Daj nam jeszcze szansę - Sylwia Trojanowska - ebook + audiobook + książka

Daj nam jeszcze szansę ebook i audiobook

Sylwia Trojanowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zwyczajny dzień, trzy osoby i jedna chwila, która zmieni ich życie na zawsze.

Kamila to niezależna kobieta, która mimo życiowych trudności nie rezygnuje z kariery. Chciałaby zapomnieć o pewnym mężczyźnie, ale nie potrafi wymazać go z pamięci.

Olgierd marzył o samodzielności i pracy według własnych zasad. Przejął jednak firmę ojca, założył rodzinę, a teraz stara się pogodzić obowiązki męża, ojca i biznesmena.

Marta popełniła jeden błąd, przez który zniszczyła swoje małżeństwo. Nie oczekiwała, że jeszcze będzie szczęśliwa i znów się zakocha.

Kamila, Olgierd i Marta będą musieli podjąć decyzje, które wpłyną na przyszłość najważniejszych dla nich osób. Czy znajdą dość sił, aby poradzić sobie z trudnościami i naprawić błędy przeszłości? Sylwia Trojanowska tworzy przejmujące historie, których długo nie zapomnicie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,3 (267 ocen)
141
77
43
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuzela84

Dobrze spędzony czas

ach, co to jest za lektura ;) Pani Sylwia umie budować emocje i fabułę tak, aby przytrzymać czytelnika przy książce! No i znowu piękna okładka 😍 To był dobrze spędzony czas. Polecam!
10
Annku90

Dobrze spędzony czas

"– Wiem… Czuję to samo… Życie jest takie kru­che, a my my­śli­my, że ono z ja­kie­goś szla­chet­ne­go me­ta­lu jest zro­bio­ne. A to nie­praw­da. W se­kun­dę można je stra­cić." Słowa, do których chyba nic nie trzeba więcej dodawać. Koniec roku to dla mnie zawsze czas, kiedy myślę, jakby to było, gdyby Ci którzy odeszli, byli jeszcze z nami. Cisza, która boli i tęsknota... Książka Sylwii Trojanowskiej to opowieść o kilku osobach. O niezależnej Kamili, która pomimo wszelkich orzeciwnosci losu nie rezygnuje z kariery. O Olgierdzie, którego życie miało potoczyć się innym torem, jednak musiał przejąć firmę ojca i zająć jego miejsce. O kobiecie, która zniszczyła swoje małżeństwo poprzez jeden błąd. Historie, które zostają w pamięci. Takie, które sprawiają, że zatrzymujemy się na chwilę myśląc, co można było zrobić inaczej. Historie, które uświadamiają, że jedna chwila, jedna sekundą może odmienić nasze życie.
00
lidiawrzesinska

Dobrze spędzony czas

Lektura łatwa, lekka i przyjemna.
00
iwonaplock

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, jest i miłość i zdrada i emocje i uczucia.
00
AgnesSadowska

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra książka. Zawsze chętnie zaprzyjaźniam się z bohaterami których tworzy ta autorka 😊
00

Popularność




Copyright © Sylwia Trojanowska, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Joanna Fortuna

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Klaudia Kumala

Elementy graficzne layoutu: © Kirill | Adobe Stock

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce:

© NewStart | shutterstock.com

© Kate Macate | shutterstock.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66553-87-3

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Dla najcudowniejszych Knucicielek i Knucicieli.

Oraz dla moich Chłopców

CZĘŚĆ I

Jest jak jest

Świat szybki jak młody wiatr

Pędzi co tchu

I nie ma czasu na miłość już.

Więc proszę cię, blisko bądź

Kochaj mnie, trwaj przy mnie, bo

Wokół wzburzone morze

Tylko twoja dłoń – stały ląd.

Prócz Ciebie nic

Wykonanie: Krzysztof Kiljański i Kayah

Tekst: Kayah

Muzyka: Witold Cisło

Olgierd

Początek

Noc była ulubioną porą Olgierda. Miał tak od dziecka. Już jako niemowlak przejawiał szczególne zamiłowanie do harców wtedy, kiedy inni wpadali w objęcia Morfeusza. Po prostu nie potrafił zasypiać w ciszy i choć niewielu to rozumiało i potrafiło racjonalnie wytłumaczyć, on tak miał. Jego matka utyskiwała na dziwaczny nawyk swojego pierworodnego. Za to dla babci Marianny, cierpiącej na chroniczną bezsenność, pojawienie się na świecie Olgierda było istnym zrządzeniem losu. Zyskała towarzysza i to na dziesięć długich lat. W końcu miała kogoś, z kim mogła oglądać gwiazdy i kto z zaciekawieniem wsłuchiwał się w jej opowieści o podróżach z czasów, kiedy ochoczo tańczyła kujawiaka i śpiewała w akademickim chórze. Z kim mogła bez końca wertować rodzinne kroniki i albumy ze zdjęciami, bawić się drewnianą kolejką, grać w karty, a czasami nawet wymykać na nocne spacery po opustoszałych i dość tajemniczych uliczkach Pogodna, dzielnicy, którą znała na wylot, bo mieszkała w niej od wczesnych, powojennych lat.

Olgierd sprawiał, że Marianna czuła się młodsza. Kobieta zwykła nawet mawiać, że dzięki wnukowi z każdym rokiem ubywało jej lat. Zresztą, podczas przyjęcia z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin ostentacyjnie spaliła metrykę, obwieszczając, że jej wiek nie idzie w parze z samopoczuciem i w związku z tym za rok będzie obchodziła nie osiemdziesiąte pierwsze, lecz siedemdziesiąte dziewiąte urodziny. Ku zdziwieniu najbliższych, tak też zrobiła. Celebrowała zatem siedemdziesiąte ósme urodziny, a potem siódme i szóste… Była ekscentryczką, ale nie dało się jej nie kochać. Najbardziej chyba kochał ją Olgierd; tak ogromnie się z nią związał, że kiedy w przeddzień jego dziesiątych urodzin odeszła, w akcie niezgody wyrzucił do śmieci wszystkie karciane gry, bierki, a nawet ukochaną drewnianą kolejkę. Przestał również patrzeć w gwiazdy, chociaż wcześniej to uwielbiał. Powrócił do tego dopiero po wielu latach, a dokładnie wtedy, gdy w jego życiu pojawiła się długowłosa blondynka o niebieskich oczach, kształtem przypominających migdały. Mieszkał wtedy w Łańcucie.

Właśnie z wyróżnieniem skończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie Szczecińskim. Był z siebie zadowolony i planował przyszłość zawodową w amerykańskiej korporacji, w której już podjął pracę jego kolega. Warszawa mu się marzyła, to było miasto dużych możliwości… Jego ojciec marzył natomiast o tym, by Olgierd został na miejscu i objął stanowisko w rodzinnej firmie. Dla Krzysztofa Paradowskiego to było wręcz oczywiste, w synu widział swego naturalnego następcę. Ale nie było to już takie jasne dla Olgierda. Kiedy podczas obiadu, zaraz po wzorowej obronie pracy magisterskiej, ojciec wręczył mu umowę o pracę w swojej fabryce farb i lakierów, mężczyzna oniemiał.

– Przejdziesz przez handlowy, logistykę, trochę posiedzisz na produkcji, żebyś wiedział, co i jak, a skończysz w księgowości. Wtedy będziesz gotowy, żeby stać się moim zastępcą – oznajmił zasadniczym tonem ojciec.

