Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 02.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czy można odzyskać to, co miało pozostać zapomniane?
Były prokurator IPN Jakub Kania zostaje uwikłany w brutalną rozgrywkę, w której stawką jest odnalezienie wyjątkowego brylantu Schwartzmana i kontrola nad światowym rynkiem diamentów. A wszystko się zaczyna, kiedy Instytut Pamięci Yad Vashem w Jerozolimie zwraca się do Kani z nietypowym zleceniem: chodzi o odnalezienie miejsca, w którym pochowano grupę holenderskich Żydów zamordowanych w czasie II wojny światowej.
Na początku wydaje się, że śledztwo dotyczy przede wszystkim pamięci o ofiarach Zagłady. Słowa „miejsce i imię” – po hebrajsku jad waszem – to bowiem pytanie o godność, przyszłość i cenę, jaką trzeba zapłacić, by odkryć prawdę. Ale bardzo szybko się okaże, że w tej historii jest drugie dno: w zapomnianym obozie pracy na Górze Świętej Anny, gdzie zginęli holenderscy Żydzi, działała tajna szlifiernia diamentów – przerażający projekt, wykorzystujący zagrabiony majątek więźniów transportowanych do Auschwitz.
Trop prowadzi Jakuba Kanię przez historię pełną przemilczeń, śmiercionośnej ideologii i ludzkich namiętności – od Amsterdamu lat 20., przez nazistowskie Niemcy, po współczesną Europę. Powieść trzyma czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony i zaprasza do odnajdywania śladów autentycznych wydarzeń, miejsc i postaci.
„Frapująca tajemnica z czasów II wojny światowej, bohaterowie z krwi i kości, wartka akcja idealna do przekucia w scenariusz filmowy – oto elementy, które skłoniły mnie do okrzyknięcia tego tytułu wybitnym w swoim gatunku.”
z recenzji domi_czyta
„Miejsce i imię” jest zupełnie inne niż „444”. Krótszy horyzont czasowy, mniej płaszczyzn akcji, ale mnóstwo informacji, które skłaniają do pogłębiania wiedzy. Godzinę oglądałam rodzaje szlifów kamieni szlachetnych! Poza tym czytając mam ochotę pojechać i na wybrzeże, i w okolice Góry Św. Anny, i do Amsterdamu. Uwielbiam książki, które takie chęci wywołują!”
z recenzji czytaska.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Rok wydania: 2025
Redakcja: Teresa Kruszona, Paweł Sajewicz
Korekta: Agata Nastula
Projekt graficzny okładki: Klara Gryglicka
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
© copyright by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025
© copyright by Maciej Siembieda, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-313-5
Wydanie pierwsze
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
(...) dam (im) miejsce w moim domu i w moich murach oraz imię lepsze od synów i córek, dam im imię wieczyste i niezniszczalne
Księga Triumfu, Izajasz, rozdział 56
Fałszerz uniósł prawą brew, co ułatwiło mu umieszczenie przy oku lupy jubilerskiej, którą podtrzymał z wprawą kilku mięśni twarzy. Następnie zatańczył palcami w powietrzu, zginając je i prostując jak pianista przed koncertem, po czym sięgnął po leżący przed nim aksamitny woreczek. Podniósł go, rozwiązał tasiemkę i delikatnie wytrząsnął znajdujący się w środku niewielki przezroczysty przedmiot, który wypadł na prostokątną tackę wyłożoną czarnym suknem. Pochylił się nad nim w odległości dającej idealne dziesięciokrotne powiększenie, spojrzał i najpierw znieruchomiał, a potem wyprostował się gwałtownie. Lupa – arcydzieło sztuki optycznej z achromatycznymi soczewkami osadzonymi w szczotkowanej stali, które musiało kosztować majątek – spadła z brzękiem na marmurowy blat biurka. Fałszerz nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
– Co to jest? – szepnął z zachwytem, w którym brzmiała wyraźna nuta lęku, z jakim ludzie reagują na widok zjawisk nadprzyrodzonych.
– Brylant – odparł spokojnie krępy, śniady mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka.
– Ale on...
– To złudzenie – uprzedził śniady. – On tylko tak wygląda. Jakby wewnątrz miał jakieś źródło światła. Oślepił cię blask, który ten kamień odbija, nic więcej. Kwestia obróbki.
– Skąd to wiesz? – spytał podejrzliwie fałszerz.
– Bo sam go oszlifowałem.
Fałszerz sięgnął po lupę i podniósł ją do oka, jakby chciał zweryfikować słowa swojego dziwnego gościa, ale nagle zrezygnował z tego zamiaru. Popatrzył badawczo na śniadego mężczyznę.
