Kukły - Maciej Siembieda - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Kukły ebook i audiobook

Maciej Siembieda

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

 Jakub Kania dostaje prywatne zlecenie od niemieckiej dziennikarki: ma rozwikłać zagadkę pożaru, który tuż przed wybuchem wojny strawił jedną z najwspanialszych rezydencji magnackich na Śląsku. Sprawa ta powiązana jest z makabrycznym odkryciem w tamtejszym kościele a wiedzie ku Freudenkreis, działającej do dziś elitarnej organizacji zrzeszającej zaufanych ludzi Heinricha Himmlera. Kania podejmuje trop, który prowadzi go ku tajemnicom niemieckich okultystów, działalności specjalnej jednostki dokumentującej sekrety czarownic oraz ku poszukiwaniom korzeni aryjskiej rasy. Ale stawka w śmiertelnie niebezpiecznej grze, w którą uwikłał się Jakub Kania, jest znacznie cenniejsza...

„Kukły” to - jak zwykle u Macieja Siembiedy - mistrzowsko spleciony warkocz prawdy i fikcji trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Historia, wzbogacona o emocjonujący wątek romansu polskiego prokuratora i dziennikarki „ Die Zeit”, wciąga we wspaniałą, czytelniczą przygodę a jednocześnie dotyka jednej z naszych odwiecznych tęsknot.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 40 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski
Oceny
4,7 (747 ocen)
562
145
29
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosia70

Nie oderwiesz się od lektury

Tego autora cenię głównie za rzetelne podejście do swojej pracy co wśród współczesnych pisarzy jest rzadkością . Książki jego czyta się z wielką przyjemnością chociaż często są oderwane od rzeczywistości:)
20
Ramol1

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle u tego autora. Wciagajaca fabula, idealne polaczenie fikcji z faktami .Szkoda, ze nie wysluchalem audiobooka tydzień wczesniej w czasie gdy byłem w Raciborzu, a przez Tworkowo przejeżdżałem kilkukrotnie. Idealnie wpisalaby się w pobyt w tamtych rejonach.
10
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Super ciekawe przedstawienie historii, choć tutaj najmniej podobał mi się wątek dodany przez autora jako fikcyjny.
00
Anecia2023

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno się oderwać!
00
Noryk07

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura
00

Popularność




Redakcja: Karolina Macios

Korekta: Aleksandra Wiekowicz

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska

Redaktor prowadząca: Karolina Mikulicz

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© copyright by Agora SA, 2021

© copyright by Maciej Siembieda, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-268-3447-9

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

PROLOG

Do dziś nie wiadomo, kto potrącił parokilowy majzel do zbijania tynku, który zsunął się z półki rusztowania ustawionego pod sklepieniem i poleciał w dół. Mimo ciężaru wykonał w powietrzu obrót niczym akrobata w cyrku i trzasnął w kamienną posadzkę z takim łoskotem, że wszyscy zamarli.

Majster ekipy remontującej kościół w Kamieniu Odrzańskim już chciał spojrzeć w górę i krzyknąć coś, z czego musiałby się później spowiadać, ale jego uwagę przykuła podłoga przed ołtarzem. Wiekowa płyta z piaskowca wyszlifowanego podeszwami wiernych nagle ożyła. Majster usłyszał jęk kamienia, a potem z przerażeniem ujrzał, jak fragment posadzki, w który rąbnął metalowy łom, wyraźnie się rozstępuje. Głęboka rysa biegła przez całą długość płyty i w świetle wpadającym przez witraż wyglądała jak błyskawica w dłoni anioła zwiastującego gniew Boga.

Szef ekipy odłożył waserwagę na jedną z kościelnych ławek, podszedł do szczeliny i przyklęknął. Ostrożnie odsunął majzel, który dokonał dzieła zniszczenia, po czym troskliwie obmacał pęknięcie palcami, niczym chirurg plastyczny szukający odpowiedzi na pytanie, co da się zrobić, aby zamaskować defekt.

Sytuacja była beznadziejna.

Szczelina miała dobre pół centymetra szerokości i majster odniósł wrażenie, że nadal się powiększa, jakby kamienie rozsuwała niewidzialna siła. Wstał, przeszedł do bocznej nawy i wrócił z upaćkanym plastikowym wiadrem z resztką świeżej zaprawy na dnie. Nabrał jej na palec i próbował zaszpachlować dziurę, ale robiła się z tego paskudna blizna. Skaza kpiąca z ładu kościelnej posadzki. I to tuż przed samym Najświętszym Sakramentem. Przeżuł w ustach przekleństwo, po czym krzyknął do jednego z robotników, aby skoczył po kościelnego.

Starszy, kulejący mężczyzna o włosach białych jak śnieg przybył po dziesięciu minutach. Majster, wycierając dłonie o spodnie, zaczął przedstawiać mu plan awaryjny. Polegał na zamianie. Chłopaki wymontują płytę o takich samych rozmiarach spod chóru albo sprzed jednego z bocznych ołtarzy. Zamontują ją tu, w głównej nawie, a tam przeniosą pękniętą i przykryją dywanem. Sklejoną, ma się rozumieć. Żeby nie było aż tak widać.

Ale kościelny go nie słuchał. Przykucnął nad szczeliną i cicho poprosił, aby podważyć kawałek pękniętej posadzki. Majster uznał to za akceptację swego planu i natychmiast wydał rozkazy.

Dwóch robotników ostrożnie dźwignęło kamień, podłożyło pod niego długie drewniane stemple, a potem przesunęło go w bok. Pod spodem była czarna czeluść wydzielająca stęchłą woń piwnicy. Majster klęczący nad krawędzią bez słowa uniósł otwartą dłoń, a wtedy jeden z robotników, jak doświadczona instrumentariuszka na sali operacyjnej, podał mu latarkę.

Majster skierował snop światła do środka krypty.

Wewnątrz spoczywały trumny. Pokrywała je patyna starości, a jednak latarka łatwo wydobywała z półmroku złote ornamenty i symbole zaprzeczające powadze śmierci. Szef ekipy budowlanej często brał fuchy na cmentarzach, poprawiał nawet stuletnie grobowce, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Odwrócił się i spojrzał pytająco na kościelnego.

Ten wziął od niego latarkę, jednak zanim do końca obejrzał kolejną z trumien, przesunął przełącznik i światło zgasło.

Wyprostował się.

– Trauwitze – szepnął i oddał latarkę majstrowi. – Jednak tu są – dodał i przeżegnał się bojaźliwie.