Olgierd uśmiechnął się zimno, ale nie skomentował, choć bardzo chciał wykrzyczeć wszystko, co kłębiło się w jego głowie. Ośmielił się dopiero, gdy został sam. Poszedł potem do warsztatu za ojcem, który cały w skowronkach zajął się naprawianiem jakiegoś sfatygowanego stołu, i powiedział mu wszystko. Całą prawdę.

– Upiłeś się, tak? – zapytał gorzko ojciec. – Powiedz, że jesteś pijany!

– Jestem trzeźwy – odparł zdawkowo.

– Jeśli nie podpiszesz umowy, odetnę cię od kasy. Tego właśnie chcesz? Tego właśnie, kurwa, chcesz?!

Krzysztof Paradowski ze złością rzucił młotkiem o podłogę. Przeklął siarczyście.

– To ja się morduję, żeby tobie było dobrze, finansuję twoje wybryki, utrzymuję, a ty mi tu wyjeżdżasz z Warszawą?! Tak mi się odwdzięczasz?

– Chcę spróbować… To jest moja przyszłość!

– A czy twoja przyszłość nie może być tu, w Szczecinie?! W porządnej firmie z tradycjami?! – fuknął. – Która wytwarza prawdziwe rzeczy…? Ale nie, ty wolisz przekładać papierki z kąta w kąt! Ja ci oferuję coś, o czym twoi rówieśnicy mogliby pomarzyć! Czy ty tego nie widzisz?

– Widzę.

– Widzisz i co?

Krzysztof kopnął w naprawiany stół i syknął. Ukucnął i złapał się za stopę. Wyrzucił z siebie potok przekleństw. Syn podszedł do niego. Chciał pomóc, lecz ojciec odepchnął go ze złością. Zachwiał się, ale nie upadł. Zaciskając zęby, wyszedł z warsztatu.

Przez kilka kolejnych dni nie zamienili nawet słowa. Ojciec nie potrafił przeprosić, a Olgierd nie chciał zmienić decyzji.

– Przemyśl wszystko, proszę cię – powiedziała wtedy matka. – Może zrób sobie wakacje. Może one pozwolą ci nabrać do wszystkiego dystansu i podejmiesz właściwą decyzję.

– Właściwą, czyli jaką? – zapytał ze złością.

Miał już dość tych podchodów ze strony matki, która ze wszech miar próbowała go przekonać do pozostania w Szczecinie i rozpoczęcia pracy w fabryce ojca.

– Właściwą i już. Zrozum tatę. On chce dla ciebie, dla rodziny jak najlepiej.

– Tylko dlaczego nigdy nikogo nie pyta o zdanie…

– Taki już jest… Wyjedź, a jak wrócisz, wszystko się ułoży, zobaczysz.

Olgierd rzeczywiście wyjechał. I to najdalej, jak się dało, a to najdalej oznaczało wówczas Łańcut. Zatrzymał się u brata swojej matki, bo u niego mógł liczyć na dach nad głową i pracę w jego restauracji jako kelner. Ojciec przecież odciął go od swoich pieniędzy, a on musiał mieć jakieś środki do życia.

O dziwo, Olgierd sprawdził się jako kelner i nawet, co było dla niego zaskoczeniem, polubił to zajęcie. Może dlatego, że w „Gospodzie Myśliwskiej” zarabiał znacznie więcej, niż się spodziewał, bo wieczorni goście o mrocznych życiorysach zostawiali mu solidne napiwki.

Od dłuższego czasu rozważał przeprowadzkę do Warszawy i zasadniczo już podjął decyzję o wyjeździe. Kiedy poinformował o tym matkę, zaczęła przekonywać go do powrotu do Szczecina. Opowiadała o firmie, perspektywach rozwoju i o ojcu. Dużo o nim mówiła. O tym, że żałuje, że cierpi. Olgierd nie wierzył w jej słowa, bo za dobrze znał ojca. Ale słuchał.

Słuchał też opowieści o sąsiadach, o pracy, o jakichś problemach z cieknącą rurą w piwnicy. Lubił słuchać. Zdecydowanie bardziej niż mówić czy odpowiadać na pytania, szczególnie te niezręczne.

– A dziewczyny? – zapytała kiedyś, wprawiając go tym w zakłopotanie. – Masz tam jakąś?

Nie miał. Spotykał się z różnymi na drinka, na wypad pod namiot. Z żadną na dłużej, bo i żadna nie miała tego czegoś.

To „coś” dostrzegł dopiero w Justynie, która przedostatniego dnia studenckich wakacji zjawiła się razem z koleżanką w restauracji na obiedzie.

– Czy jest żurek? – zapytała, kiedy Olgierd podszedł do ich stolika. Chłopak milczał. Spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Teraz pana kolej, aby coś odpowiedzieć.

– Eee… – ocknął się i dodał: – Tak.

– To poproszę. Dla mnie i dla… – wskazała na rozchichotaną brunetkę – …koleżanki, która nie potrafi się zachować w restauracji.

Towarzyszka nieznacznie spoważniała.

– To znaczy… – Olgierd jakby otrząsnął się z niemocy. – Eee… Potwierdziłem to, że mógłbym coś odpowiedzieć, ale jeśli chodzi o żurek, to nie mamy.

Kobieta uniosła brwi.

– A co w takim razie… Hm… – Zawahała się, jakby ważyła, czy powinna mówić Olgierdowi na „ty”. – Co pan proponuje?

– A na co mają… panie ochotę? – zapytał i nagle poczuł się jak skończony idiota.

– No, na żurek! – palnęła brunetka i po raz kolejny parsknęła śmiechem.

Blondynka uciszyła koleżankę groźnym zmarszczeniem brwi i wyczekująco spojrzała na Olgierda.

– Mamy rosół – powiedział bez zwłoki.

– A daj spokój… – Brunetka znowu przejęła inicjatywę. Przysunęła się, żeby lepiej zobaczyć imienną plakietkę na klapie jego marynarki. – …Olgierd! Żadne tłuste oka nie będą mi w zupie pływać!

Uśmiechnął się krzywo, po czym wziął głęboki wdech i odparł zupełnie innym, znacznie pewniejszym tonem:

– W porządku. Skoro nie rosół, to proponuję borowikową. Klienci ją chwalą.

– Pan również? – zapytała blondynka, a Olgierd potwierdził. – W takim razie poprosimy dwie.

– Tylko nie chciałybyśmy czekać pół dnia. – Brunetka nie mogła się pohamować. Była jedną z tych kobiet, które zawsze mają coś do powiedzenia. – Mamy dziś jeszcze sporo roboty.

– Anita, zachowuj się! Wstyd mi przynosisz! – Blondynka wyszeptała do towarzyszki, ale w taki sposób, by Olgierd wszystko słyszał.

Później spojrzała na niego porozumiewawczo.

– Przepraszam za kuzynkę, ale ona tak już ma. Nie potrafi cicho usiedzieć.

– Nie ma sprawy – powiedział szczerze, bo rzeczywiście żadnej sprawy nie było. Zachowanie Anity było mu obojętne.

Liczyła się tylko ona. Blondynka o migdałowych oczach, ubrana w zwiewną sukienkę na ramiączkach. Na początku nie rozumiał, co się z nim działo, ale w końcu to do niego dotarło. Przypomniał sobie słowa babci Marianny. Wielokrotnie mu powtarzała, że kiedy zjawi się prawdziwa miłość, ta jedyna, niepowtarzalna, to poczuje ją od razu.