– Kto ci mnie polecił? – zapytał.
Tamten wymienił nazwisko.
Fałszerz gwizdnął.
– Masz aż takie znajomości wśród holenderskich gangsterów?
Śniady nie odpowiedział. Sięgnął lewą ręką do kołnierzyka koszuli, aby poluzować krawat, do którego najwyraźniej był nieprzyzwyczajony, a wtedy fałszerz zauważył na przegubie jego ręki osobliwy tatuaż – zegarek z tarczą bez wskazówek. Znał doskonale ten symbol. W więzieniu Het Arresthuis, w którym odsiedział dwa lata za paserstwo, tatuowane zegarki nosiła elita przestępców, ludzie z wyrokami dożywocia, dla których czas nie ma już znaczenia. Fałszerz nigdy nie widział takiego tatuażu u kogoś na wolności. Poczuł chłodny dreszcz niepokoju i na wszelki wypadek porozumiewawczo wskazał ruchem głowy lewy przegub gościa:
– Też byłem w Roermond. Co mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu?
– Trzy rzeczy – stwierdził tamten, jakby wszystko już było postanowione. – Kupisz ode mnie ten kamień, wyrobisz mi lewe dokumenty i nie zadzwonisz do swoich kumpli z Gestapo z usłużną informacją, na jaki adres wystawiłeś papiery i gdzie mogą mnie znaleźć. Zrozumiałeś?
Fałszerz zaczerwienił się z gniewu i ze wstydu.
– Nigdy... – zaczął, ale śniady powstrzymał go gestem dłoni.
– Za brylant dasz mi to, co wczoraj zarobiłeś na podrobionych stumarkówkach – powiedział, nie zważając na spojrzenie fałszerza, w którym zaskoczenie mieszało się z chłodną kalkulacją. – Połowa w złotych dwudziestodolarówkach, reszta we frankach szwajcarskich. Straty miał nie będziesz. Sprzedasz kamień za dwa razy tyle.
– Jest wyjątkowy – wydusił wreszcie fałszerz, zastanawiając się gorączkowo, skąd przybysz wie o jego wczorajszej transakcji. Czyżby gangsterzy mieli go na oku?
– A co z paszportem? – zapytał, aby zmienić temat. – Popraw krawat, to zaraz zrobię ci zdjęcie. Jak chcesz się nazywać?
– Johan van Buren – oświadczył śniady.
Fałszerz obnażył w uśmiechu zepsute zęby.
– Przyjacielu – powiedział – ja ci mogę zrobić papiery nawet na nazwisko Heinrich Himmler, ale ze swoją koszerną buźką to ty długo nie poudajesz Holendra. – Jesteś Żydem, co?
Śniady milczał przez chwilę.
– Byłem – odpowiedział po namyśle. – Czterysta pięćdziesiąt lat temu.
Fałszerz drgnął niespokojnie, jakby rzeczywiście miał przed sobą kogoś, kto żyje od wielu wieków. Dopiero co widział w kinie film o wampirach.
– Moi przodkowie uciekli z Hiszpanii przed inkwizycją, choć byli już przechrzczeni – wyjaśnił przybysz.
– No widzisz – rozpromienił się fałszerz. – To ty jesteś Hiszpan. Porządny frankistowski faszysta, z powodów historycznych pod panowaniem holenderskiej królowej Wilhelminy. Czysty rasowo. To jakie piszemy nazwisko: Nunes, Pinto, Cordozo?
– Niech będzie Pinto – zgodził się śniady.
– Johan Pinto – fałszerz wyciągnął dłoń w geście przywitania, który miał jednocześnie przyklepać umowę. A potem na tle rozwieszonego prześcieradła zrobił swojemu gościowi fotografię paszportową z lewym uchem, naświetlił kliszę, wywołał ją w ciemni, wykąpał odbitkę w utrwalaczu, wysuszył i wkleił do oryginalnego blankietu. Następnie wkręcił książeczkę w maszynę do pisania i mocno uderzając w klawisze, wypisał personalia oraz adres. Całość ozdobił okrągłą pieczęcią z niemiecką wroną trzymającą w szponach swastykę. Na koniec sprawnie przedziurawił dokument za pomocą specjalnego urządzenia pozostawiającego w prawym górnym rogu zdjęcia puste kółko w metalowej obwódce. Wszystko trwało nie dłużej niż trzy kwadranse.
Wręczył papiery Johanowi Pincie wraz z należnością za brylant, a kiedy tamten wyszedł, znów użył lupy firmy Schneider, aby obejrzeć kamień.
