Łabędź - Sylwia Trojanowska - ebook + audiobook + książka

Łabędź ebook i audiobook

Sylwia Trojanowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca opowieść o sile rodzinnych więzi, o woli życia, nadziei i miłości, trwających nawet w obliczu okrucieństw wojny.

Rok 1938, podbydgoski Fordon. Młodziutka Anna Łabędź przygotowuje się do rozpoczęcia nauki w warszawskiej szkole pielęgniarskiej. Dziewczyna ma ambitne plany i jest zdecydowana walczyć o marzenia, dlatego zatrudnia się w kawiarni, by zarobić pieniądze na nowy etap życia. Początkowo wszystko układa się po jej myśli, ale Fortuna bywa ślepa.

Anna musi stawić czoła sytuacjom, na które żaden człowiek nie jest w stanie się przygotować, oraz dokonać wyboru między wiernością wobec więzów krwi a zakazaną miłością. Na jej drodze staje bowiem tajemniczy Niemiec. Dziewczyna, znając przywiązanie swojego ojca do wartości narodowych, czuje się podczas spotkań z ukochanym tak, jakby zdradzała rodzinę. Mężczyzna natomiast wie, że naziści zabiliby go, gdyby dowiedzieli się o jego relacji z Polką.

Wiszące w powietrzu widmo wojny postawi ich oboje w obliczu dramatycznego wyboru.

Sylwia Trojanowska – pisarka, autorka sztuk teatralnych, coach i trenerka biznesu. Aktywnie działa na rzecz kobiet. Jest ambasadorką akcji profilaktycznych badań cytologicznych oraz członkinią kapituły „Magnolie Biznesu”. Zadebiutowała w 2015 roku powieścią Szkoła latania, od tamtej pory ukazało się jeszcze dwanaście innych jej książek, między innymi Sekrety i kłamstwa (2018), Wigilijna przystań (2019), Powiedz mi, jak będzie (2020) i Wzgórze Świątecznych Życzeń (2020). Jest także autorką sztuk teatralnych, z których dwie: 4 kute asy oraz Okna, trafiły na afisze. Jej znakiem rozpoznawczym jest uśmiech i optymistyczne spojrzenie na świat. Uwielbia podróże i to z nich czerpie inspiracje do swoich powieści. Wraz z mężem i synem mieszka na obrzeżach Puszczy Bukowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 22 min

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
4,5 (401 ocen)
265
98
31
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
she__vvolf

Nie oderwiesz się od lektury

Niech mi ktoś powie, że ja dobrze zrozumiałam i będzie kolejny tom. Musi być. Ja sobie nie wyobrażam, żeby go miało nie być. Już dawno nie przeczytałam tak dobrej książki; tak dobrze skonstruowanej, tak dobrze napisanej, że czytając ją, stałam się jej częścią, na swój sposób ja tam po prostu byłam. Byłam w Fordonie, spotykalam Annę Łabędź na jego ulicach i poznałam ją, kibicowałam jej marzeniu o staniu się pielęgniarką, trzymałam kilku za jej studia i możliwość wyjazdu do Warszawy, widziałam jak radzi sobie jako tymczasowa kelnerka w restauracji „Wiślana”. Czułam złość, gdy Antek Dziarkowski zaczął zatruwać jej życie - najpierw delikatnie, a później coraz bardziej okrutnie. Byłam tam, gdy po raz pierwszy czarny opel podjechał pod miejsce jej pracy i wysiadł z niego tajemniczy mężczyzna. Stałam niedaleko, gdy wymieniała pierwsze zdania z Gustawem Guderianem. Byłam tam też, gdy rodziła się między nimi miłość, podczas ich potajemnych schadzek. Byłam też w jej domu, gdy wybuchła wojna i lu...
50
KamilaKowalska

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszajaca, nie mogę doczekać się kontynuacji.
40
osirmina

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała. z niecierpliwością czekam na kolejną część.
20
ipierzchala

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę niezwykła historia!
20
Ktmp99

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, trochę jakby z odwróconymi tematami. Szeroka panorama obyczajowa.
10

Popularność




Wydawca, redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MARIA KONOPKA-WICHROWSKA
Konsultacja historyczna ZDZISŁAW BIEGAŃSKI
Korekta MALWINA KOZŁOWSKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych KATARZYNA BORKOWSKA
Zdjęcia na okładce © PIOTR URAKAU / Shutterstock, Inc., © TAMA2u / Shutterstock, Inc., © JACQUI MILLER / Stocksy, © ZELENA / Shutterstock, Inc., © PLASTEED / Shutterstock, Inc.
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Sylwia Trojanowska Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Niniejsza powieść jest fikcją literacką, jednak pewne zdarzenia i postaci są prawdziwe. Autorka przedstawiła je w oparciu o materiały źródłowe z zachowaniem należytej staranności.
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67022-60-6
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Mieszkańcom Fordonu. Tym, którzy się w nim urodzili,

i tym, którzy oddali w nim swe ostatnie tchnienie.

Oraz mężczyznom mojego życia: Tomaszowi i Alanowi.

I

NIECHCIANE WSPOMNIENIA

Kraków–Szczecin, rok 2000

SCHYŁEK ŻYCIA

To był wyjątkowo upalny lipiec – tak upalny, że rzadko wychodziłam z mieszkania. Na obowiązkowe spacery, które zalecił mi mój lekarz i jedyny przyjaciel Tomasz Redmer, zbierałam się o świcie, kiedy powietrze było jeszcze rześkie po nocy, a Kraków dopiero budził się z głębokiego snu. Wolnym krokiem pokonywałam wówczas aleje Plant, zwykle trzy, a kiedy miałam więcej energii nawet cztery kilometry – po prosty tyle, na ile pozwalały mi zmęczone życiem kolana. Na koniec przysiadałam na jednej z ławek tuż obok Bramy Floriańskiej, karmiłam gołębie albo po prostu patrzyłam na nieobecne twarze zaganianych ludzi, którzy przejęci swoimi sprawami spieszyli w różnych kierunkach. Kiedyś też taka byłam. Dawno, bardzo dawno temu. Obserwując teraz mieszkańców Krakowa, łudziłam się, że ja sama żyłam uważniej, pełniej; podskórnie czułam jednak, że to tylko moje wyobrażenie. Ludzka pamięć lubi wygładzać szorstkość niektórych wspomnień.

W te letnie dni tuż po godzinie dziesiątej byłam już z powrotem w mieszkaniu i otwierałam okna, choć wlewało się przez nie nieprzyjemnie gorące powietrze. Trudno. Wolałam to niż życie w ciszy. Bez dźwięków miasta czułam się tak, jakby ktoś pozbawiał mnie ubrania, wręcz zrywał je ze mnie, i to w miejscu publicznym. Sama myśl o życiu w ciszy napawała mnie lękiem. A ja nie lubiłam się bać.

Po powrocie ze spaceru jadłam skromne śniadanie. Zazwyczaj była to miniaturowa bułka maślana, którą kupowałam u piekarza na rogu. Smarowałam ją cienko masłem i marmoladą, koniecznie wiśniową. Do tego cappuccino, bo przeciw małej czarnej, którą kiedyś wlewałam w siebie z rozkoszą, buntował się żołądek. Powinnam spożywać obfitsze i pożywniejsze śniadania. Tomasz gorąco mnie do tego namawiał, ale zawsze jadałam jak wróbel. Tyczyło się to zresztą nie tylko śniadań, ale także pozostałych posiłków. Pewnie dlatego moje wyniki badań krwi wskazywały na anemię. Nie dbałam o to ani trochę. Tomaszowi, który niepokoił się o mój stan, mówiłam, że karmię się widokiem miasta, i nie przyjmowałam jego zaleceń. Bo istotnie tak właśnie było. Lubiłam Kraków. Właściwie to nawet kochałam. Nie wyobrażałam sobie życia w innym miejscu. Czasami zastanawiałam się, jak kiedyś mogłam funkcjonować bez niego. Bez hałaśliwych turystów, którzy tłoczyli się pod oknami mojego mieszkania na drugim piętrze Kamienicy Zacherlowskiej. Bez hejnału, tak bardzo wyczekiwanego przeze mnie każdego dnia, i bez najpiękniejszej melodii świata wystukiwanej końskimi kopytami, która działała na mnie jak napar z najlepszej marokańskiej melisy. To miasto zupełnie nieoczekiwanie i całkowicie bezinteresownie przyniosło mi spokój i poczucie bezpieczeństwa.

Od dwudziestu dwóch lat prowadziłam nudne, przewidywalne i wspaniałe życie, na które nie zasługiwałam. Czułam, że powinnam cierpieć, gnić w jakiejś norze z widokiem na ponury, od lat nieczynny magiel, łykając dławiącą wilgoć starych murów i zgniliznę. Cierpieć z bólu... Choć w zasadzie z bólu cierpiałam, i to każdego dnia. Moje kolana były pogruchotane, a ja nigdy nie zgodziłam się na implanty, mimo że mnie wielokrotnie na nie namawiano. Chyba chciałam, żeby ten ból został ze mną jako swoista kara. Hmm... Czymże jednak jest ból w kolanach wobec wyrzutów sumienia...? Niczym, zupełnie niczym. Na bolące kolana brałam leki, czasem nawet podwójną dawkę. Ale na wyrzuty sumienia nie było żadnego lekarstwa. Niektórzy mówili, że pomaga spowiedź. Nigdy nie odważyłam się tego sprawdzić.

