Facetom wstęp wzbroniony - Sylwia Trojanowska, Malwina Kozłowska - ebook + audiobook

Facetom wstęp wzbroniony ebook i audiobook

Sylwia Trojanowska, Malwina Kozłowska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szczere, inteligentne i do łez zabawne. Jeśli jesteś facetem – nie zadzieraj z nimi!

Oto trzy kobiety-żywioły: ogień, powietrze i woda, a ich wspólnym mianownikiem jest ziemia, po której twardo stąpają. Anka znajduje się w szczęśliwym (w jej mniemaniu) związku i spełnia się zawodowo w prokuraturze. Inga, redaktorka, po rozwodzie wraca ze Stanów do Polski i próbuje się odnaleźć w dżungli (wszelkich) relacji. Baśka, atrakcyjna bizneswoman, bierze od życia tylko najlepsze kąski. Spotykają się na zajęciach jogi i zaprzyjaźniają. Na amen.

A kiedy na ich drodze pojawia się zdradziecki pierwiastek męski, dziewczyny jednoczą siły, by z podniesioną głową wspólnie stawić mu czoła, a potem przetrwać kryzys, chwilowe załamanie, niby-porażkę – zwał, jak zwał. Ważne, żeby korona trzymała się prosto.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 31 min

Lektor: Sylwia Trojanowska, Malwina Kozłowska

Oceny
4,4 (126 ocen)
78
30
9
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolcia_super

Dobrze spędzony czas

super
00
otka_a

Całkiem niezła

niezła
00
Han_Mar

Całkiem niezła

Było obiecująco, było zabawnie i szybko stało się powtarzalnie, nudno i przegadanie 🙄 szkoda. Zamysł fajny, ale chyba zabrakło pomysłu co dalej albo konsekwencji.
00
JSBudziak

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna😉
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje© Aglaia/Adobe Stock © Gar­ku­sha­Art/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaCHAT BLANC – ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Syl­wia Tro­ja­now­ska, Mal­wina Ko­złow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6563-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Ance – pro­ku­ra­torce z krwi i ko­ści.

Oraz kilku po­rząd­nym fa­ce­tom. Cie­szy nas, że nie bo­icie się nie­za­leż­nych ko­biet

.

Wszyst­kie zda­rze­nia, po­staci i miej­scaza­warte w ni­niej­szej książcesą ab­so­lut­nie i bez­dy­sku­syj­nie praw­dziwe.Poza jed­nym – w Rzą­si­nach nie ma je­ziora.

Jed­no­cze­śnie au­torki pra­gną uspo­koić,że w trak­cie spi­sy­wa­nia tej hi­sto­riinie ucier­piał ża­den fa­cet (a mógł).

Pro­log

We­dług prawa mię­dzy­na­ro­do­wego ist­nieją trzy naj­groź­niej­sze ro­dzaje broni, któ­rych uży­cie jest za­ka­zane przez kon­wen­cję ge­new­ską: ko­bieta oszu­kana, ko­bieta zdra­dzona i ko­bieta, któ­rej się nu­dzi. W ku­lu­arach mówi się jesz­cze o czwar­tym ro­dzaju – kiedy owe trzy ko­biety po­łą­czą siły i w kon­se­kwen­cji na­stę­puje re­ak­cja ją­drowa skut­ku­jąca (jak sama na­zwa wska­zuje) roz­sz­cze­pie­niem się pew­nej czę­ści ciała wszyst­kich sam­ców znaj­du­ją­cych się w polu – bar­dzo sze­ro­kim polu – ra­że­nia. Co groź­niej­sze, ża­den z po­szko­do­wa­nych nie bę­dzie mógł ta­kiemu roz­wo­jowi wy­pad­ków za­po­biec, bo zwy­czaj­nie nie wy­czuje zbli­ża­ją­cego się nie­bez­pie­czeń­stwa – przede wszyst­kim dla­tego, że w ko­bie­cej przy­jaźni naj­waż­niej­sza jest lo­jal­ność. Poza tym stara jak świat prawda głosi, że ze­msta naj­le­piej sma­kuje na zimno, a chłodna głowa i wy­po­częta twarz zim­nej suki są gwa­ran­cją suk­cesu. Wy­obraź­cie to so­bie, dziew­czyny: Czy może być coś lep­szego niż wi­dok po­bla­dłego i wy­mem­ła­nego z mę­sko­ści fa­ceta, który wcze­śniej wy­ci­snął z nas wszyst­kie soki, wy­pier­dział nasz ulu­biony fo­tel, z uko­cha­nych ksią­żek po­ro­bił pod­pórki pod ta­blet lub chy­bo­tliwy me­bel, zdra­dził nas, spo­nie­wie­rał, wy­ko­rzy­stał, a po­tem jak gdyby ni­gdy nic po­rzu­cił i w ra­do­snych pod­sko­kach umknął w siną dal ku ko­lej­nej przy­go­dzie? Otóż – może być coś lep­szego. Na przy­kład wi­dok dwóch ta­kich fa­ce­tów. Albo sied­miu. Wha­te­ver.

Być może kilka z was za­raz za­pyta: Hola, hola, se­ño­rita, a co z mi­ło­sier­dziem? Prze­cież wszyst­kie pod­ręcz­niki na te­mat roz­woju oso­bi­stego, wszy­scy co­acho­wie, psy­cho­lo­go­wie i sa­mo­zwań­czy mę­drcy trą­bią wszem wo­bec, że aby żyć w zgo­dzie ze sobą, trzeba na­uczyć się wy­ba­czać – na­wet pa­dal­com, zdraj­com i oszu­stom... Więc gdzie to uwal­nia­jące, pro­wa­dzące do sa­mo­roz­woju prze­ba­cze­nie? Ko­chane, oto od­po­wiedź: w du­pie. Mi­ło­sierne i wy­ba­cza­jące to my już by­ły­śmy, ale do­padł nas de­dlajn.

Za­pewne każda z nas ma co naj­mniej jedną hi­sto­rię, która mo­głaby stać się dla in­nych ko­biet lek­cją o tym, dla­czego warto być w ży­ciu ostrożną wo­bec fa­ce­tów. Ty też masz taką, prawda? I nie, wcale nie cho­dzi o wielką za­wie­dzioną mi­łość, mi­łość bez wza­jem­no­ści, nic z tych rze­czy. Wy­star­czy, że wy­bie­rzesz się na randkę w ciemno, fa­cet wcho­dzi do ka­wiarni, w ręce trzyma tę wa­szą umó­wioną białą różę albo cze­ko­ladki, twoją twarz na jego wi­dok roz­ja­śnia uśmiech szczę­ścia, w gło­wie masz wi­zję ślubu, któ­rego za­zdrosz­czą ci naj­wred­niej­sze łajzy z li­ceum, bryczka, ka­brio­let, mo­to­cykl czy co tam wo­lisz, aż na­gle wszystko szlag ja­sny tra­fia, bo oto twoja randka staje na twój wi­dok jak wryta, po czym robi w tył zwrot i wy­pada z lo­kalu. Czy wtedy w two­jej gło­wie ro­dzi się myśl: „Stara, już ni­gdy nie uwie­rzę fa­ce­towi, który w opi­sie pro­filu na Tin­de­rze ma ha­sło: »W ży­ciu piękne są tylko chwile«”? Ni­gdy w ży­ciu, no way. Okej, nie ma co ukry­wać, ko­leś fak­tycz­nie wpadł na chwilę, ale czy była ona piękna? Dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent z nas za­miast po­my­śleć: „Co za pa­lant! Do­brze, że dają tu do­brą cze­ko­ladę”, i od razu za­mó­wić dwie por­cje, za­cznie się za­sta­na­wiać: „Co jest ze mną nie tak?”. Po­zo­stały pro­cent to błąd sta­ty­styczny i nie bę­dziemy się nad nim po­chy­lać, bo prze­cież stało się, jak się stało, i za­miast kom­ple­mentu od cał­kiem faj­nego fa­ceta sły­szysz trzask roz­bi­ja­nego o po­sadzkę po­czu­cia wła­snej war­to­ści.

