Legendy Lwowa - Jurij Wynnyczuk - ebook

Legendy Lwowa ebook

Wynnyczuk Jurij

5,0

Opis

Legendy Lwowa” są gratką dla szerokiego grona odbiorców: od czytelników złaknionych rozrywki po etnografów. Pomagają zrozumieć Lwów – całe jego bogactwo wynikłe z setek lat historii i przenikania się wielu kultur. Humor przeplata się z grozą, świat realny z fantastycznymi wytworami wyobraźni lwowian. Są tu postaci historyczne, legendarne i całkiem baśniowe. Takie rzeczy tylko we Lwowie!
Jurij Wynnyczuk (ur. 1952) – ukraiński pisarz, dziennikarz i redaktor, barwny galicyjski gawędziarz. Po polsku ukazały się jego książki Tango śmierci, Lutecja i Knajpy Lwowa oraz napisane wspólnie z Andrijem Kurkowem Klucze Marii. Mieszka we Lwowie.
"Przed egzekucją bojar poprosił o wino. Podano mu puchar, ale napić się nijak nie mógł, tak mu ręce drżały. – Uspokój się – powiedział król. – Nie stracą cię, dopóki nie wypijesz tego wina do dna. Po tych słowach bojar uderzył pucharem o kamień. Kielich się rozpadł, wino się rozlało. Król dał znak katowi. – Panie mój! – krzyknął bojar. – Czy złamiesz swoją obietnicę? – Jaką obietnicę? – Powiedziałeś, że mnie nie stracą, dopóki nie wypiję wina do dna. Czyż je wypiłem, że posyłasz mnie do kata? – Tfu! – Król się roześmiał. – Niech mnie gęś kopnie, jeśliś nie złapał mnie za słowo!"
Tytuł oryginału: Легенди Львова
Przekład: Magdalena Szarecka
Redakcja: Magdalena Jankowska
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Projekt okładki i ilustracje: Lola Styrylska i Jagoda Pecela
Skład: Daniel Malak
Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas
This book has been published with the support of the Translate Ukraine Translation Program
Wydanie książki zostało dofinansowane w ramach programu Translate Ukraine

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana z dobrym humorem
00

Popularność




Tytuł oryginału: Легенди Львова

Przekład: Magdalena Szarecka

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Patrycjusz Pilawski

Projekt okładki i ilustracje: Lola Styrylska i Jagoda Pecela

Skład: Daniel Malak

Opracowanie wydania elektronicznego

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

This book has been published with the support of the Translate Ukraine Translation Program

Wydanie książki zostało dofinansowane w ramach programu Translate Ukraine

ISBN 978-83-7893-356-4

ISBN (epub i mobi) 978-83-7893-824-8

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Jak kobiety Lwów uratowały

W 1283 roku, kiedy Tatarzy próbowali zdobyć Lwów, chan Telebug postanowił się dowiedzieć, jak długo oblężeni zdołają jeszcze stawiać mu opór. Jako że tkwił już pod tym miastem ze dwa tygodnie, był przekonany, że lwowianie umierają z głodu.

Wysłano więc posłów tatarskich. Ustawiwszy się pod bramą, zaczęli krzyczeć, żeby ich wpuszczono. Mieszkańcy Lwowa już, już mieli otworzyć bramę, ale na wieść o tym kobiety jęły prosić, by jeszcze chwilę zaczekać…

Rozbiegły się po chatach. Powyciągały na ulice puste dzieże i beczki, ustawiły je do góry dnem. Powymiatały z komórek całe kaszę, mąkę i ziarno, po czym zasypały denka tym dobrem tak, że powstały kopczyki.

– Teraz jesteśmy gotowi – powiedziały. – Wpuszczajcie psubratów!

Ruszyli tatarscy posłowie przez miasto. Gdziekolwiek spojrzysz, stoją w nim niezliczone beczki pełne jadła wszelakiego. To nie wszystko, bo powypuszczały kobiety na ulice i całe ptactwo, i zwierzęta z chlewików. Posłowie musieli wziąć kije w ręce, bo gęsi syczały na nich ze złością, a świnie nie dawały im przejść.

Zobaczyli nieprzebraną ilość wszelkiej żywności i z niewesołymi minami wrócili do obozu. Chan Telebug ich wysłuchał i od razu kazał całemu wojsku się zebrać i ruszać z powrotem do domu.

Lwowska katorga

Kiedy w 1615 roku burmistrz Lwowa Marcin Kampian rozpoczął budowę wieży ratusza, nakazał wywlec na ulicę wszystkich darmozjadów, włóczęgów, pijaczków, karciarzy i tych, którzy dni w szynkach marnotrawili.

Przyprowadzano ich na budowę, notowano jako robotników i zmuszano do pracy. Trzeba powiedzieć, że wśród tej zacnej kompanii sporo było synalków zamożnych mieszczan, a młodziaki te w ręku oprócz łyżki, kart i kielicha nie umiały nic trzymać.

Oj, śmiechu było co niemiara! Całe miasto z nich drwiło. Wielu ojców dobrowolnie przyprowadzało swoich synów, by, jak wtedy żartowano, oddać ich na katorgę.

Właśnie dlatego od południowej strony Wieży Kampianowskiej wyciosano z kamienia rzeźbę statku – miała przypominać czasy, kiedy to obiboków odprawiano „do galer”.

Co miłość złączy

Tę historię można by zatytułować Romeoi Julia ze Lwowa.

W 1594 roku Włoch Michelini przywiózł z dalekiej Krety wino. Część tego towaru zamówił dla siebie ukraiński kupiec. Właśnie u niego w domu Włoch zobaczył młodą Pelagię, kupiecką córkę. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Coraz częściej szukał pretekstu, by odwiedzać dom kupca. Trwało to tak długo, aż Pelagia odwzajemniła jego uczucie.

Włoch stracił wszelką ochotę na powrót w rodzinne strony. Młodzi szeptali sobie czułe słówka, a rodzice patrzyli na to przychylnym okiem, bo cudzoziemiec przypadł im do gustu. Straszne nieszczęście zbliżało się jednak do Lwowa – dżuma.

Już raz zebrała czarne żniwo w całej Europie; w końcu zawitała i tutaj – każdego dnia kosiła dziesiątki ludzi.

Daremne były modlitwy, daremne całodobowe msze w cerkwiach.

Mór nie ominął i domostwa kupca. Pelagia zachorowała. Wszystkich zadżumionych, zgodnie z surowymi przepisami, wynoszono z miasta i pozostawiano w sadzie, gdzie doglądali ich mnisi.

Michelini nie opuścił ukochanej – nie odstępował jej na krok, pocieszał, jak umiał, i wzbudzał w niej nadzieję na powrót do zdrowia.

