Klucze Marii - Andrij Kurkow, Jurij Wynnyczuk - ebook

Klucze Marii ebook

Andrij Kurkow, Wynnyczuk Jurij

0,0

Opis

Sensacyjno–magiczne Klucze Marii łączą Jerozolimę z okresu krucjat, Lwów i Kraków w czasie II wojny światowej oraz współczesny Kijów w przededniu wielkiej katastrofy. Magiczna kobieca moc ma szanse ocalić świat, pod warunkiem, że nie wpadnie w ręce zbrodniarzy – to by oznaczało koniec cywilizacji. Halicki rycerz, lwowscy profesorowie i ukraiński poszukiwacz staroci strzegą sekretu Bogurodzicy. Opowieść rozwija się niczym wyprawa lub gra komputerowa, ale wymyślony świat z każdą stroną przenika do prawdziwego. Na koniec kto – siły dobra czy zła – staną przed drzwiami, które mogą otworzyć tylko Klucze Marii.

ANDREJ KURKOW (ur. 1961) – ukraiński powieściopisarz tworzący w językach rosyjskim i ukraińskim. Jest autorem ponad 20 powieści i 10 książek dla dzieci. Jego twórczość została przełożona na 42 języki, między innymi angielski, szwedzki, francuski i japoński. Pisze artykuły dla prasy amerykańskiej, francuskiej i niemieckiej. W latach 2018–2022
był prezydentem PEN Ukraine. Otrzymał wiele nagród literackich, w tym Legię Honorową (2015) i Nagrodę National Book Critics Circle (2023).

JURIJ WYNNYCZUK (ur. 1952) – ukraiński pisarz, dziennikarz i redaktor. Ukończył studia na Wydziale Filologicznym Podkarpackiego Uniwersytetu Narodowego im. Wasyla Stefanyka. Dwukrotny laureat najbardziej prestiżowej ukraińskiej nagrody literackiej Książka Roku BBC: w 2005 roku za Wesniani ihry w osinnich sadachi w 2015 roku za Tango śmierci. Mieszka we Lwowie.

BOHDAN ZADURA (ur. 1945) – poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Na język polski przełożył książki między innymi Jurija Andruchowycza, Andrija Lubki, Serhija Żadana, Andrija Bodnara i Siarheja Pryłuckiego. Jest autorem antologii współczesnej poezji ukraińskiej Wiersze zawsze są wolne. W 2018 roku został wyróżniony Wrocławską Nagrodą Poetyckiej „Silesius” za całokształt twórczości.

Przekład: Bohdan Zadura
Redakcja: Jerzy Z. Szeja
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Skład i łamanie: Daniel Malak, Jędrzej Malak
Okładka: Magdalena Kwiatkowska
Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału: Ключі Марії

Copyright © by Andrei Kurkov and Yuriy Vynnychuk 2023

Copyright © for the Polish translation by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu 2023

Przekład: Bohdan Zadura

Redakcja: Jerzy Z. Szeja

Korekta: Patrycjusz Pilawski

Skład i łamanie: Daniel Malak, Jędrzej Malak

Opracowanie wydania elektronicznego

Okładka: Magdalena Kwiatkowska

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

This book has been published with the support of the Translate Ukraine Translation Program

Wydanie książki zostało dofinansowane w ramach programu Translate Ukraine

ISBN 978-83-7893-348-9

ISBN (epub i mobi) 978-83-7893-817-0

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Ten Major, Polak rodem z miasteczka Dzierowicz,

Nazywał się (jak słychać) po polsku Płutowicz,

Lecz przechrzcił się; łotr wielki, jak się zwykle dzieje

Z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwicieje.

Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz

Prolog

Rok 1942. Oświecenie Ołesia Kuryłasa

Kiedy przypominam sobie, co spotkało mnie w ostatnim czasie, nie mogę dojść do siebie, wciąż nie mogę poskładać do kupy wszystkich zdarzeń tak, żeby stanęły mi przed oczami wyraźnie i w sposób uporządkowany, jak uczniowie, którym kazano ustawić się według wzrostu. Zdarzenia te, choć z przeszłości, zderzają się w mojej pamięci, a ja błądzę wśród nich jak ślepiec. Macając dłońmi za podpowiedziami, szukam logicznych wyjaśnień.

Wtedy w żaden sposób nie mogłem przewidzieć tego, co się ze mną stanie. Ale też nie potrafię zapomnieć tych niewyraźnych przeczuć, lęku i strachu, że coś niebawem się wydarzy. Co oczywiste, bałem się tego i zarazem miałem wątpliwości, czy coś może wywrócić mój świat, moje życie. Odczuwałem coś podobnego przed wybuchem wojny, kiedy wypoczywałem z rodzicami w Karpatach. Pogoda utrzymywała się cudowna, sierpień hojnie obdarzał nas wszystkimi swoimi urokami i kolorami, ale w duszy rodził się wyraźny niepokój. Może nawet nie w duszy, ale w powietrzu. Czuło się go w głosach ludzi, tych, którzy mnie otaczali, i tych, których spotykałem na ulicach. Przeczucie wojny dźwięczało w powietrzu coraz bardziej, wszyscy mówili tylko o ostatnich wydarzeniach: o zajęciu Austrii, o układzie monachijskim, o Chamberlainowskim „Przywiozłem wam pokój”. Wszystkie gazety świata zlały się w jedno wielojęzyczne źródło plotek, sprzeczek, dyskusji. Wszyscy czytelnicy i ich sąsiedzi w jednej chwili zmienili się w fachowców od politologii, historii, stali się wojskowymi strategami i inżynierami – wynalazcami nowoczesnego uzbrojenia. Byle przekupka na bazarze, która handlowała kiszoną kapustą, jarzynami czy nabiałem, mogła wam natychmiast przedstawić swoją bezbłędną prognozę rozwoju najbliższych wypadków.

Wraz z tą narastającą histerią dręczyła mnie jeszcze obawa o mój własny los. Pojawił się strach, że nie będę w stanie usunąć się na bok, żeby to wszystko przeczekać. Nawet więcej: posępna pewność, że ten strumień pochwyci także mnie, niespodziewanie zlała się z przeczuciem nadchodzącego oświecenia. Tak jakby wszechludzkie zło miało w rezultacie uczynić moje życie wyrazistszym i lepszym. Zatrważające, ale tak właśnie się stało – intuicja mnie nie zawiodła. Wojnę, której wszyscy się bali i która usiłowała wymknąć się spod kontroli walczących stron, zapamiętałem jako wybuch oświecenia. Ten wybuch rozbrzmiał w mojej głowie i zmusił, bym na wiele zwykłych spraw spojrzał inaczej.

I być może właśnie przez ten wstrząs przeżyłem największe w swoim życiu podniecenie, przeżyłem tę miłość, która nie może zostać odwzajemniona z tego powodu, że przede wszystkim jak śmiertelna choroba poraża tego, kto jest zakochany. A nie sam obiekt zainteresowania. I mężczyzna, przejęty tą miłością „na zabój”, zaczyna chronić przed nią tę, w której tak się zakochał. Bo uświadamiając sobie siłę własnej miłości, godzi się z tym, że ta miłość jest nieuleczalna. I zaczyna ją konserwować. I chronić przed nią tych, których kocha. Żeby nie zrujnować ich świata, nie wedrzeć się tam jak wojna, która wymyka się spod kontroli walczących.

Mój ojciec, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, Bohdan Kuryłas, namiętnie badał udział halickich rycerzy w wyprawie krzyżowej, mającej wyzwolić Grób Pański. Głównym źródłem jego badań była kronika rycerza Olhierda. Od tego starego rękopisu wszystko się zaczęło. Manuskrypt powiązał przeszłość z przyszłością i splótł mój los w dziwnie skomplikowany gobelin. Na tym gobelinie, oprócz nas z Marią i Aretą, niezmiennymi elementami okazały się klucze i pierścienie, które przechodzą z rąk i palców jednych śmiertelników w ręce i na palce innych.

***

Jednak i później, kiedy wszystko się już zakończyło, Ołesia nie opuszczało poczucie, że ta historia wciąż jeszcze nie ma finału, że nie może zakończyć się właśnie w ten sposób. Był przekonany, że będzie miała dalszy ciąg!

Rozdział 1

Październik 2019 roku. Boże drogi należy zbadać. Przypadkowe krymskie spotkanie i jego następstwa

Nikt się nie rodzi czarnym archeologiem. Czarnymi archeologami ludzie się stają. Czasami w mrocznych czasach, czasami w jasnych. A czasami także w szarych, takich jak obecne. I chociaż to „szare dzisiaj” zaczęło się nie od wczoraj, to jednak Bismarckowi, a ściś­le mówiąc, Ołehowi Kaczce, wydawało się, że dopiero wczoraj pierwszy raz wziął do rąk saperkę i pod kierownictwem starszego towarzysza Adika Masa zdjął pierwszą warstwę kamienistej, luźnej ziemi znad grobu jakiegoś Taura. „Stój, wystarczy! Teraz szczotką!” – rozkazał wtedy Adik, pokazując palcem na półsferę czaszki, która wynurzyła się spod ziemi. Głos Adika wyróżniał się dźwięcznością, tak jak u nastolatka. Może właśnie dlatego starał się mówić cicho. Jakby wstydził się własnego głosu. Tam przecież, na przybrzeżnym kamieniu Taurydy, dzień przed otwarciem mogiły pewnego Taura, we dwóch, jak starzy nierozłączni przyjaciele, obchodzili czterdzieste urodziny Adika. Tak jak należy, rozpaliwszy w zagłębieniu między kamieniami z wyrzuconych przez morze i wysuszonych przez południowe słońce drzazg i desek maleńkie ognisko, smażyli na znalezionym kawałku blachy omułki. Pili tanie białe wino, czekając, aż omułki pod wpływem wysokiej temperatury same się otworzą i zakipią w środku. Czarnomorskich omułków solić nie trzeba, i tak są słone!

Ktoś kiedyś tak samo „podsmaży” i „zje” Bismarcka i Adika. Taka to dziwna myśl przyszła Ołehowi do głowy w tę oświetloną krymskimi gwiazdami urodzinową noc starszego towarzysza i kierownika. Jak przyszła, tak też odeszła. Ledwie wywołała uśmiech swoją niezgrabnością. Po prostu zażartowała. Słowo „zjeść” zawsze miało wiele znaczeń, z których podstawowym niezmiennie pozostawało „powstrzymać głód”. Chociaż i związek „powstrzymać głód” też miał wiele znaczeń, więc Ołeh nie zaczął dociekać właściwego sensu tej przelotnej myśli. Po prostu wypił jeszcze jedną szklankę wina i zagryzł gorącym omułkiem.

