beznadziejnych umowach? Odchodzimy od zmysłów, bo ktoś miał wysłać wiadomość, a milczy, przeżywamy niewielkie kłótnie, jakby to był koniec świata… Boimy się, co na nasze decyzje powie mama. A zwłaszcza nie umiemy się wtedy odnaleźć w kwestiach romantycznych. Ile tych nieudanych pierwszych związków ma się za sobą? Takich, na które po latach spogląda się z przerażeniem, zastanawiając się, jak mogły się nam wydawać idealne. Nie poznajemy samych siebie.

No dobrze – załóżmy, że kiedy skończy się te dwadzieścia jeden lat, człowiek jest już dorosły i może zacząć budować swoją karierę, życie, dom, majątek i zadziwić świat. Daje nam to dziewięć lat życia na osiągnięcie wszystkich kluczowych spraw. Przypomnę, że wedle GUS przeciętny czas życia w Polsce wynosi 74,1 roku dla mężczyzn i 81,7 roku dla kobiet. Nietrudno dostrzec, że jest to nieco więcej czasu niż te dziewięć lat, które sobie wyznaczamy, jeśli absolutnie wszystko musimy załatwić przed trzydziestką. No ale dobrze, zapomnijmy na moment o statystyce i weźmy te kilka lat. To niezwykle krótki okres, ale też nie jest to wcale najlepszy czas na wiele rzeczy. Jasne, jeśli komuś marzy się kariera wybitnego sportowca, to zegar faktycznie tyka. Ale w wielu, wielu dziedzinach liczy się doświadczenie. A to zbiera się latami. Czasem owoce swojej pracy widzi się dopiero po kilku, kilkunastu latach. Oczywiście zakładając, że od razu wiemy, czego chcemy, i wiemy, jak dana kariera się dla nas ułoży. Co nie zmienia faktu, że nie da się zostać wybitnym profesorem historii przed trzydziestką.

Jeśli mamy wszystko osiągnąć przed trzydziestką, nie możemy zmarnować ani chwili. Kariera, którą wybraliśmy, nam nie odpowiada? Nie możemy jej rzucić, bo zegar tyka. Mamy fatalnego szefa, który się wydziera? Trzeba zostać na stanowisku, bo przecież inaczej nie będzie awansu. Źle nam w związku? Ale jak to, mamy się rozstać przed trzydziestką? Nie czujemy się gotowi na takie zobowiązanie jak kredyt? Ale wynajmować mieszkanie przez kolejne lata? Gdy wyznaczamy sobie w głowie taki deadline, niezwykle często okazuje się, że podejmujemy decyzje, nie kierując się własnym dobrem, ale przekonaniem, że musimy coś osiągnąć do ściśle określonego momentu. Narzucamy sobie schemat i jeśli, nie daj Boże, się w niego nie wpasujemy, to wszystko przepadło.

Nawet jeśli koło sześćdziesiątki dalibyście za wygraną, zakładając, że nic was więcej nie spotka, że skoro za drzwiami już jest emerytura i właściwie wszystko wzięło i przepadło, to i tak wciąż znaczyłoby to, że zostało wam 15–20 lat życia. Czy należy wtedy usiąść i nic nie robić? Darować sobie dwie dekady, bo już jest za późno? Bo nasz schemat zakłada, że jeśli życie nie przebiegło wedle jakiegoś narzuconego stylu, to przepadło. Tylko co wtedy miałoby wypełniać kolejne dekady? Siedzenie i patrzenie w sufit? Wizyty u lekarza z pytaniem: „Czy to już?”, odmawianie sobie przyjemności, bo po co wypełniać te ostatnie dekady czymkolwiek więcej? Może powinno się je spędzić na rozpatrywaniu błędów jedynie po to, by mieć jakąś rozrywkę? Tylko że nawet wtedy te dwadzieścia lat to przerażająco dużo czasu. A co dopiero mówić o połowie wieku, która rozciąga się przed tymi, którzy chcieliby się żegnać z radością życia koło trzydziestki.