Mimo jego wysiłków dziewczyny nie udało się uleczyć. Michelini pochował ją na cmentarzu prawosławnym przy cerkwi Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie, a po dziewięciu dniach sam zaniemógł. Widocznie dał mu się we znaki kontakt z chorą.

Umierając, prosił, by go pochowano w kościele Świętego Stanisława i żeby na jego mogile i na mogile Pelagii wybudowano jednakowe nagrobki.

Tak się stało. Na obu mogiłach postawiono nagrobki, na każdym wykuto po parze serc związanych gałązką lauru. A niżej – wiersz lwowskiego poety Szymona Szymonowica:

Co miłość złączy,

I śmierć nie rozłączy.

Policzek, który kosztował życie

Pod koniec XVI wieku Anna Wilczkówna była jedną z naj­urodziwszych panien we Lwowie. Wielu kawalerów do niej wzdychało, ale tylko dwóm udało się zwrócić na siebie jej uwagę: Pawłowi Jelonkowi i Włochowi z Florencji Urbanowi Ubaldiniemu. Szkopuł w tym, że panna obdarowywała czarownym uśmiechem obu z jednakową mocą.

Któż wie, jak długo trwałoby to wzdychanie do niej, gdyby nie wesele Anny Łuckiej. Wśród gości byli też obaj zalotnicy. Podczas tańców jednocześnie poprosili Anusię Wilczkównę do tańca.

Panna mogła pomyśleć, zanim zrobiła to, co zrobiła. Cóż, skoro myśleć się nie chciało. Podała rękę smagłemu florentczykowi.

Paweł wprawdzie nie był ani Hiszpanem, ani Sycylijczykiem, lecz miejscowym ukraińskim szlachcicem, ale swój honor cenił wysoko. Wymierzył więc Urbanowi solidny policzek.

Muzykanci od razu przestali grać, a pary się zatrzymały. Zanim ktokolwiek zdążył się wtrącić, Włoch dobył kindżał i wbił ostrze w brzuch Pawła. Młodzieniec upadł nieprzytomny.

Konającego Pawła zaniesiono do domu jego rodziców, a Urban stanął przed sądem w ratuszu. W tamtych czasach za zabójstwo sąd karał śmiercią.

Ławnicy uznali Włocha winnym i byłby stracił głowę, gdyby nie kobiece oblężenie ratusza. Młode panny i stateczne matrony tak lamentowały i błagały o miłosierdzie, że rajcowie się zawahali.

Same kobiece lamenty nie na wiele pewnie by się zdały, niespodziewanie jednak pokrzywdzony i jego rodzina okazali niebywałą szlachetność. Paweł z łoża śmierci posłał Włochowi przebaczenie i całą winę wziął na siebie.

Paweł umarł, a Ubaldini otrzymał rękę bogatej szlachcianki. Dał tym samym początek znanemu we Lwowie rodowi patrycjuszy.

Dziecięcy pochód na Lwów

W 1624 roku Tatarzy napadli na Galicję i wzięli ogromny jasyr. Kiedy ruszyli w drogę powrotną, w pogoń za nimi rzucił się hetman koronny Stanisław Koniecpolski.

Z jeńcami trudno było uciekać. Członkowie ordy wybrali więc najzdrowszych, a resztę bezlitośnie wymordowali. Przy życiu zostawili też dzieci.

Stało się to nad brzegiem Dniestru pod Martynowem. Tatarzy uciekli, a dzieci rozbiegły się po krzakach i podmok­łych łąkach. Zupełnie malutkie zanosiły się od płaczu na widok pomordowanych rodziców.

Taki to przerażający obraz ujrzał hetman. Nakazał znaleźć wozy i zabrać dzieci z miejsca rzezi. Sieroty zawieziono do Lwowa.

Przyjazd tak licznej grupy bezbronnych niewiniątek przeraził władze miejskie: „Co z nimi robić, czym karmić?”.

Długo deliberowali rajcowie, aż postanowili zebrać dzieci na Rynku i oddać je dobrym ludziom, którzy zechcą przyjąć je pod swój dach. Nikt nie przypuszczał, że zgłosi się aż tylu chętnych, by wziąć do siebie sieroty. Rajcowie ledwie nadążali z kierowaniem tym żywiołem. Pisarze w pocie czoła notowali, do kogo trafiło dane dziecko, żeby potem można było kontrolować, jak mu się wiedzie.

Takie serce okazywali lwowianie, kiedy niedola pukała do ich bram.

Cymes pikis Małachowskis

Któż ze starych lwowian nie wie, co to „Cymes pikis”? Na pytania: „Czy ładna pogoda?”, „Czy kino ciekawe?”, „Czy pierogi smakowały?”, „Czy dziewczyna się spodobała?”, odpowiedź brzmiała: „Cymes pikis!”. Można było powiedzieć też: „Luks!”, „Pierwsza klasa!” albo „Joj, jakie to fajne!”, ale „Cymes pikis!” brzmiało bardziej efektownie.

Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że pochodzenie tego wyrażenia było żydowskie. Bo „cymes” znaczy deser. Za to tajemniczego „pikis” żaden Żyd, nawet ortodoksyjny, nie potrafił wytłumaczyć.

Słowo to pochodziło jeszcze z XVIII wieku. Marszałek sejmu Stanisław Małachowski powołał do życia sejmową gwardię honorową, uzbrojoną w piki. Wtedy to Żydzi przezwali ją „pikis Małachowskis”.

Tak się złożyło, że na początku ubiegłego wieku burmistrzem Lwowa został potomek marszałka, doktor Godzimir Małachowski. Za jego rządów we Lwowie wybudowano nowoczesne wodociągi. Dostarczały miastu bardzo smaczną wodę z Dobrostanów.

Otwarcie nowego wodociągu odbyło się wielce uroczyście, po czym pan burmistrz wypił pierwszą szklankę wody. Następną zaoferował posłowi parlamentu austriackiego, doktorowi Emilowi Bykowi. Podając mu ją, przemówił głośno:

– Bycza woda.

Doktor Byk wypił wodę duszkiem, zamlaskał i wykrzyknął:

– Cymes pikis Małachowskis!

Pan Złoty, pan Srebrny i ich sługa Miedziany

W miejscu dawnego stawu Sobka na Wulce jeszcze wcześniej stała cerkiew. W wielkie święta ze stawu dobiegało głuche bicie dzwonów, a w nocy rozbrzmiewał cerkiewny śpiew.

Któregoś razu nad tym stawem dziewczyna prała koszule i warkocz zamoczył się jej w wodzie. Potrząsnęła głową, lecz poczuła, że coś ją trzyma za włosy.

– Kto tam się uczepił?! – wykrzyknęła.

