Linia Maginota - Maksym Aleksandrowicz - ebook + audiobook + książka

Linia Maginota ebook i audiobook

Maksym Aleksandrowicz

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Komu zależy na destabilizacji polskiej gospodarki? Czy kryzysy, które dotykają nasz kraj są wynikiem wad tkwiących w nas samych? Może to seria przypadków, efekt działania sił chaosu, wkradającego się we wszystkie tworzone przez ludzi struktury? A jeśli ktoś, ukryty na zapleczu wszystkich ważnych wydarzeń gospodarczych, obserwuje nas uważnie i pociąga za odpowiednie sznurki?

Te pytania wkrótce pojawią się w głowach trójki budowlańców, którzy przyjęli niewłaściwe zlecenie w niewłaściwym czasie… Ich życie w jednym z małych, pogrążonych w marazmie miast na Dolnym Śląsku zmieni się z dnia na dzień, a niebezpieczeństwo, grożące im ze strony gotowych na wszystko przestępców, zmusi do podjęcia radykalnych kroków. Kto w ostatecznym rozliczeniu okaże się wrogiem, a kto sprzymierzeńcem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,0 (6 ocen)
0
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Zbigniew podniósł kołnierz brudnego płaszcza. Zima była już tylko dalekim wspomnieniem, jednak przypuszczała czasem desperackie ataki, takie jak trzymający od kilku dni przymrozek. Do upragnionej pory, kiedy o tak późnej godzinie mógłby chodzić lżej ubrany, było jeszcze dość daleko. W nocy wciąż bywało bardzo zimno, ale udało mu się przetrwać najniższe temperatury i wiedział już, że teraz będzie z górki. Jakoś dociągnie do końca tego roku. Jego plany rzadko obejmowały szersze ramy czasowe.

Rzucił okiem przez witrynę osiedlowego dyskontu i szacował swoje szanse na uzbieranie całej potrzebnej kwoty na bazie tego źródełka. Sytuacja przedstawiała się nieszczególnie dobrze. Zbliżała się godzina zamknięcia sklepu, w środku zostało niewielu kupujących. Skoncentrował się na analizie mijających go twarzy. Był w tym coraz lepszy. Matka z dwójką dzieci, nie warto nawet próbować. Grupa młodych dziewczyn. Czasem się udaje, ale istniało ryzyko posądzenia o próbę napaści seksualnej. Już to przeżywał. Dalej… Jakiś gość w ciuchach roboczych.

Szanse pół na pół, ocenił odruchowo Zbigniew.

– Przepraszam, mogę o coś… – zaczął natychmiast po nawiązaniu trwającego ułamek sekundy kontaktu wzrokowego.

– Spierdalaj, Rumunie – warknął robotnik i minął go bez zwalniania kroku, poprawiając ściągnięte gumką, długie włosy.

– Miłego wieczoru, kierowniku, co złego to nie ja – tłumaczył się do pleców odchodzącego Zbigniew, obrzucając go jednak w myślach najgorszymi inwektywami.

Z naprzeciwka szedł młody mężczyzna z rzadką brodą. Głowę miał pochyloną, a skrytą w półmroku nadchodzącego wieczora twarz oświetlało blade światło wyświetlacza telefonu. Zbigniew zrobił skruszoną minę. Głowę pochylił w przód i lekko w bok, przygarbił plecy. Niepewnie wystąpił krok naprzód.

– Przepraszam bardzo, nie poratowałby pan może drobniakiem? Brakuje mi do bułki.

Chłopak zerknął na niego i wrócił spojrzeniem do ekranu komórki. Przeszukał wolną ręką kieszeń ciasnych spodni i wyciągnął ku niemu pięćdziesięciogroszówkę.

– Jasne, proszę.

– Dziękuję serdecznie. Miłego wieczoru!

Na takich zawsze można liczyć, pomyślał Zbigniew. Suwają paluchami po tych ekranikach i świata nie widzą. Pozostali klienci w sklepie nie rokowali wystarczających nadziei.

Do najbliższej z kilku galerii handlowych w mieście miał około piętnastu minut marszu. Zapiął ostatni guzik płaszcza i ruszył w tamtym kierunku. Wiedział, że wygląda lepiej niż ewentualni konkurenci. Kilka dni temu wykąpał się i ogolił, a tych parchatych, schroniskowych szmaciarzy, którzy zawsze stali pod głównym wejściem, każdy obchodził szerokim łukiem, żeby nie czuć smrodu. Czasem miewał zatargi w tamtym rejonie, ale w oczach weteranów ulicy wciąż zaliczał się do młodzieży i był w całkiem dobrej formie fizycznej, więc do tej pory jakoś sobie radził. Wszystko zależało od tego, ilu ich tam dzisiaj będzie. Może spotka kogoś znajomego, z kim można połączyć siły? Wtedy oczyszczą sobie jedno wejście z konkurencji i w mig zarobią potrzebną sumę pieniędzy. Pod galerią zawsze sprzyja szczęście. Zupełnie jakby blask bijący z tej świątyni sukcesu w jakimś stopniu oświetlał także tych, którzy nie mają tam wstępu.

Szedł szybko, mijając kolejne kwartały wysokich, poniemieckich kamienic. Zbliżał się do czterdziestki, chociaż wyglądał na więcej. Ćwierć wieku przyjaźni z alkoholem niemal całkowicie pozbawiło go uzębienia. Coś tam jeszcze się ostało, niemniej jednak w kwestiach kulinarnych od dawna preferował zupy i miękki chleb z pasztetem. Buty, za duże o przeszło dwa numery, lekko ocierały piętę. Lepiej za duże niż za małe, myślał, przymierzając je kilka tygodni temu pod zdewastowanym kontenerem z odzieżą dla potrzebujących. Starał się jednak unikać dłuższych marszów.

Zbigniew dotarł na miejsce szybciej, niż zakładał. Światła neonów na wysokiej ścianie frontowej galerii prezentowały się imponująco, jak zawsze. Kilka razy nawet był w środku, ale zawsze kończyło się to stanowczym wyproszeniem przez ochronę obiektu. Nawet kiedy był świeżo wykąpany. Po prostu nie wyglądał na zwyczajnego klienta i zwracał na siebie uwagę. Zresztą oprócz kibli nie było tam nic, co mogłoby go interesować. Półki pełne przedmiotów z całkiem innego, obcego mu świata i jeden o wiele zbyt drogi spożywczak. Mimo że wychodzący z galerii ludzie tłumaczyli się często używaniem plastikowych kart, a nie gotówki, zbieranie szło tu zazwyczaj sprawnie.