Przychodzę wam więc powiedzieć, abyście wszyscy razem DALI SPOKÓJ.

Życie nie kończy się po dwudziestce, trzydziestce, czterdziestce czy pięćdziesiątce. Życie kończy się, kiedy zamykacie oczy na wieczność i nic więcej już was nie czeka. To jest dokładnie ten moment, kiedy nic, absolutnie nic więcej nie da się zrobić. Ale od trzeciej czy czwartej dekady waszego życia do tego ostatecznego zakończenia wiele was dzieli. Jasne – są takie rzeczy w życiu, które są bardziej zależne od wieku i lepiej je załatwić, kiedy jest się młodym. Łatwiej jest podróżować po świecie, kiedy ma się lepszą formę. Warto jednak pamiętać, że z wiekiem nasz zakres możliwości niekiedy rośnie, a nie maleje. Biedny jak mysz kościelna dwudziestolatek, w którego kieszeni pobrzękują pieniądze na bułkę i colę z Biedronki, ma inne możliwości niż osoba po trzydziestce czy czterdziestce, której udało się stworzyć poduszkę finansową. A nawet jeśli nie finansową – to udało się poznać dużo więcej osób, które mogą pomóc, wesprzeć czy podpowiedzieć, co dalej. Ma się też większe doświadczenie, które pomaga uniknąć nietrafionych decyzji.

Każdy etap życia coś nam oferuje. Tak, młodość jest super, można szaleć, człowiek prawie nie ma kaca i wystarczą dwa red bulle, by następnego dnia stawić się na uczelni z uśmiechem na twarzy. Ale równie fajne jest mieć czterdzieści lat i uświadomić sobie, że nie ma już tej presji rówieśników, że wcale nie musimy udawać, że podoba się nam to samo co koleżankom, i nie musimy koniecznie kupować spodni o najmodniejszym kroju, skoro zimno nam w nich w nerki. Z kolei koło sześćdziesiątki część osób odkrywa, że ma jeszcze sporo życiowej energii, a dzieciaki są już odchowane i można sobie poszaleć – bo co, przecież potem nie będzie okazji. To nie jest przypadek, że dansingi w uzdrowiskach potrafią niekiedy oferować równie dużo podniet co nocne kluby. Pewne etapy życia są sobie dużo bliższe, niż się nam może wydawać.

Kiedy spojrzycie na samych siebie sprzed kilku lat – na to, co było dla was ważne, czego się baliście, co wydawało się wam najlepsze na świecie, a co zupełnie niemożliwe, to szybko się zorientujecie, że tamta osoba z waszych wspomnień była kimś trochę innym. Choć koło dwudziestego roku życia przestajemy ostatecznie rosnąć, to nie znaczy, że nie rośniemy w sobie. Nowe doświadczenia, rozmowy, ludzie, których spotkaliśmy, porażki, osiągnięcia… Wszystko to sprawia, że w każdą dekadę życia wkraczamy nieco inni, a to, co mogło być najważniejsze dla nas dwudziestoletnich, wcale może nie być ważne, kiedy przekroczymy trzydziestkę. Zwłaszcza że często te nasze aspiracje i marzenia wyznaczają za nas inni. Nierzadko bywa tak, że w tych pierwszych latach dorosłości pozostajemy pod wielkim wpływem rodziców. Mówią nam, że najważniejsze są studia, partner czy ten samochód, który musimy kupić. Ponieważ jesteśmy młodzi, liczymy się z ich zdaniem, są dla nas ważni. Musi minąć trochę czasu, byśmy zdali sobie sprawę, że możemy kształtować własne aspiracje. To też ma znaczenie i też często przychodzi w naszym życiu, kiedy ta cyferka z przodu zmienia się na trzy.