A co z sy­tu­acją, kiedy świet­nie ci się z nim pi­sze na por­talu rand­ko­wym, on wy­syła ci swoje zdję­cia z pracy, ze spa­ceru z psem, z pi­cia wie­czor­nej her­baty. Bo­sko. Sie­lanka jak ta lala. Już wi­dzisz sie­bie w jego ob­ję­ciach na ha­maku na roz­le­głym ta­ra­sie, a po­tem... oka­zu­jesz się taka po­dobna do jego żony... Ak­tu­al­nej, nie by­łej. Ten sam ko­lor wło­sów, bu­dowa ciała, nie­mal iden­tyczny kształt ust. Tylko że ty pra­cu­jesz w agen­cji re­kla­mo­wej i nie masz dzieci, a ona za­suwa w korpo i ma dwójkę. Z nim. Wiesz to, bo ko­le­siowi nie chciało się na­wet ukry­wać in­for­ma­cji o niej na Fej­sie.

A gdyby tak... Ist­niało miej­sce, w któ­rym skrzyw­dzone ko­biety mo­głyby się dzie­lić swo­imi hi­sto­riami i prze­strze­gać inne ko­biety przed nie­wier­nymi, rosz­cze­nio­wymi i kłam­li­wymi ko­leż­kami? Miej­sce bez­pieczne, po­zba­wione ry­zyka, że zwie­rze­nia i ta­jem­nice uj­rzą świa­tło dzienne, miej­sce, do któ­rego do­stęp mia­łaby każda ko­bieta nie­za­leż­nie od tego, gdzie mieszka, ile ma lat i który ży­ciowy za­kręt bie­rze? Miej­sce stwo­rzone przez ko­biety zdra­dzone, oszu­kane i... te, któ­rym się nu­dzi?

Brzmi nie­źle, prawda? I bar­dzo, bar­dzo re­al­nie. Ale za­cznijmy od po­czątku.

Roz­dział 1

Hisz­pań­ski ma­larz Fran­ci­sco de Goya, two­rząc jedną ze swo­ich naj­słyn­niej­szych akwa­fort z cy­klu Ka­prysy, za­ty­tu­ło­waną Kiedy ro­zum śpi, bu­dzą się de­mony, nie bez przy­czyny przed­sta­wił na niej opar­tego o biurko i po­grą­żo­nego we śnie męż­czy­znę, nad któ­rym krążą sowy i nie­to­pe­rze. Otóż to. Po­ka­zał śpią­cego sa­mot­nego fa­ceta. Gdyby miał w po­dob­nej sy­tu­acji przed­sta­wić ko­bietę, ob­raz wy­szedłby zgoła inny, bar­dziej skom­pli­ko­wany i zde­cy­do­wa­nie bar­dziej dy­na­miczny. Bo ko­biety by­łyby co naj­mniej dwie, a może i trzy, z czego dwie z nich na pewno by nie spały, lecz czu­wały. Nie na darmo bo­wiem na­tura wy­po­sa­żyła nas, tę niby słabą płeć, w broń prze­ciw na­szym we­wnętrz­nym de­mo­nom. Tę broń zwą ko­biecą przy­jaź­nią.

De­mony nę­ka­jące Ingę Win­ter nie za­li­czały się do tych zwy­kłych de­mo­nów, które do­pa­dają czło­wieka tuż przed za­śnię­ciem, kiedy ni stąd, ni zo­wąd umysł za­czyna wę­dro­wać po me­an­drach pa­mięci, póki nie do­trze w nie­bez­pieczne re­jony, na co dzień z suk­ce­sem prze­su­wane w głąb świa­do­mo­ści. O nie – de­mony trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niej Ingi Win­ter na­le­żały do de­mo­nicz­nej wyż­szej klasy śred­niej; były prze­ni­kli­wie sprytne i oporne na każdy pro­sty trik czy używkę. Inga do­sko­nale zda­wała so­bie z tego sprawę, bo prze­ro­biła już wiele spo­so­bów na ich ujarz­mie­nie, by ko­niec koń­ców dojść do wnio­sku, że nie ma sensu ko­pać się z ko­niem i zwy­czaj­nie ten stan rze­czy za­ak­cep­to­wać.

De­mony po­ja­wiały się w jej ży­ciu w naj­mniej ocze­ki­wa­nych mo­men­tach; zwy­kle kiedy była naj­zu­peł­niej trzeź­wiutka. Nie dzia­łały na nie al­ko­hol, ta­bletki na­senne ani pier­wia­stek mę­ski i chyba tylko to uchro­niło Ingę przed wpad­nię­ciem w si­dła każ­dej z tych trzech uży­wek. De­mony ob­ja­wiały się, kiedy mi­jała sa­mo­chód o ma­to­wym czar­nym la­kie­rze, kiedy z try­liarda in­nych za­pa­chów wy­ła­wiała, ni­czym re­kin na ło­wach, wiązkę cy­tru­sowo-ko­rzen­nych per­fum z nu­tami piżma (mimo że tych per­fum już nie pro­du­ko­wano), kiedy przy­pad­kiem prze­su­wała opusz­kami pal­ców po weł­nia­nym swe­trze i wy­czu­wała jego szorst­kość. Było to tym trud­niej­sze, że prze­cież nie da się usu­nąć ze świata wszyst­kich ma­to­wych aut, owo­cowo-piż­mo­wych za­pa­chów i weł­nia­nej odzieży. Naj­więk­szym de­mo­nem Ingi była więc pa­mięć zmy­słowa – wy­star­czył je­den bo­dziec, by wpa­dła w za­sta­wioną przez niego pu­łapkę: mo­men­tal­nie za­sty­gała, w jej gar­dle i klatce pier­sio­wej po­ja­wiał się okropny ucisk, a w gło­wie chaos my­śli. I nie­za­leż­nie od tego, gdzie się aku­rat znaj­do­wała, oczami wy­obraźni na­tych­miast prze­no­siła się do No­wego Jorku, w któ­rym spę­dziła ostat­nich dzie­sięć lat. I z któ­rego dla wła­snego do­bra mu­siała uciec.