Popołudniami, kiedy słońce zmierzało ku zachodowi, lubiłam czytać książki i stare, naprawdę stare gazety. Czasami, bardzo rzadko, zamawiałam taksówkę i jechałam nad Wisłę, w okolice Wawelu. Nie po to, by spacerować, bo tego nie zniosłyby moje stawy, ale by posiedzieć na ławce, godzinę albo dwie, i napawać się widokiem łabędzi. Nie powinnam ich karmić, wiem, ale przyzwyczajenia sprzed lat były silniejsze. Podrzucałam im więc to i owo, najczęściej gotowane ziemniaki.

Wieczorami zazwyczaj słuchałam radia albo oglądałam telewizję. Lubiłam też duży ekran, ale w Krakowie do kina nie chodziłam. Czasem urządzałam sobie domowe pokazy, bo miałam sporą kolekcję starych francuskich filmów, które nigdy mi się nie nudziły.

Z chęcią wyglądałam przez okno, z którego rozpościerał się imponujący widok na Rynek Główny. Najbardziej podziwiałam kościół Mariacki, karmiłam głodne oczy strzelistą bryłą. Znałam jego detale niemal na pamięć, a dwadzieścia jeden figur w konsolach potrafiłam opisać z najdrobniejszymi szczegółami. Nawet w środku nocy. Często zachodziłam w głowę, jak zwykły ludzki umysł mógł wymyślić tak nieludzko idealne dzieło.

To moje wypatrywanie przez okno... Na początku, tuż po przenosinach do Krakowa, ogarniał mnie wstyd, kiedy przyciągałam spojrzenia zadzierających głowy turystów. W pamięci miałam słowa mojej matki, która przestrzegała przed wysiadywaniem w oknie.

„Ludzie powiedzą, żeś ciekawska” – mawiała z niesmakiem.

Poważałam matkę i dlatego „ciekawskość” traktowałam jako jedną z najgorszych obelg. Stawiałam ją w tym samym rzędzie, co ględę, paplę i plotkarę, i za nic w świecie nie chciałam być uznana za ciekawską. Dopiero na stare lata, a dokładnie wtedy, gdy ból w kolanach znacząco mnie ograniczył, wysiadywanie w oknie przestało wywoływać we mnie nieznośne uczucie wstydu. Nawet je polubiłam, a po pewnym czasie, co przyznawałam niechętnie, uzależniłam się od niego.

Wczesny wieczór dwudziestego czwartego lipca miałam spędzić w towarzystwie Tomasza. Na tę okazję kupiłam wytrawne wino musujące i upiekłam sernik, jedyne ciasto, które zawsze wychodziło spod mojej ręki jak należy. Umówiliśmy się na partyjkę pokera, co zwykliśmy czynić kilka razy w miesiącu. Tomasz zadzwonił jednak tuż przed dziewiętnastą i odwołał spotkanie, bo z niespodziewaną wizytą przyjechał do niego wnuk. Szczęściarz... Tomasz, nie wnuk. A może obaj?

Usiadłam przy niskim stoliku nakrytym jedwabną serwetą. Do wysokiego kieliszka w kształcie tulipana nalałam wina i przez chwilę przyglądałam się bąbelkom pędzącym ku górze w zwartym szeregu. Włączyłam telewizor. Musiałam go pogłośnić, bo rozbawieni turyści, którzy okupowali restauracyjne stoliki pod moimi oknami, zachowywali się wyjątkowo rubasznie i wykrzykiwali niezrozumiałe dla mnie hasła, chyba po holendersku. Nie przeszkadzało mi to ani trochę. Potrzebowałam hałaśliwego Krakowa.

Żeby zabić czas, którego nie spędzałam z Tomaszem, skakałam po kanałach w poszukiwaniu czegoś, co mogłabym obejrzeć. Miałam ich bardzo dużo, bo wykupiłam największy pakiet telewizji kablowej. Co prawda, faworyzowałam pięć, najwyżej osiem stacji telewizyjnych, ale skoro mogłam mieć wybór...? Teraz zdecydowałam się na swój ulubiony kanał historyczny; kiedy jednak zobaczyłam tytuł reportażu, który za chwilę miał być nadawany... Zastygłam. Przecież rano sprawdziłam ramówkę, powinni teraz puścić materiał o zimnej wojnie, a nie o...

– Gustaw Guderian. Nieznana postać, nieznana historia, nieznany kat Polaków – rozbrzmiało z telewizora.

Głośno przełknęłam ślinę i kieliszek z winem wypadł mi z ręki. Spojrzałam na rozbite szkło i plamę wsiąkającą w mój piękny wełniany dywan. W innej sytuacji zerwałabym się z miejsca, by jak najszybciej posprzątać, ale nie tym razem. Przesłoniłam dłonią usta i przez chwilę wgapiałam się w człowieka, który z satysfakcją mówił o odkryciu wielkiej tajemnicy sprzed lat. Złapałam za pilota i drżącym palcem jeszcze podkręciłam dźwięk. W mieszkaniu dudniło. Tak samo jak w mojej głowie.

Przez kolejne czterdzieści pięć minut słuchałam tyrady demaskatora nazistów, jak nazwał siebie pyszałkowaty mężczyzna, czując, że z każdym nienawistnie wypowiadanym przez niego słowem: kat, oprawca, morderca, potwór, moim ciałem wstrząsają torsje. Ścisnęłam mocno brzuch, by wytrwać przed telewizorem, by nie stracić ani jednego „kata”, „oprawcy”, „mordercy” i „potwora”, by wysłuchać całej opowieści o Gustawie Guderianie. Program się skończył i pojawiły napisy końcowe, a ja nadal tkwiłam w tej samej pozie. Jak zahipnotyzowana.

„Guderian, kat, oprawca, morderca, potwór...” – bez końca, jak zdarta płyta, powtarzał w mojej głowie głos „demaskatora nazistów”.

Po kilku minutach zerwałam się z fotela i tak prędko, jak mogłam, udałam się do łazienki. Musiałam opróżnić żołądek. Potem stanęłam nad umywalką i spojrzałam w ośmiokątne lustro, które kupiłam kiedyś za grosze na pchlim targu. Wyglądałam parszywie. Miałam rozmazany makijaż, a dwie ciemne strugi łączące dolną powiekę z linią żuchwy świadczyły o tym, że musiałam płakać, i to rzewnie. Zmarszczyłam brwi, bo zupełnie tego nie pamiętałam. Umyłam twarz, przetarłam ją ręcznikiem i bez sił usiadłam na krawędzi wanny. Czułam, jak mój oddech staje się coraz cięższy.

„Guderian, kat, oprawca, morderca, potwór...”

Nie wiem, jak długo dochodziłam do siebie i kiedy w końcu ucichły w mojej głowie słowa młodego dziennikarza, ale gdy wstałam, dotarło do mnie wycie telewizora. Zapomniałam go wyłączyć! Nie byłam jedną z tych hałaśliwych lokatorek, które zakłócały mir domowy lub ciszę nocną. Wolałam raczej żyć w cudzym hałasie, niezauważana. Nigdy nie przeszkadzały mi imprezy w mieszkaniu na trzecim piętrze ani ekscesy w sypialni apartamentu za ścianą. Nawet były mi na rękę, bo sąsiedzi całą swą uwagę skupiali na nich, nie na mnie.

Czym prędzej wyłączyłam telewizor, umyłam podłogę i wyczyściłam dywan. By odzyskać oddech po takim wysiłku, podeszłam do szeroko otwartego okna. Oparta biodrem o parapet, sunęłam palcem po nierównościach drewnianej framugi i patrząc na kościół Mariacki, próbowałam uspokoić myśli. Bezskutecznie.

Szeroka rzeka turystów fedrowała rynek, nie omijając żadnych zakamarków. Ten widok często mnie uspokajał, ale nie tym razem. Nieoczekiwanie postanowiłam spróbować czegoś nowego.

Wzułam buty, zarzuciłam na plecy cienki sweter i wyszłam z domu. Nie miałam w zwyczaju urządzania sobie wieczornych ani nocnych eskapad, od lat unikałam ciemności. Nawet w świetle latarni i sklepowych neonów nie czułam się bezpiecznie. Poza tym tłumy ludzi z tak bliska mnie przerażały, bałam się poczucia osaczenia. Tym razem jednak po prostu musiałam wyjść z mieszkania, od którego ścian nadal odbijał się echem głos butnego dziennikarza.