Ołehowi dwa miesiące przed tą gwiezdną krymską nocą stuknęła dwudziestka. Był pełen sił, choć przepełniała go niepewność o własną przyszłość. Ta niepewność jakby zamrażała jego energię, powściągała ją, gasiła, czasami wywołując irytację, czasem nawet lekką depresję. A depresja zazwyczaj prowadzi człowieka albo do pętli, albo na Krym. Tych, którym ciężko jest się pozbierać – do pętli, tych, którym lekko – do telefonu i blasku nadmorskiego życia. Bismarck nie zbierał się po prostu lekko. On zbierał się najlżej. Tak więc przyjechał tutaj, by się rozwijać i zapomnieć o rzeczywistości. Lato, słońce, morze i dziewczęta w kostiumach kąpielowych – to dalece niepełny zestaw leków antydepresyjnych, które Krym zawsze hojnie, choć za pieniądze, proponował każdemu cierpiącemu. Jednak tamtego wczesnego wieczora Ołeh spotkał obok jałtańskiego nabrzeża nie dziewczynę z Charkowa albo Sumów, nie jakąś świeżo przybyłą blondynkę o bladej skórze, lecz Adika, odessyjczyka, którego sprowadziło tutaj „przyjemne z pożytecznym”. Oczywiście „przyjemne” dla niego było samo przebywanie na południowym wybrzeżu Krymu, a „pożyteczne” – czarna archeologia, która jak twierdził Adik, żywiła go już piętnaście lat. Wzrok Adika zatrzymał się na Ołehu, kiedy ten pił kawę z koniakiem na tarasie kawiarni w bocznej uliczce odchodzącej od nabrzeża Jałty.

– Czemu się smucimy? – zapytał przyjaźnie Adik, siadając przy stoliku z kuflem belgijskiego piwa.

Ołeh w tej chwili rzeczywiście się smucił. Dopiero przyjechał, rozlokował się w drewnianej przybudówce do jednopiętrowego ceglanego budynku pięć minut od morza, rozliczył się z gospodarzem, zostawił rzeczy i od razu ruszył na nabrzeże wdychać przepełniony jodem ozon. Ale tam, na nabrzeżu, zamiast zwykłej, prawie zwierzęcej radości ze słońca i morza dopadły go dręczące myśli o przyszłości, o tym, że od września trzeba zacząć żyć inaczej, przecież od września zawsze zaczyna się albo przynajmniej powinno się zaczynać nowe życie. Jeśli nie zaczęło się go od poprzedniego września.

Dokuczliwe myśli najłatwiej odpędzić koniakiem. Ceny na nabrzeżu kąsały, więc nogi poprowadziły Ołeha w zaułek niedaleko hotelu „Oreanda”, w zaułek, w którym lubił przebywać już wcześniej. Tam, dzięki oddaleniu od morza, koniak stawał się dostępniejszy, a kawa, choć dość marna, wydawała się smaczna i mocna. I oto wraz ze słowami „Czemu się smucimy?”, które wybrzmiały dźwięcznym głosem nastolatka, będącym w dysonansie z wiekiem je wypowiadającego, na krzesło naprzeciwko opuścił się mężczyzna z cienkim orlim nosem i wesołymi szarymi oczami, chudy i długoręki, w szortach i T-shircie z twarzą Puszkina i napisem „Liceum Puszkinowskie”.

– Wcale się nie smucę! – odpowiedział Ołeh. – Właśnie przyjechałem i próbuję dojść do siebie po podróży.

I kiwnął głową w stronę kieliszka z koniakiem.

– Sam przyjechałeś? – zdziwił się mężczyzna, wyciągając rękę. – Adik jestem, z Odessy.

– Ołeh Bismarck, z Kijowa.

– Bismarck? – zdziwił się Adik.

– Można po prostu Ołeh, Bismarck to przydomek…

– Jesteś Niemcem?

– Jestem hazardzistą. I także urodziłem się 1 kwietnia.

– W dzień głupca?

– W dzień humoru.

– Tak, to już lepiej. A co, Bismarck był hazardzistą?

– Aha, lubił chodzić do kasyna, pił koniak.

– Aa! Teraz jasne! – Adik wymownie opuścił wzrok na kieliszek z bursztynowym płynem. – A ja myślałem, że ty też jesteś Niemcem. Bo ja z Niemców besarabskich. Zgodnie z dowodem – Adolf. Dzięki ojcu. On lubił mówić: „Ładne imię, ono przecież nic nie jest winne”. Ale Adik znacznie lepsze! I o Hitlerze nikt ze mną nie żartuje. No jeśli jesteś takim hazardzistą jak Bismarck, to mogę coś zaproponować. W sam raz dla hazardzisty. Nocne poszukiwanie skarbów.

– Dlaczego nocne?

– Żeby nikt nie widział i nikt nie zabrał, jeśli coś znajdziemy.

– Tak, to interesujące. Jednak przyjechałem tutaj na wypoczynek.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. W dzień wypoczywasz, w nocy szukamy skarbów.

Co znaleźli tamtej pierwszej wspólnej czerwcowej nocy w grobie pewnego Taura, który, przyświecając sobie latarkami, przeczesali na cztery ręce palcami? Przesiali przez nie cały piasek, wszystkie kamyczki, wszystkie grudki gliny, a także kości i kosteczki, kręgi i inne pozostałe ludzkie szczątki, które przez setki lat stawiały opór próbom wody i ziemi, które to żywioły chciały rozpuścić je w sobie, przetworzyć w żyzny grunt. No, niby nic szczególnego! Ze dwadzieścia koralików: perłowych i ceramicznych – czy to faktycznie z naszyjnika, czy z bransoletki, a może z różańca? I jeszcze znaleźli długi kawałek zardzewiałego żelaza, Adik od razu schował go do kieszeni. Powiedział, że zajmie się nim później.

– No, koniec – poinformował go o tej przedporannej godzinie Adik. – Teraz możesz uważać się za archeologa. Czarnego archeologa!

– Nie lepiej „czarnego poszukiwacza skarbów”? – upewnił się Ołeh, przypominając sobie pierwszą rozmowę w kawiarni.

– „Poszukiwacz skarbów” brzmi dziecinnie. A „czarny poszukiwacz skarbów” dwuznacznie. Jak „ciemnoskóry archeolog”. – Odes­syjczyk się roześmiał. – To już lepiej zostań czarnym archeologiem, jak ja. Przecież świat jest czarno-biały. Biali archeolodzy pracują po jego białej stronie, a czarni po czarnej. Najważniejsze, żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzali!

Od tamtej czerwcowej nocy minęło siedem lat. Ołeh Bismarck opanował wszystkie tajniki nocnego poszukiwania skarbów. Czasami zajmował się tym nawet w dzień. Ale w odludnych miejscach. Jednak nie udawało mu się zająć tym na poważnie. Niezłe hobby, ale nic więcej. Na życie trzeba jednak zarabiać w inny sposób, taki, by noc można było poświęcić nie na chodzenie z wykrywaczem metali, ale na coś przyjemnego, na przykład na mocny sen po koniaku. Przez całe te siedem lat Ołeh nie znalazł niczego cennego. Ale monety, medaliki, zardzewiałe pozostałości schmeisserów z czasów II wojny światowej czasem mu się trafiały i szły dalej do nabywców, których znajdował w internecie. Nabywcy byli „drobni”, ale przecież jego towar też odznaczał się dostępnością i taniością. Handlowanie czymś takim również bardziej przypominało sport niż biznes.

Ołeh i Adik czasami się spotykali. Ten drugi przyjeżdżał do Kijowa raz na pół roku w interesach, a przed wyjazdem dzwonił do Ołeha i zapraszał go na kolację, wielką hojną kolację w tanim lokalu. Przy spotkaniach prawie w ogóle nie opowiadał o swoim życiu. Jednak podczas ostatniej takiej biesiady, która odbyła się w połowie września, niespodziewanie i z nieukrywaną dumą obwieścił Ołehowi, że za kilka tygodni stanie się kijowianinem. Szczegółami obiecał podzielić się później, wtedy, kiedy „bajka stanie się faktem”. Tak właśnie powiedział.

Bajka stała się faktem nawet wcześniej. Po jakichś dziesięciu dniach Adik zaprosił Ołeha do nietaniej restauracji. Niestety, Ołeh nie zdążył nawet przeczytać nazw włoskich potraw, gdy Adik zabrał z jego rąk kartę i poprosił, by zaufał jego smakowi.

– Masz swoją książeczkę pracy w domu? – zapytał po jakichś dwudziestu minutach, nawijając na widelec spaghetti primavera.

Ołeh potaknął, przeżuwając.

– Jutro pójdziesz się zatrudnić! W soborze Sofijskim.

Współbiesiadnik tak się zakasłał, że omal się nie udławił. Zasłonił usta dłonią i spojrzał na Adika z oburzeniem i zdziwieniem zarazem.

– Jako kto? Gdzie? – zapytał Ołeh, gdy odkaszlnął. W jego głosie zabrzmiał zdrowy sceptycyzm.

– Jako elektryk zmianowy! – Na ustach Adika pojawił się pewny siebie uśmieszek.

– I za ile?

– Kiedy człowiek idzie do pracy w świętym miejscu, czyż myśli o pieniądzach? Sądzisz, że poszedłem do pracy w wydziale kultury kijowskiego ratusza dla pięciu tysięcy miesięcznie?

Ołeh Bismarck nagle zobaczył w przymrużonych oczach odes­syjczyka odpowiedzi na wszystkie pytania. Zobaczył, uspokoił się, kiwnął głową i opuścił wzrok na wystygłe spaghetti.

– Jedz, jedz – zachęcił go Adik. – Czarny archeolog czarnemu archeologowi źle nie poradzi.

Rozdział 2

Rok 1099. „Kronika rycerza Olhierda z Halicza, pisana w roku Pańskim 1111, kiedy to z Bożą pomocą po dwunastu latach opuściliśmy Ziemię Świętą i ruszyliśmy do Rusi, straciwszy połowę towarzyszy”

„Przybyliśmy w siedmiu do Ziemi Świętej z Halicczyzny roku Pańskiego 1099 na genueńskim statku, który zabrał nas w Konstantynopolu, i od razu trafiliśmy na służbę do Tankreda z Tarentu z Normandii. Wiódł nas ze sobą kniaź Ihor, a powitał w porcie Antiochii brat Łuka, który w Ziemi Świętej przebywał już cztery lata. On też opowiedział nam o panu Tankredzie jako o dzielnym i szalonym rycerzu i zaprowadził pod jego rozkazy. Do tej pory krzyżowcy zajęli już Edessę, Antiochię, Tell Bāshir, Rawendan, Latanię i inne mniejsze miasta. Czekała na nas Jerozolima.