Za­raz po po­wro­cie do Pol­ski za­miesz­kała w Po­zna­niu, w odzie­dzi­czo­nym po ma­mie, a do­tąd wy­naj­mo­wa­nym, wy­god­nym miesz­ka­niu w ka­mie­nicy bli­sko Sta­rego Rynku, i zna­la­zła pracę, dzięki któ­rej nie była wy­sta­wiona na zbyt wiele de­mo­no­lo­gicz­nych czyn­ni­ków ze­wnętrz­nych – mo­gła pra­co­wać z domu i ro­bić to, co po­tra­fiła naj­le­piej: we­ry­fi­ko­wać wszel­kie, na­wet naj­dziw­niej­sze, in­for­ma­cje, roz­ry­so­wy­wać drzewa ge­ne­alo­giczne i osie czasu oraz szu­kać za­sad­no­ści w ludz­kich dzia­ła­niach. Inga Win­ter re­da­go­wała książki.

A wszyst­kiemu wi­nien był ON.

ON był przy­stojny, i to cho­ler­nie! Na­miętny i po­chła­nia­jący jak ogień!

ON pa­trzył tak, że ko­lana drżały, a kiedy do­ty­kał, każda ko­mórka ciała od­po­wie­dzialna za iden­ty­fi­ka­cję sam­czych pier­wiast­ków wy­sy­łała sy­gnał do mó­zgu, że „oesuuu”. ON miał w so­bie to coś, czego nikt – na­wet obe­znana w me­an­drach ludz­kich za­cho­wań Inga – nie po­tra­fił na­zwać.

Ale ten sam ON był też fa­ce­tem, przez któ­rego na­gle, bez skru­pu­łów, mu­siała wiać z Wiel­kiego Jabłka. Zdo­łała spa­ko­wać rap­tem kilka su­kie­nek, tu­zin naj­uko­chań­szych ksią­żek, port­fel z do­ku­men­tami i... fla­ko­nik (jesz­cze nie otwar­tych) per­fum. Te­raz zaś sie­działa w sto­licy ziem­niaka, w swoim miesz­kanku o ścia­nach w ko­lo­rze bu­tel­ko­wej zie­leni, w oto­cze­niu słow­ni­ków, ko­lek­cji fi­ku­sów i pocz­tów­ko­wych re­pro­duk­cy­jek ob­ra­zów Cha­galla, przy wiel­kim biurku, ob­ło­żona kart­kami z roz­ry­sem li­nii po­wią­zań po­mię­dzy bo­ha­te­rami tłu­ściut­kiej sagi. Czy ża­ło­wała? Sta­rała się nad tym nie za­sta­na­wiać. Jej uko­chany pi­sarz Ta­de­usz Kon­wicki twier­dził, że jedną ze sztuk ży­cio­wych jest umie­jęt­ność nie­przy­swa­ja­nia gówna – ist­nieje wtedy szansa, że czło­wiek za­chowa czy­ste umysł i żo­łą­dek.

Na jogę po­sta­no­wiła się wy­brać tro­chę z nu­dów, a tro­chę dla­tego, że za­czął jej do­ku­czać krę­go­słup, a w za­wo­dzie re­dak­torki zdrowy krę­go­słup, po­dob­nie jak twardy ty­łek, był dość przy­datny, jak­kol­wiek na to spoj­rzeć. Poza tym miała już dość fałdki na brzu­chu. Co­dzien­nie rano, sta­jąc przed lu­strem, usi­ło­wała wcią­gnąć „ob­cego” – jak czule na­zy­wała nad­miar tłusz­czyku – nie­stety bez­sku­tecz­nie, a za­rys że­ber nie chciał się, sku­bany, ob­ja­wić. Po przej­rze­niu oferty po­znań­skich klu­bów fit­ness osta­tecz­nie zde­cy­do­wała się na je­den z nich, który spe­cja­li­zo­wał się, we­dług re­klamy, „w od­no­wie ciała i du­cha”, a mó­wiąc po pol­sku (choć żadne za­ję­cia, o dziwo!, nie miały pol­skiej na­zwy), w za­ję­ciach z jogi, pi­la­tesu i stret­chingu, i sta­wiał na małe grupy oraz miał do dys­po­zy­cji saunę oraz ma­sa­ży­stów. Wnę­trza na zdję­ciach z ga­le­rii pre­zen­to­wały się cał­kiem eks­klu­zyw­nie, a że Inga miała chęć na odro­binę luk­susu, po­my­ślała, że sko­rzy­sta. Nie za­sta­na­wia­jąc się zbyt długo, ku­piła kar­net open na mie­siąc i za­opa­trzyw­szy się w kla­syczne leg­ginsy, ko­szulkę oraz matę, uznała mi­sję za za­koń­czoną.

W wy­jąt­kowo upalne ma­jowe po­po­łu­dnie wy­brała się do klubu. Była – jak za­wsze – sporo przed cza­sem; zde­cy­do­wa­nie wo­lała pa­trzeć na wcho­dzą­cych, niż sama być przez nich ob­ser­wo­wana.

Re­klama klubu nie kła­mała. Grupa oka­zała się ka­me­ralna, bo le­d­wie sze­ścio­oso­bowa. W sam raz, by in­struk­tor, na oko czter­dzie­sto­letni bru­net o smu­kłej po­stu­rze (co we­dług Ingi sta­no­wiło po­twier­dze­nie sku­tecz­no­ści tre­nin­gów), mógł sku­pić się na każ­dej z uczest­ni­czek (aku­rat w tej gru­pie były same ko­biety) i w ra­zie po­trzeby ko­ry­go­wać po­zy­cje.

Inga roz­ło­żyła swoją matę z tyłu, pod ścianą, obok nie­bie­sko­okiej dłu­go­no­giej sza­tynki w luź­nym sza­rym ti­szer­cie i dre­so­wych spodniach. Dziew­czyna mo­gła być mniej wię­cej w wieku Ingi i wy­glą­dała cał­kiem przy­jaź­nie. Jej prze­ci­wień­stwo sta­no­wiła wy­zy­wa­jąca blon­dynka po czter­dzie­stce, w krót­kim ró­żo­wym to­pie z dłu­gimi rę­ka­wami i wią­za­niem na ple­cach, ulo­ko­wana po dru­giej stro­nie sza­tynki w ti­szer­cie. Minę miała wy­raź­nie wy­nio­słą i by­stry jak gór­ski po­tok wzrok, który przy­da­wał jej się, zwłasz­cza gdy prze­cho­dził obok niej ten smu­kły jo­gin imie­niem Mi­ron. Tuż przed no­sem Ingi roz­ło­żyła się ruda dziew­czyna w oko­li­cach dwu­dziestki, su­per­sz­czu­pła i jak się po­tem oka­zało, wy­jąt­kowo gibka. Naj­pew­niej mu­siała być jo­gową pry­mu­ską. Grupę za­my­kały dwie młode matki – Inga wnio­sła to po tym, jak przed roz­po­czę­ciem za­jęć, jesz­cze w szatni, wy­mie­niały się ra­dami na pierw­sze ząb­ko­wa­nie.

Po chwili, kwit­nąc już z głową w dole i tył­kiem wy­pię­tym do su­fitu, Inga skon­sta­to­wała, że ob­ci­sły top i szary ti­szert cał­kiem do­brze się znają.