Z odległości kilkudziesięciu metrów zlustrował główne wejście i ujrzał coś, co pozbawiło go nadziei. Jaskółę wypuścili już ze schowka. Razem ze swoimi koleżkami stali przy głównym wejściu i okazjonalnie nagabywali kogoś o drobne. Zbigniew sypnął kiedyś Jaskółę na psach. Chodziło o jakiś drobiazg, ale od tego czasu unikał jak ognia zarówno jego samego, jak i jego popleczników. Wiedział aż za dobrze, jak skończyłoby się dla niego takie spotkanie, ale liczył, że narwany Jaskóła w pudle coś przeskrobie i posiedzi dłużej, więc może trochę ochłonie. Kurwa…

Załamany, ruszył w kierunku swojego, oddalonego o dobre pół godziny drogi piechotą, mieszkania. Wiedział już, że do zamknięcia tanich sklepów nie naskłada nawet na butelkę nalewki. Mniejsza ilość nie wchodziła w grę. Gorączkowo poszukiwał rozwiązań. Od wczorajszego wieczora nic nie pił. Jeśli sytuacja się nie zmieni, będzie to oznaczało ciężką noc. Da radę, ale następnego dnia rano musi być pierwszym klientem i osuszyć wypełnioną różowawym płynem szklaną butelkę właściwie tuż po odejściu od kasy. Po prostu musi. A to znaczy, że jeszcze dzisiaj powinien zorganizować sobie brakujące niecałe dwa złote.

Mijając mały sklepik, spontanicznie zaczepił wychodzącą z niego starszą kobietę. Doświadczenie podpowiedziało mu, jaki początek rozmowy zadziała najskuteczniej.

– Szczęść Boże szanownej pani. Nie została może złotóweczka po zakupach?

Kobieta zatrzymała się i ściskając sporych rozmiarów torebkę w obu dłoniach, zlustrowała go wzrokiem.

– Nie wstyd panu? Jak pan śmiesz się imieniem boskim posługiwać, ha? Młody, mógłby pracować, ale mu tylko wódka w głowie! Znam takich! Wiesz pan, ile ja mam emerytury?

Co za stara szmata, przeszło przez myśl Zbigniewowi. Zmusił się jednak do udawanego oburzenia. Jeszcze nie wszystko stracone.

– Proszę pani, ale ja na jedzenie potrzebuję. A pracę mam, oddam pani pieniądze, przysięgam. Jutro mam dostać. Szef nie płaci.

– Przestań mi tu pan łgać. Widać po twarzy, żeś cham i motłoch. – Miała charakterystyczny, przesiedleńczy akcent, przez co w uszach Zbigniewa zabrzmiało coś na kształt „lgać” i „motloch”. Zasrana kresowa czy inna ruska, pomyślał z pogardą.

Srebrna toyota minęła ich i pojechała w dół jednokierunkowej uliczki, przy której był sklepik. Stanęła na czerwonym świetle, nieco dalej. Zbigniew rozejrzał się dookoła. Nie było tu ani kamer monitoringu miejskiego, ani żadnych świadków. Zresztą nawet gdyby kamera była gdzieś w okolicy, to z doświadczenia wiedział, że przy tym świetle nic się nie nagra. Raz już się wywinął.

Uliczka tonęła w ciemności rozproszonej jedynie słabym, bladożółtym blaskiem ulicznych latarni. Kobiecina na pewno nie ma już sokolego wzroku i ledwo go widzi. Krótką chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, po czym mocno pchnął niższą od siebie o dwie głowy ofiarę, jednocześnie wyrywając jej torebkę, po czym rzucił się biegiem przez ulicę. Starsza pani upadła, uderzając plecami o okalający wejście do kamienicy betonowy murek. Pozbawiło ją to tchu na dość długo. W tym czasie Zbigniew zdążył przebiec na drugą stronę ulicy i wspiąć się prawie na samą górę zakrzewionej skarpy po przeciwnej stronie drogi. Dopiero wówczas za jego plecami rozległ się wzywający pomocy krzyk. Gdy dotarł na górę i przeskoczył przez oddzielającą skarpę od chodnika niską barierkę, puścił się sprintem wzdłuż znajdującej się na szczycie wzniesienia ulicy. Na szczęście była teraz opustoszała, a po obydwu stronach na przestrzeni kilkuset metrów rosły tylko wysokie krzewy i topole. Zanim dotarł do najbliższych zabudowań, rozejrzał się ostrożnie, po czym w świetle ulicznej latarni przetrząsnął zawartość torebki. Z dużej portmonetki wysypał wszystkie drobne, na oko kilkanaście złotych. W przegródce na banknoty znalazł jeszcze dziesięciozłotówkę. Poza tym nic godnego uwagi. Wpakował zdobycz do obszernej kieszeni płaszcza, a pozostałe przedmioty rzucił jak najdalej w gęste, przydrożne zarośla. Przebiegł truchtem kwartał domków jednorodzinnych, w którym właśnie się znajdował, i skierował się w stronę swojego lokum. Otarta pięta dawała mu się mocno we znaki, ale nie miało to teraz znaczenia. Zadziwiała go jego słaba kondycja, chociaż właściwie nie palił dużo. Ból w prawym boku, powyżej brzucha, dokuczał mu od jakiegoś czasu. Teraz, przy wysiłku, lekko się nasilił. Ani chybi to zasługa picia, był o tym absolutnie przekonany.

Od niewielkiego, pozbawionego kuchni i łazienki pokoiku, w którym mieszkał, dzieliło go jeszcze około kilometra. Przy wjeździe na osiedle od niedawna stał dyskont spożywczy, bliźniak tego, spod którego niedawno odszedł z poczuciem porażki. Zdąży przed zamknięciem. Musiał tylko przejść poboczem kilkusetmetrowy odcinek biegnącej między polami drogi pomiędzy miastem a na siłę przyłączoną do niego dzielnicą. Tu od urodzenia był jego dom, choć wówczas miała jeszcze status osobnej, podmiejskiej wsi. Mocą niezrozumiałych i całkowicie nieinteresujących Zbigniewa decyzji administracyjnych obecnie leżała w granicach miasta. Pamiątką po tamtych czasach były tragicznej jakości drogi dojazdowe, wiodące przez pola uprawne i niewielkie brzozowe zagajniki, w morzu których dzielnica wydawała się niewielką, liczącą kilka tysięcy mieszkańców wyspą.

Zbigniew zgrzał się od biegu. Pomimo chłodu zdjął płaszcz, przewiesił go sobie przez przedramię i ruszył szybko nieoświetloną drogą. Nie przeszedł jeszcze połowy dystansu, gdy za sobą usłyszał szum silnika. Obejrzał się i zobaczył światła samochodu. Na dachu nie było policyjnego „koguta”. Auto minęło go i zwolniło nagle, po czym kilkanaście metrów przed nim zatrzymało się. Do czerwonych świateł pozycyjnych i stopu dołączyły białe światła cofania, gdy kierowca wrzucił bieg wsteczny i powoli jadąc do tyłu, zrównał się z osłupiałym Zbigniewem. Jak mnie ktoś jeszcze podwiezie pod dom, to będzie to mój najlepszy dzień w życiu, pomyślał.

Gdy bok srebrnego auta znalazł się na jego wysokości, szyba od strony pasażera opuściła się.

– Jadę w tamtą stronę. Wsiadaj – usłyszał głos niewidocznego kierowcy.