Pomyślałam, że przejdę się tylko do piekarni na rogu i z powrotem, ale kiedy stanęłam w gęstwinie ludzkiej na Świętego Jana, ruszyłam w przeciwnym kierunku. Jak ja szybko szłam! Zazwyczaj drobię kroki, stąpam uważnie, by nie nadwyrężyć kolan i broń Boże się nie przewrócić, a teraz? Pędziłam niemal tak jak za młodu. Pewnie koślawiej, bardzo niezdarnie, ale szłam! Mijałam sklep za sklepem, szturchana przez jednych, popychana przez drugich. Dopiero gdy dotarłam do kościoła pijarów, zatrzymałam się, bo moją uwagę przykuła młoda skrzypaczka wygrywająca jakąś tęskną nutę. Wtedy też poczułam żar w kolanach. Ależ one piekły! Potrzebowałam odpoczynku, a w zasięgu wzroku znajdowały się jedynie schody prowadzące do świątyni. Nie miałam wyjścia, musiałam na nich usiąść. Z kieszonki spodni wyjęłam podłużną tabletkę przeciwbólową, wierną przyjaciółkę, którą zawsze nosiłam przy sobie na wszelki wypadek. Choć była duża, połknęłam ją bez trudu, bez popijania. Doszłam w tym do perfekcji. Wiedziałam, że miną jakieś dwa kwadranse, zanim zacznie działać. Wcisnęłam się całym drobnym ciałem w ścianę kościoła, by stać się jak najmniej zauważalna, i przymknęłam oczy. Ludzie mogliby pomyśleć, że wypiłam co bądź za dużo, ale było mi to obojętne.

W oparach skrzypcowego koncertu odtwarzałam kadr po kadrze obejrzany chwilę temu reportaż. Całkiem dobrze mi szło, choć nie pamiętałam wszystkiego. Zrzuciłam to na karb emocji, bo z pamięcią nie miałam problemów.

Ból w kolanach zaczął odpuszczać dokładnie w chwili, kiedy podjęłam najtrudniejszą decyzję w jesieni mojego życia.

Wracałam do mieszkania powoli i żaden tłum nie był już w stanie mnie wciągnąć w swój nurt. Szłam blisko frontalnych murów kamienic, zupełnie jakbym drążyła własne koryto, któremu na imię było odkupienie.

PROGRAM, NIE DOKUMENT

Spodziewałam się, że dotarcie do Artura Wolnego, dziennikarza z programu o Guderianie, zajmie mi trochę czasu. Ba! Myślałam nawet, że będę musiała odnowić znajomość z kilkoma osobami, z którymi nie rozmawiałam od lat. Jak się okazało, wystarczył jeden telefon do sekretarza redakcji i słowa (wypowiedziane nadzwyczaj zbolałym głosem, jakbym stała już nad grobem): „Jestem świadkiem czynów Gustawa Guderiana i chciałabym o tym porozmawiać z autorem programu”. Następnego dnia miałam już kontakt do Artura Wolnego. Zrobiłam kilka podejść, ale za każdym razem tchórzyłam. Pomógł dopiero mały kieliszek wina. Artur Wolny odebrał po dwóch sygnałach. Po wymianie wstępnych grzeczności przeszłam do sedna.

– Obejrzałam pana program.

– Dokument – poprawił mnie.

Dość łagodnie.

– Program. – Byłam miła, acz stanowcza. – To, co pan stworzył, to nie jest dokument, lecz program... – Zawahałam się, a potem wypowiedziałam słowo, którego znaczenie nie do końca oddawało to, co chciałam przekazać. Czułam jednak, że ono pomoże mi wzbudzić zainteresowanie dziennikarza. – ...rozrywkowy.

– Aha! – Sądząc po tonie, jakim to wypowiedział, na pewno nie to spodziewał się usłyszeć. – Mam nadzieję, że pani wie, że za chwilę się rozłączę? Nie mogę pozwolić, by w taki sposób mówiła pani o dokumencie, który dotyczy mordercy Polaków.

– Aha! – użyłam jego języka. – Czyli nie chce się pan dowiedzieć, z jakiego powodu w taki sposób oceniam pana program?

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza. Czekałam, co odpowie Artur Wolny, licząc na to, że mimo wszystko połknął haczyk.

– Niech będzie – westchnął wreszcie, a ja odetchnęłam w duchu. – Jestem profesjonalistą i... moją rolą jest wysłuchanie każdego, nawet jeśli ktoś mnie obraża. Obejrzała pani mój dokument i co w związku z tym? Ma pani jakieś zdjęcia Guderiana? Guziki z jego splugawionego munduru? A może słyszała pani jakąś gorącą plotkę na jego temat?

– Znałam Gustawa Guderiana osobiście. To, co pan mówił o nim w programie, nie jest prawdą.

– Aha!

Irytowała mnie ta jego odzywka, ale nie dałam tego po sobie poznać.

– Być może informacje, które pan zebrał, świadczą na jego niekorzyść – ciągnęłam – i ma pan dziką satysfakcję z pastwienia się nad człowiekiem, który nie może się obronić, zapewniam jednak, że nie zna pan całej historii. Poznał pan zaledwie jej namiastkę.

– Czy ja dobrze rozumiem, że znała pani Gustawa Guderiana i jest pani w stanie zaświadczyć, że człowiek ten, o ile w ogóle można go nazywać człowiekiem, nie znęcał się nad Polakami, nie był ich katem i ich nie mordował? – Z jego tonu bił sarkazm.

– Źle mnie pan zrozumiał – mówiłam spokojnie, lecz z wyższością, z której nie miałam ochoty rezygnować. – Jedyne, co pan ode mnie usłyszał, to to, że mogę opowiedzieć panu prawdę o Gustawie.

– A ile pani ma lat?

– A pan? – zripostowałam i nie czekając na odpowiedź (oceniałam go najwyżej na trzydziestkę), dodałam szybko: – Bo ja wystarczająco dużo. Zresztą, mój wiek nie ma nic do rzeczy.

Zamilkł. Słyszałam jego przyspieszony oddech.

– Czy ma pani jakieś dokumenty? Dowody? – odezwał się w końcu.

– Nie, ale pewne rzeczy da się sprawdzić. Komuś takiemu jak pan nie nastręczy to większych trudności.

– Ale te pewne rzeczy to nie data urodzin Guderiana, co?

Ton głosu Artura Wolnego zdradzał jego poirytowanie. Zaczerpnęłam głęboko powietrza. Nie byłam bez winy, bo go sprowokowałam.

– Nie dzwonię do pana z nudów. Zapewniam, że prowadzę szczęśliwe życie i rozmawianie z kimś tak dalece grubiańskim jak pan nie należy do czynności ubogacających moje coraz krótsze dnie. Nadmienię, że program, który pan przygotował i który miałam wątpliwą przyjemność oglądać, jest po prostu... zły. – Cmoknęłam. – Hmm... Niewłaściwie się wyraziłam. On nie jest zły. Dobrze, że pan go stworzył. Jednak uważam go za wadliwy, niepełny i przedstawiający fałszywy obraz człowieka uwikłanego w historię. Jeśli interesuje pana prawdziwa opowieść o Gustawie Guderianie, jestem gotowa ją przedstawić.

– To ja jestem gotowy jej wysłuchać – rzucił od niechcenia. – Mogę zaraz do pani oddzwonić. Ustawię sprzęt i nagramy rozmowę. Mam teraz wolne pół godziny, no, może nawet czterdzieści pięć minut, jeśli zajdzie taka konieczność.

Roześmiałam się. Użyłam całego swego aktorskiego talentu, jaki jeszcze drzemał w moich trzewiach.

– Proszę pana, czy pan próbuje mi dyktować warunki? Doprawdy? Chyba czegoś pan nie zrozumiał. To panu powinno zależeć na zdobyciu informacji. Oboje wiemy, że dziś władzę dzierży ten, kto ma informacje. Najwyraźniej nie będzie nim pan. Skontaktuję się z innym dziennikarzem.

– Nie, nie. – Natychmiast zmienił front. – Przepraszam.

Na tym właśnie mi zależało. Nie chciałam dzwonić do nikogo innego, nie zamierzałam opowiadać o Gustawie komuś, kto nie znał żadnego szczegółu z jego życia, dla kogo byłby on terra incognita. Przecież mogłam to zrobić, ale z jakiegoś przedziwnego powodu przez tyle lat nie chciałam. Dlaczego dopiero teraz uznałam, że właśnie ten zadufany w sobie dziennikarzyna będzie idealnym kandydatem do wysłuchania mojej ostatniej spowiedzi? Sama nie wiedziałam.

– Być może źle to zabrzmiało – kontynuował. – Ale proszę mnie zrozumieć. Dzwoni pani, mówi o jakichś tajemniczych informacjach, które rzekomo stanowią kontrę dla mojego dokumentu. – Słysząc to określenie, wywróciłam oczami. – Nie przedstawia pani żadnych konkretów, a rozmowa, delikatnie rzecz ujmując, nie toczy się łatwo. A zatem spróbujmy raz jeszcze: chętnie wysłucham pani w dogodnym dla pani terminie.

– Dobrze. Wobec tego odwiedzę pana równo za trzy dni. Czy godzina dziesiąta będzie odpowiednia?

Zapewne nawet nie zerknął do kalendarza, bo od razu potwierdził.

– A więc do zobaczenia w studiu.

– Podam pani adres.

– Proszę pana... Nie tylko znam adres studia, w którym pan nagrywa, ale wiem też, że miesiąc temu przeprowadził się pan razem z żoną i synkiem do nowego mieszkania na szczecińskim osiedlu Majowym.

– Słucham?!

Udało mi się go zszokować, wykorzystując informację rzuconą mimochodem przez sekretarza redakcji.

– Do zobaczenia za trzy dni – pożegnałam go i się rozłączyłam.

Na mojej twarzy królował tryumfalny uśmiech.