– Prze­cież ja za­raz ze­mdleję – szep­tała dziew­czyna w ti­szer­cie. – Na cho­lerę mnie dziś tu wy­cią­gnę­łaś? I na jaką cho­lerę ja się na to zgo­dzi­łam! Upał za oknem, łeb mi pęka, wszystko mi pęka... A mo­głam się za­wi­nąć do domu i uda­wać, że nie ist­nieję.

Ob­ci­sły top zer­k­nął na nią z po­li­to­wa­niem.

– Bejbe, mó­wi­łam ci wczo­raj, że­byś nie brała się za wódkę i te­qu­ilę jed­no­cze­śnie. Ale nie, ty się upar­łaś! Na mie­sza­niu al­ko­holi to aku­rat ja się znam! Ty już le­piej zo­stań przy pra­lin­kach Lindta. W mie­sza­niu sma­ków cze­ko­lady ow­szem, do­świad­cze­nie masz, i to po­kaźne!

Szary ti­szert sap­nął.

– Jezu, czuję w gar­dle siar­czany!

Inga za­częła się za­sta­na­wiać, kim trzeba być z za­wodu, żeby móc się bez­kar­nie upić w dzień ro­bo­czy, i to tak, żeby jesz­cze przez ca­lutki ko­lejny dzień le­czyć kaca.

Za ob­ci­słym to­pem ni stąd, ni zo­wąd zma­te­ria­li­zo­wał się jo­gin.

– Miłe pa­nie, wy­czu­wam tu dziś silny nie­do­bór re­la­cji spo­łecz­nych. A tym­cza­sem po­zy­cja nie­wła­ściwa... Pani Ba­siu, bio­dra moc­niej wy­pchnięte w tył, a prawa stopa...

– Mi­ronku, chyba już usta­li­li­śmy, że żadna ze mnie pani, tylko Ba­sia... – Ob­ci­sły top zer­k­nął pod ra­mie­niem na łydki in­struk­tora. – No to już ustaw mi te bio­dra. Złap i ustaw. I co tam mó­wi­łeś o mo­jej sto­pie?

Szary ti­szert za­chi­cho­tał w głąb sie­bie i czknął ci­cho, a Inga po­czuła, że bar­dzo lubi tę dziew­czynę. Przy­na­leż­ność do stada miała swoje plusy i Inga wła­śnie do­ko­nała za­ska­ku­ją­cego dla sa­mej sie­bie od­kry­cia, że chcia­łaby być czę­ścią tej oto nie­wiel­kiej to­powo-ti­szer­to­wej grupki. Ot, choćby po to, żeby so­bie z kimś po­ga­dać pod­czas za­jęć, które po­twor­nie ją znu­dziły, za­nim w ogóle na do­bre się za­częły. Albo po to, by wyjść z pie­czary. Nie można prze­cież całe ży­cie się ukry­wać przed smo­kiem. Ją też ży­cie wy­po­sa­żyło w kły i pa­zury. W ra­zie czego bę­dzie umiała je po­ka­zać i się obro­nić.

– Je­steś tu pierw­szy raz, prawda?

Dziew­czyna w sza­rym ti­szer­cie usia­dła obok Ingi na ławce w szatni, żeby za­wią­zać sze­ro­kie ak­sa­mitne wstążki błysz­czą­cych szty­ble­tów. Ba­sia znik­nęła za drzwiami sauny, owi­nięta je­dy­nie w pu­chaty biały ręcz­nik, upew­niw­szy się, że dziew­czyna w ti­szer­cie nie chce z sie­bie wy­po­cić po­zo­sta­ło­ści po po­przed­nim wie­czo­rze.

– Tak – od­parła Inga. – I to się chyba dało za­uwa­żyć, co?

– No co ty, w ży­ciu! – za­śmiała się tamta, uka­zu­jąc rów­niu­sień­kie białe zęby. – By­łaś lep­sza niż sio­stry sy­jam­skie z pierw­szego rzędu! A tak w ogóle to je­stem Anka. – Wy­cią­gnęła rękę.

– Inga.

– Inga, ład­nie. Baśka utknęła z Mi­ro­nem w sau­nie, więc po­znam was na­stęp­nym ra­zem. Ale nie myśl so­bie – do­dała, do­strze­ga­jąc błysk w oku Ingi – że oni tam coś te­ges. Mi­ro­nek to gej jak stąd do Gwiazdy Śmierci. Miał jej po pro­stu łydkę wy­ma­so­wać, no. Wpad­niesz w przy­szłym ty­go­dniu, prawda? Na po­czątku za­wsze jest nudno, ale idzie się wkrę­cić. Ja dzi­siaj jadę na opa­rach, bo wczo­raj opi­ja­łam mały suk­ces w pracy i tak ja­koś... Wiesz, jak bywa.

Pro­ku­ra­torka Anna Krauze, wśród współ­pra­cow­ni­ków i aresz­tan­tów znana jako Proca ze względu na cel­ność py­tań, któ­rymi strze­lała pod­czas prze­słu­chań, wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że z każ­dym czło­wie­kiem na­leży roz­ma­wiać jak z rów­nym so­bie, nie­za­leż­nie od tego, ile kasy ma na kon­cie, ile punk­tów zdo­byłby na te­ście IQ i ja­kie war­to­ści re­pre­zen­to­wał. No do­bra, za­ło­że­nia za­ło­że­niami, ale sama też na­le­żała do ga­tunku homo sa­piens, więc jak wszy­scy mie­wała słab­sze dni. By­wała wtedy zi­ry­to­wana i sfru­stro­wana – ba, wręcz wkur­wiona – ludźmi, któ­rzy na sku­tek róż­no­ra­kich ży­cio­wych per­tur­ba­cji sia­dali na­prze­ciw niej w po­koju prze­słu­chań i na­gi­nali rze­czy­wi­stość. By­wała też zmę­czona wsta­wa­niem w środku nocy pod­czas week­en­do­wych dy­żu­rów, kiedy po krót­kim te­le­fo­nie od po­li­cji, z kawą w kubku ter­micz­nym, je­chała na zda­rze­nia. Ale ko­chała swoją ro­botę. Nie mo­gła tylko po­go­dzić się z tym, że osiem­dzie­siąt pro­cent jej czasu wy­peł­niała pa­pie­ro­lo­gia. Anka szcze­rze nie­na­wi­dziła sto­sów pa­pie­rzysk pię­trzą­cych się na stole, krze­słach i w sza­fach, a od czasu do czasu także na pod­ło­dze jej nie­wiel­kiego ga­bi­netu, co spra­wiało, że była zmu­szona la­wi­ro­wać mię­dzy nimi ni­czym wy­trawna nar­ciarka sla­lo­mistka, która za­miast przez tre­nera jest po­spie­szana przez ter­miny w ka­len­da­rzu.

– Taki nasz los – po­wta­rzał Ze­nek Łą­giewka, pro­ku­ra­tor z po­nad­trzy­dzie­sto­let­nim sta­żem, który od­li­czał już dni do eme­ry­tury i zde­cy­do­wa­nie wo­lał sie­dzieć nad pa­pie­rami niż pra­co­wać w te­re­nie. – Jak bę­dziesz miała moje lata – wy­pusz­czał swój ulu­biony tekst – to do­ce­nisz pracę przy biurku. Cie­pło, su­cho, kawa pod ręką, jedna te­czuszka tu, druga tam, a praw­do­po­do­bień­stwo, że wdep­niesz w gó­wienko, z któ­rego za Chiny Lu­dowe bu­tów nie do­czy­ścisz, są bli­skie zeru. Pyszna nuda, Aneczko! Naj­pysz­niej­sza!