– To my, dzwony. Wybierz któryś z nas – rozległy się głosy z głębin.

– Jak mam wybierać?

– Jesteśmy trzy: pan Złoty, pan Srebrny i ich sługa Miedziany.

– Też jestem służką, to sługę wybiorę.

Woda zabulgotała i na powierzchni pojawił się wielki miedziany dzwon.

– Zanieś mnie do cerkwi – poprosił.

– Jakże cię zaniosę, kiedyś taki wielgachny?

– Nie bój się, nieś.

Dziewczyna objęła dzwon rękoma – lekki był jakby z papieru. Do cerkwi było niedaleko i gdy tylko stanęła przy dzwonnicy, sam się podniósł i zaczepił obok pozostałych.

– Szkoda, żeś złotego dzwonu nie wybrała – westchnął duchowny. – Ale i miedziany jest dobry, bo ma bardzo ładny głos.

Niestety, niedługo ten dzwon dzwonił. Minęło parę lat, dziewczyna ciężko zachorowała. W dniu, w którym umierała, dzwon głucho dudnił, a kiedy jej dusza opuściła ciało, sam się rozhuśtał i bił głośno, aż z wielkiego żalu pękł i zamilkł.

Pani Abrekowa – postrach Lwowa

Na przełomie XVI i XVII wieku każdy lwowianin zaraz po przebudzeniu zapytywał: „Jakież tam wieści od pani Abrekowej?”.

Uwielbiali też lwowianie wtrącić się w rozmowę i skomentować: „Ciekawe, co na to powie pani Abrekowa”.

Można by pomyśleć, że pani Abrekowa była największą plotkarką na świecie. W rzeczywistości nie puszczała pary z ust, bohaterką żartów została bez swojego udziału.

Po prostu mieszkała przy Rynku i z jej okiennic lwowianie zrobili sobie łamy ulicznej gazety: zamieszczali tam najświeższe lwowskie plotki i cieszące oko zabawne karykatury. Pierwszą ofiarą padła sama pani Abrekowa – jakiś dowcipniś napisał o niej uszczypliwy żarcik. Krotochwila się spodobała i od tej pory każdy, kto chciał się podzielić świeżą plotką albo dowcipem, kaligrafował treść na okiennicach nieszczęs­nej pani Abrekowej.

Szczególną popularnością okiennice cieszyły się podczas jarmarków. Rozgrywał się na nich wówczas istny międzynarodowy festiwal żartów i satyry. Doszło do tego, że każdy drżał przed „panią Abrekową” i z ulgą oddychał, gdy się dowiadywał, że kolejny żart nie dotyczył jego. Wreszcie liczne skargi poczciwych mieszczan wyczerpały cierpliwość magistratu i pod adresem paszkwilantów wystosowano ostrzeżenie. Ponieważ nikt się go nie przestraszył, przed oknami pani Abrekowej postawiono wartę.

Do walki z żartownisiami włączyła się też Cerkiew. Duchowni co niedzielę w kazaniach straszyli nieszczęsne głowy gniewem Bożym.

Powoli pierwsza lwowska tablica ogłoszeń podupadła, chociaż o pani Abrekowej jeszcze długo pamiętano i nieraz w rozmowach padało jej nazwisko.

Zegar bernardynów

Kościół Ojców Bernardynów wzniósł na początku XVII wieku sławny architekt Paweł Rzymianin. Wraz z zakonem powstała otoczona fosą forteca. Przylegała do murów miasta nieopodal Bramy Halickiej.

Na starodawnej wieży kościoła, wysokiej na trzydzieści osiem metrów, godziny wybijał zegar. Przez kilka wieków, aż do ostatniej wojny, odzywał się o pięć minut wcześniej niż wszystkie pozostałe zegary w mieście.

„Jak to?” – zdziwicie się zapewne. „Przez kilka wieków? Nie lat, nie miesięcy, lecz wieków?! Zegar spieszył się o całe pięć minut i nikt nie zwrócił na to uwagi? Nikt nie ukrócił rażącego zaniedbania?”

Wręcz przeciwnie. Zwracano uwagę, ale bez cienia pretensji. Ba, z wdzięcznością. Należała się anonimowemu mnichowi, który był wyznaczony do doglądania zegara. Pewnego wieczoru wszedł na wieżę i zobaczył, że tatarskie oddziały mkną w stronę Bramy Halickiej. Co robić? Krzyczeć? Kto go usłyszy z takiej wysokości…?

Przesunął dużą strzałkę zegara o pięć minut do przodu – dokładnie na tę wieczorną godzinę, o której zamykano bramy miasta. Gdy tylko rozbrzmiał dzwon, bramy się zamknęły. W samą porę – Tatarzy byli już pod murami.

Od tamtej pory zegar bernardynów, jak nazywali go lwowianie, zawsze spieszył się o pięć minut, na pamiątkę tamtego wydarzenia.

Studnia samobójców

Idąc w górę ulicą Krzywonosa, trafiamy na miejsce, które niegdyś wywoływało paniczny strach w każdym lwowianinie. Będzie to na przecięciu z ulicą Dowbusza.

Stąd wiodła w górę ścieżka do kamieniołomu, a z boku stała bardzo głęboka studnia. Wody nie czerpano z niej już od dawna. Może dlatego, że mieściła się na uboczu, zaczęli do niej przychodzić ludzie, którym życie obrzydło. Trudno powiedzieć, kiedy po raz pierwszy znaleziono tu samobójcę, ale znajdowano ich często. Przy czym niektórzy na pierwszy rzut oka wyglądali tak, że od razu było jasne – sami nie wskoczyli. Któregoś razu ze studni wyciągnięto parę zakochanych. Wiadomość szybko rozeszła się po mieście i nieszczęśnicy znaleźli naśladowców.

Wreszcie władze miasta zdenerwowały się do tego stopnia, że postanowiły studnię zasypać. Dobrze zrobiły. Mimo to z miejsca tego dalej wiało grozą – teraz z powodu zjaw. Duchy samobójców od czasu do czasu przypominały o sobie, ukazując się spóźnionym przechodniom. Śmiałkowie przechodzący nieopodal w środku nocy widywali białe postacie krążące dookoła studni. Duchy trzymały się za ręce i poruszały niczym w sennym tańcu.

Kopiec Unii Lubelskiej

Na lwowskim przedmieściu opowiadano historię o tym, jak zostało usypane sławne wzgórze.

W 1848 roku cesarz zniósł pańszczyznę. Panowie byli z tej decyzji wielce niezadowoleni i się buntowali. Wreszcie cesarzowi obrzydło wysłuchiwanie ich narzekań i uciszanie protestów. Postawił warunek: „Jeśli usypiecie we Lwowie tak wysoką górę, że będzie z niej widać Wiedeń, przywrócę wam pańszczyznę”.