Nie mogąc powstrzymać uśmiechu satysfakcji, Zbigniew zajął miejsce w pachnącym, nowoczesnym aucie. Gdy zapadł się w miękką, skórzaną tapicerkę, która pokrywała fotele, poczuł się jak król. Kupię sobie jakieś porządniejsze papierosy, pomyślał i rzucił okiem na swojego dobroczyńcę. Auto ruszyło.

– Mam takie pytanie…– zaczął nagle kierowca, nie odrywając wzroku od drogi.

Zbigniew widział tylko jego niknący w mroku profil.

– Buduję dom niedaleko stąd. Muszę jutro mieć wykopany rów pod przyłącze kanalizacyjne, a wykonawcy mi nawalili. Może byś pomógł? Zapłacę pięćdziesiąt. To jest pracy może na dwie, trzy godziny.

Chociaż pieniądze były rozsądne, Zbigniewowi nieszczególnie uśmiechało się machanie łopatą w narastającym chłodzie. Dzisiaj był już zarobiony. Musiał tylko zrobić zakupy.

– Wie pan, nie bardzo. Matka staruszka czeka na leki, które wiozę.

– Dobra, zapłacę stówę. Więcej nie mogę. We dwóch uwiniemy się w dwie godziny.

– Dwie stówy – usłyszał swój głos Zbigniew. Często mówił szybciej, niż myślał.

Kierowca przez chwilę milczał, ale po chwili odparł:

– Okay, trudno. Muszę mieć to gotowe jutro. Jak nie będzie, stracę więcej niż dwie stówy.

A chuj mnie to obchodzi, pomyślał Zbigniew, bylebyś zapłacił tyle, ile trzeba.

– Podrzuci mnie pan po robocie na jakąś stację benzynową?

– Jasne.

Zbigniew rozparł się wygodnie w fotelu pasażera. Na jakiś czas ma z głowy żebranie na chłodzie. A na stacji kupi sobie później coś lepszego, żeby uczcić ten fantastyczny dzień. Jakiś naprawdę świąteczny napój.

Auto przemknęło przez dzielnicę, w której mieściła się odrapana kamienica, a w niej jego skromne, ogrzewane spalanymi w starym piecu kaflowym śmieciami mieszkanie, i otoczył ich rzadki las samosiejek. Niedaleko powstawało nowe osiedle domków. Zbigniew wiedział to, bo już od dawna rozważał nocne wizyty i przejęcie narzędzi ze słabo zabezpieczonych bud. Przy okazji rozejrzę się nieco na później, pomyślał.

– Pracujesz gdzieś? – nie odrywając wzroku od drogi, spytał kierowca.

– Nie, na tę chwilę akurat nie.

– Ile razy próbowałeś znaleźć pracę?

Co to za pajac, przemknęło przez myśl Zbigniewowi. Na szczęście i na takich miał już wypracowaną metodę.

– Długo już, proszę pana. Mam trochę problemów, nie ukrywam. Zwolnili mnie parę lat temu i tak jakoś się nie poukładało wszystko.

– Ile lat przepracowałeś?

– Prawie piętnaście, ale większość na czarno. Wie pan, jak to jest. Cieszyłem się, że jest robota, to i o umowę się nie pytałem. – Było to jego stałe kłamstwo, odpowiedź na to pytanie tak wyuczona jak nagranie na automatycznej sekretarce informujące o nieobecności i jej ewentualnych przyczynach. Rozpił się w podstawówce, później kleiło się coraz gorzej, ale był urodzonym optymistą i zupełnie się tym nie przejmował. Od tamtego momentu przepracował łącznie trzy niepełne lata, przeważnie w okresach po tydzień lub dwa. Znał lepsze sposoby na zarabianie pieniędzy. Wcale nie łatwiejsze, ale lepsze. Nie znosił słuchać ględzenia ludzi i być zależnym od kogokolwiek. Robił to, co chciał robić, i kropka.

– Masz dzieci? – drążył dalej mężczyzna.

Zbigniew zawahał się.

– Mam. Córkę, ale nie mieszka ze mną. – To była akurat prawda. Tak rzadko mówił o tym komukolwiek, że właściwie zdążył już zapomnieć. Nigdy nie widział dziecka na oczy. Musiała mieć teraz około dziesięciu lat. Parę razy poruchał i niby ma coś płacić? Kpina. Sąd miał jednak inne zdanie, przez co Zbigniew musiał kiedyś odsiedzieć krótki wyrok za uchylanie się od alimentów i wykonać jakieś śmieszne prace społeczne. Lepsze to niż dzielić się pieniędzmi z jej matką, która krótko po pierwszej rozprawie wyniosła się do innego miasta.

– Dlatego mam depresję, wie pan? – Modne słowo, taki goguś na pewno załapie. Może jeszcze dorzuci grosza z litości i skończy z tą natrętną gadką?

– Ale radzę sobie jakoś. Chciałbym się zmienić, wie pan, dla dziecka. Ten kraj nie daje żadnych szans takim jak ja. Robię, co mogę.

Kierowca w milczeniu kiwnął głową. Auto zwolniło i skręciło w niewielką przecinkę w młodym, brzozowym lasku. Przejechali powoli kilkanaście metrów nierówną, pełną kolein, leśną drogą, po czym auto zjechało lekko na bok. Silnik zgasł.

– Dalej robi się cholernie nierówno, bo latem rozjeździli drogę maszynami. Musimy przejść kawałek pieszo – rzekł przepraszająco kierowca.

Zbigniew poirytował się. Oby naprawdę kawałek, bo już się dziś nałaziłem, pomyślał.

Wysiadł, zarzucił na siebie płaszcz i ruszył po wciąż lekko zamarzniętej ziemi w ślad za właścicielem toyoty. Księżyc zbliżał się do trzeciej kwadry, jednak było pochmurno. Zbigniew wytężał słaby wzrok, ale plecy mężczyzny co chwila znikały mu z oczu, zlewając się z ciemnym tłem.

Po kilkunastu krokach, ten zwolnił i zrównał się z nim. Szli teraz obok siebie. Co jakiś czas pod butami chrupały płytkie, zamarznięte kałuże, wypełniające koleiny w leśnej drodze.

Nagle Zbigniewowi przyszło do głowy, że jego zleceniodawca wcale nie ma tu budowy, tylko zaproponuje jakąś formę seksu. Kurwa mać, pomyślał przestraszony. Wszystko się zgadza. Po co innego by mnie tu w ciemny las wyciągał? Mogli objechać autem naokoło. Ani chybi pedał.

Z drugiej strony zależy co i za ile zaproponuje. Nie ma rzeczy nie do zrobienia za odpowiednią kwotę. Kto się niby dowie? Chwila niesmaku i obrzydzenia do siebie, żeby potem żyć jak panisko przez nawet miesiąc, to cena, którą może mógłby zaakceptować.

– Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – Głos nieznajomego wyrwał Zbigniewa z tych rozważań.

– Nie. W sumie chyba nie jestem.

Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał najpierw za siebie, później na Zbigniewa. Białka jego oczu odbijały światło skrytego częściowo za chmurami księżyca, ale rysy twarzy ginęły w mroku.

– Widziałem, jak zabrałeś torebkę tej kobiecie.

Zbigniew zaczął odruchowo kręcić głową, jeszcze zanim całkowicie zrozumiał sens słów, które właśnie usłyszał z ust stojącego naprzeciwko człowieka. Zaprzeczać, przede wszystkim zawsze zaprzeczać. Próbował dopasować jakieś fragmenty tej układanki, gdy tamten odezwał się ponownie:

– Stałem wtedy na światłach i widziałem cię w lusterkach. Poznałem po płaszczu.

Zbigniew spojrzał w dół na wyjęty z tego samego kontenera co buty bordowy płaszcz, który miał na sobie. Pasował idealnie i podnosił jego poczucie własnej wartości, a teraz okazało się, że przez ten głupi ciuch wpadł w niezłe gówno. To dopiero pech.

Musi być sposób, żeby się wykręcić, pomyślał, gdy nagle poczuł kilka szybko po sobie następujących uderzeń w brzuch i klatkę piersiową. Bolały jak cholera. Pod wpływem niesionej przez ciosy energii cofnął się o krok, jednak wciąż stał. Bywał już bity, ale to było coś innego. Przyłożył wychłodzone ręce do brzucha i poczuł ciepłą wilgoć. Gdy w bladej, księżycowej łunie spojrzał na wnętrza dłoni, ujrzał ciemne plamy. Nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na kolana. Przyciskając dłonie do tułowia, patrzył bezradnie, jak kierowca toyoty zawija odbijający światło przedmiot w szeleszczącą, przeźroczystą folię. Gdy skończył, kilka razy uderzył piętą o zmrożone błoto, po czym ubraną w rękawicę dłonią przeszukał po kolei kieszenie klęczącego Zbigniewa. Wyjął wszystkie pieniądze. Te, które Zbigniew ukradł starszej kobiecie oraz te zebrane wcześniej, w ciągu dnia. Mężczyzna oglądał je przez chwilę w słabym świetle, po czym wsypał do kieszeni własnej, puchowej kurtki i odwrócił się, bez słowa kierując się z powrotem w stronę auta.

Zbigniew nie mógł już dłużej utrzymać raptownie rosnącego ciężaru ciała i runął do przodu, boleśnie uderzając twarzą w pokrywający jedną z kałuż lód. Zaczął powoli czołgać się w kierunku, z którego przyszli. Próbował krzyknąć, jednak każdy wdech stanowił ogromny wysiłek, a każdy wydech – ulgę. Nie mógł wiedzieć, że jego wątroba oraz jedno z płuc zostały przebite. Ani tego, że rany wywołały odmę zamkniętą, zwiększającą ciśnienie w klatce piersiowej z każdym, coraz płytszym haustem. W jego zdegenerowanej piciem, ale niezwykle pobudzonej na skutek szoku sieci neuronowej przewalały się różne myśli. Chciał poznać powód, dla którego umiera, bo tego, że już po nim, był absolutnie pewien. Pojawiły się rozmaite wyrzuty sumienia. Dotarł w końcu do momentu, gdy po kolejnym wydechu nie był w stanie ponownie zaczerpnąć powietrza. Ciemność wokół zgęstniała i objęła go.

II

Twarz była jasnym owalem obramowanym ciemnymi, półdługimi włosami. Im bardziej Adam koncentrował się na przypomnieniu sobie, kim była właścicielka twarzy, tym bardziej jej rysy rozmywały się, figlarnie umykając identyfikacji. Widział tylko spiczasty podbródek, smukłą szyję i ciało w kształcie klepsydry, okryte koktajlową sukienką tylko o jeden czy dwa tony ciemniejszą niż ukryta w półmroku obszernego pokoju z kominkiem perłowa twarz. Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę i powoli prowadziła w górę swoje do tej pory oparte na biodrach ręce. Jedna z jej dłoni zniknęła za plecami, a wyobraźnia podsunęła Adamowi obraz rozsuwanego zamka błyskawicznego. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi i perłowy owal zniknął, gdy stojąca zaledwie dwa kroki od niego dziewczyna gwałtownie obróciła głowę w stronę, z której przed chwilą dobiegł ten nowy dźwięk. Adam stał się doprowadzonym do czerwonego pola obrotomierzem. Chciał krzyknąć, zabronić jej zainteresowania drzwiami wejściowymi, ale był jedynie obserwatorem. Mógł tylko bezsilnie czekać na dalszy rozwój wypadków. Poczuł się wyrywany z tego świata.

Pukanie powtórzyło się, tym razem głośniej, by po chwili przerodzić się w łomotanie.

– Proszę otworzyć, policja!

Adam z trudem otworzył oczy i zderzył się z zupełnie inną rzeczywistością. Był w swoim mieszkaniu, miał poranny wzwód i trzymał rękę na kroczu. Podrywając ciało do pionu, poczuł nieistniejące, obejmujące czaszkę kleszcze, które były skutkiem zbyt szybkiej zmiany pozycji. Łomotanie nie ustawało, zagrażając delikatnej konstrukcji drzwi.

– Poczekaj… – zdążył jeszcze usłyszeć kobiecy głos nie z tego świata, nim całkowicie się rozbudził.

Próbował odnaleźć wzrokiem chociaż jedną parę spodni. Mógł otworzyć komuś drzwi bez koszulki, ale nie w samej bieliźnie, nie tylko ze względu na erekcję. Najbliżej leżały niebieskie jeansy noszące na sobie całkiem świeże szare smugi uszczelniacza dekarskiego. Muszą wystarczyć. Jakaś cząstka godności uratowana, pomyślał i uświadomił sobie ze smutkiem, że może zaraz opuścić mieszkanie w kajdankach. Brudne spodnie będą wtedy ostatnim zmartwieniem. Podczas ekwilibrystycznego naciągania nogawki trącił stopą pustą puszkę piwa, stojącą tuż obok materaca leżącego bez żadnej ramy na panelowej podłodze.

– Otwierać! – Zza cienkich drzwi dochodził autorytarny głos.

Pozbawione paska spodnie upodabniały wychudzone ciało Adama do stracha na wróble. Duża część podziurawionej przez gorące odpryski spawalnicze bielizny wystawała spod jeansów.

Która mogła być godzina? Miał nastawić budzik. Musiał zapomnieć lub było jeszcze za wcześnie. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mogłoby sprowadzić do jego mieszkania policję. Ani z wczorajszego dnia, ani wcześniej. Nawet gdyby drobne grzeszki, które miał na sumieniu, ujrzały światło dzienne, mogłyby najwyżej stać się podstawą do wysłania mu jakiegoś pisma, wezwania do stawiennictwa i złożenia wyjaśnień. Poranna wizyta policji musiała być pomyłką.

Przekręcił zamek, zrobił głęboki wdech i otworzył drzwi wejściowe, próbując pogodzić się z najgorszym, co mogło się za nimi czaić.