Zresztą to ciekawe, że akurat na tych trzydziestych urodzinach tak często się fiksujemy. Przecież, tak z logicznego punktu widzenia, nie rozgraniczają one żadnego ważnego etapu naszego życia. Wciąż jesteśmy fizycznie sprawni (choć może nieco częściej dostajemy zadyszki), nasz wygląd nie ulega drastycznej zmianie, możemy spokojnie myśleć o posiadaniu dzieci, chodzić po górach, a nawet, jeśli akurat koncert był dobry albo impreza fajna, bawić się całą noc. Jeśli zachodzą w nas jakieś zmiany zwiastujące, że będziemy się starzeć, to też nie zaczynają się one równo w dniu urodzin, też nie są określone dla nas wszystkich tak samo. Wiele zależy od naszych genów, stylu życia, pozycji społecznej. Innymi słowy – myślenie o trzydziestce jako momencie przełomowym jest wyłącznie magiczne i kulturowe. Wcale nie mamy obowiązku podsumowywać naszego życia akurat w tym momencie. Czemu nie po trzydziestym piątym roku życia, kiedy brutalnie prawo europejskie przestaje nas nazywać młodzieżą (socjologowie wierzą w długą i spokojną młodość).

Zdaję sobie sprawę, że część osób wyznacza sobie tę granicę trzydziestki, mając w głowie tylko jedno. To, że tyka ów osławiony „zegar biologiczny”, zmniejsza się płodność i będzie trudniej starać się o dzieci, o założenie dużej rodziny. Oczywiście współczesna medycyna (ale także sama fizjologia) pozwala zachodzić w ciążę dużo, dużo dłużej niż do trzydziestki, ale niektóre osoby boją się tej daty właśnie z powodu płodności. Tylko tu powstaje pytanie – nawet jeśli nasz zegar biologiczny tyka, to nie jest tak, że to tykanie jest jedynym rytmem, jakiego mamy słuchać. A zwłaszcza osoby z macicami, którym często się wmawia, że dla ich ciał istnieje jakiś termin „przydatności do spożycia”. Płodność nie jest jedyną miarą życia. Jest jednym z jego wybranych aspektów. Jasne, określa nam pewne granice, ale nie musimy uznawać ich za ostateczne, nie musimy się na nich fiksować, a przede wszystkim jest jeszcze całe życie, które nijak nie wiąże się z tym, jak działa nasz system reprodukcyjny.

Cześć osób, tęskniąc za młodością, fiksuje się też na kwestii urody. Na gładkiej skórze, braku zmarszczek czy siwych włosów (które tak po prawdzie potrafią pojawić się już na głowie niektórych nastolatek, bo siwienie niekiedy pozostaje zupełnie bez związku ze starzeniem się). Przemijanie urody potrafi zaboleć, zwłaszcza jeśli jesteśmy dumni ze swojego wyglądu. Jednak, po pierwsze, osoby urodziwe zwykle pozostają takimi zdecydowanie dłużej niż do trzydziestego roku życia. Po drugie, uroda się zmienia, a bycie piękną młodą dziewczyną nie jest jedynym pięknem, jakie istnieje. Można być piękną kobietą w średnim wieku czy piękną staruszką. Uroda jest czymś, co towarzyszy nam na każdym etapie życia – zmieniają się jej kryteria, ale nie urywa się za sprawą magii czasu, gdy zniknie prosta młodość. Wiek nie zastępuje urody brzydotą, zwykle po prostu ją zmienia. Inna sprawa, że często z czasem przestaje nam zależeć na tym, by podobać się wszystkim. Jak pisałam, ucząc się samych siebie, nierzadko dostrzegamy, że nie chcemy gonić za jakimś ideałem, że wolimy być urodziwi w oczach kilku ważnych osób, czy choćby tylko we własnych.