Panowie uczepili się tej szansy i rzucili się usypywać górę. Ziemię wozili taczkami, nosili w worach i płachtach, i co usypali parę metrów, zaraz któryś wdrapywał się na kopiec i wytężał wzrok, czy aby na horyzoncie nie widać Wiednia. Niestety, wciąż było za nisko.

Długo wozili ziemię, aż im ręce mdlały, uginały się nogi, a w głowach wirowało. Nie zdołali usypać wystarczająco wysokiej góry, więc musieli porzucić to niewdzięczne zajęcie. Żeby ich praca nie poszła na marne, zadedykowali ją unii lubelskiej.

Kat, co swoje rzemiosło zdradził

W 1508 roku zdarzyła się szlachcicowi Hieronimowi Dobrostańskiemu nieprzyjemna przygoda. Wieczorem wracał przez cmentarz katedralny pijany jak bela i głośno wyśpiewywał batiarskie piosenki.

Napotkali go uczniowie i zbesztali nicponia:

– Jakże wam nie wstyd w świętym miejscu takie głupstwa wyśpiewywać?

Niewinne słowa tak rozwścieczyły pijaczka, że wyciągnął szablę i rzucił się na chłopców.

Może nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. W pijackim szale machnął szablą w powietrzu, a niefortunnie trafił w plecy jednego z młodzieńców. Dopiero wtedy się opamiętał. Podniósł się rwetes, winowajca rzucił się do ucieczki. Na jego nieszczęście bramy miasta były już zamknięte…

Ze wszystkich stron zbiegli się rozgniewani mieszczanie, a że każdy trzymał w rękach jak nie szablę, to chociaż drut, szlachcic nie wymyślił nic mądrzejszego ponad to, by schować się w klasztorze Dominikanów.

Zgodnie z dawnym zwyczajem każdemu, kto ratował swoje życie ucieczką, udzielano schronienia w cerkwi albo monastyrze, a prześladowcy nie mieli prawa wejść do świętego miejsca.

Mieszczanie i uczniowie byli jednak wielce zirytowani. Wyłamali drzwi monastyru i byliby nicponia zabili, gdyby akurat nie pojawił się burmistrz z dwoma rajcami. Ledwie udało się urzędnikom powstrzymać tłum. Hieronimowi zaproponowali, by zdał się na łaskę magistrackiego sądu.

Szlachcic nie miał wyboru i wreszcie się ukorzył; straże odprowadziły go do więzienia. Następnego dnia stanął przed sądem złożonym z wójta i ławników. Wina zatrzymanego była bezsprzeczna, a i on, oprzytomniawszy, nie bronił się, tylko przygnębiony słuchał zeznań naocznych świadków. W otępieniu wysłuchał również skazania na stratę.

Rodzina osądzonego nie marnowała czasu i udało się jej podkupić kata. Hieronim o tym nie wiedział, ale szedł na stracenie z hardo podniesioną głową. Wcześniej spełniono jego ostatnie życzenie – przyniesiono z winiarni dzbanek szlachetnego trunku. Małmazja wyraźnie podniosła skazańca na duchu, nie odczuwał już rozpaczy.

Na Rynku zebrał się tłum – falowało morze ludzkich głów, ale w oczach nie było ani śladu współczucia. Kat już czekał na miejscu straceń, obok słupa przed ratuszem. Słup ten nazywany był pręgierzem (teraz stoi na podwórzu Muzeum Historycznego). Hieronim obrzucił ciżbę spojrzeniem i zauważył, że ktoś daje mu znaki. Nie zdążył się przyjrzeć, co to za człowiek, bo kat wziął go za rękę i podprowadził do pieńka.

– Kładź głowę! – rozkazał zachrypłym głosem.

Hieronim się przeżegnał, ukląkł i położył głowę. Kat wzniósł topór. Ciżba wstrzymała oddech, lecz kiedy ostrze opadło na szyję Hieronima, nie odrąbało jej, a tylko lekko drasnęło. W tłumie rozległ się pomruk niezadowolenia. Burmistrz dał znak, żeby ponowić próbę, kat zamachnął się po wtóre. I tym razem topór zadał jedynie ranę.

W tym momencie wszyscy uznali, że to znak od Boga. Burmistrz wstrzymał egzekucję i zwrócił się do rajców. Wspólnie postanowili darować Hieronimowi życie. Rany się zagoiły i niebawem szlachcic jął pisać do króla skargi na radę miejską.

Na tym historia się nie zakończyła. Kat, który zdradził swój fach i wziął łapówkę, niebawem umarł. Jego duch niezbawiony nie zaznał spokoju i często po nocach ukazywał się lwowianom na Rynku, w miejscu, gdzie odbywały się egzekucje. Zjawa groźnie potrząsała toporem i próbowała coś wykrzykiwać, ale z jej gardła wydobywał się jedynie niezrozumiały bełkot. Nikomu szkody nie robiła i z czasem spóźnieni przechodnie tak się ośmielili, że ją zaczepiali. Nawet piosenkę ułożyli:

Panie majster, gdzieżeś był?

Cóżeś w nocy żrył?

Czy to psa, czy kota –

To dla ciebie pychota!

Rozwścieczony duch wyskakiwał zza pręgierza i wymachiwał toporem. Mówią, że i teraz, kiedy wymówić te słowa o północy koło pręgierza, ukaże się zjawa.

Jak Najświętsza Panienka czeladnika poratowała

W 1663 roku zdarzyła się w naszym mieście dziwna przygoda. Długo jeszcze mieszczanie o niej opowiadali.

W kaplicy Domagaliczowskiej, poświęconej Maryi Pannie, zawsze było tłoczno. Najbardziej wtedy, gdy Lwowowi groziły wojny i niedobre czasy. Zdarzyło się, że pewien czeladnik zaszedł do kaplicy się pomodlić, a w chusteczce w kieszeni miał sto dukatów swojego pana. Kiedy pochłonięty modlitwą klęczał między ludźmi, ktoś mu te pieniądze ukradł.

Po Ojcze nasz wyszedł dworzanin z kaplicy i raptem spostrzegł stratę. Z płaczem rzucił się z powrotem i przepchawszy się przez tłum, z żalem narzekał przed Panienką, że okradziono go właśnie wtedy, kiedy do niej się modlił.

– Cóż teraz powiem mojemu panu? – biadolił. – Gdzież on uwierzy, że w takim świętym miejscu mogą okraść? Proszę ciebie, Maryjo Panno, pomóż mi, bo to przez ciebie taka bieda się stała.