„Uderza niczym meteoryt, i to taki o całkiem sporej średnicy. Przekonasz się!” – tłumaczyła mu, a on jej słowa zapamiętał, choć wypowiedziała je przecież dawno temu. – „Przekonasz się…” – powtórzył w myślach.

No i się przekonał. I to tego samego wieczora, kiedy zaprosił Justynę na drinka. Przyjęła jego propozycję, bo po cichu właśnie na to liczyła. Wieczorem udali się do kameralnego pubu w centrum miasta. Nie planowali długiej nasiadówki. Ona porannym pociągiem wracała do Gdańska, on wyświadczał przysługę swojemu koledze z pracy, za którego wziął poranną zmianę. Zostali jednak do zamknięcia pubu, a potem przez kilka godzin kręcili się po Łańcucie wokół Zamku Lubomirskich i Potockich, kościoła farnego, synagogi. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, szukając swoich dłoni, a gdy świtało, również ust.

– Naprawdę musisz jutro wracać? – zapytał, kiedy stali przed blokiem, w którym mieszkała z kuzynką.

– Tak właściwie to już dziś. – Jej oczy stały się cienkimi szparkami, gdy się uśmiechnęła. – Muszę. Mam bilet, no i studia zaczynają się pojutrze. Przyjaciółka czeka na mnie w Gdańsku… Jej pies Lelo i moja osobista paprotka Felicja… – wyliczała, podczas gdy on odgarniał z jej policzków kosmyki nieposłusznych włosów.

– To całkiem sporo.

– Aha…

– No, najważniejsza ta paprotka chyba? – spytał, próbując rozładować narastające napięcie.

– Chyba… – odpowiedziała, przymykając oczy.

Pocałował ją w usta. Poczuła przyjemny gorąc rozlewający się po całym ciele.

Ulicą przejechał samochód i Justyna spłoszyła się. Rozejrzała się wokoło.

– Coś się stało? – zapytał.

– Nie… No wiesz… My… Tu mnie wszyscy znają, a…

– Jesteśmy dorośli – stwierdził, rozumiejąc jej zmieszanie. – I nie robimy niczego złego.

Justyna przygryzła dolną wargę.

– Fakt, ale i tak muszę już lecieć.

– Nie musisz. Pociąg masz – spojrzał na zegarek – za pięć godzin.

– Ale chcę, a raczej nie mam wyjścia… – Obrzucił ją pytającym spojrzeniem. – Nie myślałam, że jesteś taki, bo…

Czuła, że zbyt wiele mu zdradziła, że powiedziała o jedno zdanie za dużo, ale zdawała sobie również sprawę, że już nie ma odwrotu.

– Założyłam się z Anitą, że cię wyrwę i że zaprosisz mnie na drinka. I udało się. – Mruknęła przeciągle i odważnie spojrzała na niego. Nie wydawał się zły czy zaskoczony tym, co usłyszał. Jakby wiedział, jakby tego się spodziewał, choć przecież to było niemożliwe. – Nie planowałam niczego więcej, ale… Ja nie chciałam, aby coś z tego wyszło.

– A wyszło? – zapytał po dłuższej chwili.

Nie musiał pytać, bo doskonale znał odpowiedź. Widział to w jej oczach i czuł w sobie.

– Aaa… A ty? Ty niczego…?

Przybliżył się do niej jeszcze bardziej. Natychmiast zamilkła.

– Ja też nie chciałem, nie planowałem i dlatego tak doskonale wyszło – wyszeptał jej do ucha, a potem delikatnie pocałował w szyję.

Nie został na dworcu do odjazdu pociągu tylko dlatego, że nie mógł. Spóźniłby się do pracy. Wykorzystał jednak każdą chwilę na uczenie się Justyny na pamięć. Tak. Dokładnie tak do tego podchodził. Dotykał jej ramion, dłoni i szyi. Wąchał jej włosy, pachnące fiołkami. Delikatnie zanurzał się w jej ustach, delektując się ich miękkością i smakiem.

– Napiszę – obiecała, kiedy się żegnali. – Jak tylko przyjadę, napiszę.

– I zadzwoń!

– Tak! – Posłała mu całusa. – Zadzwonię, a potem napiszę.

– Będę czekał – zapewnił, puszczając jej dłoń.

Zaglądał w jej zaszklone oczy, wpatrujące się w niego znad brudnego okna w przedziale. Gestem dłoni poprosił, by otarła łzy.

– Przyjadę – oznajmił i zmrużył oczy. – I zostanę na dłużej.

– Wiesz, że to nie jest takie łatwe.

– Może nie jest łatwe, ale nie jest też niemożliwe. Mnie w Łańcucie zbyt wiele nie trzyma.

– Naprawdę?

– No tak! Coś wymyślę!

– Obiecujesz?

– Aha! – Pokiwał głową, po czym pospieszył w stronę głównego budynku dworca.

Zanim zniknął za drzwiami, zatrzymał się i raz jeszcze na nią spojrzał. Nie wiedział, czy się do niego uśmiechnęła, ale tak właśnie mu się wydawało. Tak ją zapamiętał.

Ten obraz musiał mu wystarczyć na długo, bo jak się okazało, choć Olgierd bardzo tego pragnął, nie dane mu było szybko pojechać do Gdańska. Dwa dni po wyjeździe Justyny znajdował się bowiem w pociągu powrotnym do Szczecina. Jego ojciec dostał rozległego zawału serca i w ciężkim stanie przebywał w szpitalu. Olgierd musiał wrócić do domu, bo choć nie rozmawiali od tamtego feralnego zajścia w warsztacie, to Krzysztof Paradowski był w końcu jego ojcem. Chciał też wrócić ze względu na matkę, bo ta, pomimo iż należała do twardych, nauczonych życia kobiet, teraz odchodziła od zmysłów i potrzebowała syna bardziej niż kiedykolwiek.

Z ojcem było rzeczywiście bardzo źle. Lekarze nie mieli złudzeń – widząc ogrom spustoszenia, jaki dokonał się w ciele Krzysztofa Paradowskiego, nie dawali nadziei. „Możemy liczyć jedynie na cud” – wyrokowali, a matka Olgierda na ten cud czekała. On zresztą także. Wręcz modlił się o niego, bo kiedy zobaczył ojca leżącego na szpitalnym łóżku w przeraźliwie białej sali, w której nie było słychać ludzkich głosów, lecz pikanie medycznej aparatury, uznał, że tylko to może mu pomóc wrócić do dawnego życia. Cud.

Spojrzał na niego uważnie. Bardzo chciał się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Poczuł, jak wilgotnieją mu oczy, bo widok skurczonego, bladego niczym kartka papieru ojca zszokował go. Wziął bezszelestny, ale głęboki, pozornie uspokajający oddech, palcami prawej dłoni przetarł oczy i wykonał krok w stronę łóżka. Kolana mu zadrżały, a w ustach poczuł suchość. Wiedział, że jego ojciec żyje, mówiły o tym wykresy i wskazania aparatury, ale i tak, zupełnie irracjonalnie, bał się dotknąć jego dłoni. Bał się, że mogłaby być zimna. Wreszcie przełamał się i z ulgą wypuścił powietrze, czując ciepło nieruchomej dłoni. Spojrzał na rurki, które wystawały z jej grzbietu, a potem powiódł wzrokiem za tymi, które prowadziły do głowy. Przeszywał go jakiś ohydny, wszechogarniający ból. Przymknął oczy. Kiedy je otworzył, wpatrywały się w niego dwie brązowe źrenice. Były zaszklone.