Nie ma też żadnego uniwersalnego planu naszego pobytu na tym globie (albo poza nim, jeśli zostaniemy astronautami). Naszych życiowych partnerów możemy spotkać na każdym etapie. Naprawdę nie jest tak, że jak do trzydziestki nie spotkacie dziewczyny czy faceta, to przepadło. Myślicie, że ludzie spotykają się tylko w młodości? Że koniecznie trzeba mieć czterech partnerów, zanim się spotka tego „właściwego”? Że trzeba się spotykać przez rok, przez dwa lata razem mieszkać, a ślub brać dopiero po pięciu? Prawda jest taka, że nie ma tu żadnej zasady. Zarówno jeśli chodzi o związki szczęśliwe, jak i te kończące się rozstaniem. Wiek jest tak naprawdę czymś drugorzędnym, pierwszorzędne znaczenie ma tutaj przypadek, trochę szczęścia i to, czy istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że kogoś poznamy (także przez sieć). Nie ma żadnej reguły. Gdyby ludzie mogli się spotkać tylko raz i we wczesnej młodości, nie byłoby tylu fajnych związków osób dojrzałych, ludzi po rozwodach, po stracie. Fakt, że wiele osób ma za sobą więcej niż jedno małżeństwo, jest doskonałym przykładem na to, że klucz do szczęścia w związku nie jest przyznany raz na zawsze z jakimś odgórnie ustalonym terminem ważności.

Jeśli dosłownie nie skaczecie przez płotki i nie jest wam pisane bieganie na krótkich dystansach, to w sumie macie na swoje życiowe osiągnięcia dokładnie tyle czasu, ile rozciąga się pomiędzy waszym pierwszym krzykiem a snem wiecznym. Wiem, że nasza kultura ma fioła na punkcie wczesnych osiągnięć. Co chwilę czytamy o tych „najmłodszych”. Cudowne dzieci świetnie sprzedają się w mediach, ale naprawdę nie należy tego traktować jako wzorca wskazującego, jak ma wyglądać nasze życie. Więcej – wiele z tych osób, które osiągnęły sukces bardzo, bardzo wcześnie, szczerze przyznaje, że wolałoby jednak poczekać, dojrzeć, dowiedzieć się czegoś o sobie. Młody wiek nie jest też atutem na każdej ścieżce zawodowej. W humanistyce im człowiek starszy, tym ma więcej do powiedzenia, bo więcej przeczytał słów i myśli innych ludzi i zdaje sobie sprawę, że wszystko już powiedziano, ale niekoniecznie jego głosem. Zapewniam was, że gdybym była o dekadę młodsza, ta książka by nie powstała. Nie tylko dlatego, że wówczas nie umiałabym jej napisać, lecz także dlatego, że nikt by mnie nie poprosił o radę. To kolejna nauka, którą nabywamy z wiekiem – świadomość własnych doświadczeń i przemyśleń, którymi możemy podzielić się z innymi.

Zresztą powiedzmy sobie szczerze, jeśli wbijemy do własnej głowy, że sukces (jakkolwiek przez nas rozumiany) możemy osiągnąć w każdym momencie życia, to poczujemy się dużo lepiej; zamiast się martwić przyszłością, będziemy na nią czekać, bo któż wie, co nam przyniesie. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że taka postawa sama w sobie już będzie sukcesem. Sporo osób uznaje takie śmiałe spoglądanie w przyszłość za nadmierny optymizm. Trudno się dziwić, bo życie często potrafi nas tak poturbować, że trudno nam uwierzyć, iż cokolwiek dobrego może nas spotkać. W pełni rozumiem tę postawę – ostatecznie nie zawsze jest różowo, a niektóre doświadczenia bywają tak traumatyczne, że można nabrać przekonania, iż świat rzeczywiście nie ma nam nic do zaoferowania. Nie będę udawać, że takich osób nie ma, ani też dawać im doskonałych rad, że mają optymistycznie patrzeć na świat. Nie byłoby to wobec nich uczciwe. Dlatego rozumiem, że są takie życiorysy, w których oczekiwanie na coś dobrego, ciekawego, na kogoś, kto nas pozna i zrozumie, wydaje się zbyt dużym wyzwaniem. Co też jednak nie oznacza, że tych osób nie spotka nic dobrego. Choć oczywiście ich definicja tego, co uznają za sukces, może się różnić od naszej.