Zrozpaczony ruszył w końcu do wyjścia, tłum go popychał. Nagle w jego głowie rozległ się tajemniczy głos: „Jeżeli ktoś w świętym miejscu pozwala sobie kraść, to i ty spróbuj szczęścia”.

Czeladnik, dziwiąc się sam sobie, zanurzył rękę w kieszeni człowieka, który akurat obok też przepychał się do drzwi. Wyciągnął ciężkawy węzełek. Migiem schował go za pazuchę i pospieszył do domu.

Przez całą drogę spotykał wielu przechodniów, więc nie ważył się choćby zerknąć na zdobycz. Dopiero w chacie wyciągnął węzełek i zobaczył, że dziwnym trafem odebrał skradzione mu wcześniej pańskie pieniądze.

Legenda o ikonie Matki Boskiej

Królowa Konstancja bardzo lubiła Lwów i najdłużej mieszkała właśnie we Lwowie, na Wysokim Zamku. A jako że miłowała Boga, codziennie rano i wieczorem modliła się w swojej zamkowej kaplicy przed ulubioną ikoną Matki Boskiej, którą stworzył sam Święty Łukasz i którą przywieziono kiedyś z Konstantynopola w prezencie od cesarza. Królowa nie mod­liła się tak po prostu. Biła pokłony i kładła się krzyżem na posadzce. Mogła leżeć długo i nikt nie śmiał jej wtedy przeszkadzać.

Oddanie Bogu i Najświętszej Panience bardzo się czartom nie podobało. Któregoś razu późnym wieczorem królowa leżała przed ikoną pogrążona w modlitwie, a czarty urządzały sobie niebywałe figle. Gwizdały, kwiczały, szczekały, miau­czały, zgrzytały zębami, ale królowa nie zwracała na nie uwagi, modliła się jeszcze żarliwiej.

Nie widząc żadnego sposobu, żeby dokuczyć królowej, czarty złapały wielki marmurowy zwornik wystający z góry sklepienia, wyrwały go i zrzuciły na królową, aby ją zmiażdżyć. Wtedy stał się cud! Kamień nie upadł na nią z taką siłą, z jaką zazwyczaj upadają kamienie, lecz opuścił się lekko jak piórko – nawet nie dotknął błogosławionej królowej.

Kamień ten na pamiątkę cudu przez długi czas był przechowywany w dominikańskim kościele Bożego Ciała. Wspominano o nim jeszcze na początku XIX wieku. Zaginął podczas przebudowy świątyni w latach trzydziestych XIX wieku. W 1751 roku ikonę ukoronowano, a w 1760 przeniesiono ją z klasztornej kaplicy Świętej Magdaleny na ołtarz kościoła Dominikanów, dopiero co odbudowanego.

Najlepsze miejsce dla ikony

Ikona Matki Boskiej, która należała do królowej Konstancji, z czasem trafiła do zaniedbanej kaplicy Świętej Magdaleny. Któregoś razu, kiedy ojcowie dominikanie podczas jutrzni wyśpiewywali przed ikoną słowa: „Benedicam et intercedam, sed digna sum praestantiori loco”, ikona przemówiła: „Błogosławię i się wstawię, ale zasługuję na lepsze miejsce”.

Przestraszeni duchowni i mnisi pomyśleli, że Matce Boskiej nie podoba się stara obdrapana kaplica, i szybciutko przenieśli cudowny obraz do nowej pięknej kaplicy Świętego Michała. Jakież było ich zdziwienie, gdy rano zobaczyli ikonę na ­starym miejscu. Czy sama przyleciała, czy aniołowie niebiescy ją przenieśli? Nie mogli ojcowie święci rozwikłać zagadki. Znowu przenieśli ikonę do kaplicy Świętego Michała, a w nocy zostali, żeby jej pilnować.

Rozsiedli się na podłodze, na środku postawili wiadro z wodą i od czasu do czasu przemywali sobie oczy, żeby nie zasnąć. Już północ minęła, a ikona dalej wisiała. Dopiero gdy zaczęło świtać i na widnokręgu niebo się zaróżowiło, w kaplicy rozbłysło oślepiające światło. Pobożni ojcowie podnieśli znużone głowy i zobaczyli aniołów, którzy podlecieli do ikony, wzięli ją na ręce i odfrunęli w dal. Ikona ponownie znalazła się w kaplicy Świętej Magdaleny.

„Co też miała na myśli ikona Matki Boskiej, kiedy narzekała na niezdatne miejsce?” – zachodzili w głowę braciszkowie.

Żył w monastyrze stareńki mnich. Rzadko opuszczał celę, bo był słabiuteńki i bez pomocy innych nie miał siły wstać. Nie wiedział o dziwach, które się działy z ikoną królowej Konstancji, ale kiedy mu o tym opowiedziano, rzekł: „Myślę, że Najświętsza Panienka nie chce, żeby ikona wisiała w takiej zaniedbanej kaplicy, ale nie chodzi jej o inne miejsce. Pragnie, aby to samo miejsce stało się ładniejsze, bogatsze, i cieszyło oczy ludu pobożnego”.

Posłuchali braciszkowie starca. Kaplicę Świętej Magdaleny rozbudowano i ozdobiono, ikona pyszniła się tam jak kosztowna perła w koronie. Obdarowywała wiernych łaską i sławiła się różnymi cudami. O jednym z nich opowiada następna legenda.

Zuchwała grzesznica

Ludzie, którzy dopuszczają się ciężkich grzechów i mają nieczyste sumienie, daremnie starają się wymodlić łaskę Bożą, jeśli się nie pokajają i nie poproszą Boga o przebaczenie.

Lwowianie ogromną miłością darzyli ikonę Matki Boskiej w kaplicy Świętej Magdaleny. Każdy chciał jeśli nie pocałować cudowny obraz, to bodaj dotknąć go ręką. Wreszcie święci ojcowie postanowili, że ikona może od tego żarliwego macania ucierpieć, i zagrodzili dostęp do niej żelaznymi prętami.

Na początku XVI wieku młoda kobieta, która ubiorem i zachowaniem robiła z siebie panienkę, chociaż wiodła życie grzeszne i bezwstydne, przecisnęła się przez żelazne pręty, które broniły dostępu do świętego obrazu. Podeszła do ikony i w tej chwili została ukarana za zuchwalstwo. Szatan z ogromną burzą wleciał do kaplicy, złapał ladacznicę za włosy i uniósł w powietrze. Kobieta wrzasnęła z przerażenia, a zły duch z siłą uderzył nią o ścianę, zdarł jej przy tym włosy od karku do czoła, i ją zabił.

Włosy te przez długi czas wisiały na ścianie w kaplicy, przypominając, że nieczystym ludziom nie uda się oszukać Boga. Naoczni świadkowie zapewniają, że widzieli te włosy jeszcze w 1598 roku.