POWROTY SĄ TRUDNE

Choć rozmowa przebiegła zgodnie z moimi oczekiwaniami i osiągnęłam chyba wszystko, co chciałam, długo dochodziłam po niej do siebie. Wypiłam dwa kieliszki wina i przesiedziałam w oknie dobrą godzinę, zanim postanowiłam się ruszyć. Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się piętnasta. Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Tomasza Redmera.

– Jesteś wolny? – zapytałam.

– Nawet w niewoli byłem wolny, przecież wiesz. – Nie lubiłam, kiedy tak odpowiadał, a robił to nader często.

Nigdy nie zapytałam, o jaką niewolę mu chodzi, nie chciałam się nawet domyślać. Kiedy on sam próbował o niej mówić, ucinałam rozmowę, mówiąc, że liczy się tylko tu i teraz, a przeszłość to zamknięty rozdział.

– Od siedemnastej jestem w gabinecie.

Pomimo siedemdziesięciu pięciu lat na karku Tomasz Redmer wciąż był aktywny zawodowo. Nie zależało mu na pieniądzach, bo pobierał raczej symboliczne opłaty, ale zależało mu na pacjentach i tylko dla nich jeszcze prowadził prywatną praktykę. Uważał też, że dzięki pracy nadal trzyma formę, i psychiczną, i fizyczną. Był przy tym pokorny wobec upływających lat i świadom ograniczeń, jakie wiązać się mogą z zaawansowanym wiekiem. Porzucił wszelkie aktywności zabiegowe, skupiając się na poradach rehabilitacyjnych i reumatologicznych.

– Potrzebujesz czegoś ode mnie? Coś nie tak z kolanami?

– Z moją głową – zażartowałam.

– Na to ci nie pomogę – odparł chłodno.

– Jadę do Szczecina – wyznałam po chwili nieprzyjemnego milczenia.

– Do Szczecina? Po co? – zaniepokoił się. – Masz tam kogoś?

– Hmm... Można tak powiedzieć.

– Nie rozumiem.

– To dość skomplikowane. Może po powrocie o wszystkim ci opowiem.

– Jeśli chcesz, mogę jechać z tobą – oznajmił, zaskakując mnie tą ofertą. – Bez problemu.

– Nie! – zaoponowałam. – Absolutnie! Jadę sama!

– Dobrze, nie denerwuj się. To tylko taka luźna propozycja.

– Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam – zreflektowałam się. – Ten wyjazd to nagła sprawa, ale czekałam na niego... od lat. No i teraz dopiero wyszło, a wiesz, że w moim wieku to już nie ma na co czekać – stęknęłam. – Gadam nieskładnie. Wybacz, Tomaszu.

– Nie ma czego.

– Chciałam cię poprosić, żebyś podlewał mi kwiaty.

– No tak. Tylko do kwiatów się nadaję.

– Wiesz, że tak nie jest. I przepraszam, jeśli to problem. W sumie, może wytrzymają?

– To żaden problem. Poza tym ja lubię twoje problemy.

– Moje kolana, chciałeś powiedzieć.

– Twoje problemy z kolanami w szczególności – doprecyzował i po raz pierwszy podczas tej rozmowy usłyszałam w słuchawce coś na kształt uśmiechu.

– Obiecuję, że po powrocie o wszystkim ci opowiem. Wyjeżdżam pojutrze i nie będzie mnie jakieś dwa tygodnie, może nawet trzy. Zamierzam wynająć mieszkanie i trochę tam pobyć. Nie wiem, czy aż tyle wytrzymam, ale taki mam plan.

– Przywiozę ci jutro recepty na leki.

– Dziękuję. Jesteś dla mnie za dobry.

– Płacisz mi za to. I to przesadnie hojnie. – Tomasz miał w zwyczaju tak mówić, kiedy czułam się nieswojo z jego dobrocią.

Parsknęłam rozbawiona. Rzeczywiście płaciłam mu za wizyty i za dostarczane recepty. Uparłam się na to, a on obstawał, żeby to była przysłowiowa złotówka. Nie zgodziłam się, ale i tak cennik jego usług był śmiesznie niski.

– To do jutra – powiedziałam.

– To do jutra.

MIASTO DUCHÓW

Wracałam do miejsca, w którym miałam już nigdy się nie pojawić. Do miasta pełnego wspomnień, marzeń i... duchów.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy na dworcu kolejowym dostrzegłam tablicę z napisem: Szczecin Główny.

„A więc to już...” – pomyślałam.

Wysiadłam z pociągu, mając w planach jak najszybsze wydostanie się z dworca, ale kiedy stanęłam na peronie, nie mogłam się ruszyć. Moje nogi zrobiły się ciężkie, zupełnie jakbym zamiast skórkowych trzewików miała na stopach betonowe kamasze. Tkwiłam tam i wgapiałam się w brudną szybę wagonu.

Większość podróżnych opuściła już peron, kiedy nagle ocknęłam się z tego dziwnego letargu i obejrzałam za siebie. Przede mną widniała wysoka ściana z cegieł oddzielająca dworzec od biegnącej wyżej ulicy. Ileż razy budziłam się w nocy zlana potem, w sennych majakach zobaczywszy właśnie ją, tę ścianę. I chłopców, najwyżej piętnastoletnich, odwróconych do mnie plecami, z rękoma założonymi na karku. Jeden z nich, najwyższy i najchudszy, miał na spodniach mokrą plamę, która powiększała się z każdą sekundą. Mimo upływu lat nie potrafiłam o niej zapomnieć. Ani o tym, że dygotał niczym osika i chyba płakał, bo jego ramiona drżały, wstrząsane spazmami. Ci chłopcy... Stali tak, a potem... Potem zlegli niczym ścierwo...

– Proszę pani... Halo! – Młody konduktor, który kilka chwil wcześniej pomagał mi znieść torbę podróżną, wyrwał mnie z zamyślenia. – Czy pani się zgubiła?

– Ja? – zapytałam niezbyt przytomnie.

Mężczyzna, pomimo widocznego w oczach zmęczenia, zdobył się na uśmiech. Znałam ten wyraz twarzy i szczerze mówiąc, nie cierpiałam go. To była litość przeznaczona dla starego człowieka, a ja nigdy nie czułam się stara.

– Czy mogę jakoś pomóc? Może gdzieś zadzwonię? Po kogoś? Jakiegoś pani krewnego?

Potrząsnęłam głową, zacisnęłam palce na rączkach torby i ruszyłam w stronę hali głównej.

***

Wsiadłam do taksówki i podałam kierowcy kartkę z adresem. Spojrzał na nią, po czym wychrypiał:

– Ale to za rogiem. Niech pani weźmie ostatniego.

– Zapłacę podwójnie – rzuciłam bez zastanowienia.

Nie miałam ochoty na tarabanienie się na koniec długiego rzędu taksówek.

– W takim razie nie ma problemu.

– I proszę się nie spieszyć – dodałam słabym głosem. – Chciałabym najpierw zobaczyć miasto.

– Z tym też nie ma problemu. – Taksówkarz ściszył radio i spojrzał na mnie badawczo w lusterku wstecznym. Może mój ton głosu go zaniepokoił? Postarałam się o uspokajający wyraz twarzy. – Mam jechać w jakieś szczególne miejsce?

Chciałam odpowiedzieć, że całe to miasto składa się ze szczególnych miejsc. Że niemal każdy jego zakątek, zakamarek, wąska uliczka – są wyjątkowe. Dla mnie.

– A co pan proponuje?

– Uuu... – Rozpromienił się w mgnieniu oka. – Skoro zdaje się pani na mnie, to może tak... – Wydął wargi, a potem kilka razy postukał w nie pożółkłym od nikotyny palcem. – Przejedziemy przez Wały. Wały Chrobrego. Tam mamy ładny widok na Odrę i na tę wyspę, tę, no, Grodzką. No i to takie szczególne miejsce. Turyści je lubią. Pani też tu przyjechała zwiedzać, tak? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, plótł dalej: – Potem może przejedziemy przez uliczki za Wałami. Są dość ładne i dużo tam starych kamienic. Nie, żeby te kamienice były jakieś nadzwyczajne – cmoknął powątpiewająco, a ja się skrzywiłam.

Dla mnie nawet zniszczone ściany były piękne. W kalekich, odrapanych, z tynkami nadszarpniętymi zębem czasu cegłach dostrzegałam największe piękno.

– Wie pani, jak to jest... – Kierowca nie przestawał trajkotać. – Te kamienice wymagają remontu. Miasto musiałoby wyłożyć trochę kasy na renowację, a przecież na stare budynki zawsze kasy brak. Sam mieszkam w jednym z nich, to wiem. No, ale ja nie o tym chciałem... – Włączył się do ruchu ulicznego.

Z ust taksówkarza płynął potok słów. Nie słuchałam go, tylko patrzyłam przez szybę na miasto, które kochałam i którego nienawidziłam. Miasto, w którym rozsypano tyle okruchów dobra i wylano bezkresny ocean zła.

***

Kurs trwał ponad godzinę. Taksówkarz kilka razy pytał mnie, wskazując na taksometr, czy ma już kończyć. Kręciłam głową i nakazywałam, by wiózł mnie dalej. Po tych wszystkich latach nieobecności chciałam dobrze się przyjrzeć Szczecinowi. Chłonęłam jego każdy kwartał, drżąc w duchu i dławiąc łzy wzruszenia, bo choć miejsca się zmieniły, odnajdowałam w ich nowoczesnych interpretacjach mój dawny świat, z ludźmi i chwilami, które go tworzyły.