– Jacy Trauwitze? – zaniepokoił się budowlaniec.

– Tutejsi. Właściciele wsi. Dawno temu, za Niemców.

Majster skinął głową na znak, że rozumie, ale coś ciągle nie dawało mu spokoju.

– A czemu miałoby ich tu nie być? Skoro właściciele wsi, to chyba jasne, że pochowani w krypcie kościelnej...

– Ludzie mówili, że to byli wyznawcy Złego – przerwał mu kościelny i majster poczuł na plecach dreszcz. Wpatrywał się w milczeniu w zmienioną twarz starca okoloną białymi włosami. Milczał.

– Nie powinni byli spocząć w Domu Bożym. – Kościelny pokręcił głową. – Widział pan te trumny? Nawet po śmierci pokazali, że się Go nie boją. – Wycelował drżący palec w figurę Chrystusa na krzyżu. – I że jak będą chcieli... – zawahał się – ...to też mogą zmartwychwstać.

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
Kwiecień 1997 roku

Aspirant z wydziału operacyjnego zatrzymał się na schodach Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku i dociągnął pod brodę zamek błyskawiczny krótkiej skórzanej kurtki z wełnianymi ściągaczami w pasie i na rękawach. Tegoroczna wiosna nie rozpieszczała Trójmiasta, a aspirant miał skłonność do przeziębień. Przez chwilę rozważał, czy założyć ciemne okulary, stosowne do powierzonego mu zadania, ale uznał, że przy tej pogodzie będzie się za bardzo wyróżniał. Pokonał kilka stopni, poszedł w kierunku parkingu obsługującego pobliskie urzędy i zapalił papierosa niespiesznym ruchem człowieka, który na coś czeka.

Zgasił niedopałek czubkiem buta akurat w momencie, gdy na parking wjechało granatowe bmw z hamburskimi tablicami rejestracyjnymi.

Auto wyglądało, jakby właśnie opuściło salon. Świadczył o tym nie tylko najnowszy model 750iL trzeciej generacji, ale również intensywny lakier, lśniące chromy i nieskazitelna jasnobeżowa tapicerka w oprawie orzechowego drewna. Ponad trzysta koni i pełen wypas. Łącznie z wycieraczkami reflektorów. Cacko. Aspirant cmoknął z zachwytu i dopiero teraz zrozumiał powagę swojej poufnej misji.

Taka fura musiała się już pojawić na radarach złodziei, a Trójmiejskie Przedsiębiorstwo Kradzieży Samochodów nadal plasowało się w czołówce lokalnego biznesu zarówno pod względem wskaźników rentowności, jak i logistyki. Aspirant policzył czas, w którym granatowe bmw mogłoby dotrzeć do Kaliningradu – cztery, może nawet trzy godziny, zważywszy na złodziejskie układy na granicy z Rosją. Na samą myśl o tym poczuł lekki niepokój.

Pół godziny wcześniej do pokoju w komendzie weszła sekretarka szefa i obrzuciła dwóch kolegów aspiranta wymownym spojrzeniem. Pracowali w wojewódzkiej nie od dziś i w lot zrozumieli, że stary ma jakąś sprawę do przekazania swojemu zaufanemu policjantowi. Takie rzeczy już się zdarzały. Dlatego obydwaj sięgnęli po leżące na biurkach paczki papierosów, wstali i wyszli bez słowa.

Sekretarka przysiadła na jednym z opuszczonych krzeseł.

– O dziesiątej – spojrzała na zegarek – szef będzie miał wizytę jakiegoś ważnego Niemca.

– I co? – przerwał jej aspirant. – Mam rozwinąć czerwony dywan i zaśpiewać „Deutschland, Deutschland über alles”? – Liczba dziwnych przysług, które wyświadczał ostatnio komendantowi, zaczynała go irytować.

– Ty sobie nie rób żartów. – W głosie kobiety zgrzytnęło coś metalicznego. – Chodzi o to, abyś przez ten czas ewentualnie rzucił okiem na samochód tego Niemca. – Sekretarka była uzależniona od słowa „ewentualnie” i używała go nałogowo, nie przejmując się tym, że może być ono odbierane jak zaproszenie do negocjacji.

– To teraz mam być za ciecia parkingowego? – Aspirant udał oburzenie, choć z góry wiedział, że się zgodzi.

– Zrozum. – Sekretarka przeszła na pojednawczy ton. – Gdyby mu to auto ewentualnie zajumali spod komendy, to dopiero wybuchłaby afera. Pismaki miałyby używanie przez parę tygodni. Wiesz przecież, jak szef ich nie cierpi.

Wiem, jak się ich boi – pomyślał aspirant i wzruszył ramionami.

– To wpuśćcie Niemca za szlaban. Na nasz plac.

– Jeszcze czego. – Kobieta wydęła policzki. – To on prosił o spotkanie z komendantem. Niech mu się nie wydaje za dużo. Ma publiczny parking i ewentualnie niech tam staje. Tylko trzeba dyskretnie przypilnować. – Skrzywiła się w nieudanej imitacji uśmiechu.

Aspirant wskazał głową stertę teczek na biurku.

– Na dziś muszę zrobić podsumowanie naczelnikowi – westchnął, ale sekretarka nie uznała tego za istotną przeszkodę.

– Naczelnik ewentualnie poczeka – oznajmiła i wstając z krzesła, pogłaskała aspiranta po ramieniu, jak głaszcze się starego, wiernego psa.

Bmw nieświadome obecności osobistego anioła stróża przez chwilę mruczało, przesuwając się w kierunku wolnych miejsc, po czym ustawiło się na jednym z nich, tyłem do budynku komendy. Bez wątpienia wygrałoby parkingowy konkurs piękności, choć obok stało kilku lokalnych pretendentów: mercedesów i lexusów należących zapewne do trójmiejskiego establishmentu biznesowego. Na niektórych z aut, obok tylnej tablicy rejestracyjnej, widniały naklejki z herbem Gdańska, co miało być zabezpieczeniem skuteczniejszym od alarmów i stalowych blokad zakładanych na kierownice i przekładnie skrzyni biegów. W mieście wierzono, że tak oznakowanych samochodów ludzie Nikosia nie ruszają. Aspirant słyszał też, że jeśli ktoś odpowiedni zadzwoni do bossa miejscowej mafii, to skradzione auto odnajduje się w cudowny sposób całe i zdrowe, ale żadnej z tych legend wolał nie sprawdzać. Nie dziś, nie w tym przypadku. Postawił kołnierz kurtki i popatrzył w dal, metr nad dachem bmw.