Warto tu zresztą zaznaczyć, że uznając jedynie wczesne życiowe osiągnięcia za wartościowe, wykluczamy z marszu wiele osób, których start był bez porównania cięższy. Łatwo wyznaczyć sobie trzydziestkę jako granicę osiągnięć, kiedy wszystko szło zgodnie z planem. Gorzej, kiedy na starcie życie rzucało nam pod nogi kłody, kiedy o wszystko trzeba było walczyć, kiedy edukacja nie była czymś oczywistym, kiedy praca dominowała do tego stopnia, że na szukanie partnera nie było czasu, kiedy budowanie własnej pewności siebie trzeba było zacząć od uwolnienia się od toksycznych krewnych i doświadczeń. Skoro dajemy im taryfę ulgową, rozumiejąc, że nie wszyscy mogą osiągnąć wszystko w tym samym czasie, to dlaczego nie zastosujemy jej wobec siebie? Ostatecznie, jeśli wszystko się kończy koło trzydziestki, to dla nikogo nie powinno być nadziei.

Ilekroć ktokolwiek zaczyna przy mnie utyskiwać na swój wiek w okolicach trzydziestki, przypominam sobie historię moich prababek oraz wielu innych kobiet, które przeżyły wojnę. Potem, wyrabiając nowe dokumenty (w miejsce tych zniszczonych w wojennej zawierusze), niejedna z nich odjęła sobie kilka lat, coś w stylu kosmicznego zadośćuczynienia za to, że wojna zabrała im kawałek życia. Ich zdaniem tak właśnie powinno być. Szły potem przez życie o kilka lat młodsze, odrabiając sobie stratę, poznając mężczyzn, rodząc dzieci, pracując i wymagając, by świat uznał ich nowy wiek za właściwy. Niczego to nie zmieniło, ich życie biegło dalej i, w ostatecznym rozrachunku, w sumie nikogo nie obchodziło, po ile lat mają. Czasem ktoś się może nieco zastanowił, kiedy opowiadały o swojej młodości, a wszelkie obliczenia za nic nie chciały się zgodzić. Ale czy to naprawdę miało znaczenie dla kogokolwiek poza twórcami rodzinnych kronik?

Proponuję wam pewne proste ćwiczenie umysłowe. Wyobraźcie sobie, że na pytanie o wiek zaczynacie odpowiadać, nie mówiąc, ile dokładnie macie lat (ale odejmując sobie w myślach cztery lata). Załóżmy, że skończyliście już szkołę podstawową i liceum, kiedy kwestia ta jest naprawdę ważna (bo przecież ze smarkaczem młodszym o cztery klasy nikt nie będzie się bawił). A teraz powiedzcie, czy miałoby to aż tak wielkie znacznie? Czy ludzie by się was dopytywali o szczegóły? Czy wasze życie byłoby lepsze? A gdybyście dodali sobie te cztery lata, czy też byłoby to takie niesłychanie istotne? Wyznam wam szczerze, odpowiedź zazwyczaj brzmi: w większości przypadków nie byłaby to wielka zmiana. Być może gdybyśmy byli trochę młodsi, mielibyśmy więcej zniżek w muzeach, może jakbyśmy byli starsi, to także załapalibyśmy się na jakieś ulgi. Niemniej poza konkursami dla młodych twórców i prawem do kandydowania na niektóre urzędy państwowe niewiele by się zmieniło.