– Tato? – Olgierd uśmiechnął się i wzmocnił uścisk.

Nie spodziewał się odpowiedzi. Wiedział, że ojciec stracił zdolność mówienia. Wiedział też, że odzyskiwał świadomość na krótko, a jego odruchy były bardzo oszczędne, niemal niezauważalne. Nie zniechęcało go to jednak. Usiadł na skraju łóżka i zaczął mówić do ojca. Dużo mówił. Jak na siebie, zadziwiająco dużo. Opowiadał o wyjeździe do Łańcuta, o pracy w knajpie. Nawet o Justynie. Tak właściwie to o niej mówił przede wszystkim.

– Jest wyjątkowa, wiesz? – Czuł się nieswojo i uciekał wzrokiem. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zwierzał się ojcu z prywatnych spraw. – I nie chodzi o to, że jest atrakcyjną blondynką i że zna się na dobrej muzyce, że lubi jazz, zupełnie jak ja i ty, i… – Spojrzał na ojca. Z jego oczu płynęły łzy. Olgierd otarł je chustką i kontynuował: – I że lubi szary kolor jak mama. Ma nawet taką samą szarą bluzę jak ona. Tę, którą kupiłeś jej w zeszłym roku podczas urlopu nad morzem. – Na twarzy Olgierda pojawił się oszczędny uśmiech. Szybko jednak zniknął. – Myślę, że Justyna spodoba się mamie. Jestem tego pewien… I tobie też się spodoba… Ma ponoć głowę do interesów, studiuje ekonomię i chce się tym zajmować w przyszłości. Dogadalibyście się. Pewnie lepiej niż…

Urwał i wstał. Odwrócił się plecami do ojca, jakby nie chciał, by ten widział, że słone strugi spływają po jego policzkach. Brzegiem bluzy osuszył niechciane łzy.

– Wywietrzę – powiedział ledwie słyszalnie i podszedł do okna.

Wymówka była mu potrzebna, by nabrać odwagi do dalszej rozmowy, a raczej do dalszego monologu. Kiedy ponownie spojrzał na ojca, oczy Krzysztofa były zamknięte. Monitory jasno mówiły, że żył. Olgierd poczuł ulgę i oparł głowę o framugę okna.

Po dłuższej chwili ojciec ponownie się ocknął.

Olgierd siedział wtedy na łóżku i patrzył na nieobecną twarz mężczyzny, a potem zaczął mówić, tym razem o przeszłości, o tym, co razem przeżyli. Ojciec i syn. O wspólnych wakacjach nad jeziorem Lubie, o spływie kajakowym Drawą, o łowieniu ryb na Regalicy, o wielkim weselu u ciotki Magdy spod Grójca. Choć nie wyglądał na zdenerwowanego, dukał słowa. Może dlatego, że szukał tych właściwych, przypominał sobie ich brzmienie, które dawno temu ukrył w odmętach pamięci. A może też dlatego, że gdzieś podświadomie chciał, by ten wspólny, pierwszy od dawna czas trwał jak najdłużej. Chyba łudził się, że to sprawi, iż ojciec wróci z miejsca, w którym utknął.

Nie wrócił, ale słuchał. Olgierd widział to wyraźnie w jego oczach, jedynej zewnętrznej oznace tego, że ojciec żył.

– Wiem, że nasze ostatnie spotkanie było… – zająknął się i na chwilę uciekł wzrokiem. – Tak bardzo mi przykro… Tak bardzo…

Krzysztof Paradowski zmrużył oczy. Ten drobny, niemal niezauważalny gest sprawił, że Olgierdowi na krótką chwilę odebrało głos.

– Nie wracajmy do tego. Teraz najważniejsze jest, żebyś do siebie doszedł.

Kiedy w sali zjawiła się matka, Olgierd podszedł do niej, a ona rzuciła mu się w ramiona. Niemo zapłakała, okazując bezkres swojej rozpaczy. Potem starannie otarła łzy, poprawiła makijaż i idealnie zaczesany warkocz. Uśmiechnęła się szeroko i utrzymując ten teatralny grymas, podeszła do męża i uścisnęła jego dłoń na powitanie. Usiedli z Olgierdem po dwóch stronach łóżka i rozmawiali. Nawet śmiali się głośno. Dawno nie byli tak blisko siebie, tak zespoleni, tak bardzo razem, we troje. Na chwilę znów byli rodziną. Może nieidealną, ale tworzącą jedność.

Wyszli po godzinie, a gdy tylko znaleźli się na korytarzu, oboje pękli z emocji i zaczęli płakać. Nie mówili ani słowa, tylko trzymali się za ręce i wtulali w siebie, niczym rozbitkowie na bezludnej wyspie.

W domu Izabela zaparzyła zielonej herbaty i wcisnęła do niej cytrynę, bo wiedziała, że taką Olgierd lubił najbardziej. Usiedli przy długim szklanym stole nakrytym wąskim bieżnikiem i pili herbatę. Na dworze szczekał pies sąsiadów. Jakieś dziecko wołało mamę. Świat na zewnątrz się nie zmienił, ale ich zmienił się bardzo.

Izabela podsunęła synowi paterę z makowymi bitkami i w końcu odezwała się:

– Lekarze mówią, że… że… – Drobne dłonie zacisnęła w pięści. – Że koniec może nastąpić w każdej chwili.

– Nie myśl o tym. – Pokręcił głową.

– Muszę – powiedziała całkiem przytomnie, po czym w pośpiechu wyszła z pokoju.

Olgierd pomyślał, że chce być sama, że pobiegła do łazienki albo do sypialni. Po chwili jednak wróciła z czarnym grubym segregatorem obwiązywanym sznurkiem. Bardzo powoli położyła go na stole, a potem kilkakrotnie pogładziła tekturę, jakby w środku znajdowało się coś bardzo osobistego i cennego.

– On jest najważniejszy.

Mężczyzna spojrzał na matkę ze zdziwieniem.

– Segregator?

– Co? – Zmarszczyła czoło. – Aaa… Nie. Chodzi o to, że tata jest teraz najważniejszy.

– Wiem. To głowa naszej rodziny.

– Nie… Źle się wyraziłam. Nie o rodzinę mi chodzi, to znaczy o nią także, ale… – Ponownie spojrzała na segregator. – Wiem, jak to może zabrzmieć… Mnie o firmę chodzi.

– Co? W takiej chwili myślisz o firmie? – zapytał Olgierd z wyrzutem i niedowierzaniem jednocześnie.

– Nie mam wyjścia. Krzysztof nigdy poważnie nie chorował. Miał drobne problemy z sercem, jak wielu. Ale i tak co jakiś czas przygotowywał mnie na ewentualność choroby, a nawet śmierci – westchnęła ciężko. – Byłam na niego zła za opowieści o tych wszystkich tajnych dokumentach, procedurach, finansach. Pamiętam, że się o to kłóciliśmy. O to wywoływanie wilka z lasu. I stało się…

Olgierd uważnie przyglądał się matce. Nie rozumiał, do czego zmierzała.

– Pracujemy razem, więc wiem, że w firmie był najważniejszy. Wiedział wszystko o wszystkim i kiedy wybrałeś ekonomię, liczył na to, że zajmiesz jego miejsce, kiedy przyjdzie taki czas. I przyszedł.

– Mamo… Proszę cię… Nie mówmy o tym. Tata z tego wyjdzie.