Niemal w tej samej chwili przednie drzwi samochodu otworzyły się jednocześnie po obu stronach, jakby obsługiwał je automat.

Z siedzenia pasażera wygramolił się brodaty czterdziestolatek w okrągłych rogowych okularach, dzięki którym bez trudu wygrałby casting do roli filozofa lub rewolucjonisty. Miał na sobie brązową ortalionową kurtkę, zbyt krótką na oficjalne spotkanie. Sytuacji nie ratowały ani jasna marynarka, ani czarne spodnie wypchane w kolanach, ani rozdeptane buty. Pastelowe pawie oka na krawacie dobranym do miętowej koszuli sprawiały wrażenie, jakby wpadł do kałuży z benzyną.

Drugi mężczyzna, starszy i szpakowaty, stanowił jego przeciwieństwo. Szczupły i wysportowany, ubrany był w drogi szary garnitur i niebieską koszulę z muszką w dyskretny deseń. Na ramionach miał jasny prochowiec z charakterystyczną kraciastą podszewką Burberry. Otworzył tylne drzwi auta, wyjął elegancką skórzaną aktówkę, nacisnął przycisk pilota blokującego zamki i wytwornym ruchem dłoni w zamszowej rękawiczce wskazał brodaczowi budynek komendy.

Sekretarka zastukała we framugę drzwi obitych grubą dermą, uchyliła je, nie czekając na zaproszenie, i oznajmiła:

– Dyżurny dzwonił, że już idą. Mówił szef, żeby ewentualnie uprzedzić.

– Oni? – zdziwił się generał Grzelak. – Miał być tylko jeden Niemiec.

– I jest – przytaknęła. – Jeden Niemiec i jeden tłumacz.

Komendant wojewódzki policji machnął ręką, co miało łączyć polecenie zamknięcia drzwi z zapewnieniem, że w razie czego da sobie radę.

Dziesięć minut później goście siedzieli już w fotelach, odpowiedziawszy najpierw na pytanie, czy ewentualnie czegoś się napiją. Niemiec przybrał uprzejmą minę, tłumacz wydawał się zakłopotany. Sama jego obecność świadczyła o braku zaufania do kompetencji lingwistycznych polskiej policji.

– Pan Joachim Richter – tłumacz skinął głową w stronę dżentelmena w muszce – jak panu generałowi wiadomo, jest z kierownictwa Prokuratury Generalnej w Hamburgu. Pan prokurator urodził się w Gdańsku tuż przed zakończeniem wojny, a jego ojciec był wtedy jednym z szefów policji Wolnego Miasta. Można powiedzieć, że pańskim odpowiednikiem.

Generał uniósł brwi. Był szczerze zaskoczony.

Niemiec wykorzystał to, aby przejąć inicjatywę.

– Genau – potwierdził i powoli wypowiedział kilka zdań. Nie za dużo naraz, aby nie komplikować pracy tłumacza.

– Pan Richter mówi, że jego ojciec kochał swoją pracę i traktował ją nie tylko jako powołanie, ale również hobby. Przez całe życie zawodowe w Gdańsku, a potem w Niemczech gromadził policyjne odznaki i emblematy. Czterdzieści lat działał w International Police Association, co pozwalało mu jeździć po całym świecie i uzupełniać kolekcję – przetłumaczył brodacz.

Generał Grzelak z uznaniem pokiwał głową, co zachęciło Niemca do dodania kolejnych kilku zdań.

– Zbiór uchodzi za unikalny – odezwał się tłumacz. – Zawiera kilka zabytkowych medali policyjnych, których ostatnie zachowane egzemplarze znajdują się w kolekcji pana Richtera. Osoby prywatne i muzea ofiarują za nią bardzo duże pieniądze – dodał konfidencjonalnie, najwyraźniej już od siebie.

Komendant odruchowo dotknął metalowego znaczka na prawej kieszeni munduru.

– Jeśli możemy tę wyjątkową kolekcję uzupełnić o współczesne odznaki polskiej policji... – zaczął, ale tłumacz udaremnił deklarację gestem dłoni.

– Nie o to chodzi, panie generale. Rzecz w tym, że starszy pan Richter zmarł jakiś czas temu i zostawił zbiór synowi. Pan prokurator zaś, ponieważ znał sentyment ojca do rodzinnego Gdańska, postanowił podarować kolekcję miastu, a konkretnie komendzie wojewódzkiej. Dla upamiętnienia służby ojca w gdańskiej policji.

Grzelak zaniemówił, przez co zapanowała chwila kłopotliwej ciszy.

Niemiec przerwał ją, wygłaszając kolejną kwestię – tym razem nieco uroczyście.

– Pan prokurator pyta – tłumacz odezwał się identycznym tonem – czy uczyni pan zaszczyt rodzinie Richterów i przyjmie ten dar. Oraz czy znajdzie się miejsce dla kolekcji w policyjnym muzeum lub izbie pamięci. Oczywiście prawnicy pana prokuratora przygotują stosowne dokumenty, przekazanie praw i umowę darowizny. Niewykluczone, że zgodnie z przepisami trzeba będzie zapłacić od niej podatek, ale to bierze na siebie niemiecka sekcja Międzynarodowego Stowarzyszenia Policji.

Generał Grzelak niespokojnie poruszył się w fotelu.

Darowizny, podatki, konszachty z Prokuraturą Generalną Hamburga i szwabska kolekcja, na którą gorączkowo i bezskutecznie szukał pomysłu, wywoływały w jego świadomości coraz silniejsze turbulencje. Z dwojga złego wolałby, żeby zbiór Richtera został skradziony, a polska policja poproszona o pomoc w jego odzyskaniu.

– Dziękuję za ten gest – odparł, kłaniając się gościowi. – Ale przyznam, że jestem zaskoczony. Muszę skonsultować to ze zwierzchnikami odpowiedzialnymi za kwestie współpracy z zagranicą.

Brodacz przetłumaczył, a Joachimowi Richterowi nawet nie drgnęła powieka, jakby bezbłędnie przewidział asekurację komendanta. Skinął głową, wskazując gestem dłoni swój bilet wizytowy leżący na stoliku przed szefem gdańskiej policji, i zaproponował kontakt za kilka dni.

– Oczywiście – generał Grzelak z wyraźną ulgą się zgodził. Następnie odprowadził wzrokiem prawą dłoń Niemca, która sięgnęła po aktówkę. Richter otworzył ją i wyjął co najmniej dwustustronicowy skoroszyt połączony spiralą z metalowych kółek.