Lato tego roku było suche i nieprawdopodobnie upalne nawet dla tutejszych, nie mówiąc już o nas, tych, którzy jeszcze nie zaznali w życiu takiego skwaru i ciągłej wędrówki po pustynnych ziemiach wśród piaszczystych pagórków, za którymi często w oczekiwaniu na nas ukrywali się nasi wrogowie. Ale żołnierze Boga nie zważali na to, a ruszyli na Jerozolimę, co mnie oczywiście zdawało się szaleństwem – szturmować miasto tak małymi siłami. Tysiąc dwustu rycerzy i dwanaście tysięcy piechocińców – to zdecydowanie za mało, żeby otoczyć miasto i trzymać je w oblężeniu, zważywszy na to, że jego obrońców było o wiele więcej niż nas. Tam, za bramą, schowało się egipskie wojsko wraz z milicją, w której służyli żydzi i muzułmanie. Żywności im nie brakowało, a zbiorniki były wypełnione po brzegi wodą pitną.

Za to u nas z aprowizacją było ciężko, jedliśmy suchary rozmoczone w wodzie zmieszanej z winem, a jeszcze każdy dostawał po garści daktyli. Czasami udawało się upolować dziką kozę albo trafić na krzak z jagodami, ale tego wystarczało tylko na ząb. Jak na nieszczęście wszystkie studnie i źródła w okolicy Jerozolimy okazały się zatrute, zatem musieliśmy również oszczędzać wodę, żeby zawczasu się jej nie pozbyć.

Ducha krzyżowców podtrzymywało orędzie papieża Urbana, znali je niemal na pamięć i powtarzali te złote słowa, które prowadziły ich w marszu i nie dawały myślom porosnąć zwątpieniem.

– Papież mówił o straszliwych rzeczach, które spotykają naszych braci w Ziemi Świętej – wspominał brat Łuka, który był obecny w Clermont podczas tego gorącego przemówienia papieża Urbana. – Opowiadał, że na Golgocie niegodziwi urządzają place zabaw, a w miejscu po świątyni Salomona – orgie. Do sadzawki Betesda wylewają nieczystości. Ogród Oliwny wyrąbano. „Jeśli pragniecie królestwa niebieskiego, to nie będziecie siedzieć w domach swoich, a pójdziecie tam, gdzie żyłem ja, Jezus, wasz Zbawiciel!” Tak przemawiał, jakby w imieniu samego Jezusa, i to zrobiło na nas wszystkich wielkie wrażenie. Jego słowa przenikały do głębi serc. Wszyscy, zamarłszy, słuchali Go, ale nie papieża Urbana, słuchali Zbawiciela. A zakończył tak: „Dzieci moje! Nie papież Urban zwraca się do was teraz, a jego ustami mówię do was ja, Jezus Chrystus, Syn Boży i wasz Zbawiciel. Weźcie broń waszą. Błogosławię jej. Weźcie miecze i tarcze wasze, a ja uczynię je niezniszczalnymi. Ubierzcie się w białe płaszcze i naszyjcie na nich krzyże z czerwonego materiału na znak tego, że posyłam was na bitwę z moimi wrogami, i niechaj wasza wyprawa do Ziemi Świętej nazywa się krzyżową, tak jak ja szedłem drogą krzyżową na Golgotę. Powstrzymuję waszą wrogość i nienawiść wzajemną. Od teraz niechaj ustaną wojny i swary, nastanie pokój w sercach waszych, niech napełnią się serca wasze nienawiścią do niegodziwych. Idźcie tam, gdzie grób mój woła o wyzwolenie! Weźcie sobie Ziemię Świętą i władajcie nią, bo jest szczodra i piękna jak królestwo niebieskie! Ruszajcie, dzieci moje. Amen!”.

Brat Łuka umilkł, a nam się zdawało, że też usłyszeliśmy słowa Jezusa Chrystusa, i duch nasz wybuchnął niebywałą zawziętością. Dlatego też Jerozolima wabiła nas niepowstrzymanie, wszyscy chcieli ujrzeć to legendarne miasto, przejść jego ulicami i zobaczyć tych cudownych ludzi, którzy wedle legend narodzili się tam jeszcze tysiąc lat temu dzięki cudownemu eliksirowi. Bardzo chcieliśmy się przekonać o tym, co opowiadał nam brat Łuka: czy naprawdę sadzawka Siloam koło góry Synaj bije nie codziennie, tylko trzy dni w tygodniu?

Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, wyszli nam naprzeciw chrześ­cijanie, których specjalnie wygnano poza mury, żeby przysporzyć nam jeszcze większego kłopotu. Było pośród nich wiele kobiet i dzieci, wszyscy oni przyłączyli się do nas, szukając nie tylko opieki, ale też jedzenia i wody. Oblężeni czuli się pewnie, mieli przecież dobrą broń i nawet ogień grecki.

Przeważającą część naszego wojska stanowili Frankowie, lecz byli też Genueńczycy, Normanowie, Flamandowie i my, rycerze haliccy. Większość Franków zjadła już swoje konie i z rycerzy zmieniła się w piechocińców, jednak my naszych koni strzegliśmy. To były konie huculskie, górskie przysadziste koniki, ale bardzo wytrzymałe, Frankowie nieraz się dziwili, jak nasze konie sprytnie wspinają się na pagórki, jak biegną bez zmęczenia i jak długo mogą obyć się bez wody.

Dowodził nami Rajmund, hrabia Tuluzy, odważny, uparty i dość głupi. Jednak byli jeszcze i inni znani panowie, z których każdy miał swoje wojsko. Rozbijali obozy naprzeciw różnych bram: książę Robert Flandryjski naprzeciw Damasceńskiej, książę Robert Normandzki, syn Wilhelma Zdobywcy, którego nazywano Krótkoudym – koło Bramy Heroda, książę Dolnej Lotaryngii Gotfryd, hrabia Bolonii – koło Bramy Jafskiej, a z północno-wschodniej strony rozłożył się Tankred z Tarentu.

13 czerwca za namową pustelnika, który miał zwodniczą wizję, spróbowaliśmy pójść do szturmu i nieopatrznie wpadliśmy do głębokiego rowu, który otaczał miasto. Zasypał nas grad strzał, na głowy poleciały kamienie, polała się gorąca smoła i olej. Doznaliśmy ciężkich strat i musieliśmy wycofać się na swoje pozycje. Pustelnika chciano zgładzić, ale gdzieś zniknął. Co tu mówić, nie byliśmy gotowi do szturmu, brakowało nam drabin, katapult i kamieni, którymi można by rozbijać mury. Drzewa, które rosły w pobliżu, były nieduże albo nawet karłowate, na drabiny i katapulty w ogóle się nie nadawały.

Jedyny pożytek z tego nieudanego szturmu to liczba strzał i kamieni, którymi usiłowano nas trafić. Oczywiście, było ich mniej, niż kiedy szturmowaliśmy inne miasta, a to świadczyło o niezbyt wielkiej liczebności garnizonu.

Na szczęście 17 czerwca do Jafy przypłynęły genueńskie statki. Przywiozły gotowe katapulty, jednak było ich za mało, dlatego też same statki rozebraliśmy na deski i belki i przywieźliśmy je do Jerozolimy, a tutaj nasi cieśle zbudowali wielkie oblężnicze wieże na kołach, wyposażone w zwodzone mosty i katapulty. W tym czasie byliśmy już na granicy ludzkiej wytrzymałości. Upał i suchy wiatr, który miotał piaskiem, wyczerpywały i nas, i konie, a wody było coraz mniej. Jednak wszyscy z wielką energią rzucili się do budowy wież oblężniczych, drabin, katapult, do ciosania kamiennych pocisków, do wycinania strzał. Praca kipiała i w dzień, i w nocy. Chrześcijanie, których wygnano z Jerozolimy, pomagali nam, jak mogli, pracowały nawet kobiety i ludzie w podeszłym wieku, którzy zszywali skóry zwierząt. Tymi skórami, wymoczonymi w wodzie, nakrywaliśmy nasze katapulty i wieże, żeby ochronić je przed ogniem greckim. Duchowni podtrzymywali w nas ducha, wzmacniając go modlitwami.

6 lipca brat Łuka, który był najstarszy wśród nas i już bywał w licznych bitwach, też miał widzenie i powiedział, że objawił mu się duch sławnego Ademara z Monteil, który zmarł poprzedniego roku na tyfus na rękach brata Łuki. Duch biskupa, którego wszyscy krzyżowcy bardzo poważali, wezwał nas do trzydniowego postu, a potem obejścia boso wokół murów Jerozolimy, jak kiedyś obszedł wokół Jerycha Jezus.

Poprzednie widzenie w wielu z nas wzbudziło zwątpienie, ale nowe niczym nie groziło, więc po poście 8 lipca obeszliśmy wokół murów wielką procesją z trąbami, sztandarami i bronią.

Na czele szli biskupi ze świętymi relikwiami, a za nimi wojsko z chorągwiami, krzyżami i pochodniami, szli powoli i uroczyście, a z murów dobiegało pomstowanie. Potem zebraliśmy się na Górze Oliwnej, gdzie pochowana jest Bogurodzica, i odprawiliśmy nabożeństwo. Kaznodzieje wezwali wszystkich naszych panów do zakończenia waśni i pojednania się. Potem zatrzymaliśmy się w Ogrodzie Oliwnym i czytaliśmy na głos Ewangelię. Później zaś ruszyliśmy wzdłuż potoku Cedronu, minęliśmy groby Absaloma, Jozafata i Zachariasza, sadzawkę Siloam, której wodami Chrystus uzdrowił ślepca. I tutaj odczytano odpowiedni fragment Ewangelii, a wtedy każdy z nas obmył twarz. Dalej podeszliśmy do grobu proroka Izajasza i pomodliliśmy się do niego, a minąwszy ścianę Dawida, zeszliśmy w dolinę Ben-Hinnom. Podniosłość, z jaką odbyła się ta procesja, jasne gwiazdy nad głową i pełny, jakby uśmiechnięty księżyc napełniły nas wiarą i siłą, która już gotowa była rzucić nas do szturmu. I rzuciła o świcie, kiedy procesja się zakończyła. Nasze katapulty zaczęły miotać bez przerwy kamienne pociski, mury kruszyły się, a obrońcy powywieszali worki z bawełną i sianem, żeby osłabić uderzenia. Saraceni strzelali z łuków, ale daremnie”.

Rozdział 3

Kijów, październik 2019 roku. Ryzykowna noc elektryka zmianowego

Praca elektryka zmianowego, jak się okazało, nie wymagała specjalnego wysiłku. Przez trzy dni i trzy noce Bismarck zrobił tylko tyle… wymienił trzy żarówki. Co prawda, każdej z nich musiał wypisać osobny nekrolog – akt spisania z inwentarza, ponieważ przepaliły się nie jednocześnie, lecz jedna po drugiej. Ale takich aktów znalazł w szafie na narzędzia całą kupę, leżały w tekturowym pudełku. Nie musiał więc nic wymyślać. Po prostu starannie, jak kiedyś w szkole, przepisał potrzebny tekst z aktu poprzednika.