Zamarznięte słowa

W dawnych czasach w okolice Czartowskiej Skały zabłąkał się w środku zimy pielgrzym. Przeszedł daleką drogę aż z Krakowa i drżał z zimna. Mróz doskwierał mu coraz bardziej.

Pielgrzym zabłądził w labiryncie kamiennych brył, między zwalonymi drzewami; jego nogi z każdym krokiem grzęzły w śnieżnych zaspach, więc strasznie się zmęczył. W końcu opuściły go resztki sił, upadł w śnieg i przytulił się do drzewa. Stracił ostatnią nadzieję, że się wygrzebie, i nie marzył o niczym prócz tego, by zasnąć. Niespodziewanie zobaczył, jak wielki tłusty borsuk przebiegł na wprost przez krzaki i znikł w szerokiej szparze w skale. „Tam jest droga!” – krzyknął węd­rowiec i zasnął snem wiecznym.

Ale stał się cud – jego słowa zamarzły w bryłki lodu, a on skamieniał.

Minęły dwa miesiące. Na początku wiosny zabrnął w to samo miejsce inny pielgrzym. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, słońce chowało się za ołowianymi chmurami. Przybysz zabłądził i się zmęczył, wydawało się mu, że porusza się w kółko, za każdym razem wychodzi w tym samym miejscu. Wreszcie ogarnęła go taka rozpacz, że usiadł na kamieniu, złapał się rękoma za głowę i gorzko zapłakał. Wtedy chmury się rozstąpiły, wyjrzało słońce i słowa – bryłki lodu wymówione przez poprzedniego pielgrzyma – rozpuściły się, zaiskrzyły i zadźwięczały w powietrzu: „Tam jest droga!”. Potem ułożyły się pod skałą, tworząc w śniegu równiuteńkie rowki.

Pielgrzym zerwał się na równe nogi, podszedł bliżej skały i rozsunął gałęzie. Zobaczył przejście. Tak udało się mu wydostać z gęstwiny.

Trzy bochenki

Kiedy Chmielnicki oblegał Lwów, w monastyrach wypiekano chleb i wydawano go ludziom. Bochenki były niewielkie, w sam raz, żeby jednej osobie na dzień wystarczyło. Kładziono je na parapecie i każdy, kto potrzebował, przychodził sobie wziąć.

Pewien kramarz zauważył, że nikt nie pilnuje ani bochenków, ani tego, kto i ile ich bierze, więc postanowił nie ograniczać się do jednego dziennie. Przecież do okien podchodziło tylu ludzi, że nawet gdyby mnisi chcieli, to czy zdołaliby kogoś zapamiętać…?

Wziął bochenek, odszedł za róg i schował dzienną rację w krzakach. Wrócił po drugi, a później po trzeci. Kiedy przyszedł z trzecim bochenkiem do schowka i rozchylił krzaki, poczuł, że pakunek zrobił się straszliwie ciężki, aż wysunął się z rąk i upadł obok dwóch pozostałych. Kramarz się nachylił, żeby podnieść chleby, ale nie zdołał ich podźwig­nąć, bo skamieniały.

Długo jeszcze nieopodal monastyru Bernardynów leżały trzy okrągłe kamienie. Przypominały o ludzkiej łapczywości.

Rozmowa wołów

Jak wiadomo, w Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem. Co prawda nie wszystkie, wyłącznie te, które przy narodzeniu Chrystusa pomagały, jak mogły, i ogrzewały Dzieciątko oddechem. Właśnie dlatego dar mowy otrzymały konie, krowy i woły. Wiadomo również, że nie warto podsłuchiwać zwierząt, bo za to czeka najsurowsza kara – śmierć.

Pewien bogaty gospodarz nie wytrzymał – po wieczerzy wigilijnej poszedł do obory i nastawił uszu… Początkowo panowała cisza, tylko siano chrzęściło w zębach wołów, a potem para najlepszych – siwych, które gospodarz lubił najbardziej – zaczęła układać się do snu. Wtedy rozległ się głos innego wołu:

– Dlaczego tak wcześnie się pokładłyście i dlaczego jesteście takie smutne?

– Jak mamy się nie smucić, jak nie rozpaczać…? Musimy położyć się wcześniej, żeby porządnie wypocząć, bo jutro z samego rana zaprzęgną nas do najcięższej pracy.

– Do jakiej? – zainteresowały się inne woły.

– Och, och – westchnęły siwe. – Nasz dobry i łaskawy gospodarz mógł jeszcze Bóg wie ile pożyć i cieszyć się światem, ale popełnił grzech wielki: wyszedł po Wigilii posłuchać naszej rozmowy i za to teraz musi umrzeć.

– Kiedy to się stanie?

– Dzisiejszej nocy.

– To on i świtu nie zobaczy?

– Oj nie, nie zobaczy. A my go jutro rano zawieziemy do cerkwi.

Tak się stało, gospodarz zmarł tej samej nocy. Para najlepszych, siwych wołów zawiozła go do cerkwi, a następnego dnia na cmentarz.

Orły Herburtów

Jedną z bardzo poważanych lwowskich rodzin byli Herburtowie. Nieopodal Dobromila, na wysokiej górze, jeszcze dwa wieki temu sterczały ruiny dawnego zamku Herburtów.

Miejscowa legenda wyjaśnia przyczyny wyginięcia tego zamożnego i sławnego rodu.

Każdy umierający Herburt przeistaczał się w siwego orła i wybierał sobie nowe miejsce zamieszkania na skałach przylegających do zamku. Tam wił gniazdo i pielęgnował pisklęta. Orły długo gniazdowały na tych skałach. Dopóki ptaki szanowano, dopóty szczęście sprzyjało Herburtom.

Aż trafił się w rodzinie taki, co to nie wierzył w legendę i z niej się naśmiewał. Aby wszystkim udowodnić, że nie ma absolutnie żadnych podstaw, by traktować legendy poważnie, któregoś razu w drodze na łowy wycelował z flinty w orła. Po powrocie z polowania dowiedział się, że w tej samej chwili, gdy on zabił orła, jego mały syn, który cały i zdrowy został w domu, nagle zmarł.

Od tego czasu orły przestały gniazdować na skałach, a szczęś­cie i dobrobyt opuściły Herburtów. Ród zakończył się właśnie na tym ojcu, który zabił swojego przodka i stracił potomka.

Jak miasto lwa powstało

Kiedyś, dawno, dawno temu, gdy Lwowa jeszcze nie było, wokół gór rozpościerały się wioski. Góry porastał las, wieśniacy znajdowali tam bezpieczne schronienie przed wrogami.