Anka z nie­chę­cią przy­zna­wała się do swo­ich de­mo­nów, a zwłasz­cza do jed­nego, który da­wał o so­bie znać w chwi­lach glo­rii i bez­a­pe­la­cyj­nego suk­cesu. W trak­cie apli­ka­cji pani pro­ku­ra­tor prze­czy­tała sporo ksią­żek z psy­cho­lo­gii i do­sko­nale znała po­ję­cie syn­dromu oszu­sta – gada, który w jej przy­padku ob­ja­wiał się na­tych­miast, gdy rze­czony suk­ces sta­wał się rze­czy­wi­sto­ścią. Mimo że miała by­stry umysł, celną ri­po­stę i nie­wąt­pliwą urodę, jej po­czu­cie wła­snej war­to­ści przyj­mo­wało nie­stety kształt si­nu­so­idy z pi­kami nie­wiele po­wy­żej zera. Nad wszel­kimi kom­ple­men­tami do­ty­czą­cymi do­wol­nej sfery ży­cia prze­cho­dziła do po­rządku dzien­nego, w za­sa­dzie na­wet ich nie re­je­stru­jąc, na­to­miast każde po­tknię­cie in­ter­pre­to­wała jako je­dyną i ob­ja­wioną prawdę na te­mat swo­jej osoby. Pa­trząc w lu­stro, wi­działa wciąż dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nią dziew­czynę tuż po stu­diach, która do­piero roz­po­czy­nała za­pasy z ży­ciem i we wszyst­kim była „nie dość”. Su­per­ko­biety po trzy­dzie­stce, z ogromną wie­dzą i po­nad­prze­ciętną in­te­li­gen­cją, nie za­uwa­żała.

Da­mian, ży­ciowy part­ner Anki, a od nie­dawna rów­nież jej na­rze­czony, tak jak ona stu­dio­wał prawo, ale rzu­cił je pod ko­niec trze­ciego roku po pew­nej pi­jac­kiej im­pre­zie, na którą wy­brał się po ko­lej­nym, no­men omen, ob­la­nym eg­za­mi­nie. Na­słu­chał się wtedy od ko­le­gów, jak to ła­two i szybko można zbić ko­kosy na de­we­lo­perce. A że po trzech la­tach zdą­żył już znie­na­wi­dzić swój kie­ru­nek stu­diów i ma­rzył głów­nie o ro­bie­niu ko­ko­sów, a nie wku­wa­niu pa­ra­gra­fów, na­stęp­nego dnia po­sta­no­wił od­mie­nić swój los i za­trud­nił się na sta­no­wi­sku ko­or­dy­na­tora te­re­no­wego (co­kol­wiek to miało zna­czyć) u pierw­szego z brzegu de­we­lo­pera. Po­sadę do­stał za wy­gląd. Był wy­soki i szczu­pły, z mod­nie za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami, a wiele ko­le­ża­nek mó­wiło mu, że przy­po­mina im Le­onarda Di­Ca­prio, oczy­wi­ście w wy­da­niu z Wilka z Wall Street. Poza tym no­sił się ni­czym mo­del i po­tra­fił wy­wie­rać do­bre pierw­sze wra­że­nie, nic więc dziw­nego, że sze­fowa biura, choć nie pro­wa­dziła re­kru­ta­cji, dała mu fu­chę od ręki (za naj­niż­szą kra­jową, ale z per­spek­tywą pre­mii, którą w wy­obraźni prze­zna­czał już na mkną­cego po szo­sach du­cati i przede wszyst­kim na ko­lejne fi­gurki w jego roz­ra­sta­ją­cej się ni­czym bluszcz ko­lek­cji Star Wars).

Anka, za wszelką cenę chcąc go wspie­rać, nie po­wie­działa mu wprost, że po­wi­nien był do­ci­snąć stu­dia do końca, a je­śli chciał ode­tchnąć od na­uki, to prze­cież mógł roz­wa­żyć dzie­kankę. Da­mian, uszczę­śli­wiony no­wymi moż­li­wo­ściami, piał z za­chwytu nad wi­zją wiel­kich pie­nię­dzy, które może i były do zdo­by­cia, ale nie dla niego. Za­miast pra­co­wać, wo­lał ra­czej po­py­kać z kum­plami w ja­kąś gierkę on­line albo wy­sko­czyć na kawkę we wspól­nym so­cjalu z ko­le­żan­kami po fa­chu. Nie dość, że nie stu­dio­wał, to jesz­cze nie za­ra­biał. A przy­naj­mniej nie tyle, by po­kryć prze­sadne wy­datki na wło­skie ko­szule, skór­kowe buty i eks­klu­zywne per­fumy. I tak oto cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści za do­pi­na­nie do­mo­wego bu­dżetu spadł na Ankę, która po za­ję­ciach na uczelni udzie­lała ko­re­pe­ty­cji z fran­cu­skiego i ła­ciny. A że była w tym do­bra, wy­cią­gała po­rządne pie­nią­dze. Kiedy skoń­czyła stu­dia, w ka­rie­rze Da­miana coś drgnęło (przy­naj­mniej w jego mnie­ma­niu), bo za­czął jeź­dzić w de­le­ga­cje. Po­noć do­sta­wał za to do­dat­kowe wy­na­gro­dze­nie, ale Anka ni­gdy go na oczy nie wi­działa. Da­mian kar­mił ją per­spek­ty­wami, pla­nami i wi­zjami, a gdy po­ja­wiał się w domu, ser­wo­wał jej kom­ple­menty, ko­la­cyjki przy świe­cach i per­fek­cyj­nie sprzą­tał. A jej, za­pa­trzo­nej w niego ko­bie­cie, to wy­star­czało. On na­dal nie za­ra­biał, tylko był, a ona na­dal za­ra­biała, choć wiecz­nie jej nie było. W rze­czy­wi­sto­ści cały jej wolny czas zaj­mo­wało cią­gnię­cie ka­rety, w któ­rej wy­god­nie roz­pie­rał się ja­śnie pan Da­mian Kur­ski.