Kiedy dojechaliśmy na ulicę Korsarzy, zapłaciłam za kurs, wręczając sowity napiwek, który mężczyzna przyjął z błyskiem w oku.

– Gdyby pani potrzebowała transportu – podał mi wizytówkę, którą wcześniej wygrzebał z podłokietnika – proszę dzwonić. O każdej porze dnia. Nocy w sumie też.

Pokiwałam głową i wzięłam sfatygowany kartonik. Pożegnałam się uprzejmie, ale kiedy tylko straciłam samochód z oczu, wyrzuciłam wizytówkę do kosza na śmieci. Nie chciałam być przez nikogo zapamiętana, nawet przez taksówkarza.

Stanęłam na nierównym chodniku i spojrzałam na dom, w którym wynajęłam mieszkanie na piętrze. Właścicielka z kluczami miała na mnie czekać w środku.

„Jest idealnie!” – pomyślałam.

KÖNIGSPLATZ[1]

Mieszkanie, które wynajęłam, było skromnie urządzone: wysłużone meble, stary telewizor, kanapa z fotelami, które na pewno nie były nabytkiem sprzed miesiąca. Miało jednak pewien niezaprzeczalny atrybut: okna wychodzące na Königsplatz 13, a na tym zależało mi najbardziej. Poza tym nie miałam zbytniego wyboru. To było jedyne dostępne mieszkanie w tej okolicy.

Zamierzałam wyjść na krótki spacer, lecz kiedy wyjrzałam przez okno, zmieniłam zdanie. Po tylu latach już zapomniałam, jak wietrznym miastem jest Szczecin. Kraków bywa wietrzny, a Szczecin jest. Patrzyłam na uginające się od wiatru gałęzie lip, dębów i topoli. Na ludzi, którzy mierzyli się z żywiołem, złorzecząc na zwiewane z głów kapelusze i potargane fryzury.

Zostałam w mieszkaniu i z nosem przy szybie patrzyłam na to miasto, próbując przypomnieć sobie Stettin[2].

Syciłam się widokiem starych drzew, gotyckimi murami kościoła, Bramą Królewską, fasadami kamienic... Brakowało tylko jednej budowli, dla mnie najważniejszej – Teatru Miejskiego. Nie było go tam już od dawna. Kiedyś wpisywał się w architekturę miasta, stanowił jego wizytówkę. Teraz nie została po nim nawet tablica pamiątkowa, bo komunistyczne władze sfinalizowały jego rozbiórkę w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Dla współczesnego szczecinianina Teatr Miejski być może po prostu nie istniał, dla mnie – nigdy nie zniknął. To był budynek, który widział moje łzy wzruszenia i rozpaczy. Dawał schronienie, kiedy go szukałam, był świadkiem największych moich szaleństw i głupot, czynów najszlachetniejszych i najpodlejszych.

Nie musiałam nawet przymykać oczu, aby znowu go zobaczyć. Wyrósł natychmiast pośród asfaltowych dróg, po których mknęły hałaśliwe pojazdy. Znałam go tak dobrze. Ze snów i z widokówki, którą obok kilku starych zdjęć skrywałam w osobistym albumie.

Najpiękniejszy z pięknych! Był tam, choć tylko dla moich oczu.

***

Kiedy wiatr zelżał, udałam się na krótki spacer w stronę Zamku Książąt Pomorskich. Chciałam stanąć u szczytu tarasów zamkowych i spojrzeć z góry na odmieniony Szczecin: nowoczesny, pełen splotów smolistych ulic, wiaduktów posadowionych na gigantycznych betonowych nogach, obskurnych, ciągnących się w nieskończoność parkingów i kolorowych budynków. Jakże inne było to miasto; inne niż to, które pamiętało moje serce.

Ostatni raz widziałam je w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym. Niby dawno, a... jakby wczoraj. Wielokrotnie oglądałam też Szczecin w telewizji, ale to nie to samo, co na żywo. Nie to samo...

Szłam powoli. Serce waliło mi jak szalone, oddech się urywał i co chwilę przecierałam oczy z łez, które napływały niekontrolowanie. Samo oddychanie powietrzem tego miasta wzruszało mnie do szpiku kości. Na co dzień byłam twarda, niektórzy mawiali, że posągowa, zimna, a teraz? Teraz czułam się krucha jak porcelanowa filiżanka.

Przystanęłam przy bramie prowadzącej na dziedziniec zamkowy. Zerknęłam na tabliczkę z nazwą ulicy. „Kuśnierska” – odczytałam w myślach, po czym od razu przypomniałam sobie jej niemiecką wersję: Pelzer Strasse.

Zrobiłam kilka kroków i spojrzałam w dół. Brukowana ulica budziła wspomnienia. Nie chciałam ich, ale zdążyłam już do nich przywyknąć, wszak nawiedzały mnie ciągle i ciągle. Dziwne... Mogłam nie pamiętać, jak byłam ubrana przed tygodniem, co jadłam poprzedniego dnia, kto zagadnął mnie kwadrans temu na spacerze. Za nic w świecie nie potrafiłam jednak zapomnieć o tym, co tak bardzo chciałam pogrzebać w odmętach niepamięci. O swoim życiu w Szczecinie.

Przymknęłam oczy i od razu zobaczyłam panią Iris, najbardziej elegancką z eleganckich, która zawsze chodziła w kapeluszu z nazbyt dużym rondem i wianuszkiem małych koralików w roli zdobin. Stukot jej obcasików zwracał uwagę przechodniów. Ja też obejrzałam się za nią nie raz. Dostrzegłam też starego pana Lindorfa, który kłaniał się pani Iris tak nisko, że ręką niemal dotykał bruku... Tak...!

Natychmiast uniosłam powieki.

„A więc wszystko pamiętam!” – pomyślałam.

Wzięłam głęboki wdech, przetarłam twarz bawełnianą chustką, którą wyjęłam z torebki, i ruszyłam dalej. Ku przeszłości.

O KILKA WSPOMNIEŃ ZA DUŻO

Jadąc do Szczecina, nie miałam jeszcze pomysłu na to, jak i czy poradzę sobie z emocjami. Nie bałam się tego, że zrejteruję, bo nigdy nie wycofywałam się ze swoich postanowień, choć czasami ponosiłam tego gorzkie konsekwencje. Ale taka już byłam. Uparta. Ta upartość należała też do moich zalet, nieraz się o tym przekonałam.

Drugiego dnia w Szczecinie spacerowałam po Śródmieściu. Rozglądałam się dookoła, szukając dobrze znanych mi miejsc, kawiarni, księgarni, sklepów kolonialnych, po których nie było już śladu. Jakie to dziwne uczucie, ten brak! Wszystko przemija, zmienia się, ale wspomnienia zostają i przez lata karmią nas złudnymi obrazami.

Usiadłam przy kawiarnianym stoliku w alei Fontann, zamówiłam kawałek ciasta czekoladowego i cappuccino, i wpatrując się w tryskający zdrój, próbowałam uspokoić myśli i zatrzeć wizje, które jedna za drugą pojawiały się w mojej głowie. Jak dobrze, że towarzyszył mi plusk wody, że z głośników rozbrzmiewał melodyjny głos Diany Krall, a ulicą sunęły kordonem lśniące auta. Cała ta melodia żyjącego miasta uciszała głos Wernera Haasa, który dawno temu słyszałam właśnie tu, na Kaiser Wilhelm Strasse[3].

„Hände hoch! Hände hoch!” – rozbrzmiewało w mojej głowie.

Zadrżałam. Szybko dopiłam kawę, wcisnęłam do ust mały kęs ciasta i podeszłam do lady, żeby zapłacić. Kelnerka dostrzegła moje drżące palce i z uspokajającym uśmiechem wybrała z portmonetki monety, z którymi nie mogłam sobie poradzić.

– Może zapakuję pani na wynos – zaproponowała, widząc, że zostawiłam prawie całe ciasto.

– Nie. – Pokręciłam głową. – Nie trzeba.

Szybko złapałam taksówkę i zleciłam kurs powrotny na Korsarzy, ale po chwili zmieniłam decyzję.

– Niech pan jedzie przed siebie.

– To znaczy? – zapytał młody kierowca.

– Nie wiem. Gdzieś!

Spojrzał na mnie w lusterku. Zaniepokoił się.

– Ucieka pani przed policją?

Zdziwił mnie, bo poniekąd jego podejrzenie było słuszne. Uciekałam przed policją, a raczej przed wspomnieniem o niej. Prychnęłam dla niepoznaki.

– A wyglądam?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– W moim wieku człowiek ucieka już tylko przed śmiercią. Niech pan jedzie do Podjuch.

Od dawna, bardzo dawna tam nie byłam.

***

Podróż na prawy brzeg Szczecina podziałała na mnie oczyszczająco i uspokajająco. Samochód, o ironio, mercedes, kołysał mnie tak skutecznie, że w połowie drogi zasnęłam. Kierowca taktownie ściszył radio, zapewne słysząc moje pochrapywanie. Cisza wybudziła mnie ze snu.

– To dokąd teraz? – zapytał, kiedy znaleźliśmy się na ulicy Metalowej.