– Pan prokurator – wtrącił się tłumacz – chciałby pozostawić panu spis kolekcji swojego ojca.

– Naturalnie. – Generał wstał z fotela, uznając, że tak ważnego dokumentu nie wypada przyjmować na siedząco.

Richter poszedł w jego ślady, choć chyba odebrał to jako wyraźny sygnał do pożegnania. Wręczył skoroszyt, uścisnął dłoń komendanta, podziękował za spotkanie i wyraził nadzieję, że wkrótce nadejdzie okazja do następnego.

Generał Grzelak potwierdził, choć nie zabrzmiało to szczerze. Kolekcja przedwojennego niemieckiego policjanta i całe to zamieszanie były mu teraz potrzebne jak dziura w moście. Uśmiechnął się sztucznie i odprowadził gości do sekretariatu.

Wrócił do gabinetu, klapnął na fotel i machinalnie sięgnął po spis starego Richtera.

Wykonano go na zlecenie domu aukcyjnego we Frankfurcie nad Menem, a to pozwalało przypuszczać, że podarowanie zbioru Polakom wcale nie było takie oczywiste. Na ostatnich stronach znajdowała się wycena z pieczątką rzeczoznawcy. Komendant wojewódzki policji w Gdańsku zerknął na wartość końcową i dopiero wtedy naprawdę zakręciło mu się w głowie.

Prokurator rejonowy uchylił drzwi „Wylęgarni”, czyli pokoju najmłodszych pracowników, ale wewnątrz nie było żywej duszy. Obrzucił kontrolnym spojrzeniem pryzmy akt i już zamierzał się cofnąć, gdy jego uwagę zwróciła karykaturalnie wielka lupa leżąca na jednym z biurek. Podszedł bliżej, wziął ją do ręki i zaciekawiony spojrzał przez soczewkę na teczkę jakiejś sprawy. Lupa miała rozmiar małej patelni i powiększała tak, że mogłaby zrobić karierę w astronomii. Prokurator zdążył jeszcze przeczytać treść wygrawerowanej tabliczki na rękojeści, gdy za plecami usłyszał dyskretne chrząknięcie.

Odwrócił się.

Za nim stał lekko zmieszany młody brunet o wesołych oczach i twarzy trochę przypominającej Seana Connery’ego z pierwszych filmów z Jamesem Bondem. Był tuż po aplikacji, od paru tygodni pracował na etacie asesora. Nazywał się Jakub Kania i najwyraźniej właśnie wrócił z toalety, bo osuszał dopiero co umyte dłonie, wycierając je o spodnie.

– To pańskie? – Szef gdańskiej rejonówki pomachał lupą jak policyjnym lizakiem i raz jeszcze zerknął na tabliczkę. – „Wybitnemu detektywowi” – przeczytał.

– Żart kolegów z harcerstwa. – Brunet zaczerwienił się niczym pensjonarka i cała jego bondowość nagle przepadła. – Bawiłem się wtedy w rozwiązywanie zagadek z przeszłości.

Prokurator rejonowy nie wydawał się uwiedziony tym wyznaniem.

– Panie kolego. – Chrząknął oficjalnie. – Przesłałem panu dziś rano spis niemieckiej kolekcji odznak i medali z naklejoną karteczką, żeby rzucił pan na to okiem i pojawił się u mnie w tej sprawie.

– Tak jest – oświadczył asesor. – Ale jeszcze nie zdążyłem przejrzeć rejestru do końca, choć znalazłem już pewne uchybienia.

Prokurator popatrzył na niego zdziwiony.

– Uchybienia? Pan nie miał wszczynać dochodzenia, tylko to przejrzeć i przyjść pogadać.

– Wobec tego zawiodła komunikacja – odparł Jakub Kania bez cienia obaw, jakby za jego stwierdzeniem wcale nie krył się zarzut pod adresem zwierzchnika. Patrzył na szefa spokojnie, był jednak gotowy do pojedynku.

– Mniejsza z tym. – Prokurator rejonowy poddał się bez walki, choć lubił stawiać na swoim. – Panie Kubo – zaczął zupełnie innym tonem. – Jest tak: u komendanta wojewódzkiego policji pojawił się parę dni temu nasz kolega po fachu. Niejaki Joachim Richter, gruba ryba z Prokuratury Generalnej Hamburga, syn właściciela tej kolekcji. – Wskazał rejestr leżący na biurku.

Kuba słuchał uważnie.

– Tatuś pana Richtera – kontynuował szef – okazał się jednym z dyrektorów policji Wolnego Miasta Gdańska. Przeżył wojnę i potem był szychą w komendzie w Hamburgu. A że przez całe życie zawodowe zbierał policyjne naszywki, odznaki i medale, uskładał niezłą kolekcję, którą jego syn postanowił podarować Gdańskowi.

– Dlaczego? – spytał rzeczowo Kuba i skrzyżował ręce na piersiach.

– Nie wiem – wyznał prokurator rejonowy. – I mówiąc szczerze, mało mnie to obchodzi. Komendant Grzelak jakoś zbył pana prokuratora Richtera, po czym poleciał z tym do wojewody, a wojewoda doznał olśnienia.

– Nie rozumiem – zwierzył się asesor.

– Ja też nie do końca. – Szef zrobił porozumiewawczą minę. – Ale w urzędzie wojewódzkim uknuli, że komendant przyjmie ten cały bałagan. Najpierw zrobi się wystawę w Muzeum Miasta Gdańska, a potem policja znajdzie dla kolekcji Richtera salkę w budynku na Biskupiej Górce. Oficjalne przekazanie zbioru ma nastąpić pierwszego września, w rocznicę wybuchu wojny. Z wielką pompą i pod modnymi teraz transparentami polsko-niemieckiego pojednania. Mają być ludzie z rządu federalnego i jakiś nasz minister. Przemówienia i tak dalej. W rewanżu staremu Richterowi wojewoda chce ufundować tablicę w dawnym prezydium policji przy Okopowej, tam, gdzie teraz mieści się delegatura Urzędu Ochrony Państwa. Kojarzy pan?

Kuba skinął głową.

– Pewnie Niemcy przy okazji sypną trochę grosza na restrukturyzację Pomorza, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby wojewoda połakomił się na parę policyjnych medali i odznak – uznał szef. – Ale to już nie nasza broszka. My zostaliśmy włączeni do komitetu organizacyjnego tej zabawy i musimy nawiązać współpracę z prokuraturą w Hamburgu, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. I to jest pana zadanie. Pytania?