Mam zresztą przykład z własnego życia, pokazujący, jak bardzo umowny jest nasz wiek. Otóż parę lat temu w tygodniu poprzedzającym moje urodziny zastanawiałam się, ile to ja właściwie kończę lat. Wyszło mi, że dwadzieścia osiem. Przyjęłam to bez większych emocji – cieszyłam się bardziej na prezent urodzinowy. Kiedy rok później dokonałam ponownie obliczeń, wyszło, że… zupełnie nie umiem liczyć. Po prostu rok wcześniej rypnęłam się w obliczeniach i przez dwanaście miesięcy myślałam, że jestem o rok starsza. Co znaczy, że być może jestem jedyną osobą na świecie, która dwa razy przeżyła swój dwudziesty ósmy rok życia. Zresztą przyznam się wam, że za drugim razem poszło mi znacznie lepiej. Lubię się z tego śmiać, ale to też doskonale pokazuje, że nasze przywiązanie do konkretnych urodzin to bardziej szukanie jakichś symbolicznych momentów przejścia niż rzeczywiste, twarde granice.

Stosując zasadę, że do wieku nie należy się za bardzo przywiązywać, powiedziałam kiedyś moim przyjaciółkom, że uśredniłam ich wiek i od tego momentu mają po dwadzieścia pięć lat. To było jakieś pięć lat temu, więc ostatnio awansowałam je do grupy trzydziestolatek. A w istocie rozstrzał wiekowy pomiędzy nimi oscyluje w granicach kilkunastu lat. Ale ponieważ to nie ma znaczenia i ponieważ wciąż się przyjaźnimy, to łatwiej mi założyć, że wszystkie mają ich tyle samo. Nie wpływa to na nic. No, może czasem te z nas, które mają trochę więcej lat, mogą powiedzieć tym nieco młodszym, żeby się aż tak nie przejmowały. To bardzo miła perspektywa, kiedy człowiek może, bazując na doświadczeniu, powiedzieć, że w dniu trzydziestych urodzin nie zmienia się automatycznie w zasuszoną staruszkę, która tylko patrzy w okno i wspomina utraconą młodość.

Jest takie powiedzenie: „Póki życia, póty nadziei”. O ile nie wiem, czy zawsze jest w nas więcej nadziei, o tyle na pewno – póki żyjemy – mamy jeszcze wiele do zrobienia. Póki nie leżymy jeszcze z oczyma zamkniętymi na wieczność, wszystko się może zdarzyć, a to życie, które wydaje się nam, że tak dobrze znamy, zawsze może nas jeszcze zaskoczyć. I wbrew dzisiejszym czasom – nie tylko negatywnie. Dlatego nie pozostaje nic innego, jak wyrzucić wszelkie życiowe kalendarze przez okno. W życiu jest tylko jeden pewny deadline. I to do jego końca musimy się z naszymi ambicjami i marzeniami wyrobić. Wszystkie inne terminy możemy spokojnie przekraczać, nie oglądając się na innych.

Nikt nie jest za stary na dentystę

Czy słyszeliście kiedyś, by ktoś mówił, że jest za stary na coś nieprzyjemnego? Wizytę u dentysty, odkurzanie pokoju czy prasowanie? Jasne, kiedy dobiegamy do dziewięćdziesiątki, czasem mogą nas przerosnąć nawet codzienne życiowe czynności. Nie chodzi mi jednak o ten argument, który pojawia się, gdy nasze ciało stawia przed nami realne przeszkody. Kiedy jesteśmy młodsi, zdecydowanie częściej sięgamy po argument wieku – tylko po to, by stwierdzić, że wyrośliśmy z życiowych przyjemności. Co więcej, jesteśmy z tego całkiem dumni. Ostatecznie niejedna osoba ma w głowie proste powiązanie, wedle którego dojrzałość oznacza coraz więcej wyrzeczeń. Pytanie brzmi: czy rzeczywiście tak musi być?