– Niech pan przejedzie w górę i w dół. Nie znam nazw ulic – skłamałam, bo powinnam powiedzieć, że znam, ale niepolskie. – Po prostu chcę się przejechać.

Chłopak, który mógł być moim wnukiem, ze zrozumieniem pokiwał głową i spełnił moją prośbę. Jeździliśmy asfaltowymi ulicami, brukowanymi uliczkami, a nawet ziemistymi alejkami. Niektóre miejsca wyglądały jak kiedyś. No, może nie do końca, bo fasady budynków zyskały nowy kolor albo... go straciły. Latarnie też wyglądały inaczej, nie było restauracji, słupów ogłoszeniowych. Ale poczułam tu wszechogarniający spokój. To była kojąca wycieczka do miejsca, które zawsze kojarzyło mi się z dobrymi chwilami, najlepszymi w moim życiu.

UMOWA

Spałam wyjątkowo spokojnie i dopiero nad ranem budzik wyrwał mnie ze snu. Niechętnie wstałam, by wyszykować się na spotkanie z młodym dziennikarzem. W moim wieku zajmowało to nie dziesięć minut ani nawet trzydzieści, a niemal godzinę. Miałam swoje lata, ale zapewne nikt poza Tomaszem Redmerem, który znał mój PESEL, nie dałby mi tylu, ile faktycznie liczyłam. Sama bym ich sobie nie dała. Natura obeszła się ze mną łaskawie.

Podjechałam przed budynek studia nagrań zaledwie kilka minut przed dziesiątą. Mężczyzna, którego znałam z ekranu telewizora, czekał przed wejściem i palił papierosa. Kiedy mnie dostrzegł, od razu go zgasił i sięgnął do kieszeni po odświeżacz do ust.

– Dzień dobry. Do końca nie wierzyłem, że pani przyjedzie – stwierdził na przywitanie i otworzył drzwi.

– A jednak – odpowiedziałam, wchodząc do środka, i dodałam: – Dzień dobry.

Hol studia był bardzo obszerny. Utrzymany w szaro-pomarańczowych barwach, nie wydawał się ani trochę przytulny, ale nowoczesny i owszem. Na ścianach wisiały wielkie plakaty hollywoodzkich gwiazd kina. Rozpoznałam kilka: Meryl Streep, Leonarda DiCaprio, Roberta De Niro. Musiałam przyznać, że ktoś całkiem zgrabnie zaprojektował to dość pokraczne wnętrze z licznymi zaułkami i filarami.

– Napije się pani kawy? – zaproponował Artur Wolny.

– Herbaty, jeśli można.

– Można. – Otworzył drzwi po prawej, za którymi kryło się zaplecze kuchenne.

Stanęłam w progu i uważnie przyjrzałam się dziennikarzowi. Podczas nagrania miał na sobie zbyt duży garnitur, przez co odnosiło się wrażenie, że był niższy i mniej postawny. W rzeczywistości Artur Wolny okazał się bardzo wysoki i dobrze zbudowany. I chyba dumny z tej swojej muskulatury, bo nosił dość obcisły podkoszulek, uwypuklający bicepsy i te wszystkie inne mięśnie. Miał szeroko rozstawione brązowe oczy, ładne, w kształcie migdałów. Myślę, że mógł się podobać kobietom, choć nie mnie. Ja gustowałam w zupełnie innych mężczyznach.

– Podróż spokojna? – zapytał znad czajnika.

– Tak – odparłam cicho. – A zatem nie przypuszczał pan, że się zjawię?

– Szczerze mówiąc: nie. Po emisji mojego dokumentu skontaktowało się ze mną wiele osób. Spodziewałem się tego, ale ich liczba i tak przerosła moje najśmielsze przewidywania. Większość telefonów to były bzdurne, nic niewnoszące plotki. Wie pani, takie, że babcia komuś opowiadała, że matka gdzieś tam była. Tylko dwa okazały się całkiem ciekawe. Jeden dotyczył aktora Igo Syma – drgnęłam na dźwięk tego nazwiska – a drugi jednostki wywiadu „Bombaj”. – Teraz aż zaciągnęłam się powietrzem.

Wolny nie mógł tego jednak ani widzieć, ani słyszeć, bo był zajęty parzeniem herbaty.

– Nie żeby mnie to szczególnie interesowało – kontynuował. – Wolę demaskować zbrodniarzy, odkrywać wielkie tajemnice historii i skarby, niż skupiać się na jednostkowych historiach... No, ale dobre i to. – Podał mi filiżankę. – Coś trzeba robić. Jestem w trakcie weryfikacji dokumentów. – Wziął swój kubek i poprowadził mnie w głąb korytarza. – Pani telefon należał do tych nieoczekiwanych, bo wiem, że temat Gustawa Guderiana jest ludziom absolutnie obcy. Heinza Guderiana kojarzą, ale Gustawa nie. W oficjalnych aktach znajdziemy tylko tego pierwszego.

Nie musiał mi tego mówić. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że Heinz, daleki wuj Gustawa, jest rozpoznawalną personą z uwagi na wybitne zasługi dla Wehrmachtu podczas drugiej wojny światowej.

– Ja sam natknąłem się na niego przypadkiem.

– A w jaki sposób? – zagadnęłam przesadnie grzecznym tonem.

Chciałam zabrzmieć tak, by nie mógł mi, staruszce, odmówić odpowiedzi, jednak tym razem okazał się głuchy na moje manipulacje. Lub za sprytny. Może go nie doceniłam.

– Nie mogę powiedzieć. To tajemnica zawodowa – niemal wyrecytował irytująco. – A wracając do Guderiana... Każdy dziennikarz chce dojść prawdy, a przy tym zostać zauważony. I dlatego uznałem swój dokument za tak odkrywczy. – Wyraźnie był z siebie zadowolony.

– I pewnie z tego powodu nazwał się pan demaskatorem nazistów? – zapytałam z lekką ironią, którą od razu wyczuł.

– Zebrałem świetny materiał i udało mi się pokazać człowieka, o którym nie słyszał świat. A powinien! Gdyby ten człowiek żył, należałaby mu się najsroższa kara.

– Hmm... Tak pan myśli?

– A pani nie?

Nie był już taki uprzejmy jak w chwili powitania. Umniejszałam jego dokonania, a to najwyraźniej był jego czuły punkt.

– Zresztą nieważne. Jeśli rzeczywiście ma pani coś do powiedzenia...

– Coś do powiedzenia... – przerwałam mu. – Hmm... Dziwnie pan nazywa prawdę.

– Bo prawda bywa dziwna i różnie postrzegana w zależności od tego, kto ją podaje.

– Prawda jest tylko jedna – powiedziałam z przekonaniem.

– Fakt, ale każdy myśli, że ta jego jest tą jedyną.

Wyglądał tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole konferencyjnym. Zajęłam się piciem herbaty, kątem oka spoglądając na dziennikarza.

– Za chwilę studio będzie wolne – stwierdził, zerkając na zegarek.

Spokojnym ruchem odstawiłam filiżankę i wyciągnęłam z torebki zadrukowaną kartkę.

– Zanim cokolwiek nagramy, proszę zapoznać się z umową, którą przygotował mój prawnik. – Podałam mu papier.

– Co? Z jaką umową? Nic pani wcześniej nie mówiła.

– Dla takiego profesjonalisty jak pan to chyba nic nowego. Zwykła formalność.

Zaczął czytać dokument. Po chwili spurpurowiał.

– Nie mogę... Nie mogę się na to zgodzić. Wydawca się nie zgodzi. Pani tu stawia warunki. Ma nie być widać pani twarzy? Materiał ma się ukazać w całości, bez żadnych cięć?

– Tak – odparłam spokojnie.

– Czyli gdyby pani miała opowiadać o Guderianie sto godzin, to też miałbym to puścić? Nonsens.

– Zapewniam pana, że aż tak rozgadana nie jestem – odparłam nonszalancko. – Jeśliby pan doczytał, to w paragrafie szóstym doprecyzowałam, że materiał nie przekroczy dwóch godzin, chyba że prowadzący będzie zadawał dodatkowe pytania. I że nagramy to w czterech lub sześciu odcinkach. Wolałabym w czterech.

Natychmiast zerknął na rzeczony paragraf. Przeanalizował go uważnie i pokiwał głową.

– Tak, tak. Nie wiem, czy...

– Redaktor Michalski również specjalizuje się w historii Szczecina. – Nadszedł czas na wyjęcie asa z rękawa.

Rumieńce na policzkach Artura Wolnego stały się jeszcze czerwieńsze.

– Dwa dni. Proszę mi dać dwa dni. Porozmawiam z wydawcą. Zobaczymy.

– Maksymalnie dwa dni.

Opuszczając budynek studia, byłam pewna, że ten człowiek zrobi wszystko, co w jego mocy, aby na umowie znalazł się podpis jego szefa.

***

Wróciłam do mieszkania. Zjadłam naprędce przygotowaną kanapkę i otworzyłam okno. Uspokajające uliczne hałasy wlały się do wnętrza. Usiadłam w fotelu, wzięłam do ręki kieliszek z winem, stojący na stoliku od poprzedniego wieczoru, i upiłam spory łyk, potem kolejny... Dopiero wtedy odważyłam się sięgnąć po zdjęcie, które zawsze miałam przy sobie w tajnej przegródce portfela. Wyjęłam je nie bez trudu, gdyż palce lekko mi drżały. Patrzyłam na postaci na fotografii: dwie kobiety i jednego mężczyznę. Uśmiechniętych, rozpromienionych, młodych, obejmujących się na molo nadmorskiego kurortu... To była czarno-biała fotografia, ale ja doskonale, mimo upływu lat, pamiętałam tamte kolory i emocje.