– Tak. Oczywiście. – Głośno wypuściła powietrze, po czym upiła łyk herbaty. – Liczę na ten cud, ale muszę być przygotowana na najgorsze. My musimy być. Od tego wiele zależy. Nasza przyszłość na przykład.

– To nie jest najlepszy moment, aby o tym rozmawiać.

– To jest idealny moment. Ojciec życzyłby sobie, abyś zajął jego miejsce.

– To nonsens! Mam inne plany…

– To je zmień, bo sytuacja jest wyjątkowa. – Olgierd zamrugał kilkakrotnie. – Wiem, że boisz się odpowiedzialności, zadań, ale wszystkiego się nauczysz. Larsen ci pomoże. On jest prawą ręką ojca.

Olgierd już chciał powiedzieć, że wcale nie o odpowiedzialność ani o zadania mu chodziło. Nie bał się tego. On po prostu chciał coś osiągnąć po swojemu, bez nepotyzmu, bez protekcji. Pragnął wszystkim udowodnić, że potrafi zajść wysoko dzięki sobie i swoim umiejętnościom.

– To weź tego Larsena, skoro na wszystkim się zna!

– Krzysztof od zawsze ciebie widział na tym stanowisku. Nie Larsena. Ty byłeś dla niego najważniejszy, nawet jeśli ci o tym nie mówił. Wiesz, że był już zmęczony biznesem, chciał zwolnić tempo, mieliśmy podróżować.

– Tata wróci do zarządzania firmą.

– Taa… – wyszeptała matka zbolałym głosem.

– Dlaczego w to nie wierzysz?

– O mój Boże! – warknęła i uniosła ręce w geście irytacji. – Słucham lekarzy! Stąd mój brak wiary. Ile bym dała za to, by wyzdrowiał! Wszystko bym oddała! Liczę na cud, Olo, ale muszę być realistką. I muszę zadbać o spuściznę Krzysztofa. – Spojrzała gdzieś za okno i na chwilę zamilkła. – Wiem, że nie lubisz tego tematu – odezwała się – ale musimy o tym porozmawiać. Musisz wiedzieć, że twoja odmowa pokrzyżowała mu plany. Cały czas liczył na to, że zmienisz zdanie i zatrudnisz się w Ofarbie. Musisz to zrobić, synu. Musisz zająć jego miejsce.

– Miejsce ojca?

– Oczywiście! – odparła bez cienia wątpliwości. – Nosisz jego nazwisko, a to wystarczy.

Olgierd wstał i zrobił kilka kroków w stronę drzwi. Zatrzymał się i wrócił do stołu. Usiadł i długo patrzył na segregator. W końcu odezwał się:

– Dobrze. Spróbuję, ale tylko, jeśli tata… – nie dokończył, a matka pokiwała głową ze zrozumieniem.

Izabela podeszła do syna i po matczynemu pocałowała go w czubek głowy.

– Krzyś się ucieszy – powiedziała, po czym zerwała się, jakby coś sobie przypomniała, i wybiegła z domu.

Wróciła po niecałej godzinie. Nie chciała za dużo opowiadać. Na jej twarzy malował się ból.

– Musiałam mu powiedzieć. Ucieszył się, tak myślę… Chciałabym, żeby ten cud się zdarzył. Żeby było dobrze. Żeby wrócił.

– Będzie dobrze – rzucił Olgierd pewnym głosem, choć przeczucia mówiły mu coś zupełnie innego.

Tym razem bardzo chciał się pomylić. Chyba pierwszy raz tak ogromnie mu na tym zależało. Przeczucia niestety jednak się sprawdziły. Krzysztof Paradowski odszedł następnego ranka, tuż przed godziną dziewiątą.

Olgierd zjawił się w szpitalu równo o dziewiątej. Już na oddziałowym korytarzu dostrzegł niepokojące poruszenie, które sprawiło, że nogi się pod nim ugięły. Nie musiał nawet iść w tę stronę, by wiedzieć, co się stało.

Ale poszedł. Stanął w progu sali i pustym wzrokiem przyglądał się zaaferowanym pielęgniarkom, odłączającym urządzenia od ciała jego ojca. Poczuł mdłości. A potem wściekłość. Z całych sił zacisnął dłoń, aż go zabolało. Blondwłosa pielęgniarka podeszła do niego i zaczęła coś mówić. Jednak poza metalicznym dźwiękiem panoszącym się w jego głowie Olgierd niczego nie słyszał. Patrzył na nią, a ona musiała dostrzec w jego oczach przebłysk obłędu. Złapała go za rękę i pociągnęła na krzesło. Nie opierał się. Usiadł i wodził wzrokiem za kobietami w niebieskich fartuchach. Po chwili dostał szklankę z wodą. Kilka łyków wystarczyło, by metaliczny dźwięk zniknął. Zaczęły docierać do niego pojedyncze słowa pielęgniarek, szuranie butów i turkot kółek od szpitalnych wózków. Po chwili usłyszał też krzyk.

– Nieee! Nieee! – Matka Olgierda powtarzała przez łzy.

Rzuciła się na łóżko męża i szarpała za jego obojętne ciało.

– Krzyś, Krzyś! Nieee! To nieprawda! Krzysiu! Błagam! – Spojrzała na pielęgniarkę, która lekko przerażona histerycznym zachowaniem Izabeli odsuwała monitor od łóżka. – Niech to pani podłączy z powrotem! On nie może tak! On bez tego nie da rady!

Olgierd podszedł do matki i próbował ją przytulić. Najpierw się wyrywała, uderzała rękoma w jego klatkę piersiową. Cały czas powtarzała jękliwe „nie”. Poddała się po dłuższej chwili. Oparła głowę o jego ramię i zaczęła spazmatycznie płakać. Syn gładził ją pocieszycielsko, samemu już nie kryjąc łez. Nie odrywał przy tym wzroku od ojca, od jego zapadniętej, poszarzałej twarzy; wyglądał tak, jakby w ciągu jednej doby postarzał się o dekadę.

Olgierd na zawsze zapamiętał właśnie taką twarz ojca – ze zmarszczkami i bolesnym grymasem, z ciemnymi plamami i z rzadkim zarostem, zupełnie niepasującym do idealnego wizerunku Krzysztofa Paradowskiego, który budował w swojej pamięci przez wiele lat.

Po pogrzebie Olgierd nie mógł zostawić matki samej. Tłumaczył się przed Justyną, choć wcale nie musiał. Ona wszystko doskonale rozumiała. Wiedziała, jak samotny może być człowiek, kiedy straci kogoś bliskiego. Bo i ona kiedyś kogoś straciła. Swoją siostrę.

– Jak tylko sytuacja się unormuje, przyjadę – usprawiedliwiał się, a ona spokojnie odpowiadała:

– Nigdzie się nie wybieram. Mamie jesteś teraz bardziej potrzebny. Musisz jej pomóc, za dużo przeszła.

Nie pokazywał tego na zewnątrz, ale cieszył się, że Justyna tak dobrze go rozumiała. Bo chciał być teraz razem z matką. Zamieszkał z nią, w rodzinnym domu, i trwał przy niej dniem i nocą. Był pod ręką, kiedy tylko tego potrzebowała. Czasami wołała go nad ranem, w chwilach największej samotności. Przychodził do jej wychłodzonej sypialni, zamykał okna, okrywał ją ciepłym kocem i kładł się obok. Nie lubił zajmować miejsca ojca, ale czuł, że dla niej to wiele znaczy. Patrzyła wtedy na niego podpuchniętymi od płaczu oczyma i z wdzięczności zmuszała się do uśmiechu, choć Olgierd wcale tego nie oczekiwał.