Jednym z pól, na którym chyba najbardziej widać walkę o to, by dostosowywać się do wymogów związanych z wiekiem, jest moda. Nie wiem, ile rozmów odbyłam ze znajomymi odnośnie do tego, co komu wypada i w jakim wieku. Niekiedy rozmowy te dotyczyły określonych części garderoby, kiedy indziej całych stylizacji, a czasem nawet nadruków czy wzorów. Można odnieść wrażenie, że na każdym ubraniu są dwie metki – jedna wyznaczająca rozmiar i druga dostrzegalna tylko dla wybranych, która pokazuje zakres wiekowy, w jakim można daną rzecz nosić. Zupełnie jakby obowiązywały zasady rodem z działu dziecięcego, gdzie większość ubrań przeznaczona jest dla dzieciaków w określonym przedziale wiekowym. Jeżeli jednak dzieciaki wyrastają raczej na długość, to dorośli wyłącznie na powagę.

Zresztą powiązanie ubioru z wiekiem jest bardzo popularnym motywem w naszej kulturze. Przez lata niezliczone strony internetowe przekonywały mnie o tym, że kolejne dekady mojego życia oznaczają, iż staję się za stara na określone fryzury, stroje czy mody. W dniu moich trzydziestych urodzin jedna z przyjaciółek zadzwoniła do mnie z całą listą rzeczy, które powinnam wyrzucić z szafy. Pamiętam, że były na niej metaliczne spodnie i śmieszne skarpetki. Nie ukrywam, że moją pierwszą myślą było to, by kupić sobie kilka par metalicznych spodni (bo zdecydowanie takich nie posiadałam) i zabawnych skarpet, koniecznie nie do pary. Z kolejnych porad wynikało, że najwyższy czas porzucić imprezowanie i zacząć poważnie myśleć o związkach. To z kolei rozpaliło we mnie niemal nieobecną w moim życiu potrzebę pójścia na dyskotekę. A to przecież była dopiero lista na trzydzieste urodziny! W tej na czterdzieste właściwie znajdowało się tyle zakazów, że najlepiej byłoby się rozejrzeć za jakąś wygodną trumną. Wynikało z niej bowiem, że niemal na wszystko już będę za stara. Nie wiem, czy robi się listy dla kobiet po pięćdziesiątce, czy może nikt tyle nie żyje.

Jakkolwiek można się śmiać z internetowych list rzeczy zabronionych w pewnym wieku, to jednak często – czy to pod presją społeczną, czy pod presją rodziny – zaczynamy myśleć o swoim wyglądzie, zachowaniu i zainteresowaniach w kategorii tego, czego nam już nie wypada. Przecież mamy być poważnymi osobami. Kto to widział, żeby chodzić w szortach po czterdziestce czy w trampkach koło pięćdziesiątki? Rzecz jasna, gdyby się nad tym głębiej zastanowić, pewnie dotarłoby do nas, że wszelkie arbitralne zakazy dotyczące tego, jak się mamy ubierać w danym wieku, nie mają za wiele sensu. Dopóki czujemy się dobrze w określonym rodzaju ubrań – hulaj dusza. Przecież to nie jest tak, że nasze życiowe doświadczenie czy kompetencje zależą od tego, czy mamy błyszczący napis na koszulce i dziury w dżinsach. Nie słyszałam nigdy, by ktoś po założeniu topu bez rękawów utracił całą wiedzę medyczną lub inną nabytą wiedzę zawodową.

Oczywiście tu pewnie podniosą się głosy, że osoba w „tym wieku” w młodzieżowych ubraniach może wyglądać śmiesznie, czy nie daj Boże nieatrakcyjnie. Pytanie brzmi: czy człowiek – jeśli mu to nie przeszkadza – nie ma prawa wyglądać śmiesznie i nieatrakcyjnie? Widzicie, tak właściwie to nie ma obowiązku, który zakłada, że zawsze trzeba wyglądać poważnie i tak, by się podobać innym ludziom. Jeśli nie mamy ochoty prezentować się światu w zgodzie ze społeczną percepcją naszego wieku, to jest to nasze prawo. Jasne, presja społeczna czy pewne obowiązujące normy sprawiają, że trudno nam poczuć się zupełnie swobodnie. Ale niedostosowywanie się do tych oczekiwań nie jest niczym z gruntu złym. Tak długo, jak długo daje nam to satysfakcję.