Na co dzień Anka sza­le­nie tę­sk­niła za spo­tka­niami ze swoją sio­strą Ma­rianką, która kilka lat temu, po­wo­do­wana gwał­tow­nym ro­man­tycz­nym uczu­ciem, wy­emi­gro­wała na Ka­ra­iby, gdzie jej mąż do­stał po­sadę kie­row­nika w jed­nym z luk­su­so­wych sie­cio­wych ho­teli. Wi­dy­wały się raz na rok, kiedy Ma­rianka wraz z dzie­cia­kami ścią­gała do Pol­ski na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Sio­stra Anki, nie­wiele od niej star­sza, była przy­kła­dem ko­biety, która cu­dow­nie speł­niała się w roli żony oraz matki i któ­rej los ze­słał męż­czy­znę nie­mal ide­al­nego. Lu­tek, za­ko­chany po uszy w żo­nie i dzie­ciach, sztuk dwoje, choć za­pra­co­wany, uwiel­biał ro­bić ro­dzi­nie drobne nie­spo­dzianki, na przy­kład po­zo­sta­wić na po­duszce kwia­tek czy ukryć w ho­telu książki lub sło­dy­cze, do któ­rych na­le­żało do­trzeć, po­sił­ku­jąc się spe­cjalną mapą skar­bów. Ania cie­szyła się ze szczę­ścia sio­stry, a swo­jego szwa­gra szcze­rze po­lu­biła, i to od pierw­szego wej­rze­nia, kiedy dzie­sięć lat temu sta­nął na progu domu ich ro­dzi­ców i oświad­czył, że za­mie­rza się z Ma­rianką oże­nić le­d­wie po dwóch mie­sią­cach zna­jo­mo­ści. Kiedy wy­je­chali, Anka z Ma­rianką roz­ma­wiały na Sky­pie tak czę­sto, jak mo­gły, mi­ni­mum dwa razy w ty­go­dniu. Ale i to nie ga­siło w sercu Anki tę­sk­noty za sio­strzaną bli­sko­ścią.

Na szczę­ście była jesz­cze Baśka. Anka po­znała ją w osie­dlo­wym fan­klu­bie Bajmu, do któ­rego raz przez przy­pa­dek we­szła i... prze­pa­dła. Nie­spełna dzie­więt­na­sto­let­nia wów­czas Baśka wy­dała się Ance istotą z zu­peł­nie in­nego świata: piękna, szczu­pła, wy­soka i tak bar­dzo wy­sty­li­zo­wana na Be­atę Ko­zi­drak, że kiedy Aneczka, ma­jąc wów­czas lat dzie­sięć i pół, zo­ba­czyła ją w dusz­nej salce Spół­dziel­czego Klubu Spo­tkań Kul­tu­ral­nych, pi­snęła z wra­że­nia, a po­tem z na­bożną czcią wy­szep­tała: „Pani Be­ata?”. Baśka przy­jęła tę po­myłkę z nie­skry­waną sa­tys­fak­cją i opo­wia­dała o niej wszyst­kim. Aneczkę zaś wzięła pod swoje skrzy­dła i trak­to­wała tro­chę jak ma­skotkę, a tro­chę jak młod­szą sio­strę, któ­rej ni­gdy nie miała. Tłu­ma­czyła jej mo­dowe trendy, pusz­czała (cza­sami do znu­dze­nia) ka­wałki Bajmu, a od czasu do czasu czy­tała także tek­sty pio­se­nek, pod­da­jąc je na­zbyt głę­bo­kiej ana­li­zie. Anka, choć zżyta ze swoją sio­strą Ma­rianką, była za­pa­trzona w Baśkę. Ma­rzyła na­wet, że kiedy do­ro­śnie, bę­dzie taka jak ona: sza­łowa, wy­ga­dana i bły­sko­tliwa. Ich drogi się ro­ze­szły, gdy pre­zes spół­dzielni (który, no­ta­bene, wcze­śniej upie­rał się, by na szyl­dzie nie wid­niało ani słowo „fan­klub”, ani „Bajm”, bo i jedno, i dru­gie ko­ja­rzyło mu się z dia­bel­skim na­sie­niem) bez uprze­dze­nia ode­brał fan­klu­bowi salkę spo­tkań i od­dał ją osie­dlo­wym mi­ło­śni­kom bry­dża. Nowa na­zwa Spół­dziel­czego Klubu Roz­ry­wek In­te­lek­tu­al­nych nie miała w so­bie nic dia­bel­skiego, choć z jed­nej ze ścian salki za­miast olśnie­wa­ją­cej Be­aty Ko­zi­drak w kon­cer­to­wym wy­da­niu uśmie­chała się te­raz hoj­nie ob­da­ro­wana przez matkę na­turę blon­dynka, ubrana li tylko w złote kol­czyki.

Dziew­czyny po la­tach spo­tkały się po­now­nie i zu­peł­nym przy­pad­kiem, lecz już nie w osie­dlo­wym klu­biku, a na za­ję­ciach jogi. Anka była już wtedy pro­ku­ra­torką, Baśka na­to­miast za­rzą­dzała fi­lią kon­cernu far­ma­ceu­tycz­nego ze szczytu dra­biny za­wo­do­wej, na który wspięła się na swych dłu­gich i zgrab­nych no­gach. Szybko zna­la­zły wspólny ję­zyk i za­częły się uma­wiać na wie­czorne plo­teczki oraz, rzecz ja­sna, na jogę. Baśka pry­wat­nie, jak sama się okre­śliła, była wolną strzel­czy­nią i miała sporo czasu na ta­kie przy­jem­no­ści, bo uwa­żała, że ży­cie na­leży kosz­to­wać jak do­brego drinka – tylko w naj­lep­szym to­wa­rzy­stwie.

Sie­działy wła­śnie przy ba­rze w klu­bie Fa­ce­tom Wstęp Wzbro­niony – knajpce tylko dla ko­biet, która była jak żyw­cem wy­jęta z dzie­cięco-na­sto­let­nich ma­rzeń Anki i Basi. Ktoś, kto stwo­rzył to miej­sce, do­kład­nie wie­dział, czego pra­gną ko­biety, wy­strój był bo­wiem smaczny ni­czym kre­mowa pianka w do­brze spie­nio­nej latte. Na ścia­nach kró­lo­wały pla­katy Bajmu, gi­gan­tyczne zdję­cia Be­aty Ko­zi­drak (wszyst­kie z au­to­gra­fami), re­pliki zło­tych i pla­ty­no­wych płyt oraz cy­taty z tek­stów pio­se­nek. Z su­fitu zwi­sały ró­żowe kule, wzo­ro­wane na tych z dys­ko­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych, a pod­łogę wy­ło­żono mięk­kim li­no­leum, na któ­rym żadna ko­bieta w szpil­kach nie wy­wi­nę­łaby orła, a gdyby na­wet, mia­łaby ła­godne lą­do­wa­nie. Sto­liki – sztuk zero, a za­miast nich wy­godne loże z ła­wami i ha­czy­kami na to­rebki oraz dy­żur­nym lu­ster­kiem, opa­trzo­nym ma­lu­teń­kim na­pi­sem: „Nie obie­cam Ci, że lep­szy bę­dzie świat. Ważny jest oczu Two­ich blask”. W to­a­le­tach – osiem ka­bin, by nie trzeba było cze­kać, lu­stro na całą ścianę, w po­daj­niku pach­nące ma­gno­lią ró­żowe my­dło; do tego ró­żo­wiut­kie rolki pa­pieru to­a­le­to­wego, a za­miast zwy­kłych ręcz­ni­ków pa­pie­ro­wych – de­li­katne jak chmurka chu­s­teczki z wdru­ko­wa­nymi tek­stami pio­se­nek Be­aty (je­dyny ich fe­ler był taki, że cią­gle gi­nęły, i to nie w ko­szu na śmieci). A! I ró­żowa, ró­żo­wiutka por­ce­lanka! Przy ba­rze za­miast kla­sycz­nych kie­lisz­ków do szo­tów – ta­kie w kształ­cie li­tery B; w kar­cie na­po­jów pro­cen­towe i po­zba­wione pro­cen­tów drinki: Wio­sna w Pa­ryżu, U Stóp Szkla­nych Gór, Jó­zek... Poza tym całą, ca­lu­sieńką ob­sługę klubu sta­no­wili... fa­ceci – bar­dzo przy­stojni, bar­dzo za­dbani i bar­dzo, wręcz pie­kiel­nie uprzejmi. Ani jed­nej ko­biety, żad­nej, null. One były tu go­ści­niami, kró­lo­wymi, bo­gi­niami. (Ochro­niarz Sier­giej pil­no­wał, by do środka nie prze­śli­zgnął się przy­pad­kiem ża­den pod­glą­dacz, a po­noć nie­je­den pró­bo­wał). Krótko mó­wiąc: Fa­ce­tom Wstęp Wzbro­niony było kró­le­stwem ko­biet.