– Dżołk, kurwa! – Salwa wysokiego, świdrującego śmiechu rozniosła się echem po niższych piętrach klatki schodowej.

Adam przez chwilę nie mógł zrozumieć, co właściwie się dzieje. Dopiero po upływie kilku sekund zdobył się na ostrożny wydech.

Nie czekając na zaproszenie, dwie sylwetki wtargnęły do środka i rozdzieliły się, z obu stron opływając stojącego w progu, wciąż zaskoczonego gospodarza. Adama owionął gryzący zapach świeżego dymu tytoniowego. Niższy z mężczyzn miał ponad czterdziestkę. Zmęczony wyraz pomarszczonej twarzy potęgowały napuchnięte dolne powieki, wyglądające jak po iniekcji oleju roślinnego. Wyraźnie zarysowaną linię brzucha częściowo ukrywało zaimprowizowane, składające się ze starych spodni i swetra, ubranie robocze. Gdyby nie ten brzuch, mężczyzna mógłby uchodzić za szczupłego. Ciemna czapka zasłaniała znane Adamowi szpakowate, przerzedzone włosy. Towarzyszył mu o ponad głowę wyższy, długowłosy i dobrze zbudowany młodzieniec z papierosem w dłoni, który swego czasu zainwestował w profesjonalne, mocne ogrodniczki, nawet po kilku miesiącach brudnej pracy wyglądające całkiem nieźle. To na pewno on był pomysłodawcą porannego żartu. Adam, gdy opadło napięcie, odruchowo zaczął poszukiwać możliwości rychłego rewanżu. Ryszard, starszy z dwójki intruzów, zniknął w niewielkiej łazience. Zaraz po tym, jak zamknął za sobą drzwi, ze środka zaczęły dochodzić głuche, buczące dźwięki, przywodzące na myśl grę na puzonie. Tak objawiały się dolegliwości, na które cierpiał Rysiek, charakterystyczne zarówno dla jego wieku, jak i stopnia zużycia organizmu. Jednym z jego porannych rytuałów było długie korzystanie rano z toalet osób, u których gościł. We wspólnych, wypowiadanych w zasięgu jego słuchu żartach, pozostała dwójka zastanawiała się, czy zdarzało mu się nie zdążyć zdjąć spodni przed zajęciem miejsca na toalecie. Rysiek konsekwentnie ignorował lub zbywał zdawkowymi ripostami te obelgi. Przeważnie próbował uświadomić im, że kiedyś też będą w jego wieku.

Towarzyszący mu chłopak, Patryk, wciąż stał w ciasnym przedpokoju, z którym sąsiadował jedyny w mieszkaniu pokój. Na przylegającej do łazienki ścianie tegoż pokoju zorganizowany był aneks kuchenny, oddzielony od reszty pomieszczenia ażurową, tworzącą niewielki kontuar, ścianką z drewna. Chłopak z papierosem w ustach powiódł zniesmaczonym wzrokiem po pomieszczeniu, spełniającym jednocześnie funkcję salonu, sypialni i biura.

– Popiło się wczoraj, czy jak? – zapytał, wydychając siwy dym w kierunku wiszącej pod sufitem oprawki z gołą żarówką.

Dym rozbił się o szklaną bańkę, tworząc w powietrzu fantazyjne, fraktalne kształty. Adam stracił na chwilę kontakt z rzeczywistością, bezskutecznie próbując przewidzieć, jak zachowa się dym w następnym ułamku sekundy. Wzdrygnął się, wracając do realnego świata. Zamknął za sobą wykonane z cienkiej dykty drzwi wejściowe, konstrukcyjnie przeznaczone do montażu wewnątrz mieszkań, jednak na fali szybkiego budownictwa z ubiegłej epoki od ponad trzydziestu lat pełniące funkcję oddzielającą małą kawalerkę od klatki schodowej.

Przypomniał sobie, że wczoraj po kolacji zamierzał zabrać się do papierkowej roboty. W celu wzbogacenia skromnego posiłku otworzył ostatnie piwo, które miał w lodówce. Uruchomił na komputerze film, który oglądał już co najmniej czterokrotnie i którego wcale nie uważał za wyjątkowo ciekawy. Z początku segregował jeszcze zaległe dokumenty, ale narastający szum w głowie zachęcał do wygodnego „zdetonowania się” w obrotowym fotelu i porzucenia obowiązków. Bezkierunkowa alokacja czasu. Tak nazywał ten rodzaj aktywności prowadzący szkolenie dla młodych, otrzymujących dotację na otwarcie działalności gospodarczej przedsiębiorców. Korzystając ze swojego laptopa, Adam wykonał serię przelewów, manewrując ostatnimi posiadanymi kilkoma złotymi pomiędzy trzema kontami, aż uskładał odpowiednią kwotę na jednym z nich. Zbyt mało na wypłatę z bankomatu, ale wystarczy na płatność kartą. Dla pewności zerknął jeszcze na internetową ofertę znajdującego się tuż obok sklepu. Sprawdził czas obowiązywania widocznych na stronie promocji. Ubrał się szybko i po kilkunastu minutach wrócił, uzbrojony w czteropak piwa. Nie wykonał żadnej z zaplanowanych na wczorajszy wieczór czynności biurowych, ale pamiętał, że było około pierwszej, gdy kładł się do łóżka.

– Nie mogłeś się powstrzymać przed odpaleniem szluga na klatce? Mówiłem ci, że sąsiedzi się skarżą – rzucił oskarżycielskim tonem w kierunku Patryka.

– Nie odpaliłbym, jakbyś o umówionej godzinie był na dole przy aucie.

– A która jest? – spytał zbity z tropu Adam.

– Ta sama, na którą się wczoraj umawialiśmy, kurwa! Ogarniasz, co się dzieje wokół ciebie?

– Możesz się tak nie odzywać? Mam ci ciągle przypominać, kto dla kogo pracuje?

– Co to za szef, co nie wstaje do roboty? Jest piątek, nie sobota! Robić, tyrać! A poza tym praca to coś, za co dostaje się wypłatę. A ty mi wisisz jeszcze parę stów z poprzedniej, remember?

Adam nie znalazł wystarczająco ciętej riposty, ograniczył się więc do pokazania Patrykowi środkowego palca. Ten parsknął śmiechem.

– Nie bój nic. Wybaczę ci i nawet nie policzę odsetek, jak tylko dociągniesz tą pierdoloną ścianę do końca i dostaniemy hajs. Pamiętasz, że dzisiaj ma być inspektor?

Punkt dziewiąta rano Adam przypomniał sobie wpis w swoim terminarzu i sięgnął po leżący obok materaca porysowany, poplamiony farbą telefon komórkowy. Był to jeden z modeli teoretycznie odpornych na wszystko, ale jakimś sposobem, odkąd zaczął pracować na budowach, Adam zniszczył już dwa takie. Zegar na niezbyt czytelnym wyświetlaczu wskazywał godzinę szóstą trzydzieści. Nie tak źle. Miał zamiar nastawić budzik na wpół do szóstej, żeby mieć czas się przygotować, ale musiał coś pomieszać w ustawieniach.