Inna sprawa, że z mojego ograniczonego, życiowego doświadczenia wynika, iż osoby, które decydują się, że nie będą przestrzegać rozlicznych zasad, zwykle bardzo dobrze czują się same ze sobą i emanują pewnością siebie. Zresztą w przypadku ubrań bywamy akurat bardzo niekonsekwentni – potrafimy porzucić przetarte dżinsy koło czterdziestki, „bo nie wypada”, ale potem zachwycać się osobą koło osiemdziesiątki w koszulce ulubionego zespołu rockowego. Ten paradoks każe nam z jednej strony dostosowywać się do jak najbardziej konserwatywnej wizji naszego wieku, z drugiej podziwiać nonkonformizm jednostek. Często lajkujemy zdjęcia przebojowych starszych osób jeżdżących na motorze czy tańczących hip-hop, ale jednocześnie nie wyobrażamy sobie, żebyśmy kiedykolwiek mieli podążać tą drogą.

Moda to jednak tylko wąska kategoria tych wyrzeczeń, na które decydujemy się wraz z upływającym czasem. Dużo częściej odnosimy to określenie „za stary” (choć muszę przyznać, że zwykle słyszę „za stara” – być może dlatego, że społeczeństwo wpycha kobiety w myślenie o swoim wieku już koło dwudziestego piątego roku życia) w odniesieniu do życiowych planów. Nagle okazuje się, że nawet nie przekroczywszy trzydziestki, potrafimy być za starzy na zmianę raz obranej drogi zawodowej, na podjęcie studiów, na naukę języka, na przeprowadzkę, niekiedy nawet na zwykły zagraniczny urlop. Tu problem jest znacznie większy, bo bardzo mocno zakorzeniony w myśleniu (o którym już wspominałam), że istnieje jedna życiowa droga, którą musimy wszyscy podążać. Jeśli nie załapaliśmy się na jakieś określone emocje w konkretnym momencie naszej życiowej drogi, to cóż – musimy z nich zrezygnować, nawet jeśli dopiero teraz mamy szansę na ich realizację. Wygląda na to, że jeśli nie udało się nam we wczesnej młodości jeździć autostopem, skakać na koncertach i nieprzytomnie zakochać się w jakimś aktorze, to na pewno jesteśmy już za starzy, żeby zrobić to dekadę czy dwie później.

Często stajemy się też za starzy na pewne kulturowe fenomeny. Społeczeństwo próbuje nas przekonać, że czytanie komiksów, udział w fandomach, a nawet granie w gry (obecnie największy rozrywkowy przemysł na świecie) mają swoją wiekową granicę. Że musimy odrzucić to, co „dziecinne”, by stać się prawdziwie dorosłymi. Przy czym jako dziecinne postrzega się nie tylko samo branie udziału w pewnych zjawiskach kultury popularnej, lecz także jej emocjonalne przeżywanie, tak jakby był moment w życiu, w którym należy natychmiast przestać przeżywać kulturę całym sobą. Na całe szczęście to myślenie się powoli zmienia, choć wciąż można usłyszeć prześmiewcze głosy, gdy przyznamy się komuś, że lubimy grać w RPG czy że mamy w domu kolekcję komiksów. Można przy tym odnieść wrażenie, że problemem nie jest sama sfera zainteresowań, ale powiązanie jej z przyjemnością, grą i zabawą, które dla wielu osób kłócą się z dorosłością i dojrzałością.

Bycie