Serce biło mu jak oszalałe, jakby odkrył niezwykłą tajemnicę. Widział setki diamentów szlifowanych rękami mistrzów, ale czegoś takiego – nigdy. Wstał, podszedł do szafy bibliotecznej, wyjął z niej karafkę, nalał sobie kieliszek sznapsa, wychylił go i odetchnął głęboko. Następnie sięgnął po aparat telefoniczny stojący na etażerce, wybrał numer centrali i poprosił o połączenie z siedzibą Gestapo przy Euterpestraat.
Mimo czerwcowego upału Julia De Vries założyła tego dnia nowe pończochy, lekkie i delikatne jak poranna mgiełka nad rzeką Amstel. Dostała je przedwczoraj na dwudzieste urodziny od rodziców, którzy sprzedali kilka srebrnych łyżeczek, aby sprawić córce wymarzone amerykańskie nylony. Trzy lata temu w Amsterdamie było ich pełno, dziś przetrwały wyłącznie na czarnym rynku, osiągając ceny, od których oszczędnym Holendrom kręciło się w głowie. Julia naciągnęła je rano na zgrabne nogi, starannie prostując szew, i pomyślała, że koleżanki z centrali telefonicznej zzielenieją z zazdrości.
Jej próżność miała właśnie zostać ukarana.
Przed paroma minutami połączyła, a zaraz potem potajemnie podsłuchała rozmowę człowieka, na którego polecono jej uważać. Człowiek ten był fałszerzem. Wyrabiał nielegalne dokumenty, a na czarnym rynku handlował wszystkim, czym się dało. Łącznie z ludźmi. Okropny typ. Dostał dwa pisemne ostrzeżenia od ruchu oporu, a jednak znów telefonował do siedziby Gestapo.
Julia nie znała zbyt dobrze niemieckiego, ale domyśliła się, że fałszerz chce wydać Niemcom kolejnego Żyda z Amsterdamu. Tym razem musiało chodzić o kogoś szczególnie ważnego, bo poza słowem Jude konfident użył określeń „cenny” albo „wielkiej wartości” – Julia była na tyle przejęta, że nie zapamiętała dokładnie.
Zapamiętała za to instrukcję, jaką otrzymała kilka tygodni temu od swojego kolegi z konspiracji. Miała kontrolować rozmowy fałszerza, a jeśli będzie nadal dzwonił na Gestapo – natychmiast o tym zameldować. Osobiście, nie telefonicznie.
Zerknęła na wielki dworcowy zegar wiszący na ścianie centrali telefonicznej, w której pracowała z kilkunastoma innymi kobietami, i błyskawicznie ułożyła plan: O 15.58, dwie minuty przed końcem zmiany, wstanie i szybkim krokiem podejdzie do kantorka kierownika. Kierownik będzie zły, że opuściła stanowisko przed czasem, ale jakoś go udobrucha. Przecież widzi, jak na nią patrzy. Powie, że nie miała wyjścia. Musiała urwać te dwie minuty, bo bała się, że któraś z dziewcząt ją uprzedzi, tymczasem ona bardzo, ale to bardzo potrzebuje pożyczyć służbowy rower. Musi pojechać do apteki, daleko – aż koło kościoła Westerkerk – aby odebrać lekarstwo dla babci. Lekarstwo będzie czekało do 17.00, potem apteka zostanie zamknięta, a starsza pani De Vries potrzebuje go jeszcze dziś. Na co lekarstwo? Na drogi żółciowe i wątrobę. Sam pan kierownik rozumie, powie, spuszczając wzrok. Kierownik współczująco pokiwa głową, da zgodę i odprowadzi łakomym wzrokiem nogi Julii opięte eleganckimi nylonami ze szwem podkreślającym smukłość łydek.
Potem Julia weźmie rower i... no, właśnie. Tyle razy dziewczęta z centrali prosiły kierownika, aby wymienił łańcuch, ale tego nie zrobił. Powiedział, że Niemcy i tak w końcu zarekwirują rower, jak to się dzieje w całym kraju, więc nie będzie dbał o ich wygodę. Ogniwa łańcucha tu i ówdzie pozostaną połączone kawałkami drutu i do diabła z nimi. Niech sobie szkopy poszarpią nogawki spodni, stwierdził kierownik konfidencjonalnym szeptem, jakby dokonał sabotażu równoznacznego z wysadzeniem pociągu z amunicją, i roweru nie naprawił.
