Małżeństwo dla zaawansowanych - Judith Viorst - ebook + książka

Małżeństwo dla zaawansowanych ebook

Viorst Judith

4,5

Opis

Judith Viorst, autorka bestsellerowej książki – To, co musimy utracić, przedstawia empatyczne, pełne humoru i zrozumienia spojrzenie na radości, troski i możliwości dojrzałego małżeństwa.

Małżeństwo jest dla dorosłych, ale bardzo niewielu z nas wstępuje w związek małżeński jako ludzie dojrzali. Dojrzewanie wymaga czasu i jest trudne, a dla niektórych – nieosiągalne. Jednak małżeństwo, choć bywa najbardziej irytującą z relacji międzyludzkich, może również stanowić motor naszego rozwoju. Godząc się w taki czy inny sposób z rozczarowaniami, wymogami i zadziwiającymi zawiłościami codziennego życia małżeńskiego, możemy stworzyć – i wcale nie ma tu wewnętrznej sprzeczności – małżeństwo dojrzałe.

Judith Viorst

Poprzez wywiady z kobietami i mężczyznami na różnych etapach małżeństwa, historie pacjentów, prawdy oferowane przez literaturę i filmy oraz ocenę własnego ponad czterdziestoletniego małżeństwa, autorka rzeczowo i spokojnie opowiada o problemach, z którymi pary zmagają się od  momentu powiedzenia magicznego „tak” aż po „dopóki śmierć nas nie rozłączy”.

Autorka rozprawia się z mitami dotyczącymi m.in.::

– rywalizacji małżeńskiej

– zwyczajów panujących w małżeństwach

– seksu małżeńskiego (a także pozamałżeńskiego)

– sporów małżeńskich i przeprosin

– tego, co dzieci robią z małżeństwem, ale także dla małżeństwa

–  nudy i szczęścia codziennego życia małżeńskiego.

Judith Viorst napisała książkę dla małżonków, którzy, choć czasem wzajemnie się ranią i rozczarowują, chcą pozostać razem. Jest przeznaczona zarówno dla nowożeńców, jak i dla małżonków-weteranów. Kieruje swoje słowa do par, które zdają sobie sprawę z tego, że małżeństwo nie zawsze jest darem niebios i niekiedy może być piekłem na Ziemi –jeśli jednak mąż i żona w końcu wszystko sobie poukładają, to warto przez to wspólnie przejść.

Judith Viorst

Amerykańska pisarka i dziennikarka. Autorka książek dla dzieci (m. in. Alexander and the Terrible, Horrible, No Good, Very Bad Day) i dorosłych (min. To, co musimy utracić i Małżeństwo dla zaawansowanych). Wydała kilka tomików wierszy. Absolwentka Waszyngtońskiego Instytutu Psychoanalizy oraz Uniwersytetu Rutgersa. Jej książka To, co musimy utracić, wydana w 1986 roku, utrzymywała się przez prawie dwa lata na liście bestsellerów „The New York Timesa”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
13
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataSD

Całkiem niezła

Momentami czyta się ciężko, zbyt dużo przykładów "jak jest u innych", a mało konkretów.
00
Tinna

Dobrze spędzony czas

Nieco banalna, ale dla małżeństw z kilkuletnim stażem wniesie pewną wartość. Ja również znalazłam w niej kilka złotych myśli dla siebie.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Grown-up Marriage
Copyright © 2003 by Judith Viorst All rights reserved © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o., Warszawa 2021
Tłumaczenie: Marta Komorowska/Quendi Language Services
Redakcja: Anna Stawińska/Quendi Language Services
Korekta: Ewelina Gałdecka/Quendi Language Services
Skład i łamanie: Sylwia Rogowska-Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz
Projekt okładki: Piotr Szczerski
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
Wydanie I, 2021
ISBN: 978-83-8132-283-6
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję

Mirandzie Rachel Viorst,

Brandeisowi Lowellowi Viorstowi,

Olivii Rigel Viorst,

Nathanielowi Reddingowi Gwadzowi Viorstowi

... powiadam wam,

w każdym małżeńskim domu

przydałby się tłumacz.

STANLEY KUNITZ, Route Six

WSTĘP

Małżeństwo jest dla dorosłych, ale bardzo niewielu z nas wstępuje w związek małżeński jako ludzie dojrzali. Dojrzewanie wymaga czasu i jest trudne, a dla niektórych – nieosiągalne. Jednak małżeństwo, choć bywa najbardziej irytującą z relacji międzyludzkich, może również stanowić motor naszego rozwoju. Godząc się w taki czy inny sposób z rozczarowaniami, wymogami i zadziwiającymi zawiłościami codziennego życia małżeńskiego, możemy stworzyć – i wcale nie ma tu wewnętrznej sprzeczności – małżeństwo dojrzałe.

W małżeństwie dojrzałym zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy, i nie powinniśmy być, nauczycielem, rodzicem, redaktorem, nadzorcą ani architektem współmałżonka.

Małżeństwo dojrzałe pozwala znaleźć równowagę pomiędzy niezależnością a więzią.

W małżeństwie dojrzałym stopniowo nabieramy niechętnej tolerancji dla ograniczeń i niedoskonałości drugiej osoby.

W małżeństwie dojrzałym nie gramy na punkty – a przynajmniej nie liczymy ich na głos.

W małżeństwie dojrzałym mamy świadomość, że nie zawsze musimy być w sobie zakochani. Co więcej, doskonale zdajemy sobie sprawę, że nie zawsze możemy być w sobie zakochani. Jednak małżeństwo dojrzałe pozwala nam, kiedy się odkochamy, wytrzymać przy swoim boku do chwili ponownego zakochania.

W małżeństwie dojrzałym umiemy przeprosić, kiedy się mylimy, i darować sobie triumfowanie, kiedy mamy rację. Potrafimy także przyjmować przeprosiny, które nie wiążą się z całkowitym poniżeniem (pod warunkiem, że niewiele im do tego brakuje).

W małżeństwie dojrzałym jest więcej śmiechu niż żalu.

W małżeństwie dojrzałym nauczyliśmy się wybaczać i zapominać. No, może zapominać niekoniecznie.

W małżeństwie dojrzałym potrafimy się ze sobą komunikować i wiemy, kiedy najlepiej będzie trzymać język za zębami.

W małżeństwie dojrzałym jesteśmy świadomi, że małżeństwo nie nada nam tożsamości, nie pozwoli uniknąć smutków i bólu, a nawet nie uchroni nas na zawsze przed samotnością.

Moja książka opisuje możliwości i trudności, jakie niesie ze sobą dobre, zaangażowane, trwałe małżeństwo, określane przez moją zamężną przyjaciółkę jako „cudowne, poplątane, ciężkie, skomplikowane połączenie dwóch żyć”. Opisuje triumf – a udane małżeństwo naprawdę stanowi powód do triumfu – tworzenia i podtrzymywania tego połączenia żyć: małżeństwo dojrzałe.