Najczęściej zjawiał się u jej boku, kiedy płakała, a raczej szlochała. Starał się dawać jej pocieszenie. Przytulał ją i gładził po włosach. Czasami przychodził, kiedy grała na pianinie, i zwyczajnie słuchał minikoncertów. Izabela Paradowska nie była muzykiem, nut nie znała prawie wcale, ale miała dobry słuch i potrafiła zagrać z pamięci kilka utworów. Bo Krzysztof lubił. I choć uważała, że robi to nieporadnie, jego prośby spełniała zawsze. Zasadniczo nie miała nic przeciwko graniu, bo czuła się wtedy wyjątkowo. Mąż zapraszał ją do salonu, odprowadzał do pianina, które otrzymali w spadku po poprzednich właścicielach domu, a sam siadał w dużym skórzanym fotelu, nalewał sobie szkockiej i czekał na pierwsze rytmy. Potem zaś z podziwem w oczach przyglądał się swojej żonie. Chyba najczęściej prosił o Imagine Johna Lennona. W szczególny sposób ukochał ten utwór, nigdy nie tłumacząc dlaczego.

Tydzień po pogrzebie ojca, w środku nocy, Olgierda obudziło właśnie Imagine. Matka grała go raz za razem. Trochę nieudolnie, trochę nerwowo, nie tak płynnie jak kiedyś dla ojca. Olgierd nie chciał jej przeszkadzać, ale zszedł na parter. Zatrzymał się w drzwiach i patrzył na matkę ze zdumieniem. Izabela Paradowska była ubrana w malinową, powłóczystą suknię, jaką kiedyś zakładała na wyjątkowe okazje. Perfekcyjnie spleciony syreni warkocz opadał na jej prawe ramię. Nie miała butów i to go odrobinę zaskoczyło. Spojrzał na jej ręce i zesztywniał. Na lewym nadgarstku znajdował się szeroki plaster. Natychmiast podszedł do matki i wymownie utkwił wzrok w zakrytej, podłużnej ranie. Matka przestała grać, rozumiejąc jego pytające spojrzenie. Rękawem sukienki przykryła plaster.

– Nie pytaj. I tak nie odpowiem.

– Ale…

– Już jest dobrze. O nic nie musisz się martwić.

Olgierd mimo to się martwił. I to znacznie bardziej niż dotąd. Uważniej zaczął przyglądać się matce, jej zmianom nastrojów. Stał się wyczulony na wszelkie domowe odgłosy i na rozmowy z nieobecnym ojcem, które toczyła po zmierzchu. Najbardziej przerażały go te wieczory i noce. Matka, za dnia całkiem poukładana, zaangażowana w sprawy firmy i jakby pogodzona ze śmiercią męża, nocą zmieniała się nie do poznania.

– Muszę tu zostać, bo jestem jej potrzebny – mówił przez telefon do Justyny. – Szczególnie nocami… One są najcięższe i… boję się, że jak wyjadę, to…

– Nie musisz kończyć. Ja rozumiem. Zostań z nią, ile trzeba. To twoja mama.

– Tak. Jeszcze nigdy tak bardzo mnie nie potrzebowała.

Przed oczami Olgierda natychmiast pojawił się obraz jej nadgarstka. I ten przeklęty szeroki plaster.

– Domyślam się. Kiedy człowiek traci kogoś, kogo prawdziwie kochał, z jego świata znikają wszelkie barwy. I dużo czasu upływa, zanim na nowo się pojawiają. Potrzebni są ludzie, którzy pomogą zbudować nowy świat. Ludzie tacy jak ty.

– Wiem i… naprawdę się cieszę, że to rozumiesz.

Justyna rzeczywiście rozumiała i choć popierała jego decyzję, w głębi serca czuła smutek, a nawet żal do losu o to, że rzuca przed nimi kłody już na samym początku ich znajomości.

– To nas tylko wzmocni – powiedział Olgierd.

– Tyle że trwałe związki na odległość to niestety rzadkość – skwitowała.

– To zróbmy wszystko, żeby ta rzadkość nam się przytrafiła.

Justyna zaśmiała się.

– Wiesz, że mówisz dokładnie to, co kobiety chcą usłyszeć?

– To chyba nieźle, co?

Znowu się zaśmiała, a potem zaczęła opowiadać o psiej znajdzie, którą przygarnęła jej koleżanka ze studiów. Mała, biała kulka była ich oczkiem w głowie.

– Zakochałaś się? – zapytał rozbawiony, ale po drugiej stronie telefonu nie usłyszał rozbawienia.

Justyna, która przed momentem trajkotała, zamilkła, a potem wydusiła z siebie krótkie i ciche:

– Tak.

Olgierd poczuł przebiegający po plecach dreszcz ekscytacji. Wiedział, czym było to krótkie „tak”. I z czego wynikał płytki, szarpany oddech. Wiedział, bo czuł to samo.

– Chciałbym, żeby nam się udało, wiesz? Bo… – Przymknął powieki i oczami wyobraźni natychmiast ją zobaczył. Uśmiechnął się subtelnie. – Bo czuję, że to może być coś pięknego.

– Coś pięknego. Tak.

– To… jest już piękne, i to bardzo, bardzo, bardzo.

Justyna zrozumiała te słowa tak, jakby właśnie zdobył się na wyczekiwane przez każdego zakochanego wyznanie. I choć nie było to klasyczne „kocham cię”, poczuła się szczęśliwa.

Olgierd nie umiał mówić o miłości. Nigdy nikomu jej zresztą nie wyznał. Z wyjątkiem własnej matki i babci, ale to było zupełnie coś innego. On nawet nie wiedział, jak to robić. Nie miał wzorców. W jego domu nie mówiło się o dorosłej miłości pomiędzy kobietą a mężczyzną, więc nie przywykł. Najwięcej tak naprawdę nauczyła go babcia Marianna, ale z pewnością nie przekazała mu wszystkiego. Albo był za młody i po prostu nie zapamiętał.

Nie dość, że nie potrafił wyznać miłości, to nie umiał również przyznać się do tego, że kocha Justynę. Nawet przed matką tego nie potrafił. Uważał, że opowieścią o swoim szczęściu sprawi jej ból, a tego nie chciał. I ukrywał Justynę. A im dłużej to robił, tym bardziej obraz blondynki o migdałowych oczach się rozmywał.

Dotrzymał słowa danego matce i zjawił się w rodzinnej firmie, by spróbować swoich sił. Zrobił to nie tylko ze względu na pamięć o tacie, ale przede wszystkim na matkę. Pod czujnym okiem Daniela Larsena, najbliższego przyjaciela rodziny i prawej ręki ojca, wertował zapiski umów, analizował kontrakty, uczył się zarządzania i negocjowania, czyli czegoś, o czym miał mgliste, bardzo teoretyczne pojęcie. Nie przyznawał się Justynie ani nie mówił tego na głos, ale z każdym tygodniem funkcjonowanie w Ofarbie sprawiało mu coraz większą przyjemność i w pewnym momencie Olgierd zatracił się w pracy. Nie myślał już o Warszawie, o korporacyjnej karierze. To wszystko poszło w odstawkę, tak jak i Justyna. Nie wpatrywał się w jej zdjęcie, które mu przysłała, nie planował wspólnych weekendów. Najważniejsze stały się cyferki, statystyki, kwoty, paragrafy. Ocknął się dopiero, gdy Justyna poinformowała go, że wybiera się do kina. Z kolegą ze studiów.