Przez chwilę kobieca natura Julii rozpaczliwie walczyła z patriotyzmem. Jazda po kocich łbach nad kanałem Herengracht oznaczała gwarantowane zniszczenie pończoch, ale cóż one znaczyły wobec zagrożenia życia jakiegoś nieszczęsnego, Bogu ducha winnego Żyda? Sam fałszerz powiedział, że było ono „cenne” lub „wielkiej wartości” – Julia ciągle nie potrafiła poprawnie przetłumaczyć wyrażenia, które mgliście pamiętała z lekcji niemieckiego w podstawówce. Ponownie zerknęła na zegar.
Była 15.56.
W mieszkaniu z widokiem na kościół Westerkerk, w którym pochowany jest Rembrandt, mimo czerwcowego popołudnia panował półmrok jak na jego obrazach. Sprawiały to ciężkie zasłony z tkaniny o nieokreślonym wzorze i kolorze, niemal całkowicie zakrywające okno niewielkiego salonu i wpuszczające do środka zaledwie strużkę światła. Tak było przez cały dzień.
Anton, główny lokator mieszkania i szef organizacji konspiracyjnej, do której należały Julia i jej trzy najbliższe przyjaciółki, był tchórzem. Uważał, że Niemcy przechodzący ulicą nad kanałem mogą zajrzeć w okna jego garsoniery na parterze i to wystarczy, aby się domyślili, że Anton spiskuje przeciwko nim. Julia odnosiła się do niego z politowaniem zmieszanym z pogardą, codziennie żałując, że wraz z przyjaciółkami wybrały takiego dowódcę.
Same były sobie winne.
Organizację ruchu oporu założyły zaraz na początku okupacji, latem 1940 roku. Nie potrafiły znieść hańby. Armia holenderska wprawdzie stawiła czoła Hitlerowi, ale po zmasakrowaniu Rotterdamu przez bombowce Luftwaffe natychmiast złożyła broń. Brytyjskie radio powiedziało tego samego dnia, że Niemcy wjechali do Holandii sześcioma pociągami pasażerskimi. Uśmiechali się, jakby jechali na wakacje.
A potem był miesiąc miodowy okupacji. Rodacy Julii, uznani w Berlinie za przedstawicieli czystej rasy germańskiej, otrzymali prawo do własnych ministerstw, urzędów, fabryk, rozrywek, pieniędzy, policji, a nawet partii politycznych, choć masowo wstępowali do profaszystowskiej Nederlandse Unie, która miała odegrać ważną rolę w „nowej Europie” pod berłem Hitlera. Mieli nawet prawo do własnych rowerów. Zanim Holendrzy się ocknęli, zostali narodem kolaborantów.
Julia i jej trzy przyjaciółki nie mogły się z tym pogodzić. Organizację konspiracyjną założyły w kuchni państwa De Vries, gdy rodzice wyszli do kina. Organizacja nie miała nazwy. Była prywatna i działała nieśmiało, jak cały ówczesny ruch oporu. Dziewczęta złożyły przysięgę na wierność monarchii, która musiała się przenieść do Londynu, a że były cztery, przyjęły pseudonimy od imion królowej – „Wilhelmina”, „Helena”, „Paulina”, „Maria”.
Co im wtedy strzeliło do głowy, że powinny mieć dowódcę mężczyznę? Co za głupi przesąd. Co za zacofanie, za które sufrażystki pewnie by je opluły. Ale cóż, stało się. Najwyraźniej górę wzięły w nich geny sztywnego i zapiętego pod szyję holenderskiego porządku świata, w którym mężczyzna zawsze jest przywódcą, obrońcą i gwarantem bezpieczeństwa. To jeszcze były w stanie zrozumieć. Ale co im wtedy odbiło, żeby wybrać Antona?
Był studentem nauk przyrodniczych i zalecał się do jednej z nich, teraz noszącej pseudonim „Paulina”. Zawsze ostrożny, zdecydowanie bardziej rozważny niż romantyczny, ku zaskoczeniu wszystkich zgodził się od razu. Szybko pojął, że przyjmując przywództwo w organizacji, utoruje sobie drogę do serca „Pauliny”, która – co tu dużo mówić – nie była nim zachwycona. Julia przejrzała go wtedy na wylot, ale nie powiedziała ani słowa. Może wierzyła, że obudzi się w nim mężczyzna?
Nie obudził się, bo go tam wcale nie było.