Napisałam ją dla małżonków, którzy – choć czasem, a może nawet często, wzajemnie się ranią, rozjuszają i rozczarowują – chcą pozostać mężem i żoną. Jest przeznaczona zarówno dla nowożeńców, jak i dla weteranów takich jak ja. Opisuję heteroseksualne pary z klasy średniej i do nich się zwracam, bo takie małżeństwa znam najlepiej. Kieruję swoje słowa do par, które mają już, lub przynajmniej powinny mieć, świadomość, że małżeństwa nie zawsze są darem niebios i niekiedy mogą wiązać się z sezonem w piekle – jednak jeśli mąż i żona w końcu wszystko sobie poukładają, to warto przez to piekło przejść.

Podczas pracy nad książką przyglądałam się zderzeniu oczekiwań z rzeczywistością i problemom, z którymi zmagamy się od chwili, kiedy powiemy „tak” aż po „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Niekiedy uznaję małżeństwo za śmieszne, bo wspólne życie bywa chwilami bardziej absurdalne niż wzniosłe. A jednak, choć żyjemy w epoce rozwodów, uważam, że wciąż istnieje dla małżeństw nadzieja.

W książce czerpałam z własnego, ponad czterdziestoletniego doświadczenia małżeńskiego, z rozmów z kobietami i mężczyznami na najróżniejszych etapach małżeństwa[1*], z historii pacjentów opowiedzianych mi przez kilkoro terapeutów małżeńskich oraz z mądrości, jaką znalazłam w dziełach[2*] psychologów, pisarzy, eseistów i poetów, w teatrze i w filmach. Oto sedno tego, o czym rozmyślam i piszę od dnia swojego ślubu. Oto, co wiemy, czego żałujemy, że nie wiedzieliśmy, i czego jeszcze powinniśmy się dowiedzieć o tym, jak dorastać w małżeństwie dojrzałym.

JUDITH VIORST

Waszyngton

ROZDZIAŁ 1

Dlaczego małżeństwo

Lęk przed samotnością jest większy niż obawa przed zniewoleniem– dlatego bierzemy ślub.

Cyril Connolly, The Unquiet Grave[1]

Większość kobiet z mojego pokolenia zapewne wyszła za mąż zbyt młodo, by zdążyć zaznać lęku przed samotnością. Większości z nas wpojono jednak, jeszcze w wieku nastoletnim, lęk przed staropanieństwem. Jednej z moich ciotek udało się obronić doktorat z fizyki w czasach, kiedy większość jej rówieśników kończyła edukację na liceum. Moi rodzice i inni krewni uważali jednak, że poniosła tragiczną życiową porażkę, ponieważ nie udało jej się mieć męża i dzieci. Za nieco mniej tragiczną uznawano porażkę innej ciotki, która, owszem, wzięła ślub, ale potem rozwiodła się i musiała sama zarabiać na życie, zamiast być na utrzymaniu męża. Kobiety aspirowały wówczas do możliwości niewykonywania pracy zarobkowej, a w porządnym małżeństwie z klasy średniej żona, dzięki Bogu, nie była zmuszona szukać posady.

Wychodziłyśmy zatem za mąż, bo dla kobiety było to największe życiowe osiągnięcie. Brałyśmy ślub, aby zapewnić sobie zabezpieczenie finansowe oraz bezpieczny seks, czyli taki – jak przyznałybyśmy naciskane – po którym ciąża nie oznacza okropnej katastrofy. Większość z nas wstępowała także w związek małżeński, aby zajść w ciążę i założyć rodzinę. Rzecz jasna, twierdziłyśmy jednak, że wychodzimy za mąż z miłości.

A czemu mężczyźni żenili się z nami? Czemu pod koniec lat 50. XX wieku panom w wieku średnio dwudziestu trzech lat tak się spieszyło, aby utrzymywać rodzinę? Myślę, że wynikało to częściowo z faktu, że dorastali w kulturze, w której stawanie się mężczyzną było równoznaczne z ustatkowaniem się. Być może nikt nie szeptał im do ucha słów takich jak „żywiciel rodziny” czy „odpowiedzialność”, ale większość wiedziała, co ma robić. Jak pisze Philip Roth w powieści Mój wiek męski: „W moim pokoleniu, młody wykształcony mężczyzna z klasy mieszczańskiej, który kpił z pomysłu ożenku... narażał się na zarzut «niedojrzałości». Albo był po prostu «samolubny». Albo też «bał się odpowiedzialności». Albo nie potrafił «zaangażować się»... w «stały związek»”[2].

Młodzi mężczyźni angażowali się zatem, otrzymując w zamian aprobatę społeczeństwa oraz – co bardzo ważne – okazję do regularnego uprawiania seksu. Rzecz jasna, twierdzili jednak, że żenią się z miłości.

Wszyscy – cóż, większość z nas – mówiliśmy szczerze, kiedy twierdziliśmy, że bierzemy ślub z miłości, i wiedzieliśmy, o jaką miłość nam chodzi. Romantyczną. Lubieżną. Czułą. Trzpiotowatą. Nie pokonasz miłości, nie zwyciężysz jej w sobie. Jak z miłosnych ballad. Jak z filmów. Na długo i szczęśliwie. Bo nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości, więc kochaj mnie nieprzytomnie, jak zapalniczka płomień, jak sucha studnia wodę. Wyśnioną, namiętną, wieczną.

Wszyscy – cóż, większość z nas – pobraliśmy się dla miłości, dla jakiejś wersji miłości z ballad Sinatry i z Casablanki, dla miłości, która rozświetliłaby nasze życie i wypędziła z niego strach, dla miłości jak ta Romea i Julii (chociaż ze szczęśliwszym zakończeniem), dla miłości, która, jak napisał poeta John Donne, „Ogromne Wszędzie czyni z izby małej” [tłum. S. Barańczak]. A choć nasze uczucia niewątpliwie były nieco naiwne i niedojrzałe, nie zamierzam ich dyskredytować, nie ma bowiem chyba nic bardziej uroczego niż mężczyzna i kobieta zawierający małżeństwo z miłości.

Większość z nas tak właśnie postąpiła. Ale trzeba szczerze przyznać, że większość nas – świadomie lub nie – brała ślub również dla seksu, dzieci, bezpieczeństwa, aprobaty naszej społeczności i innych praktycznych korzyści wypływających z małżeństwa. Za moich czasów istniało wiele powodów, aby się pobrać. Ale to było wtedy. Dlaczego brać ślub teraz?

Stan wolny nie wydaje się już taką katastrofą jak kiedyś. Kobiety, wychowane w duchu niezależności finansowej, z własnej woli podejmują pracę. Seks i wspólne mieszkanie bez ślubu są powszechnie tolerowane i nawet rodzicielstwo bez ślubu przestało szokować. Dwoje kochających się ludzi może w sposób swobodny, i zdaniem niektórych – pełny, wyrażać swoją miłość bez drastycznych kroków takich jak zawarcie małżeństwa.

Czemu nie mieszkać po prostu razem tak długo, jak będzie trwać miłość, unikając wielkich słów takich jak „nigdy” i „zawsze”? Po co akceptować ograniczenia, obowiązki, małżeńską rutynę?

Zwłaszcza że tak wiele małżeństw się nie udaje.