– Tylko z kolegą?

– Tak – odpowiedziała sucho.

Sama nie wiedziała, kim był dla niej Andrzej. Lubiła go, czasami wypiła z nim kawę w uczelnianym bufecie. Teraz umówiła się z nim przede wszystkim po to, by wzbudzić zazdrość u Olgierda.

– Usłyszałem coś innego w twoim głosie – zabrzmiał tak surowo, że po jej plecach przebiegł zimny dreszcz.

– Może i dobrze usłyszałeś…

– Nie rób tego, proszę cię. Nie idź z nim do kina…

– Podaj mi przynajmniej jeden powód…

– Przecież wiesz.

– W tym sęk, że nie wiem. Nie wiem! Ja nic a nic nie wiem! – uniosła się chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali. – Żyjemy w jakiejś bajce, którą na siłę ciągniemy, choć tak naprawdę ona się nawet na dobre nie rozpoczęła.

– Nie wierzysz w to, co mówisz. A twoje listy? A nasze rozmowy? To dla ciebie nic nie znaczy?

– Wiele znaczy, ale czuję, że to ty znikasz, że to ciebie prawie już nie ma w naszym związku!

Przez dłuższą chwilę panowała grobowa cisza, zakłócana przez ich ciężkie oddechy.

– Nic nie powiesz? – odezwała się w końcu.

– Nie wiem, co miałbym powiedzieć, ale… masz rację… nawaliłem i… przepraszam. I… I zależy mi na tobie bardziej niż na kimkolwiek dotąd, tylko teraz muszę tu wszystko poukładać. Ale robię to dla nas… Dla nas, Justyś.

Dziewczyna poczuła, jak po jej policzku spływa łza wzruszenia. Otarła ją ukradkiem, jakby się jej wstydziła.

– Rzadko tak do mnie mówisz… – stwierdziła. – Justyś… Tak nazywała mnie moja matka chrzestna. Tylko ona.

– Justyś… Wytrzymasz jeszcze trochę?

– Czy wytrzymam? Wytrzymam wszystko, bo cię… bo cię… – powtórzyła, po czym dodała: – Kocham.

Chciał, bardzo chciał jej powiedzieć, że i on ją kocha. Bo przecież tak było. Może ta jego miłość nie jawiła się już tak jak na początku. Nie budził się już w środku nocy i nie myślał o niej, o nich… Ale kochał ją. Tego był pewny. I teraz chciał jej o tym powiedzieć, bardzo chciał, ale… ktoś wszedł do gabinetu. Olgierd odruchowo odłożył zieloną słuchawkę sfatygowanego telefonu na biurko i najzwyczajniej w świecie zapomniał o Justynie.

– Halo? – wydusiła z siebie. – Olgierd? Jesteś tam?

Wiedziała, że był. Słyszała go bardzo wyraźnie. Rozmawiał z jakimś mężczyzną o spotkaniu, które za chwilę miało się zacząć. Umowa, terminy, podpisy. Warunki niedopuszczalne i te, które mogli zaakceptować.

Przeklęła w myślach i rozłączyła się. Było jej przykro. Z jednej strony rozumiała, że Olgierd miał teraz inne sprawy na głowie. Te wszystkie obowiązki po ojcu – to wiązało się z wielką odpowiedzialnością i kolosalnym wysiłkiem. Przecież Olgierd, pomimo studiów, nie posiadał doświadczenia w zarządzaniu małym zespołem, a miał zarządzać całą firmą. Nie chciała jednak, aby traktował ją drugorzędnie, aby to, co ich łączyło, było tak daleko mniej ważne od umów, negocjacji, spotkań. Bo przecież łączyła ich miłość, tak myślała.

Kiedy Olgierd zreflektował się, że Daniel Larsen przerwał mu rozmowę z Justyną, jej już nie było po drugiej stronie słuchawki. Próbował się do niej dodzwonić, ale nie odbierała. Czuł, że nawalił, i pomimo tego, że miał zobowiązania, że powinien pracować, wieczorem znalazł się w pociągu do Gdańska. Matkę zostawił z ciocią Walentyną, która chętnie przyszła z pomocą.

Wiedział, że musi pojechać, bo w przeciwnym wypadku straci coś wyjątkowego. Kogoś.

Jechał w ciemno. Niewiele wiedział o życiu Justyny, oprócz tego, że studiuje ekonomię na Uniwersytecie Gdańskim i że mieszka w akademiku na Polanki. Zasadniczo to nie znał nawet jej dokładnego adresu. Ale jechał. Wiedział, że jakoś sobie poradzi.

Kiedy stanął przed głównym wejściem do wielkiego akademika, był już późny wieczór. Studenci wchodzili i wychodzili, zazwyczaj rozweseleni. Niektórzy nawet aż za bardzo. A Olgierd im się przyglądał i czekał… aż zobaczy wśród nich Justynę. Głupie to było, ale tak postanowił. Chciał ją zaskoczyć. Zrezygnował, kiedy dochodziła dwudziesta druga. Zdążył zmarznąć, bo październikowe noce nie należały już do najcieplejszych. Podszedł wtedy do jednego ze studentów i zapytał o Justynę. Ale ten jej nie znał. Kolejny również. Olgierd zaczął mieć wątpliwości, czy ona rzeczywiście mieszkała w akademiku na Polanki, czy on czegoś nie pomylił. Wtedy jednak napatoczył się nieźle wstawiony gość, który usłyszawszy nazwisko „Radczak”, jakby odrobinę wytrzeźwiał.

– Tynki szukasz? – zagadnął.

– Nie. Justyny Radczak.

– Czyli Tynki – wybełkotał i poklepał Olgierda po ramieniu. – A czego od niej, chłopie, chcesz?

– Porozmawiać.

– To kumam, ale – podrapał się po głowie – ale o czym?

Olgierd nie chciał wtajemniczać przypadkowego gościa w swoje problemy, ale czuł, że coś musi mu powiedzieć.

– Mam do niej sprawę – powiedział niepewnie, po czym wyjął z torby lekko zwiędnięte kwiaty.

– Oooo! – Chłopak wyraźnie się ożywił, by po chwili się zamyślić. – Czy ty przypadkiem nie jesteś ten, no… – Próbował nieudolnie pstrykać palcami. Jego mimika zdradzała, że nad czymś mocno się głowił. – Ten ze Szczecina?

Olgierd musiał zrobić zdziwioną minę, bo jego rozmówca zaśmiał się tubalnie.

– Ja dużo wiem. A Tynka to moja bra… braaatnia dusza. – Mężczyzna pogroził Olgierdowi palcem, a potem bełkotliwie dodał: – Yyy… Czwarte piętro. Trzecie drzwi… Zresztą, wprowadzę cię, bo jeszcze wleziesz do kogo innego.

Po chwili znajdowali się już przed drzwiami, na których ktoś przykleił różowego motyla. A potem w tych samych drzwiach stanęła dziewczyna o migdałowych oczach.

– Olgierd? – Nie kryła zaskoczenia.

Pospiesznym ruchem ręki przygładziła włosy.

– Co ty tutaj…

Olgierd chciał dać jej kwiaty, ale nie wzięła ich.

– Przepraszam – powiedział. – Nie tak to miało być. Nawaliłem.

– Wiem.

– Naprawdę jest mi przykro, Justyś. – Zbliżył się do niej i chciał ją pocałować w policzek, ale odsunęła się.