Asesor zastanowił się przez chwilę.

– Pytań nie mam, ale znalazłem tu... – Dotknął dłonią skoroszytu.

– Panie kolego. – Prokurator rejonowy znów się usztywnił. – Był pan w wojsku?

– Nie.

– A ja byłem. Po studiach. W Centrum Szkolenia Oficerów Politycznych w Łodzi. Zapamiętałem stamtąd sierżanta, który każdy rozkaz kończył słowami: „Wykonać. O trudnościach meldować po wykonaniu”.

Prokurator odłożył lupę i zadowolony z cytatu wyszedł z „Wylęgarni”.

Marzec 1939 roku

Ogień był już wszędzie.

Pękały szyby. Płomienie galopowały z pokoju do pokoju, prześlizgiwały się pod drzwiami, wyły w kanałach wentylacyjnych i torowały sobie drogę do kolejnych pomieszczeń. W kilka sekund pochłaniały obrazy, nad którymi malarze trudzili się, tygodniami stojąc przy sztalugach i dobierając odcienie farb. Podcinały nogi krzesłom w jadalni, stołom i biurkom, a te padały na podłogę jak śmiertelnie ranne zwierzęta. Spopielały setki misternie oprawionych tomów pisanych przez myślicieli i poetów. Książki, dywany, antyczne meble, olejne pejzaże, portrety i martwe natury stawały się nie tylko ofiarami, ale i sprzymierzeńcami ognia. Podsycały go, karmiły i dostarczały mu sił do kontynuowania dzieła zniszczenia.

Pałac w Oderstein, jedna z najwspanialszych rezydencji magnackich na niemieckim Śląsku, właśnie przestawał istnieć.

Zawiadomiono telefonicznie feuerwehr w Raciborzu, choć przyjazd strażaków właściwie nie miał już sensu. Żywioł unicestwiał siedzibę von Trauwitzów w piekielnym tempie, jakby wielowiekowa tradycja rodu stanowiła materiał łatwopalny. Jakby wszystko, co szeptano o tutejszych grafach, rzeczywiście było windykacją diabła, który dziś upomniał się o swoje.

Wokół jak w amoku poruszali się ludzie. Przykucali, trzymając się oburącz za głowy, krzyczeli lub biegali wzdłuż nieprzekraczalnej granicy gorąca bijącego od pożaru. Co chwilę ktoś usiłował się przedostać do płonącego piekła z wiaderkiem pełnym wody, co było groteskowe niczym wybieranie łyżeczką do deseru wody z tonącego transatlantyku.

W środku apokalipsy stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała wysoki, chudy młodzieniec z wyraźnym dołkiem w brodzie. Wyglądał na sparaliżowanego sytuacją, ale myślami był bardzo daleko stąd.

Właśnie tak wyobrażał sobie koniec starego świata. Kres porządku, który trzeba wypalić ogniem i zetrzeć jego popiół z powierzchni ziemi, aby mógł się pojawić nowy człowiek i nowy ład.

Młodzieniec miał dopiero dwadzieścia jeden lat, święcie jednak wierzył w swoją misję i plan, jaki obmyślił, aby ją urzeczywistnić. Był pewny, że poświęci jej życie. Już poświęcił.

Oprzytomniał w momencie, gdy podeszła do niego starsza służąca Trauwitzów.

– Panie rządco – zaczęła, ale głos na chwilę ugrzązł jej w krtani. – Ludzie mówią, że to pan wyniósł z płomieni małą Ingrid. To prawda?

– Nie z płomieni – odparł młodzieniec, nawet nie patrząc w stronę służącej. – Ingrid musiała zemdleć od dymu, bo leżała na podłodze. Zabrałem ją z jej pokoju, zanim jeszcze pojawił się tam ogień. W ostatniej chwili udało się...

– Nie udało się! – przerwała mu kobieta, wybuchając szlochem. – Ona nie żyje! – Zakryła twarz dłońmi i opanowała się dopiero po chwili. – Przyjechał lekarz – dodała, tłumiąc płacz. – Ratował Ingrid, ale nie pomogło. Zatrucie, powiedział. Gazem, który wziął się z czegoś, co musiało się tlić w pokoju. Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie.

Kobieta przeżegnała się, ale kiedy otarła oczy, zauważyła, że młodzieniec z dołkiem w brodzie nawet nie drgnął. Stał bez ruchu, jakby wiadomość o śmierci Ingrid zamieniła go w słup soli. Wpatrywał się w płonący pałac, jednak służąca nie miała pewności, czy cokolwiek do niego dociera. Był kompletnie otępiały.

– Graf kazał przekazać panu tę straszną nowinę i prosić, aby przyszedł pan na plebanię, gdzie oboje z żoną czuwają przy córeczce. Boże jedyny. – Znów się rozpłakała. – To była taka śliczna dziewczynka.

Nie odezwał się ani słowem.

Służąca uznała, że to rezultat wstrząsu nerwowego wywołanego śmiercią Ingrid, którą rządca kochał jak własne dziecko. Pomyślała, że zawsze był dumny i że nie chce przy niej okazywać słabości. Czym prędzej odeszła.

Młody człowiek rzeczywiście z trudem panował nad emocjami. Odprowadził wzrokiem służącą zmierzającą w stronę w parku, a potem rozejrzał się po okolicy. Dopiero gdy upewnił się, że ludzie się rozpierzchli i jest zupełnie sam, uśmiechnął się i z radości zacisnął dłonie, aż pobielały mu kostki.

ROZDZIAŁ 2
Kwiecień 1997 roku

Urzędnik gdańskiego oddziału Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu nie lubił Jakuba Kani i miał ku temu solidne podstawy, określone polskim kodeksem obyczajowym: Kania był z Gdyni, on z Gdańska. Kania był przystojny, on nie. Kania podobał się dziewczynom, on nie. Kania był lubiany, on nie. Kania skończył prawo, on nie. Lista tych „on nie” ciągnęła się jeszcze długo, ale najgorsze było to, że Główna Komisja nie mogła odmówić Kani udostępnienia akt. Urzędnik dwoił się i troił, aby temu zapobiec, jednak nic nie wskórał – legitymacja prokuratury rejonowej zrobiła swoje.