Patryk włączył czajnik elektryczny w aneksie kuchennym. Kierując się jedną ze swoich niepisanych zasad, mówiącą, że odwiedzając znajomego, należy obowiązkowo sprawdzić zawartość lodówki, z niesmakiem wyciągnął, z pamiętającego czasy komunizmu, urządzenia opakowanie zawierające wysuszone parówki.

– Jak w ogóle możesz jeść to gówno? Przecież to może zawierać śladowe ilości wszystkiego. Poza tym pamiętam, że kiepsko wyglądały już, kurwa, z miesiąc temu, jak je pierwszy raz oglądałem.

Patryk od niedawna stylizował się na zwolennika kuchni wegańskiej, chociaż z racji postawnej sylwetki, wyglądał jak typowy mięsożerca. Po niespełna rocznej współpracy pozostali dwaj znali go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że weganizm miał na celu głównie przekonanie pewnej grupy kobiet, że jest nieszablonowym, otwartym na nowości człowiekiem, z którym warto pójść do łóżka.

Pełnym dezaprobaty wzrokiem zmierzył równego sobie wzrostem, ale o kilkanaście kilogramów lżejszego szefa od stóp do czubka głowy.

– Jadłeś coś wczoraj w ogóle?

– Naleśniki. Wegańskie – odparł urażony Adam.

Naleśniki składały się z mąki, wody, resztki oleju i podsmażonej na starej margarynie cebuli, z której połowę musiał odkroić i wyrzucić z powodu zgnilizny. Niespełna trzydziestoletni przedsiębiorca z kilkuletnim stażem, wpadający z wolna w sidła spirali kredytowej, energię do pracy czerpał głównie z powietrza i malejącej z każdym dniem woli walki o utrzymanie firmy. Nie było to jednak w jego opinii coś, czym należałoby podzielić się z ludźmi, którzy de facto byli jego pracownikami i podwładnymi.

Rysiek wyszedł z łazienki i zapalił papierosa, powiększając tym samym półprzejrzystą, siwą mgłę, która z wolna wypełniała całą przestrzeń niewielkiego pomieszczenia. Na jego twarzy wciąż widać było lekki grymas bólu.

– Jest kawa? – spytał.

– Tak to nigdy nie wyjdziemy. – Patryk przewrócił oczami. – Nie możecie wstawać wcześniej i zjeść śniadania normalnie, jak ludzie? Ja piłem kawę w domu.

– Wypij drugą – zasugerował Rysiek.

– Po drugiej zaczynają pocić mi się jaja.

Mimo to chwycił stojący na blacie kuchennym tani, plastikowy czajnik elektryczny i napełnił go wodą aż do najwyższej kreski. Adam zakaszlał ciężko i uchylił okno. Też miał ochotę zapalić, ale wiedział, że przed śniadaniem może skończyć się to nie najlepiej. Inna sprawa, że śniadanie przedstawiało się beznadziejnie. Ostatnich kilka kromek wysuszonego chleba ze starą, pożółkłą margaryną i dżemem. Oby ten dzień przyniósł jakieś pozytywne zmiany w portfelu, bo inaczej znowu będzie musiał upokorzyć się, pożyczając od kogoś pieniądze.

Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Szybki, zimny prysznic przyniósł odrobinę orzeźwienia i nowej energii. Nie golił się od ponad tygodnia, więc zarost był już zbyt duży na jednorazówkę. Musiał najpierw ściąć nadmiar owłosienia maszynką elektryczną, a dopiero później ogolić się na gładko, na co nie było teraz czasu. Przecierając ręcznikiem ostrzyżone niedawno na krótkiego jeża włosy, wyszedł z kabiny i podniósł z podłogi te same dziurawe bokserki, które miał na sobie wczoraj i w których spał. Powąchał je dyskretnie i uznawszy, że jeszcze dzisiaj się nadadzą, włożył na niedokładnie wytarte ciało. Nie miał zresztą alternatywy. Jeśli uda mu się dzisiaj kupić proszek do prania, czeka go kilka pełnych wsadów. Kosz na brudne ubrania był wypchany po brzegi, do tego dochodziło jeszcze wszystko, co znajdzie w pokoju i w samochodzie.

Gdy wyszedł, Patryk siedział przy jego komputerze, a Rysiek w zamyśleniu patrzył na blady początek wiosennego dnia za oknem. Adam pozbierał puste puszki i shaker do odżywek dla sportowców, którego jedyną funkcją od jakiegoś czasu było mieszanie piwa z tanią colą albo napojem o smaku limonki, i ruszył w stronę aneksu kuchennego, gdy drugi już dzisiaj wybuch szyderczego śmiechu uderzył w jego uszy niczym chiński gong. Patryk podkręcił do oporu poziom dźwięku w komputerze, narzucając innym mieszkańcom budynku słuchanie głośnych jęków i uderzeń ciała o ciało. W tle słychać było charakterystyczną dla niskobudżetowej pornografii prostą linię melodyczną.

– Ścisz to, idioto! I wypierdalaj od mojego komputera! – krzyknął Adam, czerwieniejąc na twarzy.

Pomimo wyczerpanego limitu transferu część klipów, które odnalazł Patryk, zachowała się w buforze pamięci przeglądarki. Nie musiał więc nawet łączyć się z Internetem, żeby drugi raz upokorzyć przełożonego. Wyłączył głośniki i stwierdził:

– Ruszanie skórą do monitora pasuje do twojej mordy, wiesz? Ale mógłbyś znaleźć sobie jakąś dupę w końcu.

– Z dupami jest taka sprawa, że są przymocowane do ludzi.

– Taki z ciebie niby wygadany cwaniak, a siedzisz przy pornolach. Dobrze chociaż, że z kobietami w roli głównej, chyba że we wcześniejszej historii ukryły się jakieś homociekawostki.

Parsknął śmiechem, patrząc na stojącego w milczeniu przy oknie Ryszarda. Oczekiwał, że przyłączy się do kolejnej serii porannych szyderstw, ale Rysiek bez słowa skierował się w stronę drzwi wejściowych.

– Z tobą, Rysiu, to taki ubaw, że można się posrać ze śmiechu – rzucił Patryk i lekceważąco machnął ręką.

Z przedpokoju dotarła odpowiedź seniora grupy:

– To dlatego, że po roku twoje żarty są czerstwe jak stara buła. Możemy już, kurwa, jechać?