Ta październikowa noc wywabiła Ołeha Bismarcka z kanciapy na dwór nie tyle swoim nadzwyczajnym ciepłem, co rzetelnie przygotowanym planem działania, który przygotowywał Adik Mas pedantycznie jak operację wojskową. Przychodził tu trzykrotnie niby jako turysta, kupował bilet uprawniający tylko do wejścia na teren posesji, bez prawa do zwiedzania soboru i muzeum. Przez komórkę wzywał Bismarcka. Na elektryka w roboczym stroju nikt nie zwracał uwagi. Uniform czy to elektryka, czy hydraulika nie wzbudza w przechodniach chęci spojrzenia takiemu człowiekowi w twarz. Jego twarzą jest uniform. Ponadto jeśli obok człowieka w stroju elektryka stoi zwyczajnie ubrany człowiek, na niego też nikt nie zwraca uwagi. Jakby uniform czynił wszystko wokół siebie niewidzialnym albo niewartym uwagi.

Podczas swoich wizyt Adik prowadził Bismarcka po ledwo pożółkłej trawie pod ceglanym klasztornym murem, za którym leżał plac Sofijski. Najstarszy plac Kijowa, który huczy w dzień i jest nad podziw cichy w nocy.

– Wedle moich wyliczeń kopać trzeba tutaj, dziesięć metrów od muru – powtarzał znów Adik, geometrycznie gestykulując ponad ziemią. – Najpierw tniesz łopatką trawę na kwadraty, żeby potem można ją położyć na miejsce, a dalej już jak zawsze. Wiesz przecież!

Ołeh słuchał, potakiwał i wzdychał. Właśnie w takiej kolejności. Można było pomyśleć, że wszystko to mu się nie podoba. Ale dawny odessyjczyk tak nie myślał i nie zwracał uwagi na westchnienia współrozmówcy.

I oto w przeddzień zadzwonił do Ołeha.

– Masz tej nocy dyżur? – zapytał.

– Tak.

– Wspaniale! A więc tej nocy będziesz kopał! Zaczniesz o drugiej. Na wszelki wypadek jestem w pobliżu. W razie czego zadzwonisz!

– A czego szukać?

– Złota i diamentów! – odpowiedział żartobliwie Adik. – No i jakiegoś starego żelaza! Ale tylko bardzo starego… Klucze, miecze, monety.

Ołeh Bismarck przedtem kilka razy też podchodził do miejsca, które wskazał Adik, i zdawało się, widział ten dość wyraźnie określony prostokąt trawy, który ukrywał pod sobą pradawny pochówek.

„Czyżby ktoś z książęcej rodziny? – Bismarck w ten domysł wierzył i nie wierzył zarazem. I kiedy nie wierzył, czuł się spokojniej. Przecież jeśli chodzi rzeczywiście o książęcy grób, to czemu go dotąd nie znaleziono, jeśli jest tutaj, tuż pod nogami, pod starym murem, jakieś dwadzieścia metrów od bramy? – Nie! – Myśli zaczęły podążać ścieżką wątpliwości. – Książęcą rodzinę pochowaliby w soborze, tam gdzie jest sarkofag Jarosława Mądrego. Tu, pod murem, zakopaliby kogoś mniej ważnego. Ale kogo?”

Za pięć druga w nocy, ostatni raz wsłuchawszy się w ciszę, Bismarck z saperką w rękach przykucnął na ziemi siedem metrów od klasztornej ściany. Naostrzonym sztychem łopatki pociął trawę wraz z ziemią na duże kwadraty, podważał je potem od dołu i zdejmował jak skalp, a potem składał na niewielkie kupki. Teraz przed nim we względnym półmroku, ożywionym ciemnym światłem latarni, rysował się wyraźnie brązowy prostokąt odsłoniętej ziemi.

Kopał saperką. Sztych zgrzytał na kamieniach i nawet jakby po żelazie. Rozkruszył wykopaną ziemię palcami, namacał kilka kamyków i zardzewiałą nakrętkę. Kopał raz za razem. Kupka wykopanej ziemi rosła, ale niczego ciekawego Bismarck w niej na razie nie znajdował. W zasadzie wiedział, że górna warstwa ziemi zazwyczaj niczego interesującego w sobie nie kryje. Kopać trzeba głębiej. Głębiej oznaczało dłużej, a dłużej – to już budziło poczucie niebezpieczeństwa. Przecież kopie nie w krymskich krzakach, ale na terenie historycznego zabytku, za to z pewnością mogą wsadzić do więzienia.

Odgoniwszy przykre myśli, Ołeh spuścił wzrok.

Prostokątny dół pogłębił się już na czterdzieści centymetrów. Bismarck oświetlił jego dno latarką komórki.

„Tę ziemię przez tysiąc lat tyle razy już kłuli i przekopywali!” – pomyślał, zauważywszy matowy błysk, być może butelkowego szkła.

Usta sarkastycznie się wykrzywiły. Ale znowu kopał łopatką i ziemię z nowej warstwy wysypał osobno od kupki. Skruszył ją palcami. Wśród zwykłych kamyków i sypkiego suchego gruntu palce poczuły coś innego, coś niezwykle okrągłego i zimnego. Bismarck, przyświecając latarką, pochylił się nad urobkiem. Pociągnął dłonią po wykopanej ziemi, jakby rozmazywał ją po trawie, i wtedy jeszcze raz poczuł dłonią ukłucie metalowego chłodu. Palce podniosły do oczu grudkę gliny wielkości orzecha włoskiego. Jeden bok tego orzecha błysnął złotem.

Ołeh wpatrzył się w oprawę i brzeg sygnetu. Spróbował oczyś­cić znalezisko z gliny, ale ta jakby skamieniała i Bismarckowi nie udało się uwolnić od niej pierścienia. Włożył go do kieszeni kurtki. W głowie zrodziła się nadzieja na sukces. W rękach pojawiła się siła. Zabrał się do wykopków sumienniej, przyświecając sobie bez przerwy latarką komórki. Wkrótce w jego rękach znalazły się cienkie rurkowate kości palców. W rozsypce. Przestraszywszy się, że uszkodził szkielet, Bismarck odłożył łopatkę i zaczął przeczesywać górną warstwę zgiętymi palcami jak grabkami. Bardzo szybko zrozumiał, że szkielet był uszkodzony już wcześniej, czyli że grób już ktoś rozkopywał. Czemu nie znalazł pierścienia? Na pewno dlatego, że robił to potajemnie i w pośpiechu. Jak i on teraz. A to z kolei oznaczało, że Bismarck mógł jeszcze znaleźć coś ciekawego.

Zegarek pokazywał czwartą. Łopatka leżała na trawie. Dalej czarny archeolog pracował rękami, a przede wszystkim palcami. Z szacunku dla śmierci Bismarck składał kości na osobną kupkę. Tu były już i pokruszone żebra, i kręgi, i część kości miednicy, Bismarck wyraźnie wiedział, że wykopuje to, co już raz było wykopane. Być może za pierwszym razem wszystko to wykopano z większej głębokości. Ale dlaczego znowu zrzucono do dołu i zakopano? Czemu nie znaleziono pierścienia?

„Ciekawe, co oni wtedy znaleźli? – myślał dalej o swoich poprzednikach. – Może coś wielkiego, cennego? Miecz albo tarczę? I dlatego nie mieli bodźca, żeby szukać drobniejszych artefaktów?”

Chwilowa zazdrość wobec nieznanych poprzedników pojawiła się niespodziewanie, ale bardzo szybko opuściła jego myśli. Bo palce znowu na coś się natknęły. Dwiema rękami Bismarck zaczął pogłębiać grunt wokół znalezionego przedmiotu, podobnego do rękojeści miecza pionowo wetkniętego w ziemię. Znowu spróbował pociągnąć do siebie znalezisko, ale stawiało opór. Nie chciał ciągnąć mocniej, wiedząc, jak krucha bywa stal, które przeleżała w ziemi setki lat. Poszerzył odpowiednio wykop wokół znaleziska. I znowu odłożył łopatkę.

W końcu wyciągnął z ziemi długi czarny przedmiot, który mógł się okazać i zwykłą gałęzią, i górną częścią jakiegoś rytualnego pastorału. Próbował oczyścić go z ziemi i gliny, ale i tutaj czekało go niepowodzenie. Odłożywszy znalezisko na trawę, dalej poruszał ziemię palcami, dodając do kupki kostek zmarłego wciąż nowe. Nie minęło pięć minut, jak w ręce Bismarcka trafiła podejrzanie ciężka grudka gliny, która, oczywiście, kryła w sobie coś ciekawego.

A zegarek wskazywał za kwadrans piątą. Niebo zaczynało jaśnieć. Ledwie, ledwie, ale przecież zauważalnie dla człowieka, który nie spał całą noc. Grudka wylądowała w kieszeni obok pierścienia. Wykopane kostki Ołeh złożył starannie w rogu dołu, potem już dość szybko zsypał z powrotem ziemię i nakrył niepokojony grób kwadratami darni i podeschłą trawą.

Najpierw mu się zdawało, że byle turysta, który pójdzie aleją do soboru, zwróci na to miejsce uwagę, zauważy, że tu kopano. I do zakończenia swojej zmiany Ołeh żył z tym strachem. Już o ósmej rano, zaraz po przekazaniu kluczy do swojego kantorka, przeszedł się do zamkniętej głównej bramy i uważnie popatrzył stamtąd na miejsce swoich nocnych wykopków. W jasnym porannym świetle określić, gdzie wykopywano dół, nie potrafił. Uspokojony ruszył do bocznego służbowego wejścia, poprawiając torbę, która wisiała na ramieniu i skrywała w sobie nocne znaleziska.

Rozdział 4

„Kronika rycerza Olhierda…”. Bitwa pod Szajzarem

„Teraz nasi zasypali rów chrustem i trzciną, potem przeciągnęli przez rów trzy wieże i ustawili je koło samych murów. Łucznicy, chowając się za osłonami, siali śmierć w szeregach Saracenów. Na Górze Oliwnej ustawiono lustra, za pomocą których przesyłano sygnały, by jednocześnie zaczynać szturm z różnych miejsc. W południe w piątek, piętnastego, wieża, na której przebywał Gotfryd, wyrzucając z kuszy jeden bełt po drugim, wreszcie zbliżyła się do samej ściany. Frankowie przerzucili na skraj muru pomosty i jako pierwsi ruszyli nimi dwaj rycerze-bracia zakonni, a za nimi skoczył Gotfryd. Cała trójka przysięgała potem, że na własne oczy widziała, jak obok nich walczy zmarły biskup Ademar. Znowu dokonał cudu, podpowiedział bowiem naszym, jak od środka otworzyć Bramę Damasceńską, w którą natychmiast wdarł się Tankred ze swoimi Normanami i rzucił do ataku wąskimi uliczkami Jerozolimy. Wraz z Tankredem pobiegliśmy i my, rąbiąc wroga bez żalu i bez słabości.