Z Kubą znali się jeszcze ze studiów, które przyszły referent komisji rozpaczliwie usiłował doprowadzić do końca, ale wykładowcy mieli na ten temat odmienne zdanie. Przez chwilę obaj studenci należeli nawet do jednego koła naukowego, tyle że niedoszły absolwent prawa doskonalił się głównie w sztuce donosów pisanych na kolegów do dziekana. Napisał też na Kubę. Chociaż chodziło o błahostkę, zrobił z niej sprawę wagi państwowej, piętnując go niczym wroga publicznego.

Dziekan wezwał ich obu.

Przeczytał denuncjację na głos, z wyraźnym wstrętem, po czym zadał autorowi donosu jedno tylko pytanie:

– Dlaczego w swoim utworze pisze pan o panu Kani per „ON”, przez duże „o” i duże „n”?

Donosiciel chrząknął zakłopotany. Nie spodziewał się ataku z tej flanki. Zerknął spode łba na siedzącego obok Kubę i wyjaśnił:

– Chciałem podkreślić jego sprawstwo w tej sprawie, panie profesorze.

Dziekan zdjął okulary do czytania i schował je do etui, a to powolnym ruchem umieścił na biurku, po czym wierzchem dłoni zmiótł z blatu niewidoczny paproch.

– Szanowny panie – zwrócił się do przyszłego referenta Głównej Komisji. – Zechce pan przyjąć dwa zalecenia. Po pierwsze, na moim wydziale donosy budzą odrazę i tak będzie, dopóki zasiadam w tym fotelu. Po drugie, jeśli używa pan zaimka „on” w takiej wersji, proszę łaskawie zapamiętać, że w ten sposób piszemy tylko o Bogu i o oleju napędowym. To wszystko. Żegnam panów.

Najwyraźniej upokorzenie sprzed kilku lat ciągle jeszcze dawało o sobie znać, bo na widok Jakuba Kani urzędnik Głównej Komisji skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę, zdawkowo kiwnął głową, odpowiadając na powitanie, i bez słowa otworzył pokój służący do przeglądania akt. Przepuścił gościa przodem, ale tylko po to, aby zamknąć za nim drzwi. Ostentacyjnie za głośno.

Kuba cierpliwie czekał. Rozłożył na stole blok do notowania, zatemperował ołówek i ze stoickim spokojem oglądał portrety wydrukowane na planszach stojących na podłodze i opartych o ścianę. Przedstawiały rotmistrza Pileckiego, generała Nila, sanitariuszkę Inkę i kilka innych ofiar stalinizmu. Znak czasów. Kiedy Główna Komisja była tylko od zbrodni hitlerowskich, ludzie spod ściany nie podlegali jej śledztwom. Po prostu nie zamordowali ich hitlerowcy. Koniec wyjaśnień. Sprawiedliwość oddano im dopiero parę lat temu, gdy komisja zajęła się zbrodniami przeciwko narodowi polskiemu. Również tymi dokonanymi samoobsługowo: na Polakach przez Polaków zamienionych przez ideologię w kukły – bezwolne, ale morderczo sprawne w niszczeniu tych, którzy kult jednostki uznali za nieludzki i szkodliwy.

Urzędnik wrócił dopiero po kwadransie, choć akta miał już przygotowane i mógł je przynieść w ciągu minuty. Z flegmatyczną miną bardziej porzucił, niż położył na brzegu stołu kilka grubych tomów akt, po czym wyszedł bez słowa. Kuba odsunął krzesło, wstał, przeniósł dokumenty na swoje miejsce i zabrał się do ich przeglądania.

Znał te akta, a jednak dłonie lekko mu drżały.

Przeglądał zdjęcia, szkice sytuacyjne i dowody zbrodni dokonanej na obrońcach Poczty Polskiej w Gdańsku. Walczyli do wieczora pierwszego września. Silnie poparzeni, poddali się po podpaleniu budynku miotaczami ognia. Aresztowano ich, bito, wreszcie wyrokiem niemieckiego sądu polowego trzydzieści osiem osób skazano na śmierć. Rozstrzelano, zakopano, zadeptano grób. Nikt nie wiedział gdzie.

Pięćdziesiąt dwa lata później, wybierając ziemię pod fundament nowego budynku na gdańskiej Zaspie, łyżka koparki zagarnęła fragmenty ludzkich szkieletów. Obok znajdowały się resztki pocztowych mundurów i zaśniedziały ryngraf z Matką Boską. Odnalezienie miejsca pochówku pierwszych bohaterów drugiej wojny zelektryzowało całą Polskę.

Ale Kubę interesowało coś zupełnie innego.

Pochylony nad stołem, starannie wertował zeznania świadków i ustalenia historyków badających zbrodnię. Przekładał kartkę za kartką, czytał i od czasu do czasu robił notatki. Nagle się wyprostował. Wyjął z kieszeni klucze i położył je na otwartej stronie akt, żeby się nie zamknęła, po czym wstał z krzesła. Zrobił kilka kroków, by wyciszyć emocje, potem zerknął w akta raz jeszcze, jakby chciał się upewnić, że wcale mu się to nie przywidziało.

Zanotował sygnaturę akt, numer strony i spakował swoje rzeczy. Odczuwał satysfakcję, ale również chłodny powiew obawy. To, co odkrył, w żadnym wypadku nie mogło się dobrze skończyć.

– Może pan powtórzyć? – Twarz wojewody gdańskiego Janusza Biernata zrobiła się purpurowa ze złości, a na czoło wystąpiła gruba pionowa żyła.

Prokurator rejonowy spełnił prośbę.

Wojewoda zamknął oczy, jakby wszystko, co przed chwilą usłyszał, miało być tylko symulacją koszmarnego snu, ale nic to nie dało.

– Mówi pan, że jak ten gówniarz się nazywa? – szepnął, nie podnosząc powiek.

– Jakub Kania – odpowiedział uprzejmie prokurator.

– A skąd on w ogóle wziął się w naszym komitecie? – spytał kąśliwie wojewoda.

Prokurator rejonowy wzruszył ramionami.

– Najlepiej w firmie mówi po angielsku. Pomyślałem, że dogada się z tymi z Hamburga.

Siedzący obok komendant wojewódzki policji uniósł brew. Starał się to maskować, ale widać było, że nieźle się bawi. Od początku radził, żeby całą tę kolekcję spuścić w kiblu. Ale nie. Wojewoda się uparł. No to teraz ma – pomyślał generał Grzelak i wnikliwie obejrzał paznokcie swojej prawej dłoni.

– Jak ten gnojek się do tego dobrał? – spytał Biernat, kręcąc głową.

– Dałem mu spis zbioru Richtera – wyjaśnił prokurator. – Żeby się zapoznał i miał pojęcie o sprawie. Ale on najwyraźniej nie zrozumiał i zaczął w tym grzebać.

– Grzebać? – zaniepokoił się wojewoda. – A może to jakiś człowiek opozycji?

– Nie. – Prokurator rejonowy uciął domysły machnięciem ręki. – Zwykły upierdliwiec.

– No i co?

– No i znalazł w tej kolekcji znaczek polskiej policji sprzed wojny. Taki okrągły, z numerem służbowym. Granatowi nosili go na rzemiennych paskach...

– Do rzeczy – zirytował się Biernat. – Co z tą odznaką?

– No więc Kuba, ten chłopak ode mnie, nabrał podejrzeń co do jej wyceny. Według rzeczoznawcy wynajętego przez Richtera jest ona warta prawie dwa tysiące marek. Kania zadzwonił do znajomego kolekcjonera, który też gdzieś zadzwonił, i okazało się, że owszem: taka odznaka to dość rzadki eksponat, ale można ją dostać za równowartość trzystu, góra czterystu marek. W tej sytuacji sprawdził parę innych fantów z kolekcji, no i szybko się kapnął, że historia się powtarza. Wyszło na to, że te najdroższe medale schodzą na giełdach po znacznie niższych cenach, a te unikalne i rzekomo jedyne na świecie znajdują się też w paru innych zbiorach. Mówiąc wprost, pan prokurator Richter próbował nas wydymać, licząc, że nie zajrzymy darowanemu koniowi w zęby – podsumował prokurator, robiąc wymowną minę.

– Nadal nie widzę związku – uznał wojewoda.

– Już mówię – odparł szef rejonówki. – Zakładając próbę oszustwa polegającą na zawyżeniu wartości kolekcji, Kania postanowił prześwietlić ofiarodawcę tego rzekomego skarbu. Był u jakiegoś profesora od historii Gdańska, sprawdził w archiwum dyrektorów Prezydium Policji z czasów Wolnego Miasta i trafił na trop, który następnie doprowadził go do śledztwa w sprawie Poczty Polskiej. Teraz wystarczyło pójść do Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, przejrzeć akta i znaleźć potwierdzenie lub zaprzeczenie. Więc poszedł i znalazł. Stary Richter ma na rękach krew pocztowców zamordowanych na Zaspie. De facto jest zbrodniarzem wojennym.

Wojewoda Biernat wykonał palcem wskazującym ruch metronomu łączący komendanta policji i prokuratora rejonowego.

– I wy nic o tym nie wiedzieliście?

Generał Grzelak wydął wargi i nie odpowiedział ani słowem. Milczenie zawsze było jego ulubioną odpowiedzią na pytania, na które odpowiedzieć nie umiał.

Szef rejonówki wziął wyjaśnienia na siebie.

– Sprawdziłem. Heinz Richter, ojciec Joachima, nigdy nie figurował w polskich rejestrach osób poszukiwanych za zbrodnie wojenne.

U wojewody pojawił się błysk w oku.

– To może ten Kania pieprzy głupoty? – zapytał z nadzieją.

– Obawiam się, że nie. Tysiące hitlerowców, którzy mieli za uszami coś, co podpadało pod przestępstwa wojenne, nigdy nie usłyszało w swoim kraju zarzutów. Dzięki czemu ich nazwiska nigdy nie wypłynęły.

W gabinecie zapadła cisza.

Prokurator rejonowy rozparł się na krześle z miną pokerzysty, który zna karty pozostałych graczy przy stole. Uniósł palec grubości serdelka i wycelował go w komendanta wojewódzkiego policji.

– Co nie zmienia faktu, że jeśli ty przyjmiesz kolekcję Richtera – popatrzył na niego oskarżycielsko – a pan – przeniósł wzrok na wojewodę – ufunduje tablicę pamiątkową skurwielowi, który brał udział w egzekucji pocztowców, to na następnym spotkaniu w tym gabinecie z naszej trójki wezmę udział już tylko ja. Bo na waszych miejscach będą siedzieć inni faceci. Rozumiecie?

Wojewoda bębnił palcami w blat stołu.

– Moi ludzie już wszystko ustalili z Hamburgiem. Negocjują donacje dla gmin naszego regionu – jęknął. – I co ja mam teraz powiedzieć Niemcom?

– Prawdę. – Generał Grzelak podniósł się i sięgnął po czapkę leżącą na sąsiednim krześle. – Pamiętaj, Janusz, prawda nas wyzwoli.

Wszyscy trzej pożegnali się krótko i chłodno.

Na schodach urzędu generał Grzelak usłyszał brzęczenie telefonu w kieszeni płaszcza. Nie lubił tych nowych wynalazków, ale komórkę nosił, bo musiał. Odebrał.

– Jesteś już sam? – spytał wojewoda.

– Tak, rejonowy właśnie wsiada do auta. Zatrzymać go?

– Nie. Wróć do mnie na chwilę, co? Musimy pogadać, a przy nim nie chciałem.

Parę minut później generał znów pojawił się w sekretariacie szefa województwa i gestem wyjaśnił, że coś jeszcze zostało do załatwienia. Sekretarka nie oponowała, choć przez chwilę nabrała podejrzeń. Komendant po raz pierwszy od dwóch lat przed wejściem do gabinetu nie zatrzymał wzroku na jej biuście.

Wojewoda stał przy parapecie twarzą do okna.

– Siadaj – powiedział.

– Co jest?

– Słyszałeś tego kutafona? – Janusz Biernat odwrócił się oburzony. – „Na następnym takim spotkaniu w tym gabinecie z naszej trójki będę już tylko ja” – przedrzeźniał szefa rejonówki, choć wcale nie było mu do śmiechu.

– Odpuść. – Machnął ręką komendant. – To tchórz. Chciał się z nami spotkać, żeby mieć dupochron. Że jakby co, to on ostrzegał.

Wojewoda usiadł za biurkiem. Głęboko się nad czymś zastanawiał.

– A ty? Serio mówiłeś z tą prawdą? – spytał komendanta. – Że niby nas wyzwoli?

Grzelak przyjrzał mu się uważnie.

– A co?

– A to, że ja chcę jednak zagrać w tę grę z Niemcami. Niech sobie ten cały Richter myśli, że jestem taki głupi, jak on mądry. Niech dają kasę. W przyszłym roku wybory samorządowe. Powiem ci w zaufaniu, że zamierzam kandydować na marszałka województwa.

– Ty? – zdziwił się Grzelak. – Przecież reprezentujesz rząd i swoje ugrupowanie polityczne.