Te wspomnienia...

„Niech ktoś w końcu je ode mnie zabierze”.

II

POMRUKI ZŁA

Fordon i okolice, rok 1938 i wspomnienie lat wcześniejszych

NASZ MAŁY ŚWIAT

Otulony szalem wiślanych fal podbydgoski Fordon był miastem niemal sennym w porównaniu do gwarnej Bydgoszczy[4]. Nie było w nim tramwajów, szpaleru aut ani tłumów ludzi spieszących ulicami, szerokimi nadrzecznymi bulwarami czy po parkach. Nie było domów towarowych ani wielopiętrowych strojnych kamienic z wielkimi szyldami i markizami strzegącymi witryn. Lecz było w Fordonie coś, co sprawiało, że ludziom mieszkało się tu dobrze. Być może chodziło o to, że po wojennej niepewności i tułaczce znaleźli tam ukojenie, bezpieczeństwo i ciszę, których w dużym mieście obawiali się nawet poszukać. Przybywali licznie, z różnych stron, i rozpoczynali nowe życie przy dźwiękach pociągów pędzących ponadkilometrowym mostem łączącym oba brzegi Wisły, parostatków oraz licznych fabryk, w tym cegielni Alberta Medzega, która dzierżyła dumne miano największej na Pomorzu.

Łabędziowie sprowadzili się do Fordonu tuż po powrocie Jana z wielkiej wojny. Mężczyzna wraz z żoną Justyną, bliźniętami Radkiem i Olkiem oraz ze swoją matką zajęli niewielki podniszczony dom na samym końcu ulicy Piłsudskiego[5]. Tylko na taki było ich stać. Cieszyli się jednak, bo w końcu mieli coś własnego i nie musieli już prosić się w gościnę do obcych. Skromne poletko za domem wykorzystali co do piędzi, uprawiając warzywa, owoce i zboża. W niewielkim sadzie zadbali o drzewa, przycinając je i szczepiąc owocodajne gatunki.

Zorganizowali kury i kaczki. Przygarnęli też psa, a do rozprawiania się z myszami – szaroburego kota.

W Fordonie czuli się bezpiecznie, a kiedy w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku po wielogodzinnym i trudnym porodzie na świat przyszła ich upragniona córka Anna, wiedzieli, że są także szczęśliwi. I to z każdym rokiem coraz bardziej.

***

Wczesnym porankiem na fordońskich obrzeżach zazwyczaj było spokojnie. Każdy pilnował swoich obowiązków. Ci, którzy szli do pracy, wychodzili z domów skoro świt. Ci, którzy zajmowali się gospodarstwem, uwijali się w swoich obejściach. Tamtego lipcowego dnia jednak na skraju ulicy Piłsudskiego panował niespotykany o tej porze harmider. Był tak wielki, że nawet stara Krügerowa oderwała się od swoich słynnych koronek, które dziergała dla bogatych bydgoszczanek, i wyszła przed dom, by podejrzeć sąsiadów.

Przed kwadransem do Łabędziów przyjechała wyładowana po brzegi ciężarówka. Kierowca, stary Makaryk, przywiózł tak wiele pak, że sam nawet nie potrafił powiedzieć, ile ich było.

– Panie Łabędź... – Zrezygnowany machnął ręką, strząsając przy tym popiół z papierosa trzymanego w dwóch palcach. – Jechałem do was z duszą na ramieniu. Kazali, to wziąłem, ale Bóg mi świadkiem, żem słyszał, jak most pode mną trzeszczy.

– Doceniam – odparł gospodarz. – Wie pan, wszystko na ostatnią chwilę.

– Ano słyszałem i pędziłem. Panie! – Raz jeszcze machnął ręką. – Mam nadzieję, że kolubryny nie zarżnąłem. – Poklepał samochód niczym klacz po pęcinie, wetknął papierosa do ust i zaczął wyładunek. – Pomogę tylko zrzucić – rzekł przez zęby – bo mam robotę jeszcze dziś przy szportplacu w Bydgoszczy.

– I za to dziękuję. Coś do picia mogę zaproponować w zamian.

Mężczyzna przystał na to, dodając, że chętnie, ale po pracy.

– Sam pan chyba nie jesteś, co? – zagadnął, kiedy się rozejrzał. – Masz jakiego chłopa do pomocy?

Jan Łabędź pokręcił głową.

– Z córką jestem. Żona na targu, matka w domu, chora, a synowie w robocie. Trzech miejscowych zwołałem, ale to ledwie od ziemi odrosło i jeszcze cherlawe takie.

Makaryk podrapał się po głowie, zaciągnął resztką cygareta, wyrzucił kiepa i wypuścił dym.

– Pomógłbym, panie! Co by mi szkodziło. Ale dziś naprawdę nie dam rady.

– I tak pan pomogłeś.

Po trzech kwadransach po Makaryku została tylko chmura kurzu, na którą niechętnie spoglądał Łabędź.

– Do diabła! – stęknął i ocierając pot z czoła, klapnął na schodach. – W życiu nie dam rady!

Zawsze był szczupły, ale silny i żylasty, jak mawiali niektórzy, bo w niepozornym ciele drzemały spore pokłady mocy. Ostatnimi miesiącami nie czuł się jednak w formie, utracił dawną młodzieńczą witalność. Ten ring i młodzi bokserzy w obejściu to miał być krok w stronę odzyskania pełni formy.

– Papo, przecież nie jesteś sam! A ja to co? – zapytała Anna, która pojawiła się u boku ojca. – Poza tym mamy pomocników, a za dwie godziny jeszcze nasi będą.

– Ty to zawsze jesteś na fleku, córcia. Te huncwoty – ruchem głowy wskazał na chuderlawych piętnastolatków, którzy zniknęli właśnie za domem – do siłaczy nie należą, a Radek z Olkiem to pewnie dopiero wieczorem zjadą. Zmęczeni po robocie, pójdą spać i tyle z ich pomocy będzie. Kto to widział samemu brać się za taką rzecz?

– Papo, powtarzam ci! Nie jesteś sam! Poza tym, to był twój pomysł z tym ringiem.

Żartobliwie wycelowała w ojca palec. Wiedziała, że tego nie lubił. Spojrzał na nią chmurnie, a ona natychmiast cofnęła rękę. Westchnął i potarł kolana, jakby chciał rozgrzać mięśnie i stawy przed pracą.

– Wiem i chyba żałuję.

– Chyba nie! – Zaśmiała się, zbiegła po schodach i poderwała jedną z lżejszych paczek. – Mama ciągle powtarza, że trzeba robić to, co się kocha. A ty to kochasz, prawda?

Ojciec pokręcił głową, z wesołym błyskiem w oku. Uważnie spojrzał na córkę. Była bardzo drobna, miała niedługie, ciemne włosy i orzechowe oczy, dokładnie takie same jak on. Nos i usta też miała podobne. Gdyby zmieniła fryzurę na męską, wyglądałaby jak jego kopia.

– Pyskata jak... matka... – rzucił cicho i podniósł się z sapnięciem.

Szarpnął wiązkę desek. Od dobrych trzydziestu minut przenosili je sprzed domu na plac za kurnikiem, tuż obok nieurodzajnego poletka, na którym Jan od lat składował zdobyczne części do furmanki i drewno na opał. Na południowo-zachodnim rogu mieli postawić prowizoryczny ring bokserski dla młodzików z klubu „Astoria”, rozpoczynających coroczny letni obóz treningowy w pobliskim lesie. Ostatnie deszcze sprawiły, że tam, gdzie zazwyczaj stawiano ring, powstało bajoro, i otwarcie obozu było zagrożone. Z pomocą przyszedł Jan; zaproponował urządzenie ringu na swojej posesji, a klub przyjął tę propozycję i wysłał deski, liny i osprzęt do Fordonu.

Jan Łabędź od dziecka interesował się sportem, szczególnie bieganiem i gimnastyką. Nie myślał o karierze sportowej, w jego otoczeniu nikt nie brał jej pod uwagę. Chłopcy ze wsi zostawali na roli, a w najlepszym wypadku zdobywali fach stolarza, zduna lub rymarza. Dla Jana ojciec wybrał stolarkę, widząc w tym przyszłość. Jan jednak nigdy nie zaprzestał uprawiania sportu. Nie zmieniły tego ani ożenek, ani późniejszy wojenny czas. Kiedy wrócił z francuskiego frontu, był inny, jakby zgaszony, często zamyślony i w ogóle nieskory do żartów. Budził się w nocy zlany potem, czasami krzyczał. Ale gimnastyki ani biegania nie zarzucił. Justyna nieraz narzekała na popołudniowe ćwiczenia męża, które odbywał za domem. Dla niej to było zwyczajnie niemęskie i nie pasowało do głowy rodziny.