* * *

Poranek był szarawy, ale temperatura, w przeciwieństwie do wczoraj, była dodatnia. Mimo to ich auto odpaliło dopiero za czwartym podejściem. Wysłużony, prawie równy wiekiem Adamowi, trzyosobowy bus niegdyś był całkowicie biały, ale z roku na rok przybywało powiększających się rdzawych zacieków i chropowatości. Auto miało jednak dwie podstawowe zalety, które przyćmiewały wszystkie wady: niskie spalanie i tanie naprawy. Pomimo relatywnie częstego występowania drobnych usterek silnik i skrzynia biegów, najdroższe w naprawie elementy auta, trzymały się całkiem nieźle. Od jakiegoś czasu zanosiło się na wymianę rozrusznika. Patryk odpalił papierosa i wrzucił wsteczny. Ruszył gwałtownie i prawie bez spoglądania w lusterka wsteczne manewrował sporym autem po ciasnym osiedlowym parkingu. Rysiek rzucił jakąś uwagę o szczenięcej brawurze, ale został zignorowany. Kierowca zahamował tak nagle, że zza blaszanej przegrody, oddzielającej ładownię od przestrzeni pasażerskiej, do ich uszu dotarł łomot przewracanych wiader i skrzynek. Zmienił bieg i równie dynamicznie ruszył, ryzykując urwanie lusterek gęsto upakowanych pod blokiem Adama samochodów. Bus wyskoczył na główną ulicę, wymuszając pierwszeństwo na niewielkim subaru, kierowanym przez elegancko ubraną kobietę po pięćdziesiątce. Patryk wyznawał zasadę drogową, zgodnie z którą rację ma ten, kto dysponuje większą masą i opancerzeniem.

– Jebnij tylko w kogoś moim autem, a chuja dostaniesz, nie wypłatę – syknął wściekły Adam. Nie był pewien, czy od ostatniego wypitego wczoraj piwa minęło dość czasu, żeby nie stracił prawa jazdy przy pierwszej kontroli drogowej za rogiem, dlatego bardzo niechętnie pozwolił prowadzić auto Patrykowi. Przez ostatni rok zdążył już się naoglądać jego popisów za kierownicą. Powinien był poprosić o to Ryśka.

– Japa, dziwko. Wszystko ogarniam. Nie to co ty. – Patryk ze zgrzytem wrzucił wyższy bieg. Nie docisnął sprzęgła, prawdopodobnie przyczyniając się tym samym do jakiejś przyszłej awarii skrzyni biegów, ale Adam miał już dość upominania go.

Harmonogram robót na ten rok nie dawał nadziei na zakup nowszego auta. Zresztą Adam tonął w długach i nie mógł sobie pozwolić na dodatkowy sznur na szyję w postaci raty leasingu czy kredytu. Byli więc skazani na starego volkswagena transportera, którego między sobą nazywali Hansem. Leciwe auto przejechało już setki tysięcy kilometrów w rękach poprzednich właścicieli, nim trafiło do firmy Adama. Podejrzewali nawet, że licznik kiedyś mógł już przeskoczyć z samych dziewiątek na same zera.

Abstrahując od astronomicznie wysokich rat, nowe auto też trzeba byłoby tankować, a ostatnio bywały problemy z zorganizowaniem bodaj dwudziestu złotych dziennie na olej napędowy. Taka była niezbędna jego ilość, aby dostać się na budowę i z powrotem z uwzględnieniem zakupów w hurtowniach. Gdy kilka dni temu osiągnęli uprawniający do kolejnej zaliczki procentowy stan zaawansowania robót, Adam natychmiast wystawił fakturę cząstkową. Nie liczył jednak na terminową zapłatę, zważywszy na to, że wciąż oczekiwali na opóźnioną płatność za jedno z poprzednich zleceń.

Zapisy, jakie ich klient już od jakiegoś czasu narzucał wszystkim swoim podwykonawcom, nie były negocjowalne. Warunki wypłacania zaliczek oraz ich wysokość były pomyślane tak, aby zmusić zleceniobiorcę do znacznego naruszania własnych rezerw finansowych w czasie trwania kontraktu. Problem w tym, że oni rezerw nie mieli. Adam nie znał żadnej małej firmy, która miałaby jakiekolwiek większe oszczędności. A już na pewno nie na samym początku wiosny, po długiej i mroźnej zimie.

Sytuacja na dopiero rozkręcającym się po zimowej przerwie rynku zleceń budowlanych w małym miasteczku przywodziła na myśl postapokaliptyczny, pustynny świat bezprawia i walki o każdy kąsek. Wszyscy w branży cieszyli się jak dzieci, kiedy trafiała im się jakakolwiek robota, zapewniająca nawet nie tyle zysk, ile chwilowe zmniejszenie strat. Coraz więcej z nich gotowych było na pracę za zaniżone stawki, które nawet przed zimą były już niewysokie, byle tylko mieć jakikolwiek obrót, dostać zaliczki, kupić materiały i odroczyć trochę nieuniknione podatki. To właśnie dlatego generalni wykonawcy przesuwali na okres wczesnowiosenny podpisywanie większości umów i start dużych inwestycji. Uzmysłowił to kiedyś Adamowi ktoś z większym doświadczeniem w biznesie. Przegłodzony przedsiębiorca to partner bardziej skłonny do ustępstw. Nawet prywatni klienci firm wykończeniowych wiedzieli o niskich cenach, skutecznie szantażując malejącą grupę wykonawców i wymuszając na nich ciągłe obniżanie cen swoich usług. Do tego dochodził zator płatniczy, przekazywany między ogniwami łańcucha popytu i podaży niczym znak pokoju w kościele. Adam był gotowy na codzienne nękanie telefonami swojego głównego kontrahenta jeszcze przed ukończeniem budowy, pod warunkiem, że operator komórkowy nie odłączy w międzyczasie połączeń wychodzących z powodu opóźnień w płatności abonamentu, co ostatnio zdarza się praktycznie co miesiąc. Jednak chytre i obyte w realiach lisy, do których niewątpliwie należał Janusz Biłgorajski, właściciel Budotermu, zwyczajnie nie odbierają telefonów, kiedy coś komuś są winni.

Dopóki nie wprowadzono ustawy antyterrorystycznej, pomagało dzwonienie z jakiegoś nowego numeru prepaidowego za kilka złotych. Świeży numer może przecież oznaczać potencjalnego nabywcę jednej z licznych, oferowanych przez niego na sprzedaż nieruchomości, chociaż w przypadku firmy Adama taka analogia nie występowała. Połączenia z nieznanych numerów nie przynosiły nowych, lukratywnych zleceń, a jedynie uprzejmą, acz stanowczą próbę windykacji z banku lub sprzedaży jakiegoś produktu ociekającym słodyczą głosem telemarketerki. Mógł tylko przypuszczać, że w tej samej sytuacji są jego zleceniodawcy. Różniła ich od siebie tylko skala zobowiązań. Sam często nie odbierał telefonów od nieznanych numerów. Kolejna porcja wykrętów skierowana do wściekłego wierzyciela oraz mgliste, trudne do dotrzymania obietnice spłaty należności wysysają energię do pracy niczym cios w splot słoneczny. Czasem po sprawdzeniu numeru w wyszukiwarce oddzwaniał lub chociaż wysyłał późnym wieczorem wiadomość z prośbą o ponowny kontakt. Nie chciał, aby zlecenie życia przeszło mu koło nosa. Zarządzanie kryzysowe, pomyślał z ironią, przypominając sobie tytuł jednego z bloków obowiązkowego szkolenia dla przedsiębiorców. Nie wiedział o kryzysie. W momencie, gdy oficjalnie założył swoją firmę, pustosząca Amerykę Północną od ponad roku zapaść gospodarcza właśnie zmierzała do Europy, o czym na szkoleniu zapomnieli wspomnieć. Ekonomiści wiedzieli wcześniej. On dowiedział się rok temu, tuż po tym, jak wziął pierwszy kredyt w banku.