Na początku uważały, że Anton jest roztropny. Nawet to doceniały. Konspiracja potrzebuje rozwagi. Ale z czasem, kiedy uświadomiły sobie, że pod pozorem ostrożności kryje się zwykły strach, zrozumiały, że popełniły błąd. Od tej pory unikały dowódcy. Pragmatycznie po holendersku robiły swoje. Julia – „Wilhelmina” – i „Maria” pracowały w centrali telefonicznej, podsłuchiwały rozmowy i tworzyły spis najbardziej aktywnych kolaborantów wraz z dokumentacją ich służalczości. „Paulina” była sekretarką w dyrekcji Philipsa i robiła notatki ze wszystkiego, co koncern gorliwie wytwarzał dla hitlerowców. Najbardziej ryzykowała „Helena”. Zatrudniona w Nederlandse Arbeidsdienst pomagała młodym mężczyznom uniknąć obowiązku półrocznego stażu na rzecz okupanta, w Holandii lub na terenie Niemiec.
Pracowały jak pszczoły, coraz częściej myśląc, jak się pozbyć trutnia, którego same wybrały. Tym bardziej że Anton niemal jawnie przebąkiwał, iż opór wobec Trzeciej Rzeszy jest pozbawiony sensu i że patriotycznym obowiązkiem powinno być raczej układanie się z Niemcami dla dobra przyszłości narodu. Kto wie, może nawet żałował, że nie wstąpił do Ochotniczego Legionu Holenderskiego i nie pojechał walczyć u boku Wehrmachtu na froncie wschodnim.
Dawno by już z nim zerwały, gdyby nie obawa, że wtedy doniesie Gestapo o ich konspiracyjnej działalności. Urażeni tchórze są zdolni do wszystkiego. Tkwiły zatem w klinczu swojego własnego błędu, nie widząc wyjścia. I wtedy właśnie pojawił się Daniel.
Był holenderskim Żydem. Dziesięć lat temu wyjechał do rodziny w Nowym Jorku, ale w 1940 roku, tuż przed wojną, został nagle deportowany i musiał wracać do Amsterdamu. On też budził skojarzenia z portretami Rembrandta. Ukryty w cieniu i nieodgadniony; wydawało się, że ma wiele twarzy. Kiedy spojrzało się na niego pod pewnym kątem, można było ujrzeć miłą, przystojną twarz pogodnego młodzieńca. Ale wystarczyło zmienić kąt, aby dostrzec w Danielu coś ponurego i bezwzględnego. Coś, co mogło budzić lęk.
Od jakiegoś czasu ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem. Ktoś zaufany polecił mu dziewczynę z Holenderskiej Służby Pracy, która mogła pomóc w zorganizowaniu zaświadczenia o zatrudnieniu. I tak Daniel poznał „Helenę”. Nie bez przyczyny uznawana przez przyjaciółki za puszczalską, wkrótce została jego kochanką.
Fascynował ją. Był odważny i twardy. Czasami opowiadał o Nowym Jorku, gdzie pracował dla swojego rodaka Mayera Lansky’ego, który prowadził dobrze prosperujące przedsiębiorstwo wraz z jakimś Włochem, panem Luciano. Wszyscy mówili na niego „Lucky”. Zabawne, prawda? – uśmiechała się „Helena”, opowiadając przyjaciółkom o swoim żydowskim chłopcu.
Był w tych opowieściach również zły człowiek, który nazywał się Schultz, a na niego z kolei wołano „Dutch”, czyli „Holender”. Parę lat temu ktoś go zastrzelił. Daniel nawet wiedział, jak to się stało. Do restauracji przy East Park Street, gdzie „Holender” jadł obiad z kolegami, weszli jacyś faceci i rozwalili go wraz z całą obstawą. „Dutcha” nie uratowało nawet to, że w tym czasie był w toalecie. – To się nazywa mieć jaja – emocjonował się Daniel, kiedy opowiadał jej tę historię, a „Helena” całkowicie się z nim zgadzała.
– Tacy ludzie przydaliby się teraz w Amsterdamie – westchnęła, ale Daniel nawet nie chciał słyszeć o konspiracji. Stwierdził, że w jego zawodzie (nie sprecyzował w jakim) mieszanie się w politykę jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
Wszystko zmieniło się przed miesiącem.
W maju 1942 roku Niemcy wprowadzili w Amsterdamie nakaz noszenia gwiazdy Dawida. Żydzi mieli ją wyciąć z jasnego materiału i przyszyć do ubrania. W ten sposób zostało oznakowanych sto tysięcy ludzi, których przeniesiono do dzielnicy obejmującej znaczną część miasta wokół Waterlooplein, Rapenburg i Jodenbreestraat. W Amsterdamie nie trzeba było zamykać ich za murami, które Niemcy budowali w setkach miast podbitej Europy. Aby całkowicie odizolować getto, wystarczyło podnieść mosty na kanałach. Żydzi byli w pułapce. Tego samego dnia zakazano im korzystania z jakichkolwiek środków komunikacji. Z rowerami włącznie.