– Chłop, a wygina się jak baba – marudziła, bo wolała, żeby zajmował się synami, którzy przyszli na świat podczas jego żołnierskiej tułaczki, albo schorowaną matką, która mieszkała z nimi, a była już u kresu życia. A najlepiej, gdyby przyjmował stolarskie fuchy, bo gąb do wykarmienia mieli sporo, a pieniędzy jakoś nie.

Jan przymykał oko na pojękiwania żony, bo wiedział, że jego Justysia taka była. Zresztą kiedy na te swoje łamańce, jak zwykła nazywać gimnastykę, zaczął zabierać synów, dając jej wytchnienie od ich niespożytej energii, przestała utyskiwać, a nawet z zadowoleniem, acz zza firanki, patrzyła, jak dobrze radził sobie z Radkiem i Olkiem.

Bo Jan bardziej niż sport kochał chyba tylko swoje dzieci i żonę. Kibicując na zawodach lekkoatletycznych, które odbywały się w Fordonie w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku, tuż przed narodzinami córki Anny, zapatrzył się na Adama Pęgowskiego, trenera biegaczy krótkodystansowych. Pęgowski tak mu wówczas zaimponował, tak wielkie wrażenie na nim zrobił, że Jan zapragnął sam zostać trenerem. Nie miał znajomości ani stosownego wykształcenia, ale czuł, po prostu czuł, że ma do tego dryg. Widział to po synach, z którymi wszystko mu się udawało. Wiele wody jednak upłynęło, zanim spróbował sił poza własnym obejściem. I wcale nie w klubie lekkoatletycznym, o którym początkowo myślał.

Kiedy w bydgoskiej „Astorii” pojawiła się sekcja bokserska, Jan oszalał na jej punkcie. Cały wolny czas spędzał na podglądaniu bokserskich treningów i na... boksowaniu. Czuł ten sport jak żadnego wcześniej.

Regularnie zjawiał się na treningach młodych zawodników, a czasami, nigdy jednak nie wchodząc trenerowi w paradę, zbierał się na odwagę i czynił drobne podpowiedzi, chwalił za wysoką gardę, wskazywał błędy przy markowaniu, zadawaniu i przyjmowaniu ciosów. Nie, żeby się wymądrzał, ale wiedział, że niektórzy może i nie posiadają wrodzonego talentu, pięściarskiego instynktu, ale mają zapał i chęci, a czasami to jest ważniejsze od palca bożego.

Raz w „Astorii” spotkał Feliksa Stamma, który zachęcił go do trenowania młodzików. Jan Łabędź jakby tylko czekał na taką zachętę. Słowa znanego trenera wziął za dobrą monetę i od razu rozpoczął starania o stanowisko. Namaszczony przez Stamma, szybko rozpoczął luźną współpracę z klubem, bo akurat szukano pomocnika trenera. Żona boczyła się na niego przez tydzień, ale potem, udobruchana kwiatami, dała mu wolną rękę, zapowiadając tylko:

– Skończysz z tym boksem, jak nie będę miała co do gara włożyć!

Przystał na taki układ i wbrew obawom Justyny zaczął nawet zarabiać więcej niż wcześniej. Z „Astorii” wpadał drobny grosz, a i ludzie dowiadywali się o stolarzu, który pomaga szkolić chłopców w boksie, i z wdzięczności podrzucali zlecenia.

Starczało im na normalne życie. Nie na luksusy, eleganckie ubrania, szykowne buty, ale głodny, brudny czy obdarty nikt z nich nie chodził. Czasami nawet pozwalali sobie na ekstrawagancję. Największą bodaj był zakup radioodbiornika. Ależ Jan pęczniał z dumy! Zgłosił go nawet do opodatkowania[6], choć Justyna przekonywała, by przykładem sąsiadów dał spokój. Parę złociszy więcej w miesięcznej kiesie działało na jej wyobraźnię. On jednak zawsze postępował uczciwie, a poza tym nie chciał, by ktokolwiek podejrzliwie spoglądał na mały, nieco pokraczny dom na końcu ulicy Piłsudskiego.

Kiedy Jan rozliczał większe fuchy, zabierał rodzinę na ciastka z kremem, kanoldy[7], nawet na wycieczkę do modnego lasu parafialnego w Jarużynie. Justynie kupował wodę perfumowaną albo materiał na sukienkę. Lubił, kiedy jej oczy błyszczały na widok niezdarnie zapakowanego prezentu i gdy promieniała, oglądając podarek. Przysłuchiwał się potem, jak szczebiocze do sąsiadek o dobrotliwym mężu, i cieplej mu się na sercu robiło.

Czasami Jan chadzał na płatne odczyty. Cenił sobie zwłaszcza prelekcje redaktora Nowakowskiego z „Dziennika Bydgoskiego”. Justyna mu towarzyszyła, choć nie podzielała jego fascynacji. W fordońskim towarzystwie chciała jednak uchodzić za inteligentkę i kobietę obytą, a takie spotkania były ku temu doskonałą okazją. Chciała też wrosnąć w społeczność i zyskać szacunek mieszkańców, mimo że majątek mieli niewielki. I to jej się udało. Przekonała się o tym, kiedy zmarła jej teściowa. Zeszli się wtedy sąsiedzi z kondolencjami, wspólnie odmawiali różaniec, czuwali przy trumnie, a potem stawili się gromadnie, by towarzyszyć matce Jana w ostatniej ziemskiej drodze.

Justyna była wdzięczna za wszystko, co dawał jej los, choć dawał raczej skąpo i do tego w wiecznej tułaczce. Teraz, dzięki fordonianom, poczuła, że oto znalazła swoje miejsce na ziemi.

***

Bracia Anny: bliźniacy Radosław i Aleksander, na których nikt nigdy nie powiedział inaczej niż Radek i Olek, urodzili się w tysiąc dziewięćset piętnastym roku i byli wyjątkowo absorbującymi dziećmi. Wszędzie było ich pełno, a psocili jak nie dwa, a cztery czorty. W dziesiątym miesiącu życia obaj stanęli na nogi, ale nie po to, by chodzić, a biegać. Justyna nie nadążała za nimi, nawet nie miała do tego głowy. Jan poszedł na wojnę, zostawiając ją w mieszkaniu, w którym we czwórkę gnieździli się w dwóch izbach. Było jej ciężko z dwójką wyjątkowo żywotnych dzieci i schorowaną teściową, która wymagała opieki niemal takiej, jak bliźniacy. Sąsiadki, bywało, zjawiały się z pomocą, ale w tamtych czasach każdy miał ręce pełne roboty, więc Justyna zasadniczo musiała sobie radzić sama. Z tym, co do garnka włożyć, także. Na szczęście chłopcy rośli zdrowo i choć dokazywali, nie byli chorowici. Justyna każdego wieczoru modliła się o to, bo wiedziała, że na medykamenty nie byłoby jej stać. O lekarzu nie wspominając.

Jan wrócił z wojennej tułaczki zarośnięty, brudny i chudy jak pęd szczypioru. Justyna z początku go nie poznała, a rodzona matka krzyknęła przerażona: „A kysz, diable!”. Bliźniacy za to z ciekawością przyglądali się przybyszowi, który po kilku godzinach obrządku zaczął przypominać mężczyznę z czarno-białej fotografii, z którą gorliwie i każdego dnia rozmawiała ich matka, a z którą oni musieli się witać o poranku serdecznym: „Dzień dobry, papo”, i żegnać: „Dobranoc, papo”.

Kiedy Jan doszedł do siebie i nabrał nieco sił, od razu rozejrzał się za nowym domem, bo chciał zapewnić rodzinie lepszy byt. Trafiło na odległy Fordon, w którym znalazł się i tani dom, i nadzieja na pracę. A tej nigdzie wtedy nie zbywało. Jan imał się każdego zajęcia i najmował gdziekolwiek: przy budowie dróg, noszeniu cegieł, cięciu tektury, nawet połowie ryb. Najrzadziej pracował w swoim zawodzie, bo akurat na stolarzy nie było zapotrzebowania, meble znajdowały się na końcu długiej listy potrzeb ludzi, którzy odradzali się po trudach wojny. Jan brał wszystko, nawet od Niemców, choć na początku się przed tym wzbraniał.

– Janku, tu Polak z Niemcem i Żydem sąsiadem – tłumaczyła Justyna, kiedy siadł przy stole, by podzielić się wątpliwościami. – Dogadujemy się przecież, ciastem częstujemy, na swoje dzieci mamy baczenie.

– Ale oni w nas strzelali, rozumiesz?

– No, rozumiem! Sam mówisz, że oni strzelali. A oni to na pewno nie nasi. – Pogładziła męża po ramieniu i nalała kawy do szklanki w koszyczku. Jan ledwo wcisnął spracowane paluchy w małe uszko i siorbnął łyk. – Poczekaj, aż trochę ostygnie, bo język poparzysz – obsztorcowała go, a Jan posłusznie odstawił szklankę.

– Inni biorą robotę u Niemców. I to chętnie – stwierdził.

– No, pewnie. Powtarzam ci, to nie są ci sami Niemcy, co tam, w okopach. A nawet jakby... Janeczku, wojna się skończyła, trzeba zapomnieć, bo inaczej by człowiek z tej nienawiści i niechęci nabawił się zgryzoty i do grobu położył. A my przecież jeszcze tyle dobrego mamy przed sobą. Życia tyle.

Justyna pocałowała męża w czubek głowy, a potem z miłością przygładziła jego niesforne włosy.