Aż nastała nieszczęśliwa pora – zaczęli ginąć ludzie. Nie od razu wyszło na jaw, że wykrada ich okrutny lew. Za każdym razem wypatrywał ofiarę z pewnej góry, gdzie miał pieczarę, a potem znienacka skakał i zabijał jednym uderzeniem łapy. Zdobycz spokojnie wlókł do legowiska i zjadał. Robił to tylko wtedy, gdy widział człowieka bez towarzystwa innych ludzi, więc długo nikt się nie domyślał istnienia krwiożerczej bestii.

Lwa wytropił dopiero stary myśliwy. Po śladach poznał, że na górze mieszka jakiś straszny zwierz i na pewno zabija ludzi. Myśliwy ukrył się na drzewie z zapasem jedzenia i wody. Siedział tam przez trzy dni i trzy noce, dopóki na własne oczy nie zobaczył ogromnego drapieżnika.

We wsiach zapanował popłoch. Już nikt nie odważył się w pojedynkę wyruszać w drogę – ba, nawet zbliżać się do tej góry. Ostrożność nie pomogła, bo wygłodniały lew teraz podkradał się tuż pod chaty i tam napadał na ofiary.

Jakie to pułapki na niego robiono, jakie fortele wymyślano – wszystko na próżno, nic nie pomagało. Wieść o okrutnym lwie obiegła całą okolicę.

Wreszcie zjawił się dzielny rycerz, gotów zabić lwa. Przyjechał aż z Kijowa. Wszyscy się zbiegli, żeby na niego popatrzeć, i z niecierpliwością czekali, kiedy ruszy na zwierza. Ale rycerz się nie kwapił.

Pierwsze, co zrobił, to rozmówił się z miejscowymi kowalami i zadysponował, by wykuli mu taką zbroję, żeby jej żaden potwór rozedrzeć nie zdołał. W dzień i w nocy kowale kuli rycerską zbroję, a rano zjawiał się rycerz, chwytał ją, uderzał nią o kolano… i zbroja się łamała. Rycerz wzdychał ze smutkiem, po czym opuszczał kuźnię, a kowale wracali do roboty. W drugiej kuźni kowale uwijali się przy mieczu, również tam robota wrzała bez ustanku. Rycerz ściskał rękojeść świeżo wykutego miecza, kilka razy machał nim w powietrzu, a potem z całą siłą uderzał o kowadło. Miecz rozpadał się w drobny mak, a rycerz ze zwieszoną głową udawał się do szynku. Siadał nad pucharem wina i rozmyślał, jak pokonać lwa bez odpowiedniego rynsztunku.

Któregoś razu do karczmy zawędrował pustelnik. Zmierzał do Kijowa na odpust, do szynku zaszedł się pokrzepić. Zobaczył zafrasowanego rycerza i zapytał karczmarza:

– Dlaczego ten rycerz jest taki smutny?

Karczmarz opowiedział, jaka bieda zapanowała w ich stronach.

– Wiem, jak wykuć dla rycerza taki rynsztunek, żeby żadna bestia go nie uszkodziła – rzekł pustelnik.

Na te słowa rycerz podniósł głowę.

– Trzeba zbroję i miecz skropić krwią niewinnej panny – doradził pustelnik. – Wtedy żadna siła nie będzie straszna.

Wszyscy obecni w karczmie zamarli i zaczęli intensywnie rozmyślać nad słowami pustelnika.

– To jest taka sprawa – powiedział karczmarz – że trzeba zebrać ludzi i się naradzić. Sami nic tu nie zadecydujemy. ­­­­­

Uderzyli w dzwony i zwołali gromady z okolicznych wsi. Pustelnik stanął przed nimi i powtórzył to, co mówił w karczmie. Nikomu do głowy nie przyszło wątpić w słowa tak zacnego człowieka. Jedna bieda: skąd wziąć taką pannę? Wiadomo, dziewcząt jest wiele, ale czy któraś zgodzi się oddać krew?

– Nie trzeba, żeby jedna aż tyle krwi poświęciła – wyjaśnił pustelnik. – Niechaj zbiorą się wszystkie dziewczęta, niech przekłują sobie igłami małe palce i po kropelce, po dwie upuszczą.

Posłuchali rady. Obok kuźni ustawiono sagan, dziewczęta podchodziły i skapywały do niego krew: a to kroplę, a to dwie, niektóre i dziesięć razy więcej nie żałowały.

Niebawem w saganie nazbierało się tyle krwi, że kowale i zbroję w niej wykąpali, i na zahartowanie miecza zostało. Rycerz wziął zbroję, uderzył o kolano – nawet się nie zgięła. Rąbnął mieczem w kowadło – rozpadło się.

– No… Teraz jestem gotowy!

Wdział zbroję i poszedł do lwiej pieczary.

Lew był już porządnie wygłodniały i właśnie wybierał się na łowy. Patrzy – zdobycz mu sama w paszczę lezie. Zaryczał, obnażył kły, rozpędził się i rzucił na śmiałka. Rycerz nie zdążył miecza dobyć, a zwierz już skoczył na niego wszystkimi czterema łapami. Tyle że zbroja wytrzymała uderzenie i lew połamał sobie pazury.

Rycerz zamachnął się orężem i odrąbał lwu głowę. Nasadził ją na miecz i zaniósł pokazać ludziom.

Górę tę nazwano Górą Lwa. I miasto również taką nazwę dostało.

Czarna trumna

W dawnych czasach we lwowskim ratuszu widywano zjawę. Pojawiała się o północy, wyglądała jak czarna trumna, poruszała się powoli, przemierzała sale i schody, skrzypiąc przy tym i stękając. Stękanie echem niosło się po budowli. Docierało aż na piętro, gdzie mieszkała rodzina trębacza.

Nocne straże za każdym razem ze strachem czyniły znak krzyża.

Zjawa miała swoją historię. Kiedyś lwowscy sędziowie niewłaściwie zapoznali się ze sprawą i skazali niewinnego człowieka najpierw na męki w sali tortur, a potem na karę śmierci. Z czasem pomyłka się wydała, ale było już za późno…

Od tamtego momentu czarna trumna pojawiała się jako wieczne ostrzeżenie dla sędziów, żeby zawsze pamiętali o tej historii, kiedy będą się zapoznawać z nową sprawą. Na okładce księgi ławników, w której umieszczane były decyzje sądowe, napisano wielkimi literami: „PAMIĘTAJ O TRUMNIE, CO PO SCHODACH I SALACH CHODZIŁA!”.

Każdy, kto brał w ręce tę księgę, od razu czuł ciarki na plecach. Dobrze się zastanowił, zanim skazał kogoś na ciężką karę.