Owszem, w czasach, kiedy 45 procent pierwszych małżeństw kończy się rozwodem, ślub wydaje się ryzykownym posunięciem – zwłaszcza dla osób, które mają już za sobą jeden rozwód i których rodzice również się rozwiedli. Według ekspertów rozwody w drugich małżeństwach występują jeszcze częściej niż w pierwszych – aktualne dane mówią o 60 procentach przypadków – co źle świadczy o naszej zdolności do wyciągania wniosków z wcześniejszych doświadczeń[3]. Jeszcze bardziej przygnębiające są statystyki dotyczące dzieci rozwodników: w porównaniu z dziećmi nierozwiedzionych rodziców są one dwa do trzech razy bardziej narażone na rozpad małżeństwa[4].

Trudno się dziwić, że część takich dzieci z dystansem odnosi się do instytucji małżeństwa.

„Chcę mieć pewność, że nie zawalimy sprawy tak, jak wy z mamą”, nietaktownie odpowiada Don, kiedy ojciec pyta, czemu nie ożenił się z kobietą, z którą mieszka od pięciu lat. Don twierdzi, że jego partnerka jest wspaniała i stanowi spełnienie wszystkich jego pragnień – ale skąd może wiedzieć, czy już zawsze będzie pragnął tego samego? W tej chwili wspólne mieszkanie do momentu, kiedy będzie pewien na 110 procent wydaje mu się rozsądniejszym wyjściem niż ślub.

Nawet osoby, na których życiowej historii nie zaważył rozwód, podchodzą do małżeństwa znacznie ostrożniej niż moje pokolenie („New York Times” pisze o ślubie pary, która postanowiła wykreślić z przysięgi słowa „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Jak wyjaśniła panna młoda, „nie chcieliśmy składać obietnic, których nie będziemy w stanie dotrzymać”[5]). Taka ostrożność może częściowo tłumaczyć, dlaczego mediana wieku zawarcia małżeństwa jest obecnie najwyższa w amerykańskiej historii: wynosi dwadzieścia siedem lat dla mężczyzn, dwadzieścia pięć dla kobiet[6]. Być może młodzi czekają, aż całkowicie pozbędą się wątpliwości i zdobędą 110 procent pewności.

Pewności, że za dziesięć lat będą pragnąć tego samego, co teraz. Że różnice między nimi są do pogodzenia. Że któreś z nich nie skrywa głęboko żadnych mrocznych sekretów. Że nie utkną – jak wcześniej ich rodzice – w biernym, bezbarwnym małżeństwie. Że decydując się na coś dobrego, nie przegapią czegoś jeszcze lepszego.

Christy, która niedługo skończy trzydzieści pięć lat, opowiedziała mi o Benjaminie, który, sądząc z jej słów, jest bliski ideału – ciepły, bystry, zabawny, odpowiedzialny, szaleje za nią i, podobnie jak ona, pragnie wkrótce założyć rodzinę. Jak wyjaśniła Christy, problem w tym, że choć bardzo lubi Bena, nie może powiedzieć, że jest w nim zakochana na zabój, a z kolei mężczyźni, w których kochała się wcześniej na zabój, nie byli zainteresowani ślubem i byliby fatalnymi mężami i ojcami. Jest pewna, że Ben byłby świetnym mężem i ojcem. Jej zegar biologiczny tyka. Być może nadszedł czas, aby uznać, że lepiej nie będzie? Przestać odwlekać i wziąć ślub?

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, chociaż kusiło mnie, żeby rzucić „wyjdź za niego czym prędzej i załóż rodzinę”. Nie wiedziałam, czy sformułowanie „nie jestem w nim zakochana na zabój” ma oznaczać „nie jest mi z nim dobrze w łóżku”. Nie wiedziałam, czy porzucając Bena, pozbawiłaby się szansy na macierzyństwo i żałowała tego przez resztę życia, czy też, biorąc z nim ślub, pozbawiłaby się szansy na miłość na zabój – i żałowała tego jeszcze bardziej.

Znałam kiedyś kobietę, która postanowiła wyjść za mężczyznę, z którym było jej świetnie wszędzie poza łóżkiem. Uznała, że w końcu uda im się rozwiązać ten problem. Skończyło się jednak rozwodem, ponieważ rozwiązaniem, jakie znalazła, była zdrada. Kiedy mąż to odkrył i kazał jej wybierać pomiędzy sobą a kochankiem, wybrała kochanka. Wyszła za niego i żyli długo i bardzo nieszczęśliwie, bo okazał się fatalnym mężem i ojcem.

Być może po prostu musimy zaczekać na Tego Jedynego lub Tę Jedyną jak w filmie Neila Simona The Heartbreak Kid?

Jego bohater, Lenny, żeni się z Lilą i spędza z nią miesiąc miodowy w Miami Beach, gdzie zakochuje się bez pamięci – podczas podróży poślubnej! – w dziewczynie swoich marzeń, złotowłosej bogini imieniem Kelly. Mówi jej: „Przez całe życie czekałem na kobietę taką jak ty. Po prostu nie trafiłem w dobry moment”. Nie pozwala jednak, by go to powstrzymało. Jeszcze podczas miesiąca miodowego oświadcza Lili, że nie pasują do siebie i powinni się rozwieść, a następnie uderza w konkury do uroczej Kelly i udaje mu się zdobyć jej rękę. Pod koniec filmu widzimy Lenny’ego w dniu ślubu. Wydaje się skrępowany i bynajmniej nie wygląda, jakby miał 110 procent pewności. Czy ostatecznie wybrał właściwą kobietę? Skąd ludzie wiedzą, że podjęli właściwą decyzję?

Być może, skoro tak trudno nam rozstrzygnąć, czy postępujemy słusznie, lepiej byłoby się zdecydować na opcję mniej wiążącą niż małżeństwo, na rozwiązanie prawne zapewniające nam i partnerowi pewne prawa bez nakładania zobowiązań „dopóki śmierć nas nie rozdzieli”. Na przykład we Francji można zawrzeć związek partnerski – Pacte civil de solidarité[7]. Rozwiązanie to zostało stworzone z myślą o parach jednopłciowych, ale zdobyło wielką popularność wśród par heteroseksualnych mających opory przed ślubem. PACS, jak nazywa się w skrócie, przyznaje obojgu partnerom prawa i nakłada na nich obowiązki podobne jak w małżeństwie.

Znacznie łatwiej jest rozwiązać PACS niż się rozwieść, zatem taka opcja przemawia do osób, które chcą sformalizować swój związek, unikając przy tym przerażającego podejmowania decyzji na całe życie. Jest zdecydowanie bardziej wiążąca niż relacja o niewielkim stopniu zaangażowania „bez zobowiązań i bez obrączek”[8], wspólne mieszkanie bez poczucia obowiązku czy wspólne mieszkanie z poczuciem obowiązku, ale bez składania jakichkolwiek obietnic na piśmie. Jest też jednak zdecydowanie mniej wiążąca niż małżeństwo.

Jak określić sytuację, w której mężczyzna i kobieta decydują się związać prawnie bez ślubu? Jak nazwać takie poniekąd niepełne małżeństwo? Niektórzy mówią o zostawianiu sobie furtki lub o lęku przed zaangażowaniem. Dla innych to rozwiązanie połowiczne, na pół gwizdka, pół-małżeństwo. Niemcy stworzyli bardzo długą nazwę dla takich osób: Lebensabschnittgefährte, czyli tymczasowy partner lub towarzysz na pewnym etapie życia[9].

Kobiety z mojego pokolenia szukały towarzysza na całe życie, nie na pewien jego etap. Chciałyśmy relacji z zobowiązaniami i obrączkami. Chciałyśmy wiedzieć na pewno, z kim będziemy spędzać noc sylwestrową przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Chciałyśmy pełnego, a nie połowicznego małżeństwa.

Podejrzewam nawet, że gdybyśmy miały wówczas taką możliwość, ja i moje przyjaciółki chętnie zdecydowałybyśmy się na „przymierze małżeńskie” (covenant marriage)[10], w którym obowiązkowe są przygotowanie przedmałżeńskie oraz terapia małżeńska przed ewentualnym rozwodem, a także – w Luizjanie, jednym z trzech stanów, które wprowadziły to rozwiązanie – dwuletnia separacja przed rozwiązaniem małżeństwa. W takim wariancie znacznie trudniej jest uzyskać rozwód, co ma zwiększyć zaangażowanie męża i żony i dać im sposobność do wybrania „małżeństwa w wersji ciężkiej” zamiast „małżeństwa w wersji lekkiej”. Opiera się on na założeniu „zamknąć na zawsze i wyrzucić klucz”.

Rzecz jasna, wyszłam za mąż z przekonaniem, że wybieram małżeństwo w wersji ciężkiej, że zamykam się w nim na zawsze i wyrzucam klucz. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłabym się rozwieść.

Pod koniec lat 50., kiedy wciąż byłam jeszcze przed trzydziestką, moje krótkie pierwsze małżeństwo dobiegło końca i pierwszy raz w życiu zostałam sama. Mieszkając w pojedynkę w Greenwich Village, zaczęłam doświadczać lęku przed samotnością. Moja matka, kiedy wpadała z wizytą z New Jersey, często zapewniała, układając mi włosy i doradzając ciemniejszą szminkę: „Ładna z ciebie dziewczyna. Znajdziesz sobie męża”. Wiedziałam jednak, że martwi się o moją małżeńską przyszłość. Podzielałam jej obawy.

Czy kiedyś wezmę ślub?

Czy w końcu doczekam się?

Lampy wreszcie zapalić chcę,

Chcę zapalić je razem.

Czy kiedyś wezmę ślub?

Zdradzić serca sekrety chcę

Temu, co szukam go, a on mnie,

Byśmy szukali razem.

Ludzie wiedzą o sobie tak mało,

Gdy kochanków zmieniają co krok.

Ja chcę wtulać się ciało w ciało

Rok za rokiem, za rokiem rok

Z tym samym...

Z tym samym mężczyzną.

Czy kiedyś wezmę ślub?

Czy żoną zostać mi przyjdzie

Na wspólny obiad, miłość, dzieci i życie,

Na całe życie razem[11].

W końcu pewnego wieczora odezwał się telefon. Dzwonił Milton.

Umówiliśmy się z pierwszym mężem, że zaczekamy z przeprowadzeniem rozwodu do czasu, gdy jedno z nas będzie chciało ponownie wziąć ślub. Ja podjęłam taką decyzję w roku 1960. Ale podczas rozwodu wpadłam w panikę: kończenie małżeństwa okazało się okropnym przeżyciem. Nie chciałam przez to przechodzić nigdy więcej. Jak mogłam mieć pewność, że nie będę do tego zmuszona? Dlaczego ja, domatorka uwielbiająca kameralne wieczorki poezji, zamierzałam poślubić miłośnika narciarstwa, spływów kajakowych i biwaków? Byłam przekonana, że różnice pomiędzy mną a Miltonem są nie do pogodzenia. Uznałam, że najlepiej będzie zerwać od razu i oszczędzić sobie męki drugiego rozwodu.

Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że to koniec. Stwierdził, że musimy pogadać. Kiedy skończyliśmy gadać – i się przytulać, i całować, i kupować mi suknię ślubną – znów byliśmy zaręczeni.

Jaki stąd wniosek? Gdybym zamiast Miltona posłuchała swego spanikowanego wewnętrznego głosu, nie bylibyśmy teraz małżeństwem od czterdziestu dwóch lat. Ale czy każdy, kogo dręczą obawy, że popełnia wielki błąd, powinien po prostu je zignorować?

Pewien młody człowiek na kilka tygodni przed planowaną datą ślubu poczuł przemożną chęć ucieczki od narzeczonej. Miał wrażenie, że małżeństwo jest z góry skazane na porażkę, jednak przekonał sam siebie, by je zawrzeć, argumentując: „wprawdzie wiele rzeczy mi się w niej nie podoba, ale mam już dwadzieścia siedem lat i prawie wszyscy moi przyjaciele są już żonaci, więc może problem nie leży po jej stronie, a po mojej”.

Dwudziestoczteroletnia kobieta zaledwie na tydzień przed ślubem doszła do wniosku, że jej przyszły mąż ma wiele zalet, jednak jest również nieokazującym uczuć pracoholikiem, i stwierdziła: „nie byłabym szczęśliwa, żyjąc w ten sposób”. Chciała odwołać ceremonię, ale rodzice dali jej tabletkę na uspokojenie i zapewnili, że wszystko będzie dobrze, a ona ma najzwyklejszą przedślubną tremę.

„Chyba jej nie kocham”, przyznał Rick, rozmawiając z tatą o narzeczonej. „Przyzwyczaisz się”, szybko odpowiedział ojciec.

„Nie zgadzamy się w bardzo wielu kwestiach”, jęknęła Mary Ellen do mamy, która ucięła: „Wcale nie”.

Maggie w dniu ślubu oświadczyła rodzicom, że nie jest godna poślubić Scotta, więc tego nie zrobi. Rodzice z kolei oświadczyli jej, że jest jak najbardziej godna i że, owszem, zrobi to. Oraz że osoby traktujące małżeństwo poważnie często czują tremę przed ślubem.

To samo powtarzał sobie Jeffrey.

Kiedy Jeff przyjrzał się Annabel, zrozumiał, że po zaręczynach poszli zupełnie innymi drogami. Instynktownie czuł, że „to nie ta jedyna”. Ale mieli już wspólny dom i psa, i zaplanowany ślub, na który zaprosili trzystu gości, więc „pociąg ruszył. Nie mogłem go zatrzymać. Nie potrafiłem. Bałem się choćby spróbować”. Jeff wstydził się, że zmienił zdanie, i nikomu się z tego nie zwierzył. Przekonywał sam siebie: „Znajdziemy wspólne tematy do rozmów i rzeczy, które polubimy robić razem”. W dniu ślubu zmusił się do uśmiechu i wszedł do kościoła, myśląc „Wszystko się ułoży” – a może modląc się, aby tak było.

I tak oto Jeff i Annabel, Maggie i Scott oraz wszyscy pozostali wzięli ślub. A potem Jeff i Annabel, Maggie i Scott oraz wszyscy pozostali się rozwiedli.