Z południa, od góry Synaj, nacierał Rajmund z Tuluzy i niebawem zapędził namiestnika Saracenów razem z wojownikami do Cytadeli i zmusił do poddania się w zamian za obietnicę darowania życia jemu i jego ludziom. Tymczasem reszta obrońców pobiegła na Wzgórze Świątynne, ratując się przed Tankredem. Saraceni zatrzasnęli bramę i próbowali się bronić, ale żołnierze Tankreda przebili się na święty świątynny placyk, zapełniony tłumem zwykłych ludzi.

Nie wiem, czy to głód i pragnienie, czy upał i te wysuszające wiatry zmieniły nas w bezlitosne wyziewy piekła, bo rzeź trwała kilka godzin. Frankowie, Normanowie, Flamandowie i my, grzeszni Rusini, jakbyśmy oszaleli ze złości i zabijali wszystkich, którzy tylko trafili nam pod rękę, odrąbując głowy i nawet te ręce, które błagały o miłosierdzie. Krew wrogów nas upijała, kąpaliśmy się we krwi, rąbiąc nie tylko obrońców, ale i zwykłych ludzi, nie pomijając ani kobiet, ani dzieci, wyrywając niemowlęta z rąk matek i rozbijając je o ściany. Wszystko tutaj kładło się trupem, a my czołgaliśmy się w tej krwi, czasem padaliśmy, lecz natychmiast się zrywaliśmy i kontynuowaliśmy swoje żniwo.

Niektórzy tak się podniecili, że nie zabijali od razu, tylko cięli nieszczęśników jak drzewa, po kawałku. Ktoś rozpalił wielkie ognisko i wlał do niego czarnej smoły, aby mocniej płonęło. I w to ognisko zaczęto żywcem wrzucać ludzi, a potem również ciała tych, których zabito wcześniej.

– Po co ich palą? – zapytałem pewnego rycerza, a ten wyjaśnił:

– Cel tu jest oczywisty: wielu z nich łykało złote monety. Kiedy trupy spłoną, złoto można będzie łatwo wydobyć. To dużo wygodniejsze niż rozpruwać brzuchy. Nieprawdaż? – I roześmiał się, a potem dodał: – Po takim okrutnym potraktowaniu Saracenów inne miasta zrozumieją, że opór prowadzi do zniszczenia, i same będą się poddawać.

Smród spalonego ciała kłębił się nad głowami. Ulice zapełniły się stosami odrąbanych głów, rąk i nóg. Tak, że nawet dość trudno było chodzić, by nie potknąć się o którąś z tych głów czy kończyn. Żydzi, którzy szukali ratunku w synagogach, spłonęli żywcem, kiedy krzyżowcy je podpalili.

Jednak naszym głównym celem była świątynia Grobu Pańskiego, szliśmy do niej, zmieniając się w potężny taran. Wreszcie przebiliśmy się do jej bramy, w której był zamontowany potężny zamek.

Chrześcijanie, którzy wybiegli ze swoich domów, wyjaśniali, że nie wiedzą, kto ma klucz do zamka. Niecierpliwi rycerze rzucili się rozbijać go rękojeściami mieczy, ale zamek się nie poddawał. Wtedy jeden z miejscowych chrześcijan wyjął z kieszeni gwóźdź, włożył go w dziurkę i kazał weń uderzać, ale i to nic nie dało. Ktoś przyniósł ciężki młot, zaczęli walić młotem, drzwi pękły w kilku miejscach. Zdawało się, że zaraz się rozlecą.

Niespodziewanie do świątyni zbliżyła się wysoka chuda kobieta w czarnej sukni, jej twarz ukrywała się pod czarną chustą, która zwisała nad oczami. Rozstąpiliśmy się przed nią, bo w ręce trzymała klucz wielkości dłoni. Włożyła go w zamek i przekręciła. Brama otworzyła się i pod naporem rycerzy wypadła z zawiasów. Zamek oderwał się do reszty, a kobieta wraz z kluczem odeszła. Od razu o niej zapomniano.

Nie wiem, co mną kierowało, ale podniosłem ten zamek z ziemi i schowałem do torby. Tak weszliśmy do świątyni, której wewnętrzny wygląd nie miał nic wspólnego z zewnętrznym. Tutaj wszystko było wspaniałe i majestatyczne. W centrum świątyni, w szerokiej rotundzie mieścił się Grób Pański, a w nim kamień, na którym leżało ciało Syna Bożego po ukrzyżowaniu.

Padliśmy na kolana i podziękowaliśmy Panu za Jego wielką łaskę. A po tym czekała nas nowa krwawa walka. Szczególnie zażarty bój rozgorzał koło wieży Dawida, która długo się nie utrzymała i otworzyła swoją bramę.

Wtedy Saraceni rzucili się szukać schronienia w meczecie Al-Aksa, ale krzyżowcy wdarli się tam na koniach i pieszo. Zakłuli i posiekli wszystkich, którzy tam byli. Bo stało się tak za sprawiedliwym wyrokiem Pańskim, i ci, którzy bezcześcili świątynię swoimi pogańskimi obrzędami i pozbawiali chrześcijan dostępu do niej, obmyli ją teraz swoją krwią i odpłacili życiem za swoją zbrodnię. Zabito dziesięć tysięcy Saracenów. Wreszcie Tankred posłał swoją chorągiew do ocalałych trzystu Saracenów na dachu Al-Aksy, dawnej świątyni Salomona, obiecując obronę. Naprawdę powstrzymał rzeź, za to uratowani muzułmanie pokazali mu skarby Wzgórza Świątynnego. Ale następnego ranka na złość Tankredowi ludzie Rajmunda wspięli się na dach Al-Aksy i zabili tam całe trzy setki muzułmanów. Bo Rajmund zazdrościł Tankredowi, że ten pierwszy wdarł się do miasta, a jego żołnierze odnieśli najwięcej zwycięstw.

Przy końcu tej rzezi przypominaliśmy potwory, zbroczone krwią. Niektórzy nie mogli się zatrzymać i wyszukiwali po różnych zakamarkach nieszczęśników, którzy starali się ukryć, wyciągali ich i zabijali na miejscu. Każdy krzyżowiec wiedział, że może zawładnąć wszystkim, czego zachce, może nawet zawładnąć całym budynkiem, jeśli powiesi na nim swoją tarczę. Dlatego rozbiegli się wszyscy w poszukiwaniu zdobyczy i znowu lała się krew, słychać było krzyki i płacze. W mieście zapanował zaduch i smród, ocalałych Saracenów zmuszono do zebrania i spalenia trupów, ale oczyścić wszystkiego i tak się nie udało i ten smród długo jeszcze wisiał nad miastem, w niektórych dzielnicach trzeba było zasłaniać nosy i usta.

Od tamtego czasu przyszło nam razem z Tankredem dobrze powojować z muzułmanami i z bizantyjczykami, a także z chrześcijanami zachodnimi, bo nasz pan cały czas usiłował powiększyć swoje ziemie, nie dawał ani chwili spokoju.

Wszystkie te bitwy dobrze nas wymęczyły i z dwunastu nas pozostało siedmiu i już zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, jak opuścić Ziemię Świętą, bo co innego walczyć z niewiernymi, a co innego – z chrześcijanami. I oto w ostatnim roku naszego pobytu tutaj, akurat w 1111, stała się pewna dziwna rzecz, która skierowała moje życie w takie koryto, jakiego się nie spodziewałem.

Doszła do nas wieść, że potężna seldżucka armia sułtana Muhammada zbliża się do granic hrabstwa Edessy. W poprzednim roku ich atak odparliśmy, a w tym roku sułtan mianował dowódcą swojej armii odważnego i bezlitosnego władcę Mosulu Mawduda ibn Altuntasha. Siły Franków były znacznie skromniejsze, a więc zamknęliśmy się w swoich fortecach i czekaliśmy. Na szczęście Seldżucy nie mieli wystarczającego sprzętu wojskowego, żeby szturmować Edessę i Tell Bāshir. Zatrzymali się daleko na wzgórzu tak, żeby było ich dobrze widać, poharcowali przed naszymi murami, wywołując rycerzy na pojedynek, ale nikt z naszych nie skusił się na takie drobne zaczepki. Wreszcie Mawdud wyprowadził armię do Aleppo, choć niektórzy jego wojewodowie protestowali i nalegali na oblężenie Edessy. A od tego zaczęły się jego kłopoty – władca Aleppo odmówił otwarcia przed nim bram. To wywołało jeszcze większe swary w jego wojsku, wreszcie armia się rozpadła, a Mawdud zmuszony był odstąpić do Szajzaru. Nasz pan Tankred z Tarentu, dostawszy wsparcie od króla Baldwina I Jerozolimskiego i hrabiego Trypolisu Bertranda, powiódł swoje wojsko przez Apameję na Szajzar. Nie ulegaliśmy prowokacjom Seldżuków i nie przystępowaliśmy do walki, rozmieściwszy się na wysokim wzgórzu. Ograniczaliśmy się tylko do wymiany ognia. Strzały latały w jedną i w drugą stronę. Nie wyrządzały nikomu szczególnej szkody. Czasami ktoś wyrywał się na ubitą ziemię, chwaląc się swoją wprawą w jeździe konnej i władaniu bronią, lecz rzadziej spotykaliśmy się w walnym boju z wrogiem. Tak Seldżucy, jak i my wysyłaliśmy drobne oddziały na łowy, by wykarmić wojsko. Kilka razy nasi myśliwi rozbijali ich w puch i wrogowie zmuszeni byli głodować.

Tak minęły dwa tygodnie, aż ta dziwna bitwa skończyła się tym, że Mawdud zmuszony był rozpuścić swoje wojsko do domu, a my też, odczuwając zmęczenie i niedostatek jedzenia, wycofaliśmy się do Apamei.

Chociaż nawet nie doszło do decydującej bitwy, ale to było nasze zwycięstwo, bo zjednoczyliśmy się, pokazaliśmy siłę i zmusiliśmy wroga do odstąpienia. Potem wojsko się rozdzieliło, a my postanowiliśmy ostatecznie opuścić Ziemię Świętą. Przystaliśmy do hrabiego Rogera, który najpierw miał zamiar podążyć do Jerozolimy, jednak rozmyślił się i zatrzymał w Nazarecie. Tam się z nim pożegnaliśmy, dał nam cztery muły, żebyśmy mogli złożyć na nie swoje łupy, wodę i jedzenie”.

Rozdział 5

Kijów, październik 2019. Zapłakana dziewczyna szuka bratniej duszy do kieliszka

Ten odcinek ulicy Franki, gdzie mieszkał Bismarck, wydawał się zarówno bardzo spokojny, jak i przesadnie ruchliwy. Za każdym razem przy wyjściu z domu Ołeh stawał przed wyborem – czy ma stoczyć się w dół, do soboru św. Włodzimierza, czy też wdrapywać się na górę, na Jarosławowy Wał, gdzie, oczywiście, pokus w postaci kawiarń i barów było więcej, ale do tego potrzebne były energia i chęć. Dlatego każde wyjście bez konkretnego celu, na spacer, zaczynało się od wyboru: w lewo czy w prawo, w górę czy w dół? W górę było bliżej, ale trudniej, w dół, choć tylko do Chmielnickiego, było lżej, ale trochę dalej i o wiele gorzej, jeśli chodziło o miejsce, w którym mógł zjeść śniadanie czy też zaszyć się w kawiarni. Wszystkie istotne wyjścia wiodły w górę, przecież najkrótsza droga do najbliższej stacji metra prowadziła przez Jarosławowy Wał. Czasami Ołeh się zastanawiał: jak tu mogła mieszkać w podeszłym wieku jego ciotka Kława, po której dostał w spadku mieszkanie? Dom na zboczu naprawdę nie pozostawiał jej wyboru. Kiedy skończyła sześćdziesiąt siedem lat, przestała schodzić z drugiego piętra, a zakup jedzenia przerzuciła na pracowników socjalnych. Latem siadała na stołeczku na balkonie, w zimie więcej czasu spędzała w kuchni, grzejąc się przy płycie.

Rodzice Ołeha odwiedzali ją rzadko. W ogóle nie lubili Kijowa. I ciotki, zdaje się, też. Siedzieli w swoim Czernihowie, jak siedzą i teraz. W chruszczówce na parterze. Okna z żelaznymi kratami „przed złodziejami”, gdyby przez pomyłkę chcieli wleźć. Przecież u nich nic nie można ukraść. Matka – pediatra w szpitalu, ojciec – nauczyciel historii w szkole. Ojciec nawet w domu był nauczycielem i całe dzieciństwo Ołeha ubarwiał opowiadaniami o imperium rzymskim i państwie Urartu. Ołeh słuchał go bardzo uważnie, kiedy miał osiem lat, jednym uchem, gdy miał trzynaście, i przestał słuchać w piętnastym roku życia, kiedy pojawiły się konflikty nastolatka z rodzicami. Życie za kratami na parterze w ciasnej chruszczówce z ubogimi rodzicami-inteligentami stało się nie do zniesienia. Późnego ranka po balu maturalnym, kiedy w głowie szumiało od szampana, i po bezsennej aż do świtu zabawie ojciec i matka zawołali go, jeszcze dobrze podpitego, do kuchni i postawili przed suchym, okrutnym wyborem: uniwersytet albo praca.

Oczywiście, zrobił nierozsądnie, ale czego można było oczekiwać od nastolatka, który właśnie pożegnał się z dziesięcioletnim szkolnym terminowaniem? Rzucił im przekleństwo, nałożył na nogi sandały i trzasnął drzwiami.

Kilka dni przemieszkał u przyjaciela i nie odpowiadał na telefony. Potem jednak wrócił. I zdziwił się, że powrót marnotrawnego syna nie wywołał nowej awantury. Rodzice powitali go ponurzy, ale cisi. W oczach ojca nawet rysowała się troska.

– Zmarła ciotka Kława – poinformował ojciec.

Być może w wieku siedemnastu lat nie bardzo się wierzy w istnienie śmierci. W każdym razie ta informacja wzbudziła dawne i niedawne wspomnienia, bo Bismarck często uciekał z Czernihowa do Kijowa poszwendać się tam. I jeśli zabalował, to nocował u niej, u ciotki ojca. Odnosiła się do niego dobrze. Nawet czasami podrzucała mu jakieś pieniądze ze swojej niewielkiej emerytury.

– Zmarła ciotka Kława – powtórzyła z irytacją matka, nie zauważywszy na twarzy syna smutnej miny, jaką trzeba przybrać w takich okolicznościach. – I zostawiła ci spadek!

– Mieszkanie! – dodał ojciec. – Trzeba będzie wypełnić wszystkie dokumenty, sprzedać je i kupić tutaj, koło nas. U nas mieszkania są tanie, za jej można na pewno znaleźć trzypokojowe!

– Co wy, rozum wam odebrało? – wybuchnął wtedy Ołeh. – Sprzedawać mieszkanie w Kijowie, żeby kupić w Czernihowie? Nigdy w życiu! Jeśli to moje mieszkanie, to będę w nim mieszkał!

Tak Bismarck został kijowianinem. Jeszcze ani razu razu tego nie żałował. Co prawda, stosunki z rodzicami się ochłodziły. Dzwonili do niego teraz tylko w święta i zawsze zaczynali rozmowę od wymówek i oskarżeń. „Masz nas w nosie” – ta fraza, wypowiedziana przez matkę, koniecznie musiała zabrzmieć na początku rozmowy. Potem go zawstydzała za nierozważne podejście do wyboru zawodu. „Wszyscy o ciebie pytają. I co mam odpowiadać? Że jesteś kurierem w sklepach internetowych? To jakiś koszmar!”

– Muszę do niej zadzwonić i powiedzieć, że pnę się po szczeblach kariery i jestem już elektrykiem zmianowym! – Bismarck uśmiechnął się w myśli, przypomniawszy sobie tradycyjne zarzuty matki pod swoim adresem.

Zazwyczaj po nocnej zmianie Ołehowi wystarczały cztery godziny, czasem pięć, żeby odpocząć. Ale tego dnia podniecenie wywołane nocnymi znaleziskami spowodowało, że podniósł się z kanapy już przed południem. Rozłożył na biurku gazetę, ustawił na niej trofea, wyciągnął zestaw standardowych narzędzi, którymi posługiwał się, czyszcząc znalezione w ziemi medale, monety i inne drobiazgi. Zestaw składał się ze stomatologicznych zgłębników i łyżeczek, a także niezbędnych podczas ostatniego etapu czyszczenia drucianych szczoteczek o różnej twardości. Przylepiona glina i ziemia schodziła z żelaza II wojny światowej nie bez wysiłku, ale stosunkowo łatwo. Tutaj jednak miał do czynienia z nalotem dawniejszym, wielowiekowym, dlatego wziął pierścień w palce ze szczególną ostrożnością i zgłębnik wybrał mocniejszy – takim można rozsuwać nawet końskie zęby. Zaczął rozdrapywać dziurkę, w którą kiedyś wchodził palec właściciela pierścienia. Skamieniała glina nie ustępowała, ale ostrze instrumentu mimo wszystko zostawiało w niej ślady. Odłożywszy stalowy „ołówek” zgłębnika na bok, Ołeh przysunął do siebie elektryczny bor. Włączył, przystawił jego głowicę do pierścienia jak do zęba. Lekkie brzęczenie boru zmieniło się na naprężone, ciężkie. Kilka razy przycisnąwszy bor do gliny, Bismarck podniósł pierścień do oczu i włączył lampę stołową. Ślad od wiertła mu się nie spodobał. Jeśli glina rzeczywiście skamieniała, to walczyć z nią przyjdzie nie bormaszyną, ale wiertarką. A to dla pierścienia jest niebezpieczne. Może wraz z kamieniem rozpaść się na drobne kawałki.

Długiego przedmiotu pokrytego taką samą gliną Ołeh postanowił na razie nie ruszać. Zamiast tego posiedział z pół godziny nad grudką, w której jakby coś się chowało. Próbował w nią postukać leciutkim stomatologicznym młoteczkiem, spodziewając się przypadkowo znaleźć słabe miejsce, w którym grudka się rozpęknie. Ale bardzo szybko w ogóle zwątpił w to, że ona może coś w sobie skrywać. „Co z zewnątrz, to w środku!” – uznał. Jednak mimo wszystko jakieś wątpliwości co do tej grudki zostawały, przecież była cięższa niż zwykły kamień takiej wielkości.

Zmęczony daremnymi próbami zobaczenia znaleziska w pierwotnym kształcie, Ołeh położył się na kanapie i zadrzemał. Nawet coś mu się śniło, ale ciszę nagle zburzyło dźwięczenie komórki.

– Witaj! – zabrzmiał młodzieńczy głos Adika. – Zmęczyłem się czekaniem!

– Ach, wybacz, przyszedłem i od razu zasnąłem! – zaczął usprawiedliwiać się Bismarck.

– Chciałbym mieć twoje nerwy. No, skoro już cię zbudziłem, to opowiadaj. Co znalazłeś?

– Co znalazłem? – powtórzył Bismarck, gorączkowo się zastanawiając: o czym Adikowi powiedzieć, a o czym lepiej nie mówić. – Coś znalazłem, ale nie takie och i ach. Dlatego nie dzwoniłem.

– Konkretniej!

– Lepiej ci pokażę.

– Nie pokażę, a przekażę! – poprawił go Adik. – Ty z takimi rzeczami musisz być ostrożny, a ja wiem, co z nimi robić.

– No dobrze, przekażę.

– Kiedy i gdzie? Mogę podejść do ciebie za pół godziny.

– Spotkajmy się lepiej w kawiarni. W „Jarosławie”, za godzinę. Muszę wziąć prysznic i się ogolić.

W łazience Bismarck podstawił głowę pod strumień zimnej wody. Wystarczyła chwila, żeby w końcu żwawość ogarnęła całe jego ciało.

Do torby włożył grudkę ziemi i podłużny przedmiot. A pierścień postanowił zostawić dla siebie jako najcenniejsze z tego, co znalazł, i schował go do dolnej szuflady. Przecież to on, a nie Adik, pół nocy rył w ziemi, to on ryzykował. I ryzykował na pewno nie naganę czy zwolnienie z posady elektryka zmianowego. Ta posada do niczego mu nie jest potrzebna! Ryzykował raczej własną wolność! Przecież za takie rzeczy mogą nawet posadzić. A wolność to dla niego najcenniejsza rzecz, najwyższa wartość! Następne w hierarchii wartości jest mieszkanie ciotki Kławy, które stało się jego kijowskim domem, dalej, cokolwiek by mówić, rodzina – rodzice, którzy zrobili dla swego jedynego syna wszystko, co mogli, kiedy był mały: zapewnili mu piękne wspomnienia z dzieciństwa i niezbyt dramatyczne wspomnienia ze szkolnej młodości.

Idąc w górę ulicą Franki, Ołeh uświadomił sobie, że jakoś zbyt szybko się pozbierał, więc do kawiarni też przyjdzie wcześniej niż trzeba. A wcześniej niż trzeba nie chciał tam być.

Na rogu Jarosławowego Wału i Franki zatrzymał się koło kiosku z gazetami. Rozejrzał się. Jego wzrok sam zatrzymał się na dziewczynie, która stała tuż obok jakaś taka zagubiona. Porządnie ubrana, w dżinsach i nietaniej jaskrawożółtej kurtce z kapturem. Gdy poczuła na sobie jego spojrzenie, popatrzyła na niego zapłakanymi oczami.

– Nie napije się pan ze mną? – zapytała ze smutkiem.

„Cholera, chce naciągnąć na forsę” – pomyślał Bismarck.

– Przepraszam, ale mam spotkanie.

– Niech pan nie myśli… – Wyjęła z kieszeni kurtki paczkę pięćsetek. – Sama mogę pana zaprosić.

Zaskoczony Bismarck opuścił ramiona. Spojrzał na zegarek.

– No, pół godziny mam – powiedział już łagodniej.

– Możemy nawet tutaj. – Wskazała na wejście do libańskiej restauracji w piwnicy.

Zeszli.

– Dwa razy hennessy – rzuciła do barmana jak do starego znajomego, moszcząc się na wysokim stołku.

Bismarck usiadł obok. „Niczego sobie” – pomyślał o zamówionym koniaku.

Łyknęła i od razu jej oczy zaświeciły innym, spokojniejszym światłem.

– Dziękuję – kiwnęła do Bismarcka.

– Za co?

– Za empatię. Jak się nazywasz?

– Ołeh.

– Ołeżyk – przeciągnęła i znowu łyknęła. – Miałam szefa Ołeha. Niestety, zabili go.

Bismarck otworzył usta, ale myśli mu się pomieszały i nie zdołał powiedzieć nic więcej. Zamiast tego łyknął hennessy.

– A dlaczego zabili? – Jednak się zainteresował.

– Być może i ja byłam winna – zaczęła mówić dziewczyna i nagle, machnąwszy ręką, zamilkła.

– A jak ty się nazywasz? – zapytał Bismarck.

– Rina.

– To od Kateriny?

– Nie. Rodzice czemuś nazwali mnie Riją. W ogóle mi się to nie podobało od przedszkola. Kiedy wyrabiałam dowód, zmieniłam.

– Rija? – powtórzył z zachwytem Bismarck. – To jak Maryja? Dlaczego ci dali pół imienia?

– Już ich nie zapytasz. Zginęli w wypadku samochodowym. Dawno. Wysłali mnie na obóz nad morze. A kiedy wracałam pociągiem do domu, wyjechali po mnie na dworzec… I na placek. Kamaz w nich wjechał. Ale potem pewien znajomy ojca napił się na stypie i szepnął mi na ucho, że oni nie byli moimi krewnymi. Że mnie adoptowali. Dokumentów adopcyjnych nie znalazłam. Dziadek przeciwnie, przekonywał, że to byli moi prawdziwi rodzice i że on jeździł z ojcem do izby porodowej odbierać mnie z mamą. Jakaś bzdura!

– Niczego sobie! – zdziwił się Ołeh. – Masz życie jak w filmie!

– Gorzej! – stwierdziła twardo Rina. – W filmie teraz byłabym bogata i szczęśliwa, a mój mąż byłby supermenem z teslą.

– Przecież masz pieniądze, więc jesteś bogata!

– Pieniądze i szczęście to jak kawa z herbatą: jakoś się nie mieszają. A jak się już zmieszają, to nie da się wypić. Gdybym była szczęśliwa, to nie zapraszałabym kogokolwiek do baru.

Ołeh się obraził. Popatrzył na niedopity koniak. „Może zostawić go w diabły i pójść? – pomyślał. – Przypomina bogatą alkoholiczkę. Na pewno mąż albo przyjaciel wygonił ją z domu. Dlatego stała koło kiosku”.

– A ty w ogóle czym się zajmujesz? Czymś dla przyjemności? – zapytała nagle.

– Czemu dla przyjemności?

– Bo nie masz pieniędzy!

– No tak, można powiedzieć „dla przyjemności” – westchnął Ołeh. – Zajmuję się archeologią.

– Archeolog? – ożywiła się.

– Niezupełnie. To coś jak hobby. Jestem czarnym archeologiem – przyznał się nagle i od razu pożałował, że to powiedział.

Rina się nie zdziwiła. Jej twarz wypiękniała od uśmiechu.

– Wiesz, pasujemy do siebie – wyszeptała kpiąco.

– Dlaczego?

– Oboje jesteśmy czarni.

– W jakim sensie?

– Ty jesteś czarnym archeologiem, ja czarną księgową…

– A co to „czarna księgowa”? Też pracujesz w nocy?

Takiego dźwięcznego śmiechu Bismarck dawno nie słyszał. Nawet zrobiło się niezręcznie, zdawało się, że wszyscy wokół odwrócili się w ich stronę, choć naprawdę nikogo obok nie było i tylko barman wycierał kieliszki, ale on też na nich nie patrzył i był dość daleko, więc wątpliwe, żeby usłyszał słowa, które wywołały wybuch śmiechu Riny.

Komórka Bismarcka zabrzęczała.

– Cholera! – wyrwało się Ołehowi.

Zeskoczył ze stołka.

– Ty dokąd? – zaniepokoiła się Rina.

– Spóźnię się, towarzysz czeka. Tutaj, obok.

Rina niespodziewanie chwyciła Ołeha za nadgarstek i mocno ścisnęła, jakby nie chciała go wypuścić. Z niespodziewanego bólu wysmyknął rękę i zdziwiony popatrzył na dziewczynę.

– Przepraszam – powiedziała. – Wrócisz? Ja na pewno będę tutaj.

– Postaram się! – rzucił w biegu Ołeh, podejrzliwie na nią spoglądając.

Adik, usłyszawszy, że powodem spóźnienia Bismarcka stała się nieoczekiwana znajomość z dziewczyną, nie gniewał się na niego. Grudkę skamieniałej gliny i podłużny przedmiot przełożył sprawnie z torby Ołeha do swojego plecaka. Potem podniósł na młodego towarzysza skupione spojrzenie i spytał:

– To wszystko, co tam znalazłeś?

– Tam już wiele razy grzebali – odrzekł Bismarck. – Może to jest jakaś głupota, a nie to, czego chciałeś. Próbowałem oczyścić, nie udało się, jak kamień.

– Nic, może mnie się uda – powiedział pewny siebie Adik. – Powiem ci.

– A co mam robić dalej? – zapytał niespodziewanie Ołeh.

– W jakim sensie?

– W sensie pracy. Można się stamtąd zwolnić? Przecież tam nic nie zarabiam, a żyć trzeba. Z litości już dziewczęta zapraszają mnie na koniak.

– Nie. – Adik zmienił ton na poważny. – Poczekaj jeszcze. Posiedź tam. Niedługo. To premia dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni trzy setki euro. – Bierz i niczego sobie nie odmawiaj. O! A co ci się stało? – patrzył na posiniały nadgarstek Ołeha.

Rękaw kurtki znowu zakrył nadgarstek.

– Diabli wiedzą! – Ołeh wzruszył ramionami. – Być może uderzyłem się we śnie?

Rozdział 6

Lwów, maj 1941. Do Bohdana Kuryłasa dzwonią z NKWD

Profesor Bohdan Kuryłas usłyszał za plecami kroki kogoś, kto się skradał.

– Długo jeszcze, Danie? – zapytała żona niemal szeptem.

– Nie, już skończyłem.

– Dzwonili od Markowyczów… Jeszcze musisz się ogolić!

Profesor się obejrzał. Żona była już w sukience, kupionej przed wojną, ale jeszcze nienoszonej, włosy miała nakręcone, twarz pomalowaną. Wyglądała znacznie młodziej niż na swoje czterdzieści lat. Profesor był starszy od niej o dziesięć lat, ale w ogóle nie czuł się stary, raczej zmęczony. To, co przeżyli od początku rosyjskiej okupacji, przypominało prawdziwe piekło, kiedy masy ludzi krzątały się chaotycznie jak mrówki.

Co tu mówić… Ludzie podzielili się na tych, którzy ze swojej ziemi nie ruszą się za nic, bo zostać z narodem to narodowy obowiązek, a i Rosjanie już nie tacy, jacy byli kiedyś, przecież idą do Europy, więc muszą jakoś dostosować się do nowych wymogów. I najważniejsze – to przecież Ukraina, chociaż i czerwona, dlatego trzeba zostać na miejscu, zajmować posady i wpływać na zdarzenia. Ale inni, którzy stykali się z bolszewikami wcześniej, byli przekonani, że oni ani na jotę się nie zmienili i nie zmienią, dlatego postanowili uciekać. Trzeci sądzili, że nie ma co panikować i przyspieszać zdarzeń, tylko przyjrzeć się nowym porządkom i dopiero wtedy coś postanowić.

Niezależnie od wszystkich wędrówek ludzi w różnych kierunkach Lwów nie opustoszał, a przeciwnie, stał się nagle milionowym miastem, wszystkie ulice były wypełnione autami, wozami, bryczkami, tłumami ludzi. Uciekinierzy z całej Polski zgromadzili się tutaj, szukając ratunku przed Niemcami, ale bardzo szybko wielu przekonało się, że znaleźli się w jeszcze większych opałach. Okazało się, że mieli rację ci, którzy stąd uciekli, prawie wszyscy przeżyli, odnosiło się to zwłaszcza do inteligencji, bo ci z niej, co zostali, zostali deportowani na Sybir, do Azji Środkowej i Kazachstanu.

Wszystkich przeraził proletariacki i strasznie zaniedbany wygląd rosyjskiego wojska – grube, jakby siekierą ciosane twarze, przestraszone oczy i zmęczone ręce. Zdawało się, że ledwie powłóczyli nogami. A jednak z bronią się nie rozstawali, na każdym wojskowym samochodzie widać było najeżone bagnety. Ich komisarze bali się, że kontakty z miejscowymi rozłożą armię, więc czerwonoarmiści mieli zakaz rozmawiania i zbliżania się do kogokolwiek. Z ludnością częściej usiłowali kontaktować się agitatorzy i komisarze, ale również oni nie potrafili odpowiedzieć na bardzo proste pytania. Na przykład: dlaczego jesteście tak biednie ubrani? Przecież wygląd cywilnych wyzwolicieli mało czym różnił się od wojskowych, mieli na sobie straszliwie znoszone obuwie, często były to kamasze, nie mieli bielizny. Dobrze ubrany miejscowy robotnik wyglądał przy nich na burżuja, dlatego lwowianie zaczęli ubierać się w najgorsze rzeczy, jakie mieli, żeby się nie odróżniać i nie popaść w kłopoty, bo już niejednego prostego robotnika zatrzymano za jego burżujski wygląd.

Wyzwolicieli na Zachodniej Ukrainie nazywano sowietami albo ruskimi, bo wszyscy oni mówili po rosyjsku, śpiewali tylko oficjalne rosyjskie pieśni i dominowali wśród nich Rosjanie. Miasto pokryły plakaty z wyobrażeniami Marksa, Lenina i Stalina, na budynkach zawisły czerwone flagi, które bardzo szybko blakły, ale nocami zmieniano je na nowe. Naprędce zrobione z tektury pomniki, pomalowane na kolor betonu postumenty już przy pierwszym deszczu rozlazły się i poupadały. Na ludnych ulicach całymi dniami krzyczały głośniki z czerwonoarmijnymi pieśniami, w których rozbrzmiewały fantastyczne plany dojścia do brzegu obu oceanów, dziarskie wiadomości dźwięczały na jeden i ten sam temat: jak wspaniałe życie nastało na uwolnionej ziemi i w jakich nieszczęściach gnije burżuazyjny świat, ale my go wyzwolimy.

Nowi ludzie, którzy przyszli ze wschodu, zajęli wszystko, wszystkie odpowiedzialne stanowiska i kierownicze posady, a „wyzys­kiwacze” zmuszeni byli wyprzedawać wszystko, co zostało im z dawnego „burżuazyjnego” życia – ubrania, naczynia, obrazy – i wynosić to wszystko z domu na targ. Wyższych polskich i ukraińskich urzędników, sędziów, kupców, właścicieli domów, oficerów i policję wywieziono do Kazachstanu i na Syberię. Większość z nich została potem rozstrzelana. Ci, którzy uciekali do Niemców, nie żegnali się, zabierali najpotrzebniejsze rzeczy: żeby nikt nie przejrzał ich zamiaru, wychodzili z domu jak na spacer i nie wracali. Każdy oczywiście miał swoje własne wyobrażenie o tym najpotrzebniejszym, co trzeba zabrać w niebezpieczną drogę, ale łączyła ich jedna rzecz – klucz od mieszkania. Klucz pozostawał nadzieją na powrót.

W pierwszych dniach okupacji granice nie były wyznaczone, a sowieccy pogranicznicy nie orientowali się w terenie, więc uciekinierom przeważnie udawało się pokonać tę wyobrażoną granicę. Pech natomiast prześladował Żydów, którzy starali się uciec z Polski, jakoś właśnie to ich wyłapywano i odsyłano z powrotem, ale wielu jednak udawało się przedrzeć i nocowali w parkach i na skwerach, na dworcu czy w szkołach. Ale niespodziewanie Sowieci poszli na ustępstwa i otworzyli granicę na trzy dni. A potem ją zamknęli i wystawili zwiadowców, którzy wyłapywali uciekinierów.

Syn profesora, Ołeś Kuryłas, członek młodzieżowej OUN, nie mógł po nowej władzy spodziewać się niczego dobrego, dlatego też udał się na tamtą stronę, chociaż nie od razu. Jednak dla profesora porzucenie rodzimych murów – tych wysokich regałów, przepełnionych książkami i kupą rękopisów, ukończonych i nieukończonych – było ponad siły. „Co ma być, to będzie, nie zostawię ich” – mówił, patrząc z takim rozczuleniem na półki, że było to wymowniejsze od jakichkolwiek wyjaśnień. Od syna nie miał żadnej wiadomości, ale niedawno ktoś z podziemia, kto kursował tam i z powrotem, powiadomił, że Ołeś jest w Krakowie, pracuje w gazecie „Wiadomości Krakowskie” jako rysownik.

Wkrótce mieszkań dla nuworyszów zabrakło i nowa władza znalazła bardzo prosty, ale skuteczny sposób, jak rozwiązać ten problem – przemocą dokwaterowywano do mieszkań lwowian nowo przybyłe rodziny, profesor Kuryłas miał pięć pokoi, zostały dwa. W pozostałych trzech osiedlono aż trzy rodziny hałaśliwych komunistów. Na szczęście w mieszkaniu były dwie łazienki, więc nie musieli dzielić swojej z przybyszami. Była jednak wspólna kuchnia, gdzie od rana do wieczora urzędowała teściowa „gossłużaszczego” i dzwoniła garnkami, a kiedy dołączyły do niej inne gospodynie, zaczynała się sprzeczka, którą dopiero wieczorem uspokajali mężczyźni. Profesor miał też służącą, która gotowała, prała i sprzątała, ale aresztowano ją po tym, jak nazwała teściową „gossłużaszczego” starą szmatą.

Ten stały hałas za ścianami – kłótnie, dziecięcy płacz, radio na pełen regulator – dawał się we znaki i profesor musiał zatykać uszy, żeby mieć możliwość pracowania w ciszy. Próbował i waty, i mokrych chusteczek i doszedł do wniosku, że najlepszą zatyczką jest świeże ciasto – szybko rozrabiał łyżkę mąki z wodą, lepił dwie kulki i to wszystko – można strzelać z armaty. Żona, znając ten miły zwyczaj męża, musiała machać mu przed oczami ręką, żeby ją zauważył, a potem pisała mu na kartce to, co chciała przekazać.

Jednak dzisiaj to okazało się niepotrzebne: była niedziela i wszyscy lokatorzy poszli spacerować do parku. W domu nareszcie zapanowała cisza. Tylko z ulicy dopływały przytłumione marsze z głośnika i od czasu do czasu dźwięczał tramwaj. Wspaniała okazja, żeby popracować, ale czekała ich wizyta u Markowycza, z którym razem wykładali na uniwersytecie.

Profesor zdjął okulary i przetarł oczy. Przed nim leżał zbiór dokumentów wyprawy krzyżowej, ale jego interesował tylko jeden dokument – niewielka kronika, którą napisał rycerz z Halicza, powróciwszy do domu. Kronikę tę czytał także wcześniej, ale teraz musiał ją czytać najuważniej, jak się da, nie do końca rozumiejąc, czego chce od niego pułkownik NKWD Ołeh Wawryk. Kilka dni temu zatelefonował on do Kuryłasa, z góry uprzedziwszy, że do towarzysza profesora żadnych pretensji nie ma, ale bardzo chce z nim porozmawiać. Pierwszą myśl miał taką: chce zwerbować, zrobić ze mnie kapusia? Ale jaki w tym sens. Na uniwersytecie i bez niego ma kto donosić. Tymczasem pułkownik, być może, żeby rozluźnić atmosferę, zapytał:

– Czy wy, towarzyszu profesorze, czytaliście kronikę Olhierda w zbiorze poświęconym wyprawom krzyżowym?

Pytanie zdumiało profesora. Czego jak czego, ale takiego pytania z ust czekisty się nie spodziewał.

– Tak. Czytałem.

– Zatem poproszę, byście przeczytali jeszcze raz – poradził mu pułkownik miękko, ale stanowczo. – By tak rzec, odświeżyli sobie w pamięci. A w poniedziałek czekam o drugiej u siebie.

– Przepraszam. O drugiej mam wykład…

– Wiemy. Zastąpi was profesor Mychajło Rudnycki. Jest już uprzedzony.

– Eee… dobrze… Aa… gdzie u siebie?

– Na Pełczyńskiej. Nie wiecie?

Zabrzmiał śmiech i słuchawkę odłożono.

Rozdział 7

Kijów, październik 2019 roku. Niespodziewana gościni, którą trudno zdziwić

Kwas szczawiowy, nawet mocno rozcieńczony wodą, wydzielał ostry zapach, który szczypał w nozdrza. W tym przezroczystym roztworze na dnie litrowego słoika leżała grudka stwardniałej gliny, z której wyzierał fragment szyny i brzeg pieczęci sygnetu. Już dwa razy wyciągał go z wody na gazetę i próbował przekłuć zgłębnikiem, a nawet znalezionym w pudle z pastą do butów starym szydłem z masywną drewnianą rączką. Proces posuwał się w dobrym kierunku, ale nie dość szybko. Delikatne nakłucia szydłem pomagały zgłębnikowi odłupywać cienkie warstwy odmokłej gliny. Żeby nie stracić cierpliwości przy pracy, popijał koniak. Nawet wydawało się mu, że koniak pije po to, żeby zabić zapach kwasu.

W którymś momencie Ołeh spostrzegł, że glina jakby zaczęła ledwie zauważalnie odchodzić od szyny, i wepchał w szczelinę najcieńszy zgłębnik i nacisnął. Od grudki gliny odpadł kawałeczek, odsłoniwszy ciemną pieczęć pierścienia. Podniecenie owładnęło Bismarckiem. Znalazł kawałek flaneli i zaczął starannie ścierać z pieczęci gliniany nalot. Złoto czyściło się lekko i Bismarck bardzo szybko przywarł wzrokiem do wyobrażenia, które się odsłoniło, do dwóch rycerzy z mieczami i tarczami, którzy siedzieli na jednym koniu. Wyobrażenie zdawało się naiwne, ale ta naiwność tylko podkreślała morze czasu rozciągające się między obecną chwilą a epoką, w której pierścień pierwszy raz został włożony na palec.

– Ciekawe, ile za niego zaproponują na aukcji on-line? – zamyślił się Ołeh.

Nieoczekiwany dzwonek do drzwi sprawił, że się wzdrygnął. I od razu ogarnął go lęk, bo tak bez zapowiedzi mógł przyjść do niego tylko Adik, którego przecież zapewnił, że pod murem soboru Sofijskiego nie wykopał niczego więcej. Odruchowo opuś­cił częściowo już odczyszczony pierścień do roztworu kwasu szczawiowego, a słoik schował pod stół, z dala od oczu. Zgłębniki, szydło i fragmenty gliny – wszystko, co leżało przed nim na gazecie, zgarnął i schował do górnej szuflady. Jeszcze raz omiótł spojrzeniem pomieszczenie, sprawdzając, czy nie zostało coś, co mogłoby zdradzić jego niedawne zajęcie.

Otworzył drzwi, nawet nie zapytawszy, kto tam. A kiedy otworzył, zaniemówił.

Przed nim stała, chwiejąc się, Rina w jaskrawożółtej wiatrówce. Oczywiście, już się napiła. Ręką przytrzymywała na ramieniu pasek skórzanego plecaka.

– Co, nie spodziewałeś się? – odetchnęła i uśmiechnęła się.

– Nie – przyznał się Ołeh. – Przecież nie dałem ci adresu.

Rina machnęła ręką i zrobiła krok do przodu. Bismarck odsunął się i przepuścił ją do korytarza. Zdjęła buty, ledwie trafiła pętelką kurtki na wieszak i poszła, chwiejąc się, dalej. Już w pokoju wysunęła stołek spod stołu i usiadła. Świadomie rzuciła plecak na podłogę, odprowadzając jego upadek sarkastycznym spojrzeniem. Rozejrzała się i zwróciła uwagę na rozścieloną rozkładaną kanapę.

– Ty co, śpisz na kanapie? – zdziwiła się szczerze.

– Tak, a co?

Mruknęła i niespodziewanie czknęła. Spojrzała na Ołeha.

Poprosiła o wodę.

Czkawka minęła wraz z pierwszym łykiem.

– Nakarmisz mnie? Jakoś zgłodniałam!

– Mogę ugotować makaron! – zaproponował Bismarck. – I pasztet ze szprotów mam!

– Pasztet zostaw dla siebie – Rina machnęła ręką. – A makaron ugotuj! To można! Przypomnę sobie dzieciństwo.

Ołeh, milcząc, poszedł do kuchni. Postawił garnek z wodą na ogień.

– A więc nie miałeś jeszcze poważnych stosunków! – zastanawiała się, żując wermiszel i znowu spoglądając na kanapę.

– Czemu tak myślisz?

– Wiesz, co dziewczęta widzą w kanapie?

– Co?

– Rozpustę i przygodne noce!