– I co z tego mam? Nie widzisz, co się dzieje w tym kraju? Za chwilę władzę przejmie opozycja, a ja będę szukał roboty. W samorządzie można się ustawić na wiele kadencji. Gdybym tak załatwił dofinansowanie dla regionu... Ludzie by mi to pamiętali.

– Chcesz przyjąć tę kolekcję? – przestraszył się komendant.

– Ja? – zdziwił się wojewoda. – Ja nie.

– A kto? Ja?

– Nie musisz osobiście. Weźmiesz urlop albo zachorujesz. Masz przecież zastępców.

Generał bił się z myślami.

– Tablica dla Richtera też będzie? – spytał.

– Pomyślimy – odparł wojewoda z chytrą miną. – Tablica nieważna, napis ważny. Jak się napisze, że policjant z Wolnego Miasta przekazał Gdańskowi kolekcję, to co w tym złego? W końcu powiedzieliśmy Niemcom, że tablica zostanie wmurowana w ścianę dawnego prezydium policji. Tak czy nie?

Komendant potwierdził.

– No – kontynuował szef województwa. – To się ją tam umieści, ale od strony dziedzińca, nie od ulicy. Budynek należy do UOP-u i sam wiesz, że jest strzeżony jak więzienie Alcatraz. A pierwszego września pootwiera się te wszystkie bramki i szlabany. Na godzinę. Tyle zajmie uroczyste odsłonięcie w obecności naszych i ichniejszych oficjeli, a potem UOP zamknie swoją twierdzę z powrotem i szlus. Nikt tam nie wejdzie i nikt nie będzie oglądał żadnej tablicy.

– Co z rejonowym? – Komendant podrapał się w głowę.

– Mam przyjaciół w Ministerstwie Sprawiedliwości. – Biernat najwyraźniej przemyślał i tę kwestię. – Pogadają z nim. Może go postraszą, może coś mu obiecają. Zobaczymy. Będzie trzymał mordę na kłódkę. Nie nim się martwię...

– A kim?

– Tym gnojkiem od niego – westchnął wojewoda. – Kanią.

– To niech mu ci z ministerstwa też każą siedzieć cicho.

– Może i tak – powiedział wojewoda bez przekonania. – Ale ten gówniarz wygląda na idealistę, a tacy są nieobliczalni. Oczywiście postaram się go zakneblować. Koledzy z resortu pogadają z rejonowym i o tym. W każdym razie dobrze by było mieć na Kanię coś jeszcze. Może byś mu się przyjrzał, co? – spytał, obrzucając komendanta badawczym spojrzeniem.

Generał Grzelak bawił się orzełkiem na czapce.

– Nie te czasy – westchnął z sentymentem, dotykając godła, które kiedyś nie miało korony, a królową Polski była milicja. – Oficjalnie nic nie mogę zrobić. Ale mam takiego zaufanego aspiranta – oświadczył powoli z obietnicą w głosie. – Tylko pamiętaj. – Pogroził Biernatowi palcem. – To cię będzie kosztować.

Szef województwa gdańskiego po raz pierwszy tego przedpołudnia promiennie się uśmiechnął.

Jakub Kania przyklęknął na poboczu jezdni, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął długopis i podważył nim but leżący na skraju asfaltu. Był to wysoki trzewik za kostkę. Starannie zasznurowany, a mimo to zsunął się ze stopy człowieka, którego pakowano właśnie do czarnego worka.

Pół godziny wcześniej lekarz dokonał wstępnych oględzin, zsunął martwemu spodnie, zbadał temperaturę zwłok termometrem włożonym w odbyt i opisał obrażenia. Kiedy już pokazał je Kubie jak na lekcji anatomii, zdjął gumowe rękawiczki, rzucił je na pobocze i kiwnął na ludzi z Zieleni Miejskiej, że nadeszła ich kolej. Dwóch starszych mężczyzn w firmowych uniformach pogrzebowych poradziło sobie w mgnieniu oka.

Mężczyzna w worku trafił do blaszanego karawanu, a ten dokonał kilku manewrów zawracania na wąskiej jezdni zagrodzonej wrakami i ruszył w kierunku Gdańska. Lekarz sprawdził czas. Po raz ostatni zerknął w wypisane przez siebie zaświadczenie, upewniając się, że niczego w nim nie brakuje, uścisnął dłoń Kuby, machnął ręką w kierunku policjantów i szybkim krokiem udał się do swojego auta. Spieszył się na obiad. Żona zrobiła dziś pierogi z mięsem, a on je uwielbiał.

Na miejscu tragedii zrobiło się cicho.

Dwie karetki pogotowia zabrały starsze małżeństwo z auta, w które czołowo uderzył samochód mężczyzny w trzewikach. Sygnały ostrzegawcze ambulansów roztopiły się już w odległych odgłosach miasta. Straż pożarna podniosła wraki i przesunęła je na pobocze. Policja dokonywała pomiarów i uzupełniała kwity, notując personalia świadków zdarzenia i zapisując rubryki protokołu oględzin. Na poboczu zostały odłamki szkła, niebieskie rękawiczki lekarza kontrastujące z plamami krwi. I starannie zasznurowany trzewik.

To nie był pierwszy wypadkowy but Jakuba Kani.

Na drogowe masakry z reguły wysyłano prokuratorski plankton. Jeździli na nie najmłodsi i najmniej doświadczeni. Mieli się uczyć kierować czynnościami i nabywać zawodowej rutyny, dzięki której później nie wymiotowali i nie mdleli na miejscu zbrodni. W czasie dyżurów policja zabierała prokuratorskich żółtodziobów z domów, nawet w środku nocy. Kiedy wypadek zdarzał się podczas ich godzin urzędowania, między siódmą trzydzieści a piętnastą, wiadomo było, że przełożony wyśle któregoś z asesorów. Dziś trafiło na Kubę. „Jatka na siódemce – usłyszał. – Startuj, młody, bo nie ma czasu. Trzeba odblokować trasę do Warszawy, bo zaraz zrobi się korek po Elbląg”.

Jasne. Siódemka. Trasa do Warszawy. Droga śmierci. Szlak ludzi, którzy nieustannie się spieszyli i nie wiadomo dlaczego byli przekonani, że między dwoma pasami ruchu przedzielonymi białą linią istnieje jeszcze trzeci – niewidzialny, ale umożliwiający wyprzedzanie. Co roku liczba wyznawców tej teorii malała o kilkudziesięciu zabitych, jednak ich miejsce zajmowali nowi.

[...]