Auto wpadło nagle jednym kołem w dziurę w jezdni, w wyniku czego dolna szczęka Adama uderzyła o górną, a w jego oczach wybuchło jasne światło.

– Patrzysz, jak jedziesz, matole?! – krzyknął, pocierając dłonią drętwiejące zęby.

– Zluzuj dupę. Moja wina, że drogi są takie chujowe?

– Twoja wina, że nie patrzysz, jak jedziesz.

– Chcesz zaraz jechać na pace z narzędziami?

– A mam potrącić ci z wypłaty za naprawę zawieszenia?

– Z czego mi, przepraszam, kurwa, potrącić?

Podróż do pracy zawsze wyglądała podobnie – była przepychanką słowną dwóch najmłodszych członków brygady budowlanej przy znikomym udziale Ryśka. Występowały jedynie różne permutacje kierowcy i pasażerów. Stałym fragmentem gry były zakłady o to, za którym przyciśnięciem wyrobionego guzika włączy się radio. Często nie udawało się go uruchomić aż do samej budowy, przez co omijały ich poranne wiadomości z lokalnej rozgłośni.

Po niespełna piętnastu minutach jazdy dotarli do położonego na obrzeżach miasta kilkukondygnacyjnego domu wielorodzinnego w budowie. Na parkingu stało już kilka samochodów. Stare kombi należało do lokalnych instalatorów, których Adam dobrze znał. Brygada dekarzy z Podkarpacia przyjechała na początku tego tygodnia dużym busem i osobówką. Zaczynali pokrywanie papą termozgrzewalną dachu bliźniaczego budynku stojącego na sąsiadującej parceli.

Gdy wjeżdżali na parking, powoli wytaczało się z niego stare, czerwone bmw. Adam wymienił krótkie spojrzenie z człowiekiem siedzącym na miejscu pasażera. Kierowcy nie mógł dojrzeć. Pomimo że auto miało polskie tablice rejestracyjne, pasażer wyglądał na obcokrajowca. Kojarzył się z szablonowym młodym Niemcem, o włosach zbyt jasnych, aby były naturalne i uszami pełnymi kolczyków. W głowie Adama błysnęło mikroskopijne światełko ostrzegawcze, wywołane jakąś niespójnością tego obrazka z rzeczywistością, do której przywykł. Nim ostrzeżenie zdążyło się sformułować, przytłumione nagłym zakołysaniem się busa światełko zgasło.

Na błotnistym, nierównym parkingu było też auto prezesa Biłgorajskiego. Prawie nowy, srebrny SUV z czerwonym logo na bocznych drzwiach. Konsorcjum Budowlane „Budoterm” spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, spółka komandytowa.

Firma pojawiła się kilka lat temu, przenosząc działalność ze ściany wschodniej. Wielkoformatowe reklamy oferowanych przez nich mieszkań atakowały wjeżdżających do położonego w kotlinie górskiej miasta ze wszystkich stron. Obecnie mieli swoje inwestycje w każdym obiecującym punkcie na zachodzie kraju. Adam i jego znajomi szacowali, że Budoterm na wszystkich swoich obiektach zlecał teraz około jednej trzeciej wszystkich robót budowlanych w mieście i zapewne ładnych kilka procent w całym województwie. Dzięki temu właściwie kontrolowali też ceny, które spadały z roku na rok. Pomimo marnej sprzedaży, zdecydowanie zbyt drogich na kieszeń przeciętnego obywatela tego małego miasta, mieszkań, otwierali przynajmniej dwie nowe duże budowy kubaturowe rocznie. I poza niskimi stawkami, zazwyczaj nie mieli problemów z płatnościami, nie licząc zwykłych, jedno- lub dwutygodniowych zatorów płatniczych, do których wszyscy już przywykli.

Gdy przed trzema laty złożył im pierwszą, przyjętą bez negocjacji ofertę cenową, Adam przeprowadził amatorskie śledztwo. Z Krajowego Rejestru Sądowego dowiedział się, że cała spółka to dwóch mężczyzn. Dwie osoby organizują budowy wielkich obiektów, ale wszystkie koparki, wszystkie ciężarówki, nawet każdy młotek i worek kleju do płytek ceramicznych, które się na tej budowie znajdują, są własnością firm podwykonawczych. Gdy zadzwonił do biura sprzedaży mieszkań na wschodzie, serdeczny kobiecy głos poinformował go, że jest jeszcze całe mnóstwo dostępnych lokali. Trochę przycisnął swoją rozmówczynię i dowiedział się, że rozmawia z niezależną pośredniczką nieruchomości. Zastanowił się wówczas, jak to możliwe, że jeszcze nie sprzedali wszystkich spośród zbudowanych przed laty mieszkań oraz że spółka z dużym kapitałem zakładowym nie zatrudnia nawet sekretarki. Widocznie naprawdę istnieli ludzie, którzy mogą wrzucać miliony w niezwracające się biznesy, co nie mieściło się w głowie reprezentującego klasę robotniczą Adama. Nic jednak nie wskazywało na niewypłacalność przyszłego zleceniodawcy. Inni przedsiębiorcy, których przepytał, byli zawsze rozliczeni. Często z poślizgiem, ale rozliczeni. Narzekali jednak jednogłośnie na niskie stawki. Pomimo tego nie można było odrzucić zlecenia z Budotermu. Każdy mówił o tym po cichu. Zapewniali cenniejszą niż złoto ciągłość pracy na swoich wszystkich, dużych i małych obiektach, ale natychmiast zrywali współpracę, jeśli ktoś próbował nadmiernie negocjować cenę. I nie zatrudniali już nigdy więcej.

Obiekt, na którym obecnie pracowali, miał formę zbliżoną do sześcianu. Trzy ściany były już docieplone i otynkowane, ostatnią z nich wykonali w zeszłym roku, ledwo mieszcząc się w oknie pogodowym przed nastaniem ciągłych mrozów. Na tej jeszcze nieukończonej, stało należące do Adama rusztowanie elewacyjne. Zgodnie z umową mieli jeszcze kilka dni na zakończenie prac i jego demontaż. Umowa przewidywała kary za każdy dzień opóźnienia. Nie ma szans, pomyślał smutno Adam, patrząc na zakres pozostałych do wykonania prac i analizując z grubsza ich dotychczasowe tempo. Najmniejszych. Przynajmniej dwa dni po terminie. O ile pogoda dopisze.

Z budynku wyszedł im