Opierzony koń

W 1911 roku zdarzyła się dziwaczna przygoda – po Lwowie chodził koń w piórach. Oto, co się wtedy działo.

Do jednej z restauracji podjechała fura pełna beczek z winem. Jedna beczka wypadła i się rozbiła, a wino wyciekło na bruk. Zanim beczki rozładowano, koń porządnie się tego wina nachłeptał.

Po jakimś czasie furman zaprowadził konia do stajni i zwierzę od razu padło na słomę. Położyło się i wyciągnęło kopyta.

– Ot, nieszczęście… – jęknął furman. – Konisko zdechło, to przynajmniej skórę sprzedam.

Poszedł do skórnika, a ten raz-dwa zdjął skórę z konia.

Następnego dnia rano koń oprzytomniał i wyszedł ze stajni. Ludzie z wrzawą zbiegli się popatrzeć na to dziwo.

Była jesień i wiały wiatry. Dobrotliwe kobietki przejęły się, że koniowi zimno, i szybciutko przyniosły cały koszyk pierza, by obsypać zwierzę od kopyt po głowę. Pierze od razu się przylepiło i koń przeobraził się w bajkowe stworzenie.

Szkoda, że mnie i was wtedy tam nie było…

Król Daniel i jego błazen Olelko

Olelkowe księgi

Pewnego letniego dnia, kiedy słońce zalało ciepłem całe miasto, Olelko nijak nie mógł wysiedzieć w zimnych zamkowych murach. Cóż, skoro król, załatwiając ważne sprawy państwowe, zawsze chciał mieć go blisko siebie, by trefniś żartami rozweselał ciężką monarszą głowę.

Któregoś razu Olelko nie wytrzymał zamkowego zaduchu i powiedział:

– Najjaśniejszy królu, pozwól mi chociaż dzisiaj się odłączyć, bo mam bardzo ważną sprawę.

– A to jaką? – zdziwił się Daniel.

– Muszę swoje księgi przewietrzyć, żeby nie zapleśniały.

Król okazał wyrozumiałość i pozwolił Olelkowi się oddalić, a ten złapał kapę, pościelił ją sobie w sadzie i zapadł w drzemkę, z gołym brzuchem wystawionym do słońca.

Gdzieś pod wieczór król też wyszedł do sadu, z całą gromadą bojarów. Nagle patrzą – Olelko leży, ba… nawet pochrapuje.

– Hej, Olelku! – huknął król. – Czy już przewietrzyłeś swoje księgi?

– Uhm, właśnie wietrzę.

– A gdzie one są? – zdziwili się wszyscy.

– Ano właśnie tutaj! – Olelko pacnął się w głowę i znowu zamknął oczy.

Królewski podarunek

Niedziela wielkanocna była słoneczna i ciepła. Po śniadaniu Olelko wyszedł na miasto i od razu wpadł na swojego kuma Andruszkę, bojarskiego sługę. Ten plątał się jakiś taki zasmucony i przybity, jakby dopiero co z pogrzebu wrócił. W rękach trzymał coś zawiniętego w chustkę.

– Kumie! – Olelko złapał go za ramię. – Co z tobą?

Kum w milczeniu rozwinął chustkę i pokazał rozbitą pisankę. Ze skorupek można się było domyślić, że pisankę pokrywały nadzwyczajne wzory. Co z tego, skoro zostały z niej skorupki…

– Przez tę pisankę tak się zasmuciłeś?

– Gdybyś ty wiedział, co to za pisanka… – westchnął kum. – Malowała ją moja bojarowa. A bojar mnie posłał, żebym zaniósł to cacko królowi. No to niosę, niosę, aż tu nagle nie wiadomo skąd wysypała się dzieciarnia i na mnie! Potknąłem się i o… Sam widzisz…

– Dokąd teraz się wybierasz?

– Dokąd oczy poniosą. Co ja powiem bojarowi? Wiesz, jaki on jest? Da po mordzie i utopi, nie patrząc, że dziś święta niedziela.

– Eee, kumie, nie smuć się. Pójdźmy razem do króla, może co wymyślimy.

Gdy dotarli do zamku, Olelko rzekł:

– Daj mi tę pisankę, a sam tu poczekaj.

Wziął zawiniątko i niósł je ostrożniutko, wysoko przy tym podnosząc nogi i obchodząc kałuże. Gdy wdrapał się na schody, szedł jak bocian po błocie.

Straż przy drzwiach wytrzeszczyła oczy i nijak nie mogła dojść, co też Olelko kombinuje.

– Hej, Olelku! Co za skarb niesiesz?

– Ano skarb, skarb nad skarbami. Niosę dla króla pisankę od bojara.

– Chyba nie byle jaka ta pisanka.

– To złe słowo! Nie pisanka to, lecz cudo!

– Pewnie dostaniesz za nią coś w zamian, hę?

– Pewno, że dostanę.

Straże skrzyżowały halabardy.

– Musisz poczekać, Olelku. Rodzina królewska nie skończyła śniadać, więc nikogo obcego na razie nie chcą widzieć.

– To ja niby obcy? – zdziwił się Olelko. – Toć ja, można powiedzieć, jestem najbliższą królowi osobą. Ot, zobaczycie, jeszcze wam król po złotym da, jak mnie wpuścicie.

– A ty co nam dasz?

– Oddam wam to, czym mnie król nagrodzi.

– No, strzeż się! Z nami nie ma żartów. Idź, ale pamiętaj, co nam obiecałeś.

Olelko wszedł w głąb zamku, ale przy drzwiach do królewskiej jadalni stało dwóch kolejnych strażników.

– Stój! – zatrzymali Olelka. – Jeszcze śniadanie się nie skończyło.

– Ale ja nie mogę czekać. Niosę cenny podarek.

– Nic nam do tego. Kazali nie puszczać, to nie puszczamy.

Olelko jednak uparł się jak ten osioł i przesunął się w stronę drzwi.

– Dokąd się pchasz?! – ryknęli wojacy. – Kazaliśmy ci zaczekać, więc czekaj!

– Jakie „czekaj”?! Wy co, zapomnieliście, z kim macie sprawę?

Straże ruszyły go przeganiać, a Olelko jął ratować się oszustwem, że mocno go popchnęli i jak długi upadł z hukiem na posadzkę.

W tym momencie rozchyliły się drzwi i wyszedł król, zwabiony hałasem.

– Olelku! Co z tobą, nieboraku?

Olelko ze łzami w oczach rozwinął chustkę, a tam – skorupka rozbita w drobny mak.

– Ajajaj! Co ja teraz powiem kumowi? Toż bojar go zabije! Ajajaj!

Strażnicy się wystraszyli.

– On sam upadł, my go tylko leciutko odtrąciliśmy. Kto go tam wiedział…