Nazajutrz rano do patrolu żandarmerii powoli przechadzającego się po Staalstraat podszedł piegowaty holenderski wyrostek. Niemcy zatrzymali się i słuchali go z uwagą, po czym jak na komendę odwrócili głowy i spojrzeli w stronę przeciwległej bramy, w której stał śniady chłopak z gęstą, czarną czupryną. Nie miał przyszytej gwiazdy.
– Jude? – dowódca patrolu upewnił się konfidencjonalnym szeptem.
Piegowaty wyrostek skinął głową.
Chłopak po drugiej stronie ulicy nagle zrozumiał, co się święci, i drgnął. Chwilę potem chciał skręcić w prawo i wmieszać się w tłumek przechodniów, ale dowódca patrolu wrzasnął w jego stronę:
– Halt!
Chłopak nie posłuchał. Zdezorientowany skoczył w lewo, gdzie ulica była prawie pusta. Żandarmi ruszyli za nim. Dwóch biegło, podtrzymując pistolety maszynowe i blachy podskakujące im na piersiach, trzeci zdjął z pleców karabin i złożył się do strzału. Wąwóz ulicy wypełnił nagle huk, który wywołał panikę ptaków i paraliż ludzi. A potem wszystko zamarło. Taką ciszę nazywa się często grobową i to było właściwe określenie. Chłopak znieruchomiał z twarzą na bruku trafiony w plecy z siłą, która odrzuciła jego wątłe ciało aż pod krawężnik. Kilka dni temu skończył piętnaście lat. Był rodzonym bratem Daniela.
Dwa dni później kochanek „Heleny” wstąpił do konspiracji czterech dziewcząt i jednego tchórza. Na swoich warunkach. Nie będzie składał żadnej idiotycznej przysięgi ani słuchał czyichkolwiek rozkazów. Na jakiś czas wprowadzi się do Antona. Nie interesuje go przepisywanie podziemnych gazetek z wiadomościami nadawanymi z Wysp Brytyjskich przez radio Oranje. Interesują go tylko kolaboranci wydający Żydów. Ci sami, których namierzają przyjaciółki „Heleny” z centrali telefonicznej. Chce znać wszystkie nazwiska i adresy.
Dlatego tamtego czerwcowego popołudnia, gdy Julia weszła do zatopionego w półmroku salonu Antona, Daniel podniósł się zza stołu i popatrzył na nią pytająco, a potem wysłuchał z najwyższą uwagą.
Tydzień wcześniej podczas zebrania zwołanego przez Antona Daniel dowiedział się, że od dwóch miesięcy kontrolują fałszerza. Faceta z Jordaan, który za ciężkie pieniądze sprzedaje Żydom lewe aryjskie dokumenty, a potem donosi na nich Niemcom. Jak wynika z podsłuchanych rozmów, fałszerz ma w Gestapo przy Euterpestraat swojego opiekuna – Obersturmführera Oscara Rhodego zatrudnionego w tajnej policji hitlerowskiej na stanowisku inspektora. Jak nietrudno się domyślić, Rhode ochrania działalność przestępczą fałszerza w zamian za informacje.
Daniel słuchał w milczeniu, po czym mimowolnie zacisnął pięści oparte na stole, marszcząc serwetę. Omal nie przewrócił wazonika z konwaliami przyniesionymi przez Julię.
– Przez dwa miesiące nic nie zrobiliście? Pozwalacie, aby nadal sprzedawał ludzi? – wycedził przez ściśnięte zęby.
– Wysłaliśmy mu list z ostrzeżeniem – oświadczył z dumą Anton. – Podpisany przez holenderskie państwo podziemne. A potem, kiedy nie przestał dzwonić, jeszcze jeden, ostrzejszy – dodał mniej pewnym tonem.
Daniel spojrzał na niego jak na przybysza z innej planety i odwrócił się do Julii.
– Dlaczego ta gnida jeszcze żyje? – zapytał takim tonem, że przeszły ją ciarki. Poszukała wzrokiem wsparcia Antona, ale dowódca odwrócił głowę.
– Nie umiemy zabijać – wyjaśniła.
Daniel zamknął oczy i przez chwilę masował powieki kciukiem oraz palcem wskazującym prawej dłoni, jakby chciał poprawić ostrość widzenia.
– Nie umiemy i nie chcemy – Anton uznał za stosowne uzupełnić deklarację Julii. – Jesteśmy patriotami, nie...
Daniel nawet na niego nie spojrzał.
– Stul pysk – powiedział i zabrzmiało to jak dobra rada.
A potem zapalił papierosa, głęboko się zaciągnął i po chwili wraz z dymem wypuścił całą wściekłość.
– Okej – oświadczył, jakby nadal był w Nowym Jorku. – Pilnujcie tej świni. Sprawdzajcie wszystkie rozmowy. Jeśli jeszcze raz poprosi o połączenie z Gestapo, chcę o tym natychmiast wiedzieć. Osobiście. Niech ta z was, która będzie miała wtedy dyżur, przyjedzie tu najszybciej jak się da i mnie zawiadomi. Możecie to zrobić?
Julia z „Marią” niemal równocześnie skinęły głowami.
Minął tydzień i ten scenariusz właśnie się spełnił.
– Co chcesz zrobić? – spytał Anton po wyjściu Julii, która spieszyła się, żeby oddać służbowy rower.
Daniel nie odpowiedział. Wydawał się całkowicie pochłonięty leżącą na stole paczką papierosów, na której zanotował adres fałszerza. Po chwili wstał, wziął marynarkę wiszącą na oparciu krzesła i wyszedł do łazienki. Sięgnął pod wannę, gdzie miał ukryty pistolet. Odwinął go z miękkiej szmaty i wsunął z tyłu za pasek spodni, po czym nałożył marynarkę. Popatrzył w lustro, przeczesał włosy, zgasił światło i wyszedł.
Anton czekał w przedpokoju. Był blady jak płótno.
– Nie martw się. – Daniel poklepał go po policzku. – Zawiadomię go tylko, że jeśli nadal będzie kapował Niemcom, nie dostanie w tym roku prezentu na Gwiazdkę.
Zdjął z wieszaka nowojorski kapelusz i starannie domknął drzwi wejściowe do mieszkania z widokiem na kościół Westerkerk.
Popołudnie przechodziło w szarość zmroku, gdy Daniel zapukał do mieszkania fałszerza, które obserwował od dobrej godziny, by się upewnić, że teren jest czysty.
– Kto tam? – usłyszał stłumiony głos dochodzący zza ciężkich dębowych drzwi.
– Od pana Rhodego – Daniel zagrał va banque.
Przez kilka chwil trwała cisza, jakby człowiek po drugiej stronie rozważał wiarygodność usłyszanej przed chwilą informacji. Wreszcie rozległ się szczęk odsuwanej zasuwy, a potem zgrzyt klucza w zamku i drzwi uchyliły się na szerokość, na jaką pozwalał solidny łańcuch, który dodatkowo blokował je od środka. W szparze pojawiła się pospolita twarz mężczyzny o mocno już przerzedzonych, siwiejących i tłustych włosach. Wyrażała zaskoczenie i nieufność.
– Pan Rhode miał być osobiście – bąknął niepewnie fałszerz.
– Tak, mówił mi – odparł Daniel tonem, jakim oznajmia się rzeczy oczywiste. – Ale dostał pilny rozkaz wyjazdu do Hamburga. Na kilka dni. Próbował do pana telefonować parę godzin temu, ale mamy w Gestapo uszkodzoną linię, dlatego dał mi adres i kazał tu przyjść. Powiedział, że dzwonił pan do niego z czymś dość ważnym i że mam się z panem niezwłocznie skontaktować, bo może trzeba będzie coś szybko załatwić. No to jestem.
– Nie znam pana... – fałszerz nadal nie był przekonany, ale nazwisko Rhodego i to, że przybysz wiedział o ich rozmowie telefonicznej, nieco go uspokoiły. Zwolnił łańcuch.
– Pan wejdzie – powiedział i nie czekając na gościa, ruszył przodem przez długi korytarz prowadzący do gabinetu, który służył mu za pracownię.
Daniel prawą ręką domknął drzwi i przekręcił klucz, lewą zaś wyciągnął zza paska pistolet.
Dźwięki zamka i przeładowania broni sprawiły, że fałszerz nagle uświadomił sobie zagrożenie i gwałtownie się odwrócił.
– Co... O co chodzi? – spłoszył się, patrząc na wymierzoną w siebie lufę browninga.
– Kogo chciałeś dziś sprzedać swoim szwabskim kumplom? – spytał zimno Daniel, ściągając z wieszaka jakiś łach i owijając nim dłoń z pistoletem.
– Nikogo! Przysięgam! – mężczyzna trząsł się ze strachu.
– Który to Żyd jest dla was taki cenny?
– Cenny?! – głos fałszerza zadrżał, ale zaraz odzyskał stabilność. – Ach! Cenny! Tak! To nieporozumienie! – fałszerz się domyślił, że napastnik zna treść jego rozmowy telefonicznej. Pewnie podsłuchują te dziwki z centrali, a potem donoszą gnojkom z ruchu oporu. To głupie krowy. On mówił Rhodemu o cennym kamieniu przyniesionym przez Żyda, a te idiotki zrozumiały, że chodzi o cennego Żyda.
W jednej chwili fałszerz się uspokoił, po raz kolejny dziś zaprezentował w szerokim uśmiechu zepsute zęby i lekceważąco machnął ręką:
– To nie chodziło o... – próbował wyjaśnić, ale przerwał mu stłumiony huk wystrzału. Przez moment z bezgranicznym zdumieniem wpatrywał się w dziurę w dłoni przebitej na wylot przez kulę, która utkwiła mu w piersi. Chwilę później runął na podłogę.
Daniel szkolony przez ludzi, którzy załatwili „Dutcha” Schultza, znał dwie podstawowe reguły swojej profesji. Pierwsza brzmi: nigdy nie dyskutuj z facetem, którego masz rozwalić. Druga: upewnij się, że zrobiłeś to skutecznie. Dlatego starannie wymierzył w środek czoła martwego fałszerza, a potem posłał tam kulkę nazywaną w nowojorskim Bronksie „ołowianą gwarancją”.
Delikatnie ujął za kant prawą nogawkę swoich szerokich spodni i podciągnął ją do góry, unikając poplamienia mankietu krwią, zrobił krok nad ciałem i powtórzył to samo z lewą nogawką. Po czym wszedł do gabinetu i nie spiesząc się, przeszukał zawartość szuflad biurka, a potem szafy bibliotecznej, gdzie za książkami odkrył sprytnie zamaskowaną skrytkę. Schował do kieszeni plik dolarów i trochę biżuterii, zabrał parę blankietów dokumentów i pieczątkę ze szwabską wroną trzymającą w szponach swastykę. Kilka przedmiotów obejrzał niemal z dziecięcą ciekawością i ostrożnie odłożył na miejsce. Wydarzenia sprzed kilku minut nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia.
Gdy wychodził, mrok był już gęsty. Przez chwilę przecięły go reflektory czarnego opla kadetta, który właśnie podjechał pod dom fałszerza. Z daleka śmierdział gestapowskim autem na cywilnych tablicach. Daniel przystanął kilkadziesiąt metrów dalej, zapalił papierosa i spokojnie patrzył, jak otworzyły się tylne drzwiczki samochodu i wysiadł z niego szczupły blondyn w dobrze skrojonym garniturze, który na chwilę się zatrzymał, rozprostował marynarkę pogniecioną podczas jazdy, a potem ruszył w kierunku drzwi prowadzących do klatki schodowej. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Daniel powoli odszedł w przeciwnym kierunku.
Oscar Rhode uważał fałszerza za jednego z najlepszych specjalistów od podrabiania Reichsmarek i robił z nim interesy jeszcze w czasach, gdy był zwykłym komisarzem w hamburskiej policji kryminalnej. Długo przedtem, zanim Hitlerowi przyszło do głowy zająć Holandię.
Ale skoro przyszło, Rhode – teraz wysoki funkcjonariusz Gestapo – dał solidną łapówkę, aby trafić do Amsterdamu. I trafił.
Można to porównać z trafieniem głównej nagrody na loterii, w której do wygrania były obrazy holenderskich mistrzów, biżuteria, precjoza, sztabki złota i rulony dolarów grube jak butelki piwa. Ale przede wszystkim brylanty. Amsterdam był ich światową stolicą.
Przechadzając się w ciepłe letnie popołudnia 1940 roku po alejkach ogrodu botanicznego w pobliżu Nieuwe Herengracht, Oscar Rhode często zadawał sobie pytania: dlaczego właśnie Amsterdam? Dlaczego nie Paryż, gdzie damy ubóstwiały klejnoty i najchętniej chodziłyby ubrane wyłącznie w pończochy i brylantowe kolczyki? Dlaczego nie wytworny Wiedeń, w którym na balach w operze błyszczały kolie, a w nich mieniło się więcej diamentów, niż wynosił miesięczny urobek indyjskich kopalń? Dlaczego wreszcie nie Londyn, sztywny i oschły, ale przecież trzymający Indie pod kolonialnym butem? Dlaczego najdroższych kamieni świata od czterystu lat nie kojarzono z żadną europejską metropolią, tylko z wilgotnym miastem w Holandii, w którym zamiast ulic były kanały, a zamiast gmachów ciasne kamieniczki wyglądające jak zrobione z piernika. Dlaczego Amsterdam?
Kiedy dwa lata temu zadał to pytanie fałszerzowi, ten wyszczerzył zepsute zęby.
– To suