Niedoskonała kontrola - Judith Viorst - ebook + książka

Niedoskonała kontrola ebook

Viorst Judith

4,3

Opis

Kontrola, słowo o wielu znaczeniach i skojarzeniach, wywołuje silne emocje.

Odnosi się do kwestii tak kluczowych i wszechobecnych jak: siła i poczucie bezradności, wolność i ograniczenia, podmiotowość i przedmiotowość, zmagania o pozycję „szefa”. Wiąże się również z postrzeganiem siebie jako osoby, która po prostu bierze, co się jej należy, czy też jako kogoś, kto zazwyczaj musi się zadowolić tym, co dostaje.

Z kontrolą mierzymy się każdego dnia. Judith Viorst próbuje odpowiedzieć na ważne pytania dotyczące kontroli w naszym życiu:

  • Czy mamy tyle kontroli, by kształtować swoje życie?
  • Czy mamy jej na tyle, by radzić sobie samodzielnie w życiu?
  • Czy mamy kontrolę nad własną seksualnością?
  • Czy mamy ją w związku małżeńskim bądź partnerskim?
  • Czy mamy ją w relacjach zawodowych?
  • Czy mamy kontrolę nad dorosłymi dziećmi?
  • Czy mamy kontrolę, którą możemy oddać, czasem z wyboru, czasem z konieczności?
  • Czy mamy kontrolę nad śmiercią?

Judith Viorst, pisząc z przenikliwym psychologicznym spojrzeniem i odrobiną swojego charakterystycznego humoru, zaprasza nas do określenia granic i możliwości naszej kontroli. Pokazuje, jak możemy kształtować życie poprzez działania i dokonywane wybory. Przypomina nam też, że czasami powinniśmy sobie „odpuścić” i zachęca do znalezienia sposobu jak to zrobić najlepiej.

Judith Viorst

Jest autorką książek dla dzieci i dorosłych. Wydała kilka tomików wierszy. Absolwentka Waszyngtońskiego Instytutu Psychoanalizy oraz Uniwersytetu Rutgersa. Jej książka To, co musimy utracić, wydana w 1986 roku, utrzymywała się przez prawie dwa lata na liście bestsellerów „The New York Timesa”. Uniwersalność i ponadczasowość treści w niej zawartych są bezcenną lekcją pokory wobec życia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
2
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Imperfect Control
Copyright © 1998 by Judith Viorst All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o., Warszawa 2020
TłumaczenieJustyna Rudnik/Quendi
RedakcjaDorota Śrutowska
KorektaBarbara Zawiejska
Skład i łamanieSylwia Rogowska-Kusz,Magraf s.c., Bydgoszcz
Projekt okładkiPiotr Szczerski
Redaktor inicjującaBlanka Wośkowiak
Dyrektor produkcji Robert Jeżewski
Wydanie I, 2021
ISBN: 978-83-8132-204-1
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. (22) 312 37 12
Konwersja:eLitera s.c.

PamięciKitty Gillman

WSTĘP

Kontrola: zdolność nadzorowania, panowania,dominowania, egzekwowania władzy, regulowania,wpływania, ograniczania bądź powstrzymywania

Kontrola to pojęcie o wielu znaczeniach i skojarzeniach, wywołujące silne emocje; to słowo, z którym nasz język jest dobrze zaznajomiony, ponieważ dotyka kwestii tak kluczowych i wszechobecnych w niemal wszystkich latach naszego życia, jak: siła i poczucie bezradności, wolność i ograniczenia, podmiotowość i przedmiotowość, zmagania o pozycję „szefa”, postrzeganie siebie jako osobę, która po prostu bierze, co się jej należy, czy raczej jako kogoś, kto zazwyczaj musi się zadowolić tym, co dostaje. Kontrola to słowo chropowate, pozbawione wdzięku – brak w nim (a przynajmniej tak się wydaje) poezji. To coś, czego pragniemy, potrzebujemy, zdobywamy, boimy się, tracimy i czemu ulegamy. Gdy rozważamy miejsce, w którym przyszło nam żyć i w którym postawił nas los, oraz mierzymy się z emocjami, jakie to w nas budzi; gdy podejmujemy próby definiowania samych siebie w relacjach zarówno prywatnych, jak i zawodowych, bez przerwy – świadomie lub nie, pozytywnie lub negatywnie – mierzymy się z problemem kontroli.

Czy uważasz, że kontrola zawsze oznacza coś złego? Jeśli tak, mam nadzieję, że uda mi się przekonać cię, że wcale tak nie jest. Czy sądzisz, że kwestia kontroli cię nie dotyczy, nie ma związku z twoim życiem? Pozwolę sobie zauważyć, że dotyczy i ciebie, i mnie. Gdy nie jesteśmy w stanie wykonać kolejnego kroku naprzód, a mimo to wciąż idziemy; gdy ulegamy niepohamowanej wściekłości czy pasjom; gdy zarzucamy przestrzeganie diety na rzecz uroku crème brûlée; gdy nie jesteśmy w stanie przed czymś się powstrzymać lub to, co robimy, wzbudza w nas odrazę bądź w najlepszym przypadku niechęć, a mimo to dalej to robimy; gdy zmuszamy najbliższą i najbardziej kochaną osobę, by działała zgodnie z naszymi oczekiwaniami, tak naprawdę wtedy – choć prawdopodobnie bezwiednie lub chowając się za innym pojęciem – przejmujemy kontrolę, oddajemy ją lub jej nadużywamy.

Z kwestiami kontroli mierzymy się nieustająco, każdego dnia.

Czy mamy jej tyle, by kształtować swoje życie – czy może leży ona głównie w gestii genów?

Czy mamy jej wystarczająco, by opanować jakąś umiejętność, skutecznie zmierzać ku wyznaczanym sobie celom, kończyć to, co zaczynamy?

Czy mamy kontrolę nad własną seksualnością?

Czy mamy jej tyle, by samodzielnie radzić sobie w życiu?

Czy wystarczy jej nam, by bez względu na sytuację utrzymywać pewne standardy moralne i brać na siebie odpowiedzialność, gdy ponosimy porażkę?

Czy mamy kontrolę w związku małżeńskim bądź partnerskim?

Czy mamy kontrolę w relacjach zawodowych?

Czy mamy kontrolę nad dorosłymi dziećmi – czy potrzebują nas, byśmy im mówili, jak mają przeżyć swoje życie?

Czy mamy kontrolę, którą możemy oddać, czasem z wyboru, a niekiedy z konieczności?

Czy mamy kontrolę w następstwie jakiegoś nieszczęśliwego zdarzenia?

Czy mamy kontrolę nad śmiercią?

Niezależnie od tego, czy wierzymy, że ją posiadamy, czy nie; czy spieszymy się, by ją przejąć, lub twierdzimy, że nie jest nam potrzebna i możemy ją scedować na kogoś innego, większość z nas pragnie jej przynajmniej w jakimś zakresie, a bywa, że marzymy o kontroli totalnej – nad sobą i swoim życiem, innymi ludźmi lub zdarzeniami, w których przychodzi nam uczestniczyć.

Nasze odczucia związane z kontrolą wyrażają się w poczuciu sprawczości lub niemocy doświadczanych w dzieciństwie; w zmaganiach o dominację typowych dla wieku dorastania; w wyborach: gdzie, z kim i jak często się kochać; w stopniu rozżalenia czy rozgoryczenia oraz poczucia niedokończonych spraw, gdy stajemy u kresu życia. Nasze przekonanie o posiadaniu kontroli determinuje, jak bardzo i czy w ogóle małe i wielkie potknięcia nas pokonują, jak szybko się wycofujemy i ile wkładamy wysiłku, by pokonywać przeciwności. Do stosowanych przez nas strategii związanych z kontrolą, rozumianą jako narzędzie pozwalające nam postawić na swoim, należą zastraszanie, oskarżanie, negocjowanie, obarczanie winą, perswazja, pochlebstwa oraz powtarzanie, czasem zwane też dręczeniem. Rezygnacja z kontroli może mieć różne źródła, takie jak bolesna porażka, konieczność zmierzenia się z twardą rzeczywistością bądź dobrowolna – a nawet paląca – chęć i potrzeba uległości.

Zrozumienie koncepcji kontroli może pomóc wyjaśnić, dlaczego „bezradna” Kathy dyktuje warunki w związku; dlaczego Tom traci jedną pracę po drugiej; dlaczego Vicky, która ma kompletnego bzika na punkcie kontroli, musi rozpoczynać kolację dokładnie o 19:00; czemu przestępcy i wszelkiej maści źli chłopcy uparcie przekonują, że choć narozrabiali i są gotowi przyznać, że to było złe, w rzeczywistości są przekonani (a przynajmniej tak twierdzą), że to nie ich wina; dlaczego tkwimy w beznadziejnych, nierokujących związkach; jak oferta pomocy może być tylko sztuczką pozwalającą zająć dominującą pozycję, niczym więcej; dlaczego wytrwałość i upór nie zawsze są cnotą, a także kiedy wolno nam czerpać przyjemność ze słów: „To nie moja odpowiedzialność”.

Według niektórych definicji słowa „kontrola” i „władza” są traktowane synonimicznie. W niektórych sytuacjach będę używać tych pojęć wymiennie. Będę też akcentować – i to raz za razem – że choć większość z nas czyni przeróżne starania, by kształtować wydarzenia dziejące się w naszym życiu tak, żeby współgrały z naszymi osobistymi potrzebami, kontrola, którą narzucamy sobie, innym ludziom oraz temu, co nas spotyka, niemal zawsze jest bardzo daleka od doskonałości.

Podczas pisania tej książki opierałam się na pracach biologów, socjologów, psychoanalityków, filozofów i przedstawicieli innych profesji, którzy bardziej lub mniej bezpośrednio dotykają wielowymiarowości kontroli[1*]. Posiłkowałam się też powszechnie dostępnymi informacjami i dokumentami, a także (przy zachowaniu anonimowości) prywatnymi historiami oraz prawdami, które można odnaleźć w powieściach i poematach. Poza tym spędziłam mnóstwo czasu na rozmowach z rodzicami i dziećmi, żonami i mężami, ofiarami i ocaleńcami, pracownikami i pracodawcami – podczas których starałam się koncentrować na osobach mających możliwość sprawowania kontroli dzięki miejscu, jakie mają w społeczeństwie i gospodarce. Pozwoliłam sobie też na podzielenie się własnymi przemyśleniami i doświadczeniami związanymi z kontrolą, zarówno przeszłymi, jak i obecnymi.

Niniejsza książka nie jest poradnikiem w rodzaju Dziesięć łatwych kroków do usprawnienia samokontroli czyJak sprawić, by żona lub mąż stali się posłuszni. Jeśli tego ci trzeba, musisz poszukać wskazówek gdzie indziej. Mam jednak nadzieję, że dasz mi szansę zwrócić twoją uwagę na parę ważnych kwestii: że sposoby, w jakie radzimy sobie z kontrolą, mogą nas wzbogacać bądź zubażać; mogą kształtować nasze związki pozytywnie bądź nie; dlaczego wiele doświadczeń, które znasz pod różnorakimi nazwami, można określić mianem „kontrola”. Wierzę też, że nauczysz się rozpoznawać (podobnie jak ja to czyniłam i czynię, nieraz z wielkimi oporami), kiedy pragniesz za dużo kontroli, a kiedy za mało. I że ta wiedza podziała wyzwalająco i pozwoli ci dokonywać mądrzejszych wyborów.

Żywię niezachwiane przekonanie, że świadomość pomaga; że wiedza, dokąd zmierzamy, pomaga; że konstruktywna zmiana zaczyna się wówczas, gdy w końcu jesteśmy w stanie powiedzieć: „No to jeszcze raz” albo „To właśnie robię”. Jestem też przekonana, że gdy zrozumiemy, jak kwestia kontroli przenika nasze życie, jak jest wszechobecna, będzie nam łatwiej utrzymywać równowagę między władzą a uległością, będziemy lepiej sprawować – choć wciąż niedoskonałą – kontrolę.

Judith Viorst

Waszyngton

1

Ile mamy wolności?

Człowieczeństwo nie może funkcjonować w oderwaniu od biologii, ale nie może być też przez nią krępowane.

– Richard Lewontin, Steven Rose, Leon Kamin[1]

Rozważania na temat kontroli mogą się wydawać niemal dziwactwem, gdy tak wiele czynników, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych, jest w stanie w jednej chwili pokrzyżować wszelkie plany i marzenia; gdy trzęsienia ziemi, burze śnieżne, plagi i wojny – rozumiane dosłownie i metaforycznie – mogą podważyć nasze najszczersze, najpilniejsze zamiary. Mimo to większość z nas zachowuje się tak, jakbyśmy byli kowalami swego losu, jakby grunt pod naszymi nogami był stabilny niczym skała, jakbyśmy mieli moc wkraczania każdego ranka w życie kształtowane przez nasze potrzeby, wybory, działania i wolę.

Większość z nas funkcjonuje, jakbyśmy byli w posiadaniu rzeczywistej kontroli.

Przyjmujemy, rzecz jasna, do wiadomości, że są sprawy na które nie mamy wpływu, takie jak katastrofy naturalne (przez wielu postrzegane jako dopust boży) – choć niektórzy podejmują wysiłek ograniczenia ich niszczycielskiego wpływu, na przykład przez szukanie miejsca do życia z dala od targanych nimi rejonów, takich jak nawiedzane przez huragany wybrzeża czy uskoki. Jesteśmy też gotowi przyznać, że nie możemy sprawować kontroli nad ruletką życia, choć i tu staramy się czynić pewne kroki zapobiegawcze, na przykład nie będziemy się włóczyć w rejonach, gdzie prawdopodobieństwo ataku chuliganów (nieraz z bronią w ręku) jest całkiem spore. Przyznajemy też, że wydarzenia, które mają miejsce i są poza naszą kontrolą, mogą nas wzbogacić w zdolność odczuwania miłości, zaufania i nadziei – lub nas jej pozbawić, dają nam poczucie dumy z samych siebie, skłaniają do obdarzania troską i współczuciem innych. Jakby tego było mało, przyjmujemy do wiadomości, że codzienne i bardzo sumienne czyszczenie nitką zębów i przyjmowanie przeciwutleniaczy niekoniecznie uchroni przed wizytami u periodontologa czy onkologa.

Jednak jeśli odłożyć na bok choroby przyzębia, nowotwory, uzbrojonych szaleńców i katastrofy serwowane przez matkę naturę, mimo poważnych niedoborów wychowawczych (na przykład z powodu niewłaściwych kompetencji naszych rodziców) czy społecznych nie przestajemy wierzyć, że mamy wystarczająco dużo wolności, by dotrzeć tam, gdzie pragniemy, by stać się tym, kim chcemy. Przekonani o plastyczności nas samych, nieograniczanej przez los, pokładamy wielką nadzieję w samokontroli.

Bazując na tej nadziei, obiecuję sobie, że w ciągu trzech tygodni od jutra skończę projekt, a przed upływem kwietnia zrzucę trzy kilogramy. Poza tym codziennie przygotowuję listę – to mój konik – RZECZY DO ZROBIENIA DANEGO DNIA, święcie przekonana, że przed pójściem do łóżka niemal wszystkie pozycje z niej będą odhaczone. Oczywiście mam też bardziej ambitne plany, takie jak nauczenie się języka francuskiego, wypracowanie umięśnionych ramion czy umiejętności trzymania języka za zębami, gdy bardzo chcę coś powiedzieć, ale wiem, że nie powinnam – choć jeszcze tych celów nie osiągnęłam, wierzę, że są w zasięgu moich możliwości i to tylko kwestia czasu, kiedy je zrealizuję. Przez lata uczono mnie (jak nas wszystkich), że chcieć znaczy móc – z tego właśnie względu wciąż czynimy noworoczne postanowienia i jesteśmy przekonani, że mamy moc sprawczą, że jesteśmy panami sytuacji, nawet jeśli wiele wskazuje na coś wręcz przeciwnego.

Gdy w naszych staraniach stania się tym, kim chcemy być, przychodzi nam doświadczyć niepowodzeń, wciąż pokładamy ufność w naszej plastyczności, wierzymy, że mamy moc zmieniania się – wystarczy odpowiednia dawka determinacji i starań wspartych wiedzą z dostępnych kursów i poradników, które obiecują nauczyć nas, jak...

...zapanować nad gniewem, wagą, kompulsywnymi zakupami, piciem, czasem, stresem, fobiami,

...pokonać nieśmiałość, strach przed lataniem, przed intymnością, współuzależnienie,

...zyskać dobrą pamięć, męża, żonę, fortunę, spokój umysłu,

...poprawić życie seksualne, inteligencję, charakter, mięśnie brzucha,

...przejąć kontrolę.

Jednak o jakiej kontroli mowa, skoro badania wskazują na wpływ genów na wszystko – od nieśmiałości po otyłość? O jakiej kontroli mowa, skoro bliźniaki jednojajowe, które zostały rozdzielone i wychowane w różnych domach i środowiskach, wykazują wręcz niepokojąco podobne cechy? O jakiej kontroli mowa, skoro poważni naukowcy donoszą o odkryciu genu „szczęścia”, genu „nerwicy”, genu „poszukiwania nowych doświadczeń” i – a jakże – genu „dobrej matki”[2]? O jakiej kontroli mowa, skoro niezależnie od tego, jak daleko rzucamy jabłko, ono zawsze zdaje się spadać niedaleko jabłoni?

Dodie była pewna, że postąpiła właściwie, oddając po porodzie swojego synka do adopcji. Pragnęła dla niego jak najlepszego życia, a nie była w stanie mu go zapewnić, będąc w związku z Benjym, wolnym duchem, który ostrzegał ją, że nie pozwoli, by jakiś bachor zmusił go do zmiany stylu życia. Trzy lata później Benjy, wyniszczony narkotykami, już nie żył – przedawkował w jednym z zaułków – a Dodie pozostał pełen goryczy żal, że dokonała złego wyboru. Dwadzieścia pięć lat później odebrała telefon, w którym usłyszała dziwnie znajomy głos młodego mężczyzny twierdzącego, że jest jej synem i chce się z nią spotkać.

Dodie, samotna i bezdzietna, przez jakiś czas myślała, że oto otrzymała od losu drugą szansę. Odnalezienie syna było przecież spełnieniem marzeń. Jakby tego było mało, syn okazał się równie urzekający i przystojny jak jego ojciec – niczym młody Marlon Brando. Niestety przypominał go też w innym aspekcie: był narkomanem. Sześć miesięcy potem i on nie żył po przedawkowaniu.

Jaką naukę można wysnuć z tej historii?

Czy kluczową rolę odgrywa genetyka?

Czy to geny każą nam zachowywać się w określony sposób?

A jeśli tak, to ile mamy w sobie wolności?

Genetyka zachowania (inaczej genetyka behawioralna) to dyscyplina, która tchnęła nowe życie w ciągnącą się od lat debatę nad kondycją człowieka i która zasadniczo traktuje o kontroli. Jeżeli rzeczywiście jest tak, że to geny są odpowiedzialne za otyłość, agresję, popadanie w nałogi, głupotę i homoseksualizm, być może trzeba będzie inaczej rozmawiać o takich kwestiach, jak wybór, zmiana, wolna wola i odpowiedzialność. W obliczu niepowodzeń szukanie pocieszenia w myśli, że nie my za nie odpowiadamy, jest bez wątpienia bardzo kuszące. Czyż nie jest przyjemnie uznać, że za naszymi paskudnymi zachowaniami stoją nie wady charakteru, ale DNA[3]? Niektórzy posuną się nawet dalej i przyjmą pozycję „genetycznych ofiar”, niemających żadnego wpływu na to, jakimi uczyniła ich natura. Jednak większości z nas wcale nie odpowiada idea, że jesteśmy tym, co mamy w genach, że definiuje nas jedynie biologia. Większość z nas pozostaje na stanowisku, że wolna wola istnieje i jest naszym udziałem.

„Bo swego losu jestem panem. I kapitanem duszy swojej”[4].

„Każdy jest synem swoich czynów”[5].

„Drogi Brutusie (...) jeśliśmy zeszli do nędznej sług roli, to nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”[6].

Niezupełnie.

Podobne deklaracje wolności zostały zakwestionowane w badaniach obejmujących takie obszary, jak rodzina, adopcja i bliźnięta, w szczególności jednojajowe wychowywane w różnych domach bez wiedzy o istnieniu siebie nawzajem. Wyjątkowość bliźniąt jednojajowych polega na tym, że przy identycznej puli genów i odmiennych środowiskach – i to od pierwszych miesięcy, a nawet dni życia – badanie ich pozwala wydobyć na światło dzienne rzeczywisty wpływ genów na zachowanie[7].

Powszechne było kiedyś przekonanie, że bliźnięta jednojajowe wychowywane razem charakteryzują się podobnymi cechami właśnie dlatego, że dorastały w tym samym domu; że – jak napisał pewien psycholog w 1981 roku: „Geny i gruczoły bez wątpienia odgrywają ważną rolę, jednak nie mniejsza przypada kwestiom środowiskowym. Nietrudno wyobrazić sobie, jak ogromne różnice dałoby się zaobserwować w charakterach bliźniąt z identyczną bazą genów, gdyby zostały wychowane w dwóch różnych rodzinach”[8].

Bez wątpienia takie stwierdzenie brzmi bardzo przekonująco – rzecz w tym, że jest nieprawdziwe.

Badania dowodzą, że jeśli weźmiemy pod uwagę cechy osobowościowe, orientację seksualną i inteligencję, to w przypadku bliźniąt jednojajowych wychowanych oddzielnie można zaobserwować zaskakujące podobieństwo[9]. Nawet na takie kwestie, jak podejście do tradycji czy zadowolenie z pracy zawodowej cechy wrodzone zdają się mieć wpływ[10]. A jak skomentować fakt, że obie jednojajowe bliźniaczki, które po raz pierwszy spotykają się jako dorosłe kobiety, mają na palcach po siedem pierścionków?[11] Albo okazuje się, że w obu przypadkach występuje zwyczaj czytania gazety od ostatniej strony? Albo obie osoby pijają kawę czarną, bez cukru i zimną?

O czym takie uderzające podobieństwa świadczą w kontekście wolności wyboru?

Co mówią o kontroli?

W wyjaśnieniu podobieństw występujących u odseparowanych od siebie bliźniąt jednojajowych pomocna może być właśnie genetyka. Podobnie rzecz ma się w przypadku uderzających różnic występujących pomiędzy bliźniętami dwujajowymi wychowywanymi razem, ponieważ mogą one wynikać z „natury środowiska”[12], genetycznego wpływu na doświadczanie – innymi słowy u każdego z nas do pewnego stopnia nasza genowa konstrukcja popycha do „pozyskiwania, selekcjonowania, wyszukiwania lub kształtowania”[13] środowiska, w którym żyjemy.

Chłopiec wchodzi do salonu z książką, talią kart i puzzlami; najpierw kończy układać puzzle, następnie buduje domek z kart i na koniec rozsiada się w fotelu z książką. Jego brat w tym samym pokoju stawia krzesło na stoliku, na nim kładzie dwie poduszki jedna na drugiej, po czym wspina się po tej zaimprowizowanej drabinie, żeby dostać się na gzyms nad kominkiem i skacze z niego. Jeden z nich wykreował strefę bezpieczeństwa i komfortu, drugi strefę ryzyka. „Sterowani” własnym, unikalnym zestawem genów stworzyli zupełnie odmienne środowiska.

Genetyczny wpływ objawia się również w tym, do jakiego traktowania nas „skłaniamy” rodziców, a może być ono diametralnie różne od tego, czego ze strony matki i ojca doświadcza rodzeństwo. Jeśli na przykład brat jest typem słodziaka, rodzice mogą częściej i chętniej obdarzać go przytuleniami i całusami, niż ma to miejsce w przypadku bardziej zdystansowanej, trzymającej się na uboczu siostry. Jeśli dziecko cechuje się dużą upartością, może ze strony rodziców doświadczać większej srogości niż mniej swarliwe rodzeństwo. Moja młodsza siostra zawsze uważała naszego ojca za poczciwinę, ponieważ za każdym razem, gdy zaczynał ją strofować, wystarczyło, by jej błękitne oczy wypełniły się łzami, a od razu przechodziła mu złość. Z kolei ja widziałam w nim znacznie surowszego człowieka, ponieważ od kiedy pamiętam, na jego reprymendy reagowałam buńczucznym wystawieniem podbródka i słowami: „Proszę bardzo, uderz mnie, i tak to ja mam rację”. Z powodu różnic genetycznych dwujajowe bliźnięta, mimo że mają tych samych rodziców, mogą mieć zupełnie inne doświadczenia, co można porównać z wychowywaniem w dwóch różnych domach przez różnych rodziców, czyli de facto w „niewspólnym” środowisku[14].

Z drugiej strony genetyczna identyczność jednojajowych bliźniąt wzrastających w różnych rodzinach może przekładać się na pozyskiwanie, selekcjonowanie, wyszukiwanie lub kształtowanie podobnych doświadczeń – włączając w to sposób, w jaki są traktowane przez różnych przecież rodziców – co może pomóc wyjaśnić cechujące takie rodzeństwa podobieństwo.

Wyniki innych badań – koncentrujących się na temperamencie – również skłaniają do uznania potęgi genów.

Rzecz w tym, że my nie wkraczamy w życie jak niezapisane karty, pozbawieni wszelkich cech i zdolności. Każdy człowiek rodzi się z pewnymi charakterologicznymi predyspozycjami. Około 20 procent populacji – jak szacuje harwardzki psycholog rozwoju Jerome Kagan – rodzi się z tak wrażliwą, łatwo dającą się pobudzić fizjologią, że każdy element nieznany lub nietypowy jest odbierany jako zagrożenie[15]. Kolejnych 40 procent cechuje się wrodzoną spokojniejszą naturą, a więc mniej podatną na strach i bardziej zrelaksowaną.

U części „nadwrażliwców” rozwinie się „wyhamowany” temperament – jak nazywa to Kagan – każący reagować na nowe doświadczenia z ostrożnością, rezerwą, gotowością do odczuwania cierpienia i skłonnością do wycofywania się. Z kolei część mniej wrażliwych osób będzie się cechować „niewyhamowanym” charakterem, co przełoży się na pozytywne, pozbawione obaw reakcje na to, co nieoczekiwane, a nawet ryzykowne. Tak kontrastowe reakcje na nowe sytuacje i nowych ludzi nie pozostają bez wpływu na nastroje i zachowania[16], dlatego jedni z nas zostają poetami, inni Einsteinami, nieśmiałkami, maniakami komputerowymi, fatalistami gotowymi na najgorsze, skoczkami spadochronowymi, panami świata, Madonnami, senatorami czy socjopatami.

„Wyhamowani” mają skłonność do oddawania się aktywnościom pozwalającym im na zachowanie kontroli i ograniczanie tego, co nieznane i niepewne.

„Niewyhamowani” są gotowi angażować się we wszelkiego rodzaju sytuacje, które mogą wiązać się z konfrontowaniem się z nieprzewidywalnym ryzykiem.

Debaty dotyczące temperamentu, zarówno przeszłe, jak i obecne, zawsze obejmują te dwa typy, choć mogą być określane innymi pojęciami. Hipokrates nazywał je melancholikami i sangwinikami. Carl Gustav Jung używał terminów introwertyk i ekstrawertyk. Rodzice i nauczyciele często posiłkują się prostymi określeniami, takim jak nieśmiały i towarzyski, spięty i beztroski, zahukany i zuchwały. Nie oznacza to wcale, że różnorodność temperamentów ogranicza się[17] tylko do tych dwóch rodzajów – w rzeczywistości jest ich naprawdę wiele – ale właśnie one należą do najlepiej rozpoznanych i najdokładniej przebadanych.

U bardzo niewielu osób występują temperamenty w tak czystej formie, jak wspomniane skrajności. Czasem można natrafić na ciekawe kombinacje, w których współwystępują lęki i agresja czy ostrożność z towarzyskością. Jednak chyba każdy z nas miał kiedyś okazję spotkać osobę, u której bez problemu dało się rozpoznać jeden z typów Kagana. Przypuszczam też, że większość z nas mogłaby umieścić samych siebie (a także swoich partnerów życiowych i dzieci) w kategorii „wyhamowanych” lub „niewyhamowanych”.

Mój najmłodszy syn, Alexander[18], od urodzenia przejawiał cechy pełnego energii, nieustraszonego poszukiwacza przygód – badał, smakował, testował i wypróbowywał wszystko, co było w zasięgu jego rączek, a gdy spaliśmy, nieświadomi, co się dzieje, wypełzał z łóżeczka i eksplorował cały dom. Jego wolny od lęków, niespokojny duch zmuszał nas do częstych wizyt na pogotowiu, a jego samego do picia terpentyny, zeskakiwania ze stołów, spadania z drzew, wypadania z łódki, spacerowania na bosaka po szkle, znajdowania przestrzeni, do których można wsadzić dłoń lub głowę, ale wyjąć już niekoniecznie, oraz ustawiania taboretu na szczycie drabinki, ponieważ „chciał, żeby była wyższa”. Starałam się zachęcać go do spokojnego siedzenia i kolorowania, ale to go nigdy nie pociągało. Zdecydowanie więcej frajdy czerpał ze zwisania na palcach trzy metry nad ziemią. Patrząc wstecz na jego dzieciństwo pełne połamanych kości, powybijanych zębów, wstrząsów mózgu, poparzeń i założonych szwów, często zastanawiam się, jak to możliwe, że z tak „awanturniczą” naturą udało mu się przeżyć (a mnie wraz z nim).

Dziś Alexander jest już dorosły. Bierze udział w triatlonach. Uprawia kolarstwo górskie, ale zawsze z kaskiem na głowie. Doroczny mecz futbolu amerykańskiego na Święto Dziękczynienia, kiedyś częste źródło wszelkiej maści kontuzji, już od dość dawna (na szczęście) rozgrywany jest w wersji zdecydowanie mniej brutalnej (gdy przeciwnika z piłką nie trzeba powalić na ziemię, wystarczy go dotknąć). Odrobiwszy kilka trudnych życiowych lekcji, wciąż szuka różnych metod na podniesienie poziomu adrenaliny, ale bez głupiego ryzykowania. Jednak choć (zazwyczaj) patrzy, gdzie skoczyć, i choć już nie trafia na ostry dyżur (z jednym wyjątkiem), wciąż pozostaje poszukiwaczem przygód, jakim dał się poznać od pierwszych dni swojego życia.

Aktualne badania nad alkoholizmem[19], chorobą afektywną dwubiegunową, uzależnieniem od narkotyków, zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i schizofrenią również wskazują na doniosły udział genów, choć ich wpływ zdaje się mieć zróżnicowaną siłę oddziaływania. Na przykład wydaje się, że schizofrenia zasadniczo ma silne podłoże genetyczne[20] – ta wiedza bez wątpienia może nieść ulgę wielu matkom targanym wyrzutami sumienia, że to one i ich wychowanie odpowiadają za wystąpienie choroby. Choć wciąż jeszcze wiele pozostaje do odkrycia na temat obecnie często opisywanego genu otyłości[21], jego istnienie również ma moc uśmierzania lub przynajmniej łagodzenia poczucia winy u osób nieustająco zmagających się ze spadkiem i przyrostem wagi.

Poszukiwania powiązań między genami a przestępstwami[22] również doprowadziły do przykuwających uwagę odkryć. Badania przeprowadzone w Kopenhadze wykazały, że 22 procent synów przestępców[23] – mowa o chłopcach wychowywanych przez adopcyjnych ojców bez kryminalnej przeszłości – również zeszła na drogę bezprawia. Z drugiej strony wśród chłopców, u których przestępcami okazywali się adopcyjni ojcowie, tylko 11,5 procent również dorobiło się swojej kartoteki. Wyniki ukazujące niemal dwukrotną przewagę przestępczych par ojciec–syn, gdy mowa o związkach biologicznych, mogą wskazywać na jakiś rodzaj powiązania między budową genetyczną a przestępczością.

Inne badania wykazały korelację miedzy niskim poziomem serotoniny[24] – jednego z neuroprzekaźników – a różnymi rodzajami przestępczych zachowań, co może wskazywać na istnienie punktów stycznych pomiędzy niedoborem serotoniny, niską samooceną, impulsywną agresją i przemocą. Duńsko-amerykański zespół naukowców[25] był w stanie powiązać agresję ze zmutowanym genem. W późniejszych badaniach odkryto, że gdy u samców myszy brakuje genu potrzebnego do wytwarzania tlenku azotu, zmieniają się one w prawdziwe mysie potwory[26], które atakują, ścigają, gryzą i zabijają inne samce oraz – mimo „wyraźnych dźwiękowych protestów” samic, dopadają je i zmuszają do „nadmiernych i niewłaściwych” praktyk seksualnych.

Badacze przypuszczają, że wspomniany tlenek azotu może odgrywać rolę hamulca seksualnych i agresywnych zachowań, co znaczy, że jego brak zmienia danego osobnika w brutalnego zabójcę i gwałciciela. Jak wyjaśnia jeden z członków zespołu z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa badającego wspomniane myszy: „Mamy tu przykład poważnego kryminalnego zachowania, które można wyjaśnić defektem jednego genu”[27].

Możemy, ale nie musimy mieć genów przyczyniających się do wystąpienia brutalnych, przestępczych zachowań. Możemy, ale nie musimy być posiadaczami genów, które odpowiadają za lęki, lekkomyślność, zaburzenia dwubiegunowe bądź otyłość. Jednak nawet uznając potęgę genów, nie jesteśmy gotowi na zredukowanie samych siebie do ich biochemii. Poza naturą jest też wychowanie. Oprócz tego, co dziedziczymy, jest też środowisko. I doświadczenie, które – jak ujął to jeden z naukowców – „może pokazać genotypowi, gdzie jego miejsce”[28].

Jest dość oczywistym, że natura i środowisko ze sobą współgrają[29]. Że się przenikają. Rzadko kiedy jedno istnieje bez drugiego. Więcej: są ze sobą tak splątane i powiązane, że praktycznie nie da się ich rozdzielić. Oczywiście bez przerwy prowadzone są gorące dysputy na temat tego, który z czynników jest istotniejszy i czy jesteśmy w większym stopniu produktem natury czy środowiska, jednak panuje powszechna zgoda, że oba elementy mają na nas wpływ.

„Podobnie jak nie istnieje organizm bez środowiska, nie może być środowiska bez organizmu. Ani organizmy, ani środowisko nie są zamkniętymi systemami; oba są na siebie otwarte” – piszą naukowcy Richard Lewontin, Steven Rose i Leon Kamin, autorzy książki Not in Our Genes[30].

Prawdą jest, że kolor naszych oczu zależy wyłącznie od genów i że żaden środowiskowy aspekt nie pomoże go zmienić (z wyjątkiem kolorowych soczewek kontaktowych). Faktem jest też, że za niektórymi chorobami stoją konkretne, pojedyncze geny (OGOD – jeden gen, jedno zaburzenie)[31]. Jednak już nawet wzrost nie jest w tak oczywisty sposób zdeterminowany: od genów zależy tylko w 90 procentach, a pozostałe 10 to wynik odżywiania – czyli środowiska. Jeśli chodzi o cechy behawioralne, z badań Minnesota Center for Twins and Adoption Research wynika, że geny (w ramach danej populacji, nie u konkretnego osobnika) odpowiadają tylko za 50 procent odmian w obrębie osobowości, reszta to wpływ środowiska[32].

Środowisko ma znaczenie.

Nasze przeznaczenie nie jest zapisane w genach.

Choć natura odciska swoje piętno, jest tylko punktem wyjścia.

W chwili, gdy przychodzimy na świat, nie mamy ukształtowanego temperamentu. Jesteśmy tylko w posiadaniu pewnych skłonności, które w wyniku życiowych doświadczeń czasami się wzmacniają, czasami wyciszają. To właśnie od doświadczeń zależy, że tendencja przerodzi się w temperament. Odgrywają też kluczową rolę w tym, jak ten temperament się manifestuje.

Na przykład ktoś z „niewyhamowanym”, nieustraszonym temperamentem może odczuwać mniejsze poczucie winy[33] i niepokoju z powodu łamania reguł, ponieważ wśród lęków, które są zminimalizowane, znajduje się lęk pozwalający trzymać ludzi w ryzach – lęk przed karą. W jednym domu, w którym stosuje się zasadę kar za łamanie reguł i szuka sposobów przekierowywania niepożądanych zachowań na inne tory, dany człowiek może w sobie rozwinąć cechy przywódcze, które okażą się pomocne w karierze politycznej. W innym, gdzie agresywne zachowanie jest dość powszechne i akceptowalne, może to skutkować rozwojem zachowań aspołecznych, prowadzących do łamania prawa.

„Psychopata i bohater – mówi psycholog David Lykken, badacz temperamentu – to gałązki tego samego drzewa”[34]. O różnicy stanowi doświadczenie.

Weźmy inny przykład: osobę z temperamentem „wyhamowanym”, szybko ulegającą poczuciu winy i niepokojowi oraz „ze skłonnością” do adekwatnych reakcji[35]. Jeśli matka jest z gatunku nerwowych, nadopiekuńczych, zbytnio się przejmujących, jest prawdopodobne, że wzmoże ona u dziecka lękliwość i skłonność do wycofywania się, znacząco podnosząc poziom jego napięcia i stresu. Jednak badania wskazują, że „wyhamowane” dzieci, którym matki zapewniają miłość i poczucie bezpieczeństwa, mogą „nauczyć się większej samoakceptacji, odpuszczania w stresujących sytuacjach, i to do tego stopnia, że po jakimś czasie reakcja stresowa przestaje być zauważalna”[36].

Środowisko ma znaczenie.

Nie jesteśmy niewolnikami genów.

Przeważnie.

No właśnie: przeważnie. Przypomnijmy sobie historię Amy i Beth, jednojajowych bliźniaczek, tuż po urodzeniu adoptowanych przez dwie rodziny[2*][37]. Przed upływem pierwszego roku życia u obu wystąpiły pewne problemy. Zanim skończyły 10 lat, problemy narosły do mocno już problematycznego poziomu: rozwinęły się u nich między innymi hipochondria, strach przed ciemnością, strach przed samotnością, a także trudności z nauką i interakcją z rówieśnikami, niedojrzałość i niepokojąca „płytkość”. Gdyby spojrzeć na każdą z dziewczynek bez związku z siostrą, bez wątpienia większość specjalistów uznałaby, że problemy mają źródło środowiskowe. Niektórzy mogliby pójść nawet dalej i zaproponować następującą ocenę:

Gdyby Beth miała cechy charakteryzujące rodzinę Amy – niepewna swojej pozycji matka, silny ojciec, brat odnoszący sukcesy, kładzenie dużego nacisku na wartość wykształcenia – lub gdyby Amy posiadała cechy charakteryzujące rodzinę Beth – wręcz nadmiernie akceptująca matka, czuły, zaangażowany ojciec, brat, któremu nieco gorzej wiodło się w życiu, nieprzejmowanie się wykształceniem – o ileż bardziej każda z nich by skorzystała!

Pozornie brzmi to przekonująco, rzecz jednak w tym, że u obu dziewczynek rozwinęły się takie same zaburzenia i problemy, co musi prowadzić do wniosku, że miały one podłoże genetyczne. Oznacza to, że środowisko – rodziny dziewczynek znacząco się różniły – nie zawsze jest w stanie pokonać wpływ genów.

Psycholog rozwoju Kagan potwierdza to spostrzeżenie, zauważając, że nawet najbardziej korzystne środowisko czasem musi ulec temu, co wrodzone. Z jego obserwacji wynika, że niewielka grupa dzieci z „wyhamowanym” temperamentem, niezależnie od tego, jaką miłością, troską i opieką się je otoczy, będzie się przez całe życie zmagać z napadami lęku. Choć, jak powtarza, w kwestii temperamentu „siła genów jest rzeczywista, ale ograniczona”[38], zdaje się dochodzić do wniosku, że w niektórych przypadkach władza genów może być nienegocjowalna.

Przypuszczam, że Stephen zgodziłby się z tą opinią.

Jest studentem drugiego roku i właśnie wyznał mamie, że jest gejem. Teraz stara się cierpliwie wysłuchiwać jej pytań i wątpliwości.

– Chodzi mi o to, że to jest coś, przez co teraz przechodzisz? Pewien etap? A może takiego dokonałeś wyboru? To znaczy... czy jesteś z jakiegoś powodu zły na mnie i ojca? A może szczególnie na mnie? Czy przypadkiem nie próbujesz... no wiesz... czy to jakaś forma buntu przeciwko życiu, jakie prowadzimy? Próbujesz nie być taki... no... mieszczański czy coś?[39]

Stephen w końcu ma szansę odpowiedzieć:

– Boże. Wybrałem! Wierz mi, mamo, to nie jest coś, co ktokolwiek mógłby i chciałby wybrać w tym społeczeństwie. Nie planowałem tego... Nie obudziłem się któregoś dnia, żeby stwierdzić, że pobędę gejem, bo to może być całkiem ciekawe[40].

Termin „preferencja seksualna”, która sugeruje jakąś formę poddającego się negocjacjom wyboru stylu życia, ostatnio jest wypierany przez bardziej zdecydowaną „orientację seksualną”[41]. Doprawdy trudno mówić o jakimkolwiek wyborze, gdy męska orientacja seksualna[42] zdaje się być uparcie niezmienna. Ciężko też brać go pod uwagę, gdy najnowsze badania wskazują, że w ustaleniu, czy dana orientacja jest hetero- czy homoseksualna, pomocna jest biologia.

Dla przykładu, jedne badania wskazują[43], że u jednojajowych braci bliźniaków, gdy jeden z nich jest gejem, w 52 procentach przypadków homoseksualny jest też brat. W przypadku bliźniaków dwujajowych ta wartość wynosi 22 procent, a spada do 11 procent, gdy rzecz dotyczy adoptowanych (niespokrewnionych) braci.

Można by postawić następującą tezę: skoro homoseksualizm ma podłoże genetyczne, to u bliźniąt jednojajowych (z identyczną pulą genową) powinien on u obojga rodzeństwa występować najczęściej, bliźniaki jednojajowe (dzielące geny tylko w połowie) powinny dzierżyć drugie miejsce, a bracia niespokrewnieni trzecie.

Dokładnie takie wyniki przyniosły przeprowadzone badania.

Inne badania[44] na temat biologicznego podłoża homoseksualizmu, w których wzięto pod lupę anatomię mózgu, wykazały, że część mózgu zawiadująca zachowaniami seksualnymi – podwzgórze – u gejów jest znacznie mniejsza niż u mężczyzn heteroseksualnych. To w oczywisty sposób wzbudziło przypuszczenie, że być może tak uderzająca różnica odgrywa jakąś rolę w tworzeniu określonej orientacji seksualnej. Wyniki późniejszych, szeroko rozpowszechnionych badań przeprowadzonych przez genetyka Deana Hamera, skupiających się na DNA homoseksualnych braci, sugerują, że jest spore prawdopodobieństwo istnienia „genu męskiego homoseksualizmu”[45] i że skłonności homoseksualne mogą czasami być przekazywane synom przez matki w chromosomie X.

(Powinnam zaznaczyć, że termin „gen męskiego homoseksualizmu”, podobnie jak gen szczęścia czy gen otyłości – choć bez wątpienia chwytliwy – jest nieprecyzyjny. Podobnie rzecz ma się ze stwierdzeniem, że ludzkie zachowanie ma podłoże genetyczne – w rzeczywistości chodzi o podłoże poligenetyczne[46], czyli wywołane przynajmniej kilkoma genami. Dlatego jeśli rzeczywiście istnieje wskazany w badaniach Hamera gen homoseksualizmu, najprawdopodobniej jest on jednym z wielu mających swój udział w formowaniu orientacji homoseksualnej u mężczyzn).

Pewien ojciec, który z powodów religijnych wyrzekł się dwóch homoseksualnych synów, przyjął ich z powrotem do domu i wspólnoty, gdy dowiedział się o istnieniu genu męskiego homoseksualizmu. Był gotów im wybaczyć, ponieważ nie wybrali swojej orientacji. Z drugiej strony wielu badaczy, włącznie z Hamerem, stoi na stanowisku, że środowisko i wychowanie również mogą mieć wpływ[47] na tę sferę życia; że – na różne, często trudno definiowalne sposoby – natura i środowisko grają w jednej drużynie. Na jednym końcu spektrum mogą być ludzie, u których homoseksualizm ma podłoże głównie genetyczne, a na drugim tacy, których orientacja ukształtowała się wyłącznie w oparciu o doświadczenia. Musimy jednak pamiętać – dotyczy to również wspomnianego ojca homoseksualnych synów – że nawet osoby, których homoseksualizm jest raczej produktem środowiska niż natury, mogą mieć niewielki wpływ[48] na to, kogo pożądają, i równie małą zdolność do zmiany.

Należy mieć na uwadze, że środowisko, podobnie jak natura, czasami potrafi wyznaczyć granice, poza które nie jesteśmy w stanie wyjść.

Prawdę mówiąc, warto mieć na względzie granice wyznaczane przez środowisko nie tylko w kontekście orientacji seksualnej, ale wszystkich sfer naszych zachowań. Musimy zrozumieć, że niektóre doświadczane przez nas wydarzenia mogą mieć moc niemal równie rozstrzygającą, jak geny w kwestii koloru oczu. Bywają i takie, które są w stanie zmienić naszą biologię, przearanżować „styki” w mózgu[49].

Środowisko, podobnie jak natura, potrafi oddziaływać z niezwykłą mocą.

Może uformować w nas (czemu przyjrzymy się w następnym rozdziale) poczucie tego, kim jesteśmy i czego jesteśmy w stanie dokonać, a także – jeśli dopisze nam szczęście – wyposażyć nas w niezbędne narzędzia. Jednak jeśli tego łuta szczęścia zabraknie, środowisko potrafi dokonać w nas takich zniszczeń, że już się ich nie da naprawić. Czasami doświadczenia, które stają się naszym udziałem, nieodwracalnie wypalają swój ślad na duszy.

Dużym uproszczeniem jest przekonanie, że natury zmienić się nie da, ale środowisko owszem. Nie mniejszym spłyceniem jest twierdzenie, że wpływ środowiska to ta część nas, która pozostaje pod naszą kontrolą. Przecież dwuletnia dziewczynka nie ma szansy obronić się przed pobiciem, gwałtem czy zamknięciem w szafie. A trzylatek nie uchroni się sam przed utratą osoby, którą najbardziej kocha i potrzebuje. Tak wczesne doświadczenia pozostające poza kontrolą potrafią kształtować przyszłe emocje i odczucia z siłą nie mniejszą niż informacja zapisana w DNA.

Środowisko ma wielką moc.

Nie każdy, kto w dzieciństwie przeżył bądź przeżywał koszmar, będzie pokiereszowany w sposób nieodwracalny, jednak doświadczenie przemocy czy porzucenia może być przyczyną wielu zaburzeń. Nie każde dziecko, które straciło wcześnie rodziców, postrzega ich śmierć w kategoriach życiowej katastrofy, jednak u niektórych taka strata odciska swoje piętno na każdej przyszłej relacji. I choć zazwyczaj przyjmujemy, że trudne do zniwelowania są prawdziwie traumatyczne doświadczenia – przemocowy ojciec, załamanie psychiczne matki – w rzeczywistości znacznie mniej spektakularne przeżycia, takie jak nadmierna kontrola ojca czy obojętność matki, potrafią być nie mniej dotkliwe w skutkach i odbijające się na naszym życiu tak, że terapia może tylko zaleczyć rany, ale ich nie wyleczy.

Środowisko to naprawdę potężna siła.

Freud mawiał, że możemy zmienić samych siebie przez czynienie nieświadomego świadomym, przez uzmysłowienie sobie konfliktów, lęków i potrzeb, które pchają nas do robienia tego, co robimy. Wielkie przemiany zachodzące w następstwie psychoanalizy i terapii dowodzą, że to prawda, tyle że nie zawsze – czasami, choć znacznie lepiej radzimy sobie z bagażem życia, przecież nie jesteśmy w stanie się go pozbyć.

Mogłabym przeprowadzić błyskotliwą analizę zdarzeń z wczesnego dzieciństwa, które zmuszają mnie do tego, by nie tylko nie spóźniać się, ale zazwyczaj być przed czasem. Mój znajomy równie spektakularnie mógłby wskazać przeszłe doświadczenia, które stoją za jego wręcz przymusem pracy 75 do 80 godzin tygodniowo. Dzięki mojej z trudem wypracowanej zdolności wejrzenia w siebie nie zdarza mi się od lat (w każdym razie bardzo rzadko), bym fuczała na męża, gdy z powodu jego swobodniejszego podejścia do czasu jesteśmy spóźnieni o całe 10 sekund. Podobnie rzecz ma się ze wspomnianym znajomym: przepracował problem na tyle, że – przymuszony jakąś kwestią rodzinną – potrafi nieco odpuścić z pracą. Oboje rozumiemy, co stoi za przymusem takiego, a nie innego działania, dlatego potrafimy nieco wyluzować, jednak emocje pozostają niezmienione – serce wali w piersi (gdy ja się spóźniam, a on pracuje mniej) z mocą nie mniejszą niż w dzieciństwie, gdzie wszystko miało swój początek. To się nie zmieniło i prawdopodobnie nigdy nie zmieni.

Pomimo naszych wysiłków nie wszystko daje się naprawić.

Weźmy na przykład ludzi, którzy przechodzą przez życie w przekonaniu, że są w jakiś sposób skażeni, że nie są takimi dziećmi, jakich matka by pragnęła – stąd poczucie ułomności, którego późniejsze doświadczenia nie są w stanie rozwiać. Psychoanalityk Michael Balint ukuł cenny termin „wada zasadnicza”[50], pozwalający zrozumieć osoby, według których niepowodzenia doświadczane w dzieciństwie są „spuścizną wrodzonej ułomności (...) niepoddającej się ozdrowieńczej analizie”.

Pewne doświadczenia naznaczają nas na całe życie.

Taki pogląd ma swoich skrajnych wyznawców, którzy ignorują lub odrzucają rolę natury, argumentując, że człowiek rodzi się „białą kartą, którą życiowe doświadczenia zapisują bez żadnych ograniczeń”[51]. Według nich presja środowiska nas zniewala do tego stopnia, że „jesteśmy przez nie praktycznie zniewoleni”[52], co prowadzi do konkluzji, że życie nie jest naszą winą, tworem czy odpowiedzialnością.

Wyznawcy determinizmu środowiska, podobnie jak wyznawcy determinizmu biologii, przyjmują zasadniczo fatalistyczny punkt widzenia: pierwsi twierdzą, że jesteśmy więźniami dzieciństwa, drudzy – że więźniami genów.

Tak czy siak – jesteśmy więźniami.

Tak czy siak – determinują nas zdarzenia będące poza naszą kontrolą.

Determinują nas? Poza kontrolą? A gdzie w tym miejsce dla wolności człowieka? Dla wolnej woli?

Karol Darwin, który był przekonany, że to, co dziedziczymy, i środowisko razem determinują nasze odczucia, myśli i działania, wyznał w jednym z zapisków, że „ludzie wątpią w istnienie wolnej woli”[53]. Jeśli tak jest – wnioskował – to, co robimy, nie jest ani naszą zasługą, ani winą. Ten dość pesymistyczny pogląd wspierają dwie zasady psychoanalizy[54]: jedna zakłada, że wszystko, co robimy bądź myślimy, jest bezpośrednią konsekwencją przeszłych doświadczeń; druga, że zasadniczo powodowani jesteśmy pierwotnymi, instynktownymi potrzebami i nieświadomymi impulsami. Obie hołdują koncepcji determinizmu. Obie wskazują, że nasza wiara w wolną wolę to iluzja niemająca oparcia w rzeczywistości.

Są jednak filozofowie będący zwolennikami idei „miękkiego” determinizmu, który zakłada występowanie wolności w ramach determinizmu. Z tym poglądem zgadza się część psychoanalityków, między innymi Robert Waelder – jego zdaniem nasza przyszłość nie jest ustalona z góry; siły, które mają swój udział w kształtowaniu nas, są jedynie formą „nacisku”[55], a nie przeznaczeniem. Z kolei David Rapaport, który definiuje wolność jako „akceptację ograniczeń prawa”[56], twierdzi, że w ramach tych ograniczeń możemy dokonywać wolnych wyborów.

Choć pragniemy kontroli, pozostaje nam zadowolić jej okrojoną formą.

Jednakże dla większości z nas jest dość oczywiste, że poza dziećmi i osobami z zaburzeniami psychicznymi wszyscy – niezależnie od tego, czy mamy złe geny, czy złe doświadczenia z dzieciństwa – powinniśmy brać odpowiedzialność za swoje czyny. Nie wątpimy też, że choć takie „naciski”, jak wykorzystywanie seksualne czy znęcanie doświadczane w dzieciństwie, bądź genetyczne predyspozycje do impulsywnych zachowań bez wątpienia utrudniają właściwe postępowanie, musimy ponosić konsekwencje swoich działań. Mamy prawo do żalu i współczucia, że otrzymaliśmy trefną kartę od losu. Mamy prawo pytać, czy z tak znaczonymi kartami ktoś inny zagrałby lepiej. Jednak bez wątpienia rozsądnie i wartościowo[57] jest przyjąć, że odpowiadamy za wybory, których dokonujemy.

Dywagując na temat „doktryny konieczności”[58], filozof John Stuart Mill zauważył, że „charakter [człowieka] kształtują okoliczności; (...), jednak jedną z nich jest jego własne pragnienie ukształtowania go w taki, a nie inny sposób”. Pisał też, że jeśli mamy pragnienie formowania i zmieniania charakteru, „powinniśmy wiedzieć, że nic nie jest na tyle nieodwracalne, by nie mogło podlegać zmianom”.

Nie zawsze możemy zmieniać naturę czy środowisko, które mogą naznaczyć nas depresją, napadami paniki czy atakami wściekłości. Nie zawsze możemy kontrolować to, co czujemy. Jednak między odczuciami a działaniami leży przestrzeń wyboru, pozwalająca decydować, jak dane uczucia zamanifestujemy. Między odczuciami a działaniami jest miejsce na wolność, na kontrolę.

„Osobowość to nie jest coś, co można wyryć na belce”[59] – mówi Alice Flett Downing, wspominając własną metamorfozę. W wieku 19 lat „była na progu stania się kimś i wtedy doszło w niej do zmiany”.

Transformacja Alice miała swój początek pewnego letniego poranka w domu rodziców, gdy, obudziwszy się o dość wczesnej porze, spojrzała na sufit, „przez który przebiegało długie, zakrzywione pęknięcie przypominając garb wiedźmy... To pęknięcie było tam, odkąd pamiętam. To była pierwsza rzecz, którą zauważałam rano, i ostatnia, którą widziałam przed zaśnięciem. Mroczna inskrypcja na gipsowej płaszczyźnie, od której przechodziły mnie ciarki. Mój strach nie wynikał z tego, że pęknięcie kojarzyło mi się z czarną magią czy czymś takim... Nie, bałam się dlatego, że pęknięcie jest wieczne, niezmienne, zawsze obecne. Zdeterminowane, żeby mi towarzyszyć. Żeby być częścią mnie”.

Tego dnia Alice wydobyła z piwnicy drabinę, w kuchni znalazła szpatułkę, z szopy w ogrodzie przyniosła wiaderko z masą szpachlową i roztarła ją na pęknięciu, a gdy masa wyschła, papierem ściernym oszlifowała nierówności. Kilka godzin później pomalowała cały sufit, przed położeniem się do łóżka zdążyła nałożyć jeszcze jedną warstwę. Długo leżała w ciemności, czując, że ze szczęścia aż się jej kręci w głowie.

„W zaledwie jeden dzień odmieniłam swoje życie, a to znaczyło, że życie można zmienić. To odkrycie wcale nie domagało się żadnych interpretacji i objaśnień, żadnego analizowania – po prostu wniknęło do mojego krwiobiegu niczym narkotyk. Czułam jego moc, pulsowanie, czułam, jak mnie rozświetla. Tego ranka obudziłam się jak zwykle z poczuciem, że kieruje mną przeznaczenie, a zasypiałam porażona mocą mojej własnej woli”.

Isaiah Berlin, brytyjski historyk i filozof, twierdził, że jeśli nasza wiara w wolność jest iluzją, to jest to – jak to nazwał – „iluzja konieczna”[60]. Jego zdaniem prawdziwi ludzie w prawdziwym świecie nie zachowują się tak, jakby brakowało im wolnej woli. Ernst Lewy z kolei zwykł parafrazować słynną myśl Voltaire’a na temat Boga: „Gdyby wolnej woli i odpowiedzialności nie było, należałoby je wymyślić”[61].

Niezależnie od tego, czy wolna wola istnieje, czy jest tylko iluzją, musimy zachowywać się i być poddawani ocenie, tak jakbyśmy mieli władzę dokonywania wolnych wyborów. Przyjmując do wiadomości, że nasza kontrola jest bardzo niedoskonała, nie wolno nam zwalniać się z odpowiedzialności. I choć nie jesteśmy tak elastyczni, jakby się nam marzyło, choć może w powiedzeniu „Tylko niebo jest granicą” jest sporo przesady, ponieważ jest ona znacznie bliżej i choć nikt z nas nie jest w stanie uwolnić się od doświadczeń przeszłości i tego, co ma w genach – musimy żyć, jakbyśmy byli w pełni wolnymi ludźmi.

2

Smak kontroli

Nie ma choćby jednej cząstki doskonałości cechującej charakter człowieka, która nie byłaby zdecydowanie odpychająca dla nieucywilizowanych jeszcze poruszeń ludzkiej natury.

– John Stuart Mill[62]

Wszystkie przymioty, które nazywamy ludzkimi, wywodzą się z cechującej każdego człowieka możliwości przejmowania kontroli nad tym, co w nas instynktowne.

– Selma Fraiberg[63]

Aby żyć tak, jakbyśmy byli wolni, musimy nauczyć się szlifować nasze nieukształtowane, niewyrobione odczucia. Musimy lokować naszą wolę między pragnieniami a tym, co robimy. Jednak potrzeba czasu, by zaakceptować ten pozornie absurdalny pogląd, że samokontrola może być drogą do wolności, ponieważ pozwala nam stawać się nie tylko istotami bardziej cywilizowanymi, ale również zwiększa nasze kompetencje, co z kolei może prowadzić do skuteczniejszego okiełznywania siebie – oraz świata.

Dwuipółletnia Jan[64] z zacięciem bębniła łyżeczką o krzesełko, domagając się w ten sposób deseru. Zirytowana hałasem matka ruszyła w stronę piwnicy i znajdującej się tam zamrażarki, z której miała wyjąć porcję lodów dla córki, rzucając przez ramię irytacją: „Warto by się pouczyć cierpliwości”. Gdy wróciła do kuchni, zastała dziewczynkę w stanie przypominającym jakiś atak: jej buzia była cała czerwona, ciało sztywne, piąstki zaciśnięte, a oczy wpatrzone nieruchomo w jeden punkt. Jakby tego było mało, Jan zdawała się nie oddychać. Jej mama upuściła lody na podłogę i – krzycząc: „Co się dzieje?” – podbiegła do niej. W tym momencie dziewczynka rozluźniła dłonie, wzięła oddech i odpowiedziała: „Uczyłam się cierpliwości”.

Historia opowiadana przez niezrównaną psychoanalityczkę dziecięcą Selmę Fraibeg służy temu, by pokazać, jak niezwykle trudno jest dzieciom panować nad potrzebami i zachciankami. Mając przed oczami Jan, łatwiej nam pojąć ogrom wysiłku, jaki sami wkładaliśmy w pierwszych latach życia, żeby nauczyć się kontrolować, szlifować lub temperować nasze impulsy w powolnym procesie nabywania samokontroli.

Trudno się nauczyć cierpliwości. Trudno godzić się z tym, że nie możemy dostać tego, czego chcemy, wtedy, gdy tego chcemy. Trudno jest z własnej woli odmawiać sobie czegoś lub w najlepszym razie opóźniać wyczekiwany moment. Choć większość z nas, dorastając, nabywa sporo umiejętności samokontroli, na świat przychodzimy z potrzebą przede wszystkim zaspokajania naszych potrzeb i życzeń, a osoby mające nad nami przewagę (głównie rodzice) zdecydowanie zbyt wcześnie nie tylko ograniczają nam przyjemności, ale oczekują, że sami będziemy się ograniczać.

Mówią nam, żebyśmy przestali krzyczeć, choć musimy zjeść deser ZARAZ NATYCHMIAST. Nie pozwalają nam dotykać intymnych miejsc. Każą nam zrezygnować z frajdy z wkładania palców do kontaktów, emocji związanych z patroszeniem pluszowego misia, ulgi przynoszonej przez uleganie wołaniom natury, kiedy i gdzie chcemy, satysfakcji z bynajmniej nie pieszczotliwego szczypania niedawno urodzonej siostrzyczki w ramię. Jesteśmy zlepkiem nakazów – Jeść! Eksplorować! Wydalać! Wyeliminować tego bachora! – ale ci ludzie, którzy mają władzę, wchodzą nam w drogę. Ograniczenia, które na nas nakładają i każą nam sobie nakładać, pozwalają wstępnie odczuć posmak kontroli.

Kilkanaście lat temu pewien niemiecki pedagog o nazwisku Sulzer zachęcał rodziców, by uczyli swoje dzieci kontroli „od pierwszych miesięcy życia za pomocą reprymend i kija”[65]. Ostrzegał, że upór i niegodziwość objawiają się już w pierwszym roku życia. Gdy dzieci:

widzą coś, czego chcą, ale nie mogą mieć; (...) wpadają w złość, zaczynają płakać i wierzgać. Lub gdy dostaną coś, co nie sprawia im przyjemności, odrzucają to z rozmachem i wybuchają płaczem. (...) W momencie, gdy u dziecka ujawnią się takie zachowania, najwyższy czas stawić opór złu, żeby w dziecku nie zdążyło się zakorzenić poprzez nawyk i żeby nie zdążyło się ono całkowicie zdeprawować[66].

Sulzer twierdził, że w drugim i trzecim roku życia dziecka rodzice muszą całkowicie skupić się na wpajaniu mu „bezwzględnego posłuszeństwa”[67], co – jak przyznawał – może być trudne do osiągnięcia, ponieważ „dla dziecięcej duszy to całkiem naturalne, że pragnie własnej woli”[68]. Mimo to podkreślał:

Kluczową kwestią jest pokazywać im słowem i uczynkiem, że muszą ulegać woli rodziców. (...) Jedną z korzyści płynących z wczesnego wieku dzieci jest to, że można stosować przemoc i przymus (...). Jeśli ich wolę uda się wtedy złamać, nie będą pamiętać, że kiedyś miały własną wolę[69].

Choć „siły” i „kija” dziś w wychowywaniu dzieci się nie zaleca, przemoc fizyczna wobec nich wciąż jest wszechobecna – wymownie świadczą o tym liczne nagłówki wiadomości. Powszechna jest też przemoc psychiczna, wcale nie mniej represyjna, która przez zastraszanie, poniżanie i manipulację zmusza dziecko do posłuszeństwa. Ale nawet najczulsi i najbardziej oddani rodzice zaczynają sprzeciwiać się naszej woli, gdy zbliżamy się do końca pierwszego roku życia, i zamiast skupiać się przede wszystkim na zapewnianiu opieki, zaczynają manifestować irytującą potrzebę dyscyplinowania nas. Jeśli trafili nam się wystarczająco dobrzy rodzice, będą rozumieli, że nasza zdolność do samokontroli jest jeszcze mało wydajna i zawodna, a o dyscyplinowaniu będą się uczyć nie od pana Sulzera, a od Selmy Fraiberg:

W miarę możliwości zaspokajamy wszystkie potrzeby niemowlęcia, ponieważ jest ono całkowicie zależne od nas i nie ma żadnych narzędzi kontroli swoich pragnień. Jednak z czasem, gdy dziecko rozwija narzędzia fizyczne i psychiczne, coraz bardziej jest w stanie panować nad potrzebami ciała i kontrolować impulsy. Wraz ze stopniowym ujawnianiem się jego gotowości do samokontroli podnosimy poprzeczkę naszych oczekiwań i dostosowujemy metody[70].

Rodzice zaczynają narzucać nam ich własne standardy tego, co dobre i złe, co słuszne i co niewłaściwe. Musimy konfrontować się z licznymi „nie” i być może nie mniej licznymi „tak”. Nasz wstyd i „poczucie winy”[71], gdy łamiemy ich „nie” oraz duma, gdy podążamy za „tak”, pomagają kłaść fundamenty pod to, co z czasem wykształci się w superego – nasze sumienie.

Sumienie zostało opisane jako zakorzenienie się rodziców w naszych umysłach, przejęcie ich moralnych zakazów i ich ideałów. Według innej definicji to siła, która powstrzymuje nas od czynienia złego. Klasyczna psychoanaliza wskazuje[72], że sumienie rozwija się mniej więcej w wieku pięciu, sześciu lat i że dopiero wtedy – gdy zaczynamy wyznaczać sobie granice powodowani strachem przed naszym wewnętrznym sędzią – możemy być postrzegani jako istoty zdolne do odczuwania winy. Jednak czasami coś, co bardzo przypomina poczucie winny, pojawia się u nas w znacznie wcześniejszym wieku, choć być może jedynie czujemy się winni, ponieważ zostaliśmy przyłapani. Najnowsze badania wskazują[73], że rodzicielskie „nie” i „tak” zaczynają się zakorzeniać, stawać częścią nas mniej więcej w drugim roku życia.

Osiemnastomiesięczna dziewczynka[74] siedzi niedaleko odtwarzacza wideo, ale – powtarzając w kółko „nie, nie, nie” – nie dotyka go. Inna młoda dama wpatruje się w zakazany przedmiot leżący na stole, wyciąga rączkę, po czym cofa ją i z uśmiechem dumy na buzi, że jednak po niego nie sięgnęła, idzie dalej. W obu przypadkach w pomieszczeniu obecne są osoby dorosłe, jednak trzydziestomiesięczna Julia jest całkiem sama i wyraźnie rozdarta pomiędzy przemożną chęcią pobawienia się jajkami a świadomością, że to zakazane. Okazuje się jednak, że będąc między młotem a kowadłem – własnymi pragnieniami a zasadami ustalonymi przez mamę – można wpaść na oryginalne rozwiązanie: Julia bierze po kolei jajka i, upuszczając je, za każdym razem sama się karci: „nie, nie, nie”, mówi głośno, „nie wolno”.

To oczywiste, że obecność kogoś dorosłego jest potrzebna, żeby pomóc dzieciom opanować sztukę powstrzymywania się od robienia czegoś, na co mają wielką ochotę. Jasne jest też, że zasady już obecne w ich główkach nie są tak naprawdę ich zasadami. Jednak w końcu, lawirując pomiędzy różnymi zakresami miłości i lęku, nauczą się – podobnie jak my wszyscy – przyjmować zasady jako swoje i mimo braku osób trzecich obok będą potrafiły zaprzęgać do pracy wewnętrzną kontrolę charakteryzującą tę wielką siłę zwaną sumieniem.

Sumienie wymusza pewne standardy i ograniczenia – teraz już nasze standardy i ograniczenia – za pomocą poczucia winy, którego doświadczamy, gdy zrobimy coś niewłaściwego lub złego. Z tego względu, żeby uchronić się przed tym przykrym poczuciem, przede wszystkim staramy się unikać wywołujących je działań – innymi słowy stosujemy samokontrolę. Kontrolujemy nasze pragnienie zdobycia tego, czego chcemy, i zniszczenia tego, czego nie możemy znieść, przytłumiając je i wyrzucając poza świadomość. Albo szukamy czegoś w zamian. Albo skoro nie możemy mieć pełnego talerza, zadowalamy się łyżką. A czasami stosujemy reakcję upozorowaną – chowamy głęboko niechciany impuls i twierdzimy, że odczuwamy coś zupełnie mu przeciwnego – choć prawdę mówiąc, jak pokazuje poniższa dziecięca rymowanka, nasze głęboko zakopane pragnienia być może wcale nie są zakopane tak głęboko, jak byśmy chcieli.

Całym sercem kocham moją siostrzyczkę małą.

Nie pozwoliłbym, żeby ją duże zwierzę zabrało.

Nigdy nie wypchnąłbym jej na dwór, gdy mocno śnieży

I przypadkiem zapomniał, że gdzieś tam leży.

Nie dałbym jej nigdy spuścić w toalecie,

Ani głową na podłogę z wysokości zlecieć.

Pragnę tylko wiedzieć, czy gdyby w przepaści skoczyła

przypadkiem,

Moglibyśmy zamiast dziecka kupić pieska w łatki[75].

Wypieranie, zastępowanie, reakcja upozorowana i inne strategie pomagają nam powstrzymywać się od zachowań, które mogą być krzywdzące dla innych lub dla nas samych. Jednocześnie, ucząc się czekania, temperujemy naszą naturalną skłonność do „niepohamowanego podążania za natychmiastową przyjemnością”[76]. To ważne, ponieważ kontrola nad sobą jest niemożliwa bez umiejętności odraczania zaspokojenia i satysfakcji, bez odrobiny cierpliwości.

Dlatego widok siebie w hotelowym lustrze tuż po rozmowie z recepcjonistą, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że nabiegła krwią twarz, spięte ciało, zaciśnięte pięści, nieruchome spojrzenie i brak oddechu to nie objawy jakiegoś ataku, ale reakcja na informację, że pokój nie będzie gotowy przed czwartą, może podziałać naprawdę otrzeźwiająco.

Kilka zapisków z Nowego Jorku[77]:

25 grudnia: Mężczyzna z mercedesa wyciągnął broń i strzelił w twarz kierowcy chevroleta, ponieważ ten zajechał mu drogę na jednym z pasów Triborough Bridge.

9 grudnia: Mężczyzna śmiertelnie postrzelił pracownika sklepu i wypożyczalni wideo po tym, jak pracownik odmówił zwrotu „połkniętej” przez automat telefoniczny ćwierćdolarówki napastnika.

24 sierpnia: Dwoje nastolatków zabiło właściciela cukierni na Brooklynie, ponieważ ten twierdził, że nie zapłacili za butelkę napoju.

8 kwietnia: Mężczyzna jadący Crown Heights zastrzelił kierowcę szkolnego autobusu, ponieważ ten zdaniem napastnika zbyt długo pomagał się dzieciom usadowić.

25 marca: Nastolatek zastrzelił właściciela sklepiku na Brooklynie, ponieważ był rozczarowany kanapką z serem i szynką, którą otrzymał.

7 stycznia: Właściciel delikatesów z Bronxu postrzelił jednego nastolatka w pośladek i zastrzelił drugiego, ponieważ chłopcy mieli pretensje, że zbyt długo czekają na zamówienie.

Kilka zapisków z innych miejsc[78]:

Boston: Dyrektor agencji ubezpieczeniowej został oskarżony o zabójstwo – wyrwał żonie serce i płuca i nadział je na kołek po tym, jak żona złajała go za rozgotowanie makaronu.

Chicago: Dwaj chłopcy (...) zabili pięciolatka, wyrzucając go z okna mieszkania na czternastym piętrze, ponieważ ten nie zgodził się ukraść dla nich cukierki.

Sztokholm: Mężczyzna został oskarżony o zabójstwo żony, ponieważ kobieta odkurzała mieszkanie i hałas zakłócał mu oglądanie telewizji.

Honolulu: Mężczyzna uczęszczający na kurs kontroli gniewu został pobity na śmierć przez swojego opiekuna.

Takie historie, pokazujące, jak trudna bywa samokontrola, działają nie tylko otrzeźwiająco, ale wręcz mrożąco.

Jednak kontrola nie ogranicza się tylko do mówienia sobie „nie”, do stawiania zakazów. Kontrola to nie tylko hamowanie, ale również panowanie. Kontrola to skuteczne działanie, dające poczucie niesamowitego zadowolenia z bycia osobą u steru samego siebie, która również uczy się manipulować środowiskiem.

Od chwili, gdy pojawiamy się na świecie[79], aktywnie wpływamy na środowisko przez to, co robimy i czego nie robimy – zamykając oczy przed zbyt jaskrawym światłem lub podążając wzrokiem za jakimś intrygującym przedmiotem albo odwracając głowę od nadmiernego hałasu. Naszym pierwszym życiowym zadaniem jest przejęcie kontroli nad własną motoryką i sterowalną częścią układu autonomicznego, co pozwala nam poświęcać więcej uwagi zachwytom i gruchaniom tej osoby, która nas tuli. Przez kształtującą się umiejętność reagowania na tę osobę, skłaniania jej do kolejnych reakcji i czerpania z tego, co uzyskaliśmy, odkrywamy satysfakcję z kontrolowania naszego emocjonalnego środowiska.

– Czasami chcę, żeby mnie łaskotać albo potrząsać, albo głaskać, albo klepać, żebym odbeknął, albo kołysać – mówi maleńki bohater uroczej książki dla dzieci autorstwa Amy Schwartz. – A czasami chcę, żeby mnie nosić w nosidełku albo w chuście, wieźć w wózku albo bujać na huśtawce (...). A czasami po prostu chcę, żeby mnie zostawić samego[80].

Szybko uczymy się, jak informować otoczenie o naszych życzeniach.

Ten proces uczenia się zaczyna się podczas pierwszych interakcji z mamą, gdy razem – praktykując pełną niuansów sztukę kompromisu – budujemy satysfakcjonująco zgraną relację. Trzymanie na rękach, kołysanie, karmienie, uspokajanie, pobudzanie i zaspokajanie służą mamie do przystosowywania się do naszego rytmu i naszych potrzeb; z kolei my, mając do dyspozycji paletę wierzgnięć, gruchań, uśmiechów i innych środków pozwalających wyrazić zadowolenie, dajemy jej do zrozumienia, że dobrze sobie z nami radzi.

Oczywiście nasze mamy – jak większość mam – są wyposażone w narzędzia potrzebne do odbioru naszych komunikatów i w każdej chwili gotowe do reagowania na nie, a z upływem czasu są coraz lepiej do nas dostrojone: nazywając rzeczy po imieniu – po prostu zakochują się w nas bez pamięci. Uczucia powodujące nimi są tak głębokie, że – przynajmniej w większości przypadków – mamy stają się wyczulone na nawet najmniejszy biegnący od nas sygnał. Z drugiej strony ojców, nie mniej zwariowanych na naszym punkcie, też możemy nauczyć, by na nasze potrzeby reagowali adekwatnie, by – kierowani coraz sprawniej działającą empatią – właściwie odczytywali mowę naszych ciał. Zdaniem psychoanalityka Stanleya Catha już w bardzo młodym wieku wiemy, jak przekazywać wiadomości, bazując na całkiem bogatym repertuarze, aby „uzyskać kompetentną, pełną miłości opiekę nie tylko od kobiet, ale i od mężczyzn”[81].

Jeśli nasza potrzeba opieki jest przez rodziców zaspokajana w należytym stopniu, rozwijamy w sobie – i oni, i my – poczucie osobistej sprawczości[82], poczucie, że mamy moc, by coś działo się po naszej myśli. Nasze najwcześniejsze odczucia panowania nad sytuacją są wyrażane przez pewną siebie postawę ciała, mówiącą nam – i to na długo zanim zdobędziemy umiejętność formułowania takich myśli i ubierania je w słowa – że „jestem maleńkim dzieckiem, ale już wiem, jak dostać to, czego chcę”[83].

„Ludzkie niemowlęta – pisze psycholog Martin Seligman – na początku są dużo bardziej bezradne niż niemowlęta innych gatunków. W ciągu kolejnych 10, 20 lat niektóre nabierają przekonania o panowaniu nad otoczeniem, inne rozwijają w sobie dojmujące poczucie bezradności”[84]. Jego zdaniem to, do której kategorii się przypiszemy, zależy od osobistych historii oraz od tego, jak wcześnie, jak często i z jaką intensywnością doświadczaliśmy zarówno poczucia niemocy, jak i skuteczności. Seligman przekonuje też, że brak dającej stabilność i równowagę obecności matki jest szczególnie ważnym źródłem głębokiego i nieustająco potwierdzanego poczucia bezradności[85].

Bez obecności matki nie ma prawdziwej synchronizacji, nie ma relacji opartej na wzajemnych ustępstwach. Nie ma nikogo, kto należycie reagowałby na nasze grymasy, uśmiechy i ruchy; nikogo, kto dawałby nam do zrozumienia, że to, co robimy, ma znaczenie i wpływa na wszystko, co się wokół dzieje. Seligman jest przekonany, że niemowlę pozbawione matki w sensie fizycznym lub emocjonalnym (nawet przy jej fizycznej obecności) cierpi nie tylko na brak miłości, ale również na „szczególnie istotny brak kontroli”.

Czasem próby dostrojenia się zawodzą, ponieważ rodzice nie postrzegają nas takimi, jakimi jesteśmy, tylko przykładają do nas pewną kalkę, którą Selma Fraiberg nazwała „duchem w pokoju dziecinnym”[86] – duchem przeszłych relacji, stojącym pomiędzy nimi a nami i uniemożliwiającym im poznanie nas. Dość często zdarza się, że rodzice dostrzegają w nas pewne pozytywne cechy, które sobie cenią, ponieważ – świadomie lub nie – są one mocno powiązane z wcześniejszymi relacjami. Jednak czasami te cechy stoją w sprzeczności z naszą prawdziwą naturą, co może działać wręcz destrukcyjnie.

Bywamy więc postrzegani jako osoby ze skłonnością do tyranizowania (bo brat mamy pomiatał nią w dzieciństwie), słabego zdrowia (bo wujek zmarł na raka) albo samolubne i krytykujące (bo babcia od strony mamy taka była). Bywa i tak, że przypina się nam łatkę złych, ponieważ przykładany do nas duch będący projekcją mamy jest odbiciem jej samej postrzeganej jako „wredna mała smarkula”[87]...

Jeśli jako niemowlęta jesteśmy tak szufladkowani, stajemy się odbiorcami emocji wzbudzanych przez wspomniane duchy – niechęci („Myśli, że jestem jego niewolnikiem”), lęków („Umrze, jeśli nie będzie jadł”) bądź poczucia odrzucenia („Patrzy na mnie, jakby mnie nie znosiła”). Stosowane przez nas sposoby wyrażania potrzeb są często przeoczane lub niewłaściwie interpretowane, dlatego i w tym przypadku staniemy się ofiarami szczególnie istotnego braku kontroli.

Są też takie dzieci, jak Monica, która urodziła się z poważną wadą układu trawiennego, co matkę wpędziło w takie przygnębienie, że nie była w stanie właściwie reagować na potrzeby córki. Jak przedstawia to Winifred Gallagher w książce I.D., dziewczyna „nie była w stanie wytworzyć więzi[88] między wysiłkiem potrzebnym, by coś uzyskać, a przyjemnością uzyskania tego”. Jako niemowlę Monica stara się przyciągać uwagę, jednak nawet płacz i krzyki nie przynoszą efektów. W ten sposób dziewczynka od pierwszych miesięcy życia uczy się, że próby pozyskania tego, czego chce i potrzebuje, nie przynoszą rezultatów. Nie dowiedziała się, że upór się może opłacać, dlatego brakowało jej poczucia skuteczności, co w późniejszych latach życia wyrażało się przez „pewną inercję (...). Zamiast wpływania na okoliczności, raczej dawała się im nieść” – wyjaśnia Winifred Gallagher. Monica też doświadczyła szczególnie istotnego braku kontroli.

Bez matki wchodzącej w należytą interakcję możemy wykształcić w sobie przekonanie, że podejmowanie działania jest bezcelowe, że nie mamy wpływu na wydarzenia, że jesteśmy bezradni. Bez takiej matki związek mający być płaszczyzną do budowania kompetencji jest upośledzony. Uderzający jest kontrast między taką relacją a zdrową synchronizacją, w której uczymy się, że potrafimy być skuteczni i otrzymywać, czego nam trzeba, co daje satysfakcjonujące i budzące zaufanie poczucie spokoju i zadowolenia.

Na to zaufanie – „podstawowe zaufanie”[89], jak nazwał je psychoanalityk Erik Erikson w swoich rozważaniach na temat „ośmiu stadiów rozwoju człowieka” – składają się zarówno ufność pokładana w mamie, jak i pewność, „że można zaufać samemu sobie”. Erikson wiązał podstawowe zaufanie z nadzieją, a nadzieję z dwoma rodzajami wiary, dzięki którym angażujemy się w świat. Jedna to wiara „w dobro sił wszechświata”, a druga „w to, że potrzeba działań, dążenia do czegoś jest słuszna i dobra”.

Do drugiego miesiąca życia nasze skuteczne dążenia do kontrolowania w jakimś zakresie środowiska nie tylko nas niezmiernie cieszą, ale coraz sprawniej to manifestujemy. W eksperymencie obejmującym trzy grupy[90] ośmiotygodniowych dzieci każde z nich zaopatrzono w specjalną dmuchaną poduszkę, która reagowała na nacisk główki przełączeniem na specjalny tryb. W pierwszej grupie – nazwijmy ją grupą A – za każdym razem, gdy na poduszkę wywierany był nacisk, na kilka sekund uruchamiała się wisząca nad łóżeczkiem karuzela z kolorowymi balonikami. W grupie B karuzela również się obracała, jednak nie było to uzależnione on ruchów dziecka. W grupie C balony pozostawały nieruchome.

Maluchy z grupy A, nauczywszy się, że mogą kontrolować karuzelę, demonstrowały nabytą wiedzę, znacząco zwiększając liczbę naciśnięć na poduszkę. W dwóch pozostałych grupach takich zachowań nie zauważono. Dodatkowo dzieci z grupy A jako jedyne po trzech, czterech dniach trwania eksperymentu uśmiechały się i gaworzyły – wszystkie bez wyjątku.

Kontrola nad otoczeniem bez wątpienia jest źródłem przyjemności, dlatego z rosnącą stanowczością i niesamowitą determinacją w pierwszym roku życia czynimy starania, by poszerzać i ugruntować zakres kontroli.

To nie zawsze przychodzi łatwo.

Przyjrzyjmy się pewnemu dziecku[91], które – podpierając się na rączkach i kolanach – próbuje wstać. Podnosi się i przewraca, podnosi i przewraca, nieprzerwanie raz za razem. Wyczerpane ciągłymi staraniami w końcu klapie na ziemię i, ssąc kciuk, co bez wątpienia przynosi mu pociechę i ulgę, odzyskuje siły, by po chwili ponownie podjąć próby uniesienia się. I w końcu – po 35 minutach! – odnosi sukces.

Wielu psychologów, obserwując tak wczesne, jakże zaangażowane – a także przynoszące mnóstwo satysfakcji – poszerzanie zakresu kontroli, uznaje, że to przykład zapału (czy instynktu bądź motywacji), który musi mieć fundamentalne znaczenie dla ludzkiej natury. Nadają mu różne nazwy: „pęd do eksploracji”[92], „potrzeba aktywności”[93], „potrzeba manipulacji”[94], „instynkt kontroli”[95], „wola podboju”[96], „walka o przewagę”[97], „przyjemność z działania”[98] lub – to termin ukuty przez psychologa rozwoju Roberta White’a – „pęd ku kompetencji”[99].

White przekonuje, że pęd ku kompetencji jest „bezpośredni, wybiórczy i niezmienny”[100] oraz że „odpowiada na wrodzone potrzeby wchodzenia w interakcje z otoczeniem”. Jaki jest cel takich interakcji? White uważa, że celem – czy nagrodą – jest poczucie wpływu, „poczucie skuteczności”[101] – emocja, w której zawiera się „kwestia mistrzostwa, siły i kontroli”[102].

Nie można też zapominać o dumie i radości płynącej ze świadomości, że możemy coś zrobić i że już to robiliśmy.

Wielokrotnie, kiedy obserwowałam swoich trzech synów (gdy byli jeszcze dziećmi), jak krok po kroku dokonywali niesamowitych (dla nich) osiągnięć, co manifestowało się buźkami uśmiechniętymi od ucha do ucha, rozświetlonym spojrzeniem i całą gamą różnych zachowań, niemal słyszałam, co by mówili, gdyby potrafili mówić:

– Walę dwoma klockami w siebie nawzajem. Jestem super, co?

– Właśnie wymyśliłem, jak wspinać się na schody. Prawdziwy ze mnie geniusz!

– Wkładam piłkę do pudełka i wyciągam, wkładam i wyciągam. Jestem niesamowity!

Psychoanalityk Ives Hendrick zauważa, że ten „instynkt kontroli”[103]