– To nie ma sensu…

– Hmm… Mogę wejść? Porozmawialibyśmy.

Justyna spojrzała przez ramię. W pokoju panował rozgardiasz. Po podłodze walały się chusteczki, a kanapa była niezaścielona.

– Mam bałagan, bo… Nie miałam dziś na nic sił.

– Wiem, co to bałagan. Nie przejmuj się.

Justyna, wpuszczając Olgierda do swojego malutkiego pokoju, wpuściła go też na dobre do swojego serca. I choć nigdy nie przypuszczała, że zdobędzie się na to po tak krótkiej znajomości, pozwoliła mu zostać na noc. Na najbardziej upojną noc w jej dotychczasowym życiu. I w jego także. I kiedy wychodzili z pokoju, w południe następnego dnia, trzymając się za ręce, całując i szepcząc czułe słówka, byli już na zupełnie innym etapie związku. Oboje to czuli. Bardzo wyraźnie.

Odprowadziła Olgierda na dworzec. Czekając na przyjazd pociągu pospiesznego do Szczecina, wtulała się w niego niczym kotka i karmiła go czułymi słowami, które on przyjmował z chęcią, lecz których nie potrafił odwzajemnić. Chciał, miał je na końcu języka, ale jedyne, co zdołał z siebie wydobyć, to odrobinę satysfakcjonujące ją: „Justyś…”.

– Przyjadę – powiedział na do widzenia.

– Kiedy?

– Nie wiem, postaram się jak najszybciej, ale… muszę na razie być tam, w Szczecinie. Muszę spróbować zająć miejsce ojca. Nie chcę, żeby firma wybudowana na jego krwawicy po tylu latach utraciła swoją pozycję na rynku. Konkurencja nie śpi, tylko czeka na nasze potknięcia. Matka i Larsen mogą nie wystarczyć, tym bardziej że… Wiesz, jak ma się sprawa z moją matką. Nie jest dobrze. Jej lekarka powiedziała mi, że idzie ku lepszemu, ale to może trochę potrwać, bo ona bardzo kochała ojca.

– To może ja przyjadę?

– Nie – odpowiedział bez namysłu, sprawiając, że Justyna zrobiła krok w tył i badawczo na niego spojrzała. – Jeszcze nie – dodał łagodniej. – Pozwól mi się dobrze przygotować na twój przyjazd. Na razie u mnie jest jedna wielka rozsypka, a wolałbym, abyś poznała mój nieco bardziej poukładany świat.

Justyna przytaknęła, a Olgierd bezgłośnie odetchnął. Kłamstwo właśnie dość gładko wypłynęło z jego ust i nie czuł się z tym dobrze. W jego życiu nie było przecież żadnej rozsypki, a jedna wielka budowa, w której znalazłoby się miejsce i dla Justyny. Chodziło mu jednak o matkę. Nie powiedział jej o swojej dziewczynie.

W drodze powrotnej obiecał sobie, że szybko to zmieni, ale… nie zrobił tego. Ani po tygodniu, ani po miesiącu. Kiedy tylko próbował wyjawić matce swój sekret, coś go blokowało i urywał rozmowę. Nie potrafił zrozumieć swojej bezradności, bo na co dzień był inny. Konkretny, racjonalny, w negocjacjach coraz twardszy. A tu… Wydawało mu się, że chwila szczerości z matką na temat jego szczęścia tylko dołoży jej cierpienia.

Jakże Olgierd słabo znał kobiety!

Przekonał się o tym w przeddzień Wigilii świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście cały dzień spędził w pracy. Nie utyskiwał, bo czuł się w niej coraz pewniej. Nadal towarzyszył mu Larsen, który pełnił funkcję dyrektora i jednocześnie był dla Olgierda najlepszym doradcą. Coraz częściej jednak Paradowski sam podejmował decyzje, i to całkiem trafne. Nie spieszył się z obejmowaniem stanowiska, na to było za wcześnie, ale dawał jasne sygnały, że jest na najlepszej drodze, by stać się godnym następcą swego ojca.

Do domu wrócił, jak to miał w zwyczaju, po dziewiętnastej. Zamierzał zjeść szybką kolację, zamienić parę zdań z matką, wziąć prysznic i w ciepłym łóżku, w zaciszu swojego pokoju, rozmawiać z Justyną. Godzinę, a może i dwie. Kiedy przekroczył próg, usłyszał radosne głosy dochodzące z salonu.

– W końcu jesteś! – zaszczebiotała matka.

Nie widział jej tak radosnej już od bardzo dawna. Musiał wyglądać na mocno zaskoczonego, gdyż Izabela zachichotała.

– No, przywitaj się! – dodała, a Olgierd spojrzał na Justynę. – Masz przecież gościa!

Justyna przez cały czas nie odrywała od niego wzroku. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej wizyta mogła i zasadniczo powinna go zaskoczyć, ale nie przypuszczała, że wywoła aż tak silne wrażenie. Podbiegła do niego, rzuciła mu się na szyję i pocałowała go w policzek.

– Cześć… – wyszeptała mu do ucha. – Potem się z tobą policzę za to, że trzymałeś mnie w tajemnicy.

– Przepraszam… – rzucił i oddał jej całusa.

Justyna zaśmiała się, a potem dodała, jakby nigdy nic:

– Przyjechałam przed chwilą i zaraz wracam.

– Ale… – urwał i spojrzał na matkę, która przyglądała im się z wypiekami na policzkach.

– Tak zaskoczonego to ja cię, synku, jeszcze nigdy nie widziałam. I dobrze!

– Nic nie rozumiem… Jak wy to…

– To nie jest takie skomplikowane. Justynka zadzwoniła do ciebie, ale to ja, szczęśliwie zresztą, odebrałam telefon i zagadnęłam. Do ciebie mało kto dzwoni, prawda? Koledzy ze studiów, to i owszem, ten Janek z Warszawy i sąsiad, ale żeby dziewczyna? Jaka to była przyjemna odmiana! No i od słowa do słowa wszystkiego się dowiedziałam. – Pogroziła synowi palcem. – Czułam, że coś przede mną ukrywasz. Matka takie rzeczy po prostu wie. I… Doprawdy nie rozumiem, dlaczego nie zdradziłeś mi, że o taki skarb chodzi?!

Izabela Paradowska uścisnęła ich mocno. Tryskała szczęściem, śmiała się i płakała na przemian.

– Jakie to szczęście, że Justynka dała się namówić na przyjazd! Jakie to szczęście! – Gładziła dziewczynę po długich blond włosach. Kiedy spojrzała na syna, dodała: – A ja się bałam, że ty w jakąś depresję popadłeś, bo taki nieobecny byłeś, w pokoju się zamykałeś. Myślałam, że z tej rozpaczy za ojcem monologi prowadziłeś, a ty z Justynką rozmawiałeś! Nawet nie wiesz, jak się cieszę! Jak mi ulżyło!

Wszystko to brzmiało entuzjastycznie, jakby matka Olgierda wygrała główną nagrodę na loterii. Onieśmielała tym po trosze Justynę. Olgierda za to taka reakcja prawdziwie ucieszyła i sprawiła, że poczuł ulgę.

Dla mężczyzny to były wymarzone i ogromnie zaskakujące dwie godziny spędzone z kobietami, które kochał równie mocno, choć w zupełnie inny sposób.

Olgierd objął stery rodzinnej firmy tuż przed Wielkanocą, dokładnie w dniu