Być może stremowani powinni byli zebrać się na odwagę i odłożyć ślub do czasu, aż zgłębią swoje obawy wspólnie z terapeutą. Wielu ekspertów twierdzi, że niezależnie od tego, czy dokucza im trema, narzeczeni powinni przechodzić kursy przedmałżeńskie, na których uczyliby się słuchać, chwalić, rozwiązywać konflikty i z szacunkiem traktować partnera podczas kłótni, a także, według niektórych zaleceń, rozwiązywaliby testy dopasowania. Osoby, które nie chcą rozwiązywać testu, mogą znaleźć w książce Before You Say „I Do” Todda Outcalta[12] wyczerpującą listę pytań, na które powinni odpowiedzieć sobie nawzajem narzeczeni, jak na przykład:

Ile dzieci chciałbyś mieć? Jak ważna jest dla ciebie religia? Kiedy uważasz dom za sprzątnięty? Czy masz długi? W jakiej odległości od rodziców chciałbyś zamieszkać? Czy lubisz zwierzęta? Jakich wielkich sekretów jeszcze mi nie zdradziłeś? Pytania dotyczą nadziei, marzeń, wartości, pracy, seksu, finansów, rodziny, obowiązków domowych i historii życia, ale ich użyteczność zależy od szczerości i samoświadomości odpowiadającego. Dla par, które przed wyznaczeniem daty ślubu nie zadały sobie nawet podstawowych pytań, ta lista może okazać się objawieniem. Zdarza się też jednak, że nawet po prawie dziesięciu latach znajomości narzeczeni nie mają dość informacji, żeby zagwarantować, że ich małżeństwo przetrwa.

Jak przekonali się Ted i Nancy, małżeństwo dostarcza niekiedy zupełnie innego rodzaju wiedzy.

Poznali się na drugim roku studiów w południowej Kalifornii. Mieszkali w tym samym akademiku i bardzo się zaprzyjaźnili. Razem chodzili na zajęcia, razem się uczyli i spędzali wspólnie mnóstwo czasu, aż wreszcie, na ostatnim roku, zakochali się w sobie bez pamięci. Po ukończeniu studiów postanowili zawiesić związek, żeby „porobić różne rzeczy samodzielnie”. Po dwóch latach separacji wrócili do siebie, zamieszkali razem i przez cztery całkiem niezłe lata wiedli wspólne życie.

„Byliśmy przekonani, że kochamy się i jesteśmy sobie pisani”, wyjaśniła mi Nancy. Pojawiły się wprawdzie tarcia, bo Ted zaczął stawać się wolnym duchem i przestały go obchodzić przyziemne sprawy takie jak płacenie rachunków. Nancy mówi, że ona z kolei stała się „siłą stabilizującą, administratorką, a czasami zrzędą”. Twierdzi jednak, że oboje byli bardzo zaangażowani w związek: „myśleliśmy, że budujemy wspólne życie”. Dlatego kiedy Ted zaczął zachowywać się nieco mniej beztrosko i oświadczył, że pragnie wziąć ślub i założyć rodzinę, uznali, że nadszedł czas na zawarcie małżeństwa. Pięć miesięcy później spanikowany, zdezorientowany Ted oznajmił osłupiałej Nancy, że chce rozwodu. Wyjaśnił, że potrzebuje wolności i nie wytrzyma w małżeństwie, bo nie jest osobą, którą udawał (i którą być może miał nadzieję się stać), pragnącą ślubu i rodziny.

Nancy, która przez dziewięć lat poznała Teda jako przyjaciela, kolegę ze studiów, współlokatora i kochanka, nie znała spanikowanego, zdezorientowanego Teda, który został jej mężem, ale nie chciał nim dłużej być. Czuła się zadziwiona, zadziwiona – podkreśliła i powtórzyła raz jeszcze: zadziwiona odkryciem, że go nie znała.

Pary, które uważają, że wspólne mieszkanie umożliwi im poznanie „prawdy” o sobie, mogą również zakładać, że znajomość tej prawdy pozwoli im zbudować solidniejsze małżeństwo. Jednak w opracowaniu Davida Popenoe i Barbary Dafoe Whitehead Should We Live Together?, stanowiącym przegląd najnowszych badań na tym polu, na pytanie, czy wspólne mieszkanie przed ślubem jest korzystne dla małżeństwa, pada (zaskakująca dla wielu osób) odpowiedź: nie.

Weź pod rozwagę następujące fakty: w latach 1960–1997 liczba par mieszkających razem – partnerów seksualnych prowadzących wspólne gospodarstwo domowe bez ślubu – wzrosła z niecałego pół miliona do czterech milionów. Na początku XX wieku niemal nie zdarzało się wspólne mieszkanie przed zawarciem pierwszego małżeństwa, dziś ma to miejsce w ponad połowie przypadków. Zaś niemal wszystkie badania na ten temat wykazują, że małżonkowie, którzy mieszkali razem przed ślubem, są bardziej zagrożeni rozwodem.

Jeśli chciałbyś poznać szczegółowe dane: prawdopodobieństwo jest o ok. 46 procent wyższe, niż w przypadku małżeństw, które przed ślubem nie mieszkały razem.

Powyższe statystyki nie odnoszą się do par, które już wcześniej planowały ślub i na krótko zamieszkały razem jeszcze przed ceremonią, ale wskazują, że mylą się osoby przekonane, że wspólne mieszkanie pomoże im lepiej się poznać i zdecydować, czy powinny wziąć ślub – i uchroni je przed rozwodem[13].

Dlaczego tak się nie dzieje?

Najczęściej wyjaśnia się to faktem, że osoby decydujące się na wspólne mieszkanie są mniej przywiązane do tradycji – i to samo nietradycyjne podejście do życia, które pozwala im mieszkać razem, pozwala im także łatwiej się rozwodzić. Badania wykazują również, że pary mieszkające wspólnie wykazują mniejsze zaangażowanie w relację niż małżeństwa, za to kładą większy nacisk na osobistą niezależność w kwestiach takich jak finanse czy życie towarzyskie. Autorzy raportu Should We Live Together? wysnuwają z tego następujący wniosek: „Zasadne wydaje się przypuszczenie, że kiedy przyswoi się wzorzec relacji o niskim poziomie zaangażowania i wysokim poziomie niezależności, trudno jest się go oduczyć”[14]. Jeśli dodać do tego wyniki innych badań, wskazujące, że samo wspólne mieszkanie negatywnie wpływa na stopień, w jakim partnerzy cenią instytucję małżeństwa, to otrzymamy przekonujące teorie wyjaśniające zwiększone ryzyko rozpadu małżeństwa w przypadku osób mieszkających razem przed ślubem.

Ian, trzydziestosześciolatek żonaty po raz drugi, ma na ten temat swoje przemyślenia: „Z pierwszą żoną mieszkałem przed ślubem dwa lata. Nie mam żadnych obiekcji religijnych czy etycznych względem wspólnego mieszkania przed ślubem, ale teraz bym to odradzał. Problem w tym, że jeśli mieszka się razem przez dłuższy czas (powiedzmy: pół roku), to... kiedy pojawią się różnice, nie ma możliwości zawarcia rozsądnego kompromisu ani wycofania się na neutralną pozycję. W zasadzie masz wybór: ślub albo zerwanie”. I na koniec dodaje: „jeśli masz wątpliwości dotyczące partnera, to mało prawdopodobne, żeby wspólne mieszkanie je wyjaśniło”.

Szanuję poglądy Iana, uważam jednak, że istnieją przekonujące argumenty przemawiające za wspólnym mieszkaniem. Choć nie gwarantuje ono udanego małżeństwa, pozwala zakończyć ewidentnie toksyczne relacje. (Znałam kilkoro rodziców, którzy namawiali dzieci: „Nie spieszcie się! Pomieszkajcie najpierw razem!” w nadziei, że ich pociechy dostrzegą swój błąd). Daje również parom, które są zbyt młode lub niegotowe na małżeństwo, szansę dojrzeć i nauczyć się odpowiedzialności. Oraz, rzecz jasna, daje osobom, które nie chcą żyć w celibacie, sposobność do regularnego, bezpiecznego uprawiania pozamałżeńskiego seksu.

Kwestia małżeństwa wcześniej czy później się jednak pojawia – również w przypadku par, które nie mieszkają razem, a jedynie się widują. Małżeństwo pozostaje bowiem pożądanym celem dla większości mężczyzn i kobiet. Mimo że coraz więcej par decyduje się na alternatywę – wspólne mieszkanie, liczba zawieranych małżeństw spada[15], a tradycyjne dwupokoleniowe rodziny stanowią zaledwie 23,5 procenta amerykańskich gospodarstw domowych i (jak określił to jeden z raportów) „małżeństwo... nie rysuje się już jak Mount Everest na horyzoncie dorosłego życia”[16], to zdecydowana większość mężczyzn i kobiet nadal zamierza wziąć ślub – i go bierze.

Dlaczego? Darujmy sobie przemądrzałe odpowiedzi w rodzaju: żeby dostać mnóstwo prezentów, żeby dopisać się do jej ubezpieczenia, żeby uchronić mamę przed samobójstwem, i zastanówmy się nad głębszymi powodami, dla których pary nadal chcą zawierać małżeństwo. Bo zapewnia to większe bezpieczeństwo emocjonalne. Bo to „dożywotnie nocowanie u najlepszego przyjaciela”[17]. Bo tworzy stabilne ramy dla wychowania dzieci. Bo stanowi obietnicę wspólnej przyszłości. Bo zmienia sposób, w jaki są postrzegane przez swoje rodziny, przyjaciół, współpracowników i wszystkie instytucje społeczne.

Oto kilka kolejnych powodów, wybranych spośród odpowiedzi wielu młodych małżonków obojga płci, którym zadałam to pytanie:

Od DEB: „Bo chciałam spędzić resztę życia ze swoim najlepszym przyjacielem, mając błogosławieństwo wszystkich”.

Od OLIVERA: „Bo różnica między wspólnym mieszkaniem a małżeństwem jest taka jak między jedzeniem w McDonald’s i w pięciogwiazdkowej restauracji. Oba pozwalają zaspokoić głód, ale tylko jedno jest prawdziwym posiłkiem”.

Od WILLIAMA: „Bo przy wszystkich naszych zobowiązaniach rodzinnych, towarzyskich i zawodowych był to dla nas sposób, żeby powiedzieć – sobie nawzajem i całemu światu – że jesteśmy dla siebie najważniejsi”.

Od TOVY: „Bo spotkałam, w odpowiednim momencie życia, kogoś dokładnie takiego, jakiego szukałam, a ślub oznaczał dla mnie coś więcej niż fizyczne wprowadzenie dwojga ludzi pod wspólny dach – był prawdziwą umową, że będziemy wspólnie pracować nad tym, aby być razem na zawsze”.

Od DANA: „Bo małżeństwo ma dla mnie znaczenie religijne i było dla mnie istotne, żeby Bóg uznał i pobłogosławił nasz związek”.

Od HEATHER: „Bo go uwielbiałam i wciąż uwielbiam; każdą chwilę życia najbardziej chciałabym dzielić właśnie z nim, a małżeństwo wydawało mi się najlepszym sposobem, aby zapewnić, że będziemy spędzać dużo czasu razem”.

Na pytanie „Dlaczego małżeństwo?” odpowiedziała również Marla, która mieszkała z naszym najmłodszym synem, Alexandrem, nim się pobrali. Stwierdziła, że po pewnym czasie wspólnego mieszkania bez ślubu zaczyna wydawać się, „jakbyście czekali na coś lepszego”. I że skoro małżeństwo oznacza większe zaangażowanie niż mieszkanie razem, „to takie właśnie zaangażowanie chcę dać ukochanej osobie – i od niej dostać. Chcę mieć wszystko”. Dodała, że małżeństwo w znacznie większym stopniu niż wspólne mieszkanie „splata was razem i nakłada na ciebie odpowiedzialność w stosunku do tej osoby i życia z nią”, i zakończyła: „przyciągnął mnie romantyzm małżeństwa – stawanie się częścią czegoś znacznie większego od nas dwojga”.

Alexander dopowiedział: „Zawarcie małżeństwa oznaczało publiczne oświadczenie, że ona należy do mnie, ja – do niej i że zamierzamy budować wspólne życie”.

Nawet pozornie niedbająca o tradycję Marjorie Ingall, która sama określa się jako „fioletowowłosą, wytatuowaną feministkę z kolczykiem w nosie”, chce publicznie, podczas religijnej ceremonii, przyznać, że planuje spędzić resztę życia z mężczyzną, z którym obecnie mieszka. Jak pisze: „pragnę powiedzieć przed wszystkimi, że to, co nas łączy, jest święte i prawnie wiążące, i że zależy mi na nim na tyle, żeby zawrzeć z nim prastare przymierze”[18].

To właśnie publiczny aspekt małżeństwa – zawarcie przymierza usankcjonowanego przez społeczeństwo – tak wyraźnie odróżnia małżeństwo od całkowicie prywatnej umowy, z jaką wiąże się mieszkanie razem. To właśnie publiczny aspekt małżeństwa, wzmocniony przez prawo, ceremonię, rodzinę i obrączki, nadaje mu znacznie większą wagę.

Jak twierdzą profesorka socjologii Linda J. Waite i Maggie Gallagher, dyrektorka Projektu Małżeństwo w Instytucie Wartości Rodzinnych, małżeństwo nie tylko ma znacznie większą wagę. W swojej pracy pt. The Case for Marriage wyczerpująco dokumentują one również fakt, że małżeństwo stanowi znacznie lepszy układ. Profesor Waite wyjaśnia: „Przeanalizowałyśmy ponad 1000 badań, z których zdecydowana większość dowodzi istnienia silnego i trwałego związku pomiędzy małżeństwem a dobrym samopoczuciem”[19]. Oto ich ustalenia:

W porównaniu z parami mieszkającymi razem, małżeństwa uprawiają bardziej udany seks, są szczęśliwsze, żyją dłużej, krócej przebywają w szpitalach, mają więcej pieniędzy i rzadziej cierpią na lęki i depresje. Częściej mieszkają także w lepszych dzielnicach, a ich dzieciom rzadziej grozi porzucenie szkoły. Ponadto małżeństwo może być korzystne dla zdrowia fizycznego, a życie bez ślubu – zagrażać życiu bardziej niż choroby serca czy rak. Jeśli dodać do tego fakt, że małżonkowie, oprócz wymienionych korzyści, cieszą się większą wiernością seksualną, rzadziej nadużywają alkoholu i mają silniejsze poczucie sensu i celu życia, to pytanie: „wyjdziesz za mnie?” brzmi jak propozycja nie do odrzucenia.

Zapewne niewiele par czerpie z wyników badań nauk społecznych, aby przekonać siebie, że lepiej im będzie w małżeństwie. Niektórym zaś nie trzeba żadnego przekonywania. Podczas gdy jedni zadręczają się pytaniem, czy powinni wziąć ślub, inni, wzorem Christophera Marlowe’a, stwierdzają: „Nie kochał ten, co w pierwszym nie kochał spojrzeniu”[20] i podejmują decyzję o małżeństwie z przerażającą skwapliwością.

Jak Cynthia Heimel, która trzy tygodnie po tym, jak poznała „wspaniałego mężczyznę swoich snów”, odpowiedziała „Ależ absolutnie tak” na jego prośbę o rękę, bo, jak mówi, zakochała się w nim „aż po gadzi mózg”[21].

Jak Cal Fussman, który zakochał się w żonie od pierwszego wejrzenia: „podróżowałem po świecie przez dziesięć lat i widziałem wszystko, co warto zobaczyć. W mgnieniu oka instynktownie poczułem, że jest idealna”[22].

Jak Al Gore, były wiceprezydent USA, który poznał swoją żonę, Tipper, kiedy miał siedemnaście lat i twierdzi, że niemal natychmiast wiedział, że chce spędzić z nią resztę życia.

I jak Jessie, córka mojej przyjaciółki, Jackie, która zadzwoniła do matki z Vermont i jednym tchem zapytała ją: „Wiesz, co dzisiaj znalazłam?”. Zdezorientowana Jackie stwierdziła, że może równie dobrze chodzić o banknot pięciodolarowy, jak... w zasadzie o wszystko, i poprosiła o podpowiedź. „Pomyśl, czego szukałam prawie całe życie”, podsunęła Jessie. „Mężczyzny swoich marzeń?”, żartobliwie spytała Jackie. Nie była gotowa na to, że w odpowiedzi usłyszy żarliwe: „Tak jest!”.

Dwa dni później Jessie znów zadzwoniła do domu, by obwieścić swoje plany. „Ustaliliśmy wszystko. Weźmiemy ślub, będziemy mieć dzieci i zamieszkamy tu, w Vermont, gdy tylko skończę studia”. Dwa lata po pamiętnym pierwszym spotkaniu Jessie i mężczyzna jej marzeń, wciąż połączeni niesłabnącą miłością i pewnością, wstąpili w związek małżeński.

Dla osób, które wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia, przeznaczenie czy braterstwo dusz, taka pewność wydaje się wystarczającą podstawą do małżeństwa. Ludzie myślący bardziej trzeźwo mogą jednak twierdzić, że zakochanie jest stanem chwilowej niepoczytalności, a decyzja o ślubie wymaga starannych, racjonalnych przemyśleń. Skrajnie racjonalny i drobiazgowy Karol Darwin przed podjęciem tej decyzji dokonał naukowych rozważań: sporządził dwie listy z nagłówkami „Małżeństwo” i „Brak małżeństwa” i wypisał argumenty za („stałe towarzystwo”, „uroki muzyki i kobiecej rozmowy”, „lepsze niż pies”) i przeciw („konieczność wizyt u rodziny”, „lęk i odpowiedzialność”, „mniej pieniędzy na książki”). Ostatecznie doszedł do wniosku, że „nie można przeżyć życia w samotności i zimnie... bez przyjaciół i dzieci” i że choć małżeństwo może go zniewolić, „to jest wielu szczęśliwych niewolników”[23].

Jednak trzeźwo myślący ludzie twierdzą, że nie wystarczy rozstrzygnąć wątpliwości na korzyść małżeństwa. Należy również oszacować szanse powodzenia. Nie wolno mylić powabu z trwałością. Nie wolno ufać uczuciom, które nas porywają. Nie wolno dać się zaślepić miłości tak bardzo, że przesłoni nam osobę, którą zamierzamy poślubić. Nie wolno w swoim oczarowaniu ignorować powodów, dla których nic z tego nie będzie.

Ellie poznała Normana jeszcze podczas studiów. Wspólny znajomy, który ich sobie przedstawił, ostrzegł: „Nic z tego nie będzie. Nie ma szans. On nie jest w twoim typie”. Kilka tygodni później Ellie i Norman postanowili się pobrać. W pięćdziesiątą rocznicę ślubu Ellie przekomarzała się z przyjacielem: „Nadal jesteś przekonany, że Norman nie jest w moim typie?”. „Całkowicie”, odparł mężczyzna, po czym radośnie dodał: „Co tylko pokazuje, że bycie w czyimś typie to nie wszystko”.

Wspominając długie i wyjątkowo udane małżeństwo, Ellie zadaje sobie pytanie: „Co sprawiło, że naiwna dwudziestojednolatka, która wcześniej nie kupiła nawet pary butów bez pomocy mamy, tak trafnie podjęła najważniejszą decyzję?”. I odpowiada: „Ślepy traf”. Zgadzam się z nią i sądzę, że ta odpowiedź odnosi się nie tylko do niej, ale do wszystkich osób w szczęśliwych małżeństwach – tych z mojego pokolenia, które wzięły ślub w tym samym czasie co ja, i tych, które pobierają się dziś. Bo nawet przy mieszkaniu razem przed ślubem, kwestionariuszach sprawdzających dopasowanie narzeczonych, dostępności terapii małżeńskiej i poradników na każdy etap związku, małżonkowie potrzebują wiele ślepego szczęścia.

Ślepe szczęście ma swój udział w wyborze partnera, który nie idealnie, ale wystarczająco pasuje do nas – nie tylko do osoby, którą jesteśmy w dniu ślubu, ale też do tej, którą stajemy się później. Ślepego szczęścia wymaga też dopasowanie pod względami, których mogą nie ujawnić kwestionariusze, a które pozwoli stawić czoła – we dwoje – życiowym wstrząsom i nieoczekiwanym ciosom. Ślepego szczęścia trzeba, aby wybrać – kiedy jesteśmy o wiele za młodzi i za głupi, by wiedzieć, co robimy – osobę, z którą chcemy i będziemy chcieli być, nawet jeśli nie jesteśmy nawzajem w swoim typie.

W białej gorączce miłości młodzi zakochani mogą nie dostrzegać, że różnią się poglądami w kluczowych kwestiach, albo nie przejmować się tym, czy ukochany będzie dobrym partnerem, rodzicem i człowiekiem za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat. Ale jeśli dopisze nam ślepe szczęście, będzie między nami coś, co zwiąże nas na dziesięciolecia, nawet kiedy miłość osłabnie i nadejdą trudne czasy. Być może nigdy nie uda nam się do końca rozgryźć, co to takiego, ale dzięki temu spoiwu przetrwamy razem.

Dlatego przy wyborze partnera potrzebujemy szczęścia. Musimy być jednak również gotowi na pracę. Wprawdzie sama praca bez odrobiny szczęścia nie wystarczy, ale samo szczęście bez pracy to także za mało. Ja pisał poeta Rainer Maria Rilke, „Niewiele jest rzeczy trudniejszych niż wzajemna miłość. To trud, codzienny znój, Bóg wie, że nie ma na to innego słowa”[24].

Ten trud i znój wymagają nieprzebranej cierpliwości i znacznie więcej uwagi, niż kiedykolwiek wcześniej czemukolwiek poświęcaliśmy. Wymagają zmuszania się, kiedy mamy już dość i jesteśmy gotowi zatrzasnąć za sobą drzwi, aby jednak zostawić je choć trochę uchylone. To praca nie tylko nad relacją, ale i nad sobą.

W pracy nad relacją pomaga, moim zdaniem, postrzeganie jej jako całości większej niż suma jej części, całości opisywanej jako „coś większego od nas obojga” i określanej przeze mnie jako „to trzecie”. Istniejącej niezależnie, obdarzonej prawami. Całości, wobec której mamy pewne zobowiązania i na rzecz której musimy, przynajmniej od czasu do czasu, wykraczać poza własne potrzeby. Jesienią 2000 roku, kiedy bardzo niezależny Nick pojął za żonę bardzo niezależną Maryę, przemyciłam pewną radę dla naszego średniego syna i jego uroczej małżonki w sonecie, który ułożyłam na ich ślub:

Jest tu was dwoje i to trzecie:

Małżeństwo. Jak być może wiecie,

Piękny to poryw serca. Zaś

„Ja”, „mnie” i „moje”, wasza jaźń

Muszą się nieco poddać wszak,

By rzec, nie bez ryzyka, „tak”

Temu trzeciemu, małżeństwu waszemu...

Praca zewnętrzna, którą musimy wykonywać na rzecz naszego małżeństwa, relacji, „tego trzeciego”, jest nierozerwalnie spleciona z pracą wewnętrzną, którą musimy wykonać nad naszym „ja”, „mnie” i „moje”. Ta wewnętrzna praca oznacza pogodzenie się z kompromisem, wieloznacznością, sprzecznością i licznymi odcieniami szarości. Wymaga poważnej introspekcji oraz korygowania i przekształcania wcześniejszych oczekiwań, aby dopasować je do zmieniającej się rzeczywistości, do tego, kim i gdzie teraz jesteśmy. Oznacza poddawanie się, ogarnianie się, niekiedy – zamykanie się. A także dorastanie.

Jak ujął to Rilke: „Wzajemna miłość między jednym człowiekiem a drugim to może najtrudniejsze, co na nas nałożono, najostateczniejsza próba i egzamin, to zadanie, wobec którego każde inne jest tylko przygotowaniem”[25]. Miłość to „dla człowieka wielka zachęta do dojrzewania... skierowane do niego wymagające żądanie, które wybiera go i wzywa do rzeczy wielkich”.

Trzydziestoparoletni lekarz na moje pytanie, dlaczego wziął ślub, odpowiedział: „po wielu latach udawania dojrzałości, chciałem stać się pełnowartościowym dorosłym”.

Ślub nie może, rzecz jasna, tego zapewnić, ale daje do tego sposobność. Przy odrobinie szczęścia i gotowości do ciężkiej pracy, małżeństwo może pomóc nam stać się pełnowartościowymi dorosłymi. A stanie się pełnowartościowymi dorosłymi może pomóc nam stworzyć i utrzymać trwałe, satysfakcjonujące, dojrzałe małżeństwo.

ROZDZIAŁ 2

Pierwsze wstrząsy w małżeństwie

Małżeństwa zaczynają się przecież od urojeń, odurzenia miłością, kłamstwa – jeśli nieświadomość, kim jesteście ty sam i druga osoba, można nazwać kłamstwem.

Lynne Darling, For Better or Worse[26]

Pobieramy się, nie znając zbyt dobrze siebie samych ani naszych towarzyszy życia, nie do końca świadomi lęków i oczekiwań, jakie wnosimy do małżeństwa, i nieprzygotowani na rozbieżności i rozczarowania, kłopoty i krzywdy – wstrząsy małżeńskiego życia.

Nawet ci, którzy mieszkali razem, nim powiedzieli sobie „tak”, przekonują się, że małżeństwo to nie tylko całkiem inny stan, ale też całkiem inny kraj. I nawet najbliżsi sobie w okresie wspólnego mieszkania kochankowie mogą nie być przygotowani na to, co ich czeka, kiedy zostaną mężem i żoną. Być może nie pokazywali swoich mniej uroczych cech, dopóki ich status nie zmienił się z warunkowego na stały. Być może nie czuli się uprawnieni do wysuwania pewnych próśb albo odmawiania im do czasu legalizacji związku. Być może zdołali znieść irytujące nawyki partnera do ślubu, a później uświadomili sobie, że będą musieli znosić je już zawsze. Być może potrzebowali aktu małżeństwa i obrączek, aby nabrać pewności, że próby się skończyły i zaczęło się przedstawienie.

Ja i moje przyjaciółki nie mieszkałyśmy z mężami przed ślubem. Wyjątek stanowiła jedna odważna para, której odwagi starczyło do chwili, kiedy rodzice Joan przyjechali do miasta, a Paul musiał opróżnić wspólne mieszkanie ze wszystkich oznak swojej obecności i zatrzymać się u kuzyna do czasu ich wyjazdu. Brak wspólnego mieszkania oznaczał liczne i często nieprzyjemne niespodzianki pojawiające się od chwili zakończenia miesiąca miodowego.

Miesiąc miodowy się skończył.

On wyszedł do pracy,

Pogwizdując oklepaną melodię z „Cyganerii”

I niosąc brązową skórzaną aktówkę,

O którą nigdy bym go nie podejrzewała.

Dzień zaczął

Od dziesięciu pompek i zimnego prysznica,

Po których zjadł solidne śniadanie.

(Co właściwie nas łączy?)

***

Miesiąc miodowy się skończył.

I okazuje się, że od kolacji przy świecach bolą nas oczy

I że kiedy pożyczałam mu grzebień i pozwalałam wieszać w szafie mokry płaszcz przeciwdeszczowy,

Tak naprawdę czekałam tylko,

Aż będę mogła przestać.

A kiedy on chwalił moją zapiekankę z kurczakiem,

Tak naprawdę chciał

Więcej jej nie jeść.

(To chyba poznawanie się nawzajem)[27].

Poznając się nawzajem, odkrywamy irytujące nawyki współmałżonka w dziesiątkach codziennych sytuacji związanych ze wspólnym mieszkaniem. On nie zasuwa szuflad w komodach i nie zakręca słoików z majonezem. Ona trzyma zapalone światło we wszystkich pomieszczeniach w domu. On nigdy nie zakłada nowej rolki papieru toaletowego na miejsce zużytej. Ona zostawia mu samochód bez kropli cholernej benzyny w baku.