Baśka, od lat fanka Bajmu i znaw­czyni wszyst­kich, ab­so­lut­nie wszyst­kich utwo­rów, a także stała by­wal­czyni klubu, miała złotą kartę upraw­nia­jącą do dwu­dzie­sto­pię­cio­pro­cen­to­wych zni­żek na cały asor­ty­ment. Są­czyła te­raz wino, a Anka dru­giego drinka o wdzięcz­nej na­zwie Dwa Serca, Dwa Smutki. No­men omen, tego dnia żadna z nich nie miała po­wodu do smutku, za to miały cał­kiem sporo do ob­ga­da­nia i oka­zję do świę­to­wa­nia – Anka wła­śnie za­mknęła jedną z naj­bar­dziej upier­dli­wych spraw w do­tych­cza­so­wej ka­rie­rze.

– Bo wi­dzisz – tłu­ma­czyła już odro­binę nie­wy­raź­nie Ba­śce – wła­ści­wie to nie jest tak, że u nas się suk­cesy świę­tuje... Ży­cie to nie se­rial Kry­mi­nalne za­gadki ej­si­jaj... Ejajsi... Nie­ważne zresztą, wiesz, o czym mó­wię... My w na­szej branży nie od­no­simy suk­ce­sów. My się cie­szymy, kiedy babka, która nie ma kon­taktu z bazą i wszę­dzie wi­dzi szpie­gów so­wiec­kiego wy­wiadu, wresz­cie prze­staje nam truć cztery li­tery...

Baśka cmok­nęła z apro­batą.

– No i tak trzeba żyć, bejbe. Do­kład­nie tak. A tak à pro­pos, to­bie już chyba na dziś wy­star­czy tych do­bro­czyn­nych sub­stan­cji. Bo ju­tro się nie zwle­czesz na jogę, a do po­łu­dnia po­dobno masz ro­botę. Do­brze pa­mię­tam?

Ania cał­kiem przy­tom­nie po­pa­trzyła na przy­ja­ciółkę.

– Ale ty chyba so­bie nie wy­obra­żasz, że ja ju­tro wbiję na za­ję­cia z tym twoim Mi­ron­kiem, co?

Baśka prze­cią­gnęła wy­pie­lę­gno­wa­nym pa­znok­ciem w kształ­cie mig­dała po brzegu kie­liszka i rzu­ciła po­włó­czy­ste spoj­rze­nie oko­ło­trzy­dzie­sto­let­niemu bar­ma­nowi, który na­tych­miast spą­so­wiał.

– Ko­chana – wy­mru­czała osten­ta­cyj­nie, prze­cią­ga­jąc sa­mo­gło­ski i nie spusz­cza­jąc wzroku z bar­mana. – Wiesz, dla­czego na­dal mnie pro­szą o do­wód oso­bi­sty, gdy ku­puję wino? Bo cho­dzę wcze­śnie spać i wiem, czego mi trzeba, żeby za­cho­wać jędr­ność skóry. Naj­bar­dziej to ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej wszel­kiego ro­dzaju.

Sły­sząc to, chło­pak za ba­rem z wra­że­nia upu­ścił bu­telkę po cy­try­nówce.

– Sen i ruch to naj­lep­sze spo­soby. Dupa wtedy jędrna jak hisz­pań­ska brzo­skwi­nia. A prze­cież w tym wszyst­kim to wła­śnie o dupę cho­dzi. Ona jest jak twarz. Każda z nas ma tylko jedną i musi o nią dbać! Więc nie chcę sły­szeć, że nie idziesz. A pan – zwró­ciła się do bar­mana – za­raz nam tu­taj poda mi­ne­ralną z wi­ta­min­kami dla tych na gra­nicy zgonu. Je­zioro Szczę­ścia bo­dajże. Do­brze mó­wię, prawda?

Spe­szony męż­czy­zna ski­nął głową i schy­lił się po czy­ste szkło.

Baśka uśmiech­nęła się pod no­sem, od­gar­nęła na plecy wy­pie­lę­gno­wane włosy, po­pra­wiła głę­boki de­kolt ko­bal­to­wej su­kienki i spoj­rzała wy­mow­nie na przy­ja­ciółkę.

Na pierw­szy rzut oka Bar­bara Ko­chań­ska nie oba­wiała się żad­nych de­mo­nów. Ma­wiała na­wet, że to de­mony po­winny oba­wiać się jej – i na tym koń­czyła te­mat. Co in­nego, gdyby ją za­py­tać, czego naj­moc­niej w ży­ciu nie­na­wi­dzi – wtedy bez wa­ha­nia od­par­łaby, że nudy. Ba­sia uwa­żała, że od nudy (a kon­kret­nie: od zie­wa­nia) ro­bią się zmarszczki, że to z nudy lu­dzie za­czy­nają czy­tać albo co gor­sza pi­sać ko­men­ta­rze pod ar­ty­ku­łami w in­ter­ne­cie i że jak się czło­wiek nu­dzi, to za­czyna mieć nie­zdrowe re­la­cje z je­dze­niem.

Przez całe swoje do­ro­słe ży­cie Ba­sia sta­rała się uni­kać nudy. Rzadko uda­wało jej się za­grzać na dłu­żej jedno miej­sce, nie­ustan­nie się prze­miesz­czała, i to w to­wa­rzy­stwie wy­łącz­nie cie­ka­wych lu­dzi. Po­dró­żo­wała po ca­łym świe­cie, by do­świad­czać wi­do­ków, mu­zyki (choć i tak Bajm był za­wsze na pierw­szym miej­scu), sma­ków i aro­ma­tów, a także – czego ni­gdy nie ukry­wała ani się nie wsty­dziła – mę­skich wdzię­ków. Bo męż­czyzn w isto­cie Bar­bara ko­chała naj­bar­dziej. Za­wsze ota­czał ją po­kaźny wia­nek ad­o­ra­to­rów, i to by­naj­mniej nie sza­rych zja­da­czy chleba. To mu­sieli być męż­czyźni za­możni, przy­stojni, in­te­lek­tu­al­nie pod­nie­ca­jący albo tacy, któ­rym Bar­bara Ko­chań­ska z ja­kie­goś tylko so­bie zna­nego po­wodu po­zwo­liła tknąć – by nie rzec: „eks­plo­ro­wać” – swoją strefę przy­jem­no­ści. W stre­fie tej by­wali rów­nież tacy, któ­rych ko­chała (krótko, acz ogni­ście), oraz tacy, któ­rzy ko­chali ją (za­zwy­czaj bez wza­jem­no­ści). Na wszel­kie uwagi do­ty­czące jej wy­bo­rów w tej kwe­stii Bar­bara zwy­kła ma­wiać:

– Nic na to nie po­ra­dzę. Je­stem Ko­chań­ska. Mu­szę ko­chać i być ko­chana.

Oczy­wi­ście nie wszy­scy, któ­rych Bar­bara spo­ty­kała na swo­jej dro­dze, ją ko­chali. Silny cha­rak­ter, pew­ność sie­bie i wy­nio­sły styl by­cia nie przy­spa­rzały jej sym­pa­tii – szcze­gól­nie w pracy. W fir­mie far­ma­ceu­tycz­nej, w któ­rej za­trud­niła się po ukoń­cze­niu stu­diów, zro­biła zdu­mie­wa­jąco bły­sko­tliwą ka­rierę i w ciągu pię­ciu lat awan­so­wała na sta­no­wi­sko me­ne­dżer­skie, po­wo­du­jąc, że co za­zdro­śniej­sze „ko­le­żanki” roz­pusz­czały o niej ką­śliwe plotki, że wszystko, co osią­gnęła, za­wdzię­cza głę­bo­kiemu de­kol­towi, ku­sym spód­nicz­kom i uwo­dzi­ciel­skiemu spoj­rze­niu. Ba­sia ni­gdy, ale to prze­nigdy nie zde­men­to­wała ani jed­nej z tych po­gło­sek, bo do­sko­nale wie­działa, że tkwiło w nich ziarnko prawdy. A w przy­padku jej naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego awansu sprzed dwóch lat, do cen­trali w Pa­ryżu, na­wet całe wia­dro ziar­nek. Nowy szef firmy, Lau­rent Mar­bot, pro­po­nu­jąc jej prze­no­siny do mia­sta nad Se­kwaną, nie prze­ana­li­zo­wał bo­wiem ani jej biz­ne­so­wych osią­gnięć, ani płyn­nej zna­jo­mo­ści ję­zy­ków ob­cych, o co zresztą Bar­bara nie bar­dzo za­bie­gała, tylko ją w so­bie roz­ko­chał. My­ślała, a na­wet miała pew­ność, że ten ogni­sty stan nie po­trwa długo, jak za­wsze. I ow­szem, był krótki, ale wy­łącz­nie dla Lau­renta. Ba­sia kom­plet­nie się nie spo­dzie­wała, że po­sia­dacz naj­go­ręt­szych ust ever, któ­rymi do­pro­wa­dzał ją do sza­leń­stwa, oraz tak wszę­do­byl­skich i tak spryt­nych dłoni, że je­dyne, co po­tra­fiła z sie­bie wy­do­być, gdy jej do­ty­kał, to krót­kie de­eper, de­eper, de­eper ugar­ni­ro­wane gar­dło­wym „r”, po trzech mie­sią­cach upoj­nej i ską­pa­nej w szam­pa­nie re­la­cji po­rzuci ją dla ko­lej­nej gwiazdki ze Wschodu. Ale tak wła­śnie zro­bił. Ba­się od­sta­wił na boczny tor, a po ja­kimś roku z po­wro­tem ode­słał do Po­zna­nia pod pre­tek­stem ko­niecz­no­ści ogar­nię­cia biz­nesu.

Wró­ciła na stare śmieci ze łzami w oczach. Tak! Wielka Bar­bara Ko­chań­ska, har­pia biz­nesu o za­wsze wy­po­czę­tej twa­rzy, pła­kała. Na szczę­ście krótko. Szybko zdała so­bie sprawę, że Pa­ryż może i był wy­jąt­kowy, pre­sti­żowy i po­nętny. Że apar­ta­ment Lau­renta z wi­do­kiem na wieżę Eif­fla nie mógł się rów­nać z żad­nym wi­do­kiem w Po­zna­niu. Że Champs-Ély­sées to nie to samo co Pa­de­rew­skiego. Zro­zu­miała też jed­nak, że w tym sław­nym Pa­ryżu nie mia­łaby tak wiel­kich szans na po­ka­za­nie swo­ich moż­li­wo­ści jak w Po­zna­niu.

– To na P i to na P – po­cie­szała się, pi­jąc kawę w swoim ele­ganc­kim ga­bi­ne­cie.

W wyj­ściu na pro­stą po­mógł jej też sam Lau­rent Mar­bot, bo choć pry­wat­nie po­stą­pił jak ostat­nia szuja i wy­gnał ją z raju, to so­len­nie jej to wy­na­gro­dził – szafą pa­ry­skich ciu­chów, so­witą pod­wyżką i sma­ko­wi­tym sta­no­wi­skiem.

– Bar­bara Ko­chań­ska, dy­rek­torka ope­ra­cyjna na re­gion Eu­ropy Środ­kowo-Wschod­niej – przed­sta­wiła się z dumą, mosz­cząc się w swoim wy­god­nym skó­rza­nym fo­telu za osiem ty­sięcy osiem­set dwa­dzie­ścia pięć zło­tych na dzie­sią­tym pię­trze biu­rowca przy placu An­dersa.

– Ja chyba ni­gdy nie przy­wyknę do tego two­jego przy­dłu­giego mo­no­logu na dzień do­bry – stwier­dziła Anka, za­dzwo­niw­szy do niej w środę w oko­li­cach po­łu­dnia. – Wiesz, ile każ­dego dnia mar­nu­jesz na to czasu?

– Ja? Ja nie mar­nuję ani se­kundy. Ja ce­le­bruję czas chwały, tak jak każe na­sza Be­ata. – Od­chrząk­nęła i do­dała śpiew­nie: – „Ży­cie tak jak film, szczę­ścia parę chwil”. To z płyty Blon­dynka. A poza tym uświa­da­miam lu­dziom, że do­dzwo­nili się do ko­goś na­prawdę, na­prawdę, na­prawdę waż­nego.

– Tak, tak – prych­nęła Anka. – Skromna jak za­wsze. À pro­pos skrom­no­ści, ta nowa dziew­czyna z jogi wy­daje się fajna. Roz­ma­wia­łam z nią chwilę po tre­ningu. Jest taka miła, po­godna.

– Ta szara myszka?

– Przy to­bie, ko­chana, każda z nas wy­daje się szarą myszką.

– Nie mogę za­prze­czyć. – Ba­sia upiła łyk espresso i uśmiech­nęła się z za­do­wo­le­niem, bo kawa oka­zała się dia­bel­nie mocna. Ide­al­nie do sie­bie pa­so­wały. – Ale co? My­ślisz, że ja i ona...? Że ona i my...?

– My­ślę, że jest w to­wa­rzy­skiej po­trze­bie.

– Skoro tak... Za­ufam two­jej pro­ku­ra­tor­skiej in­tu­icji. Da­waj ją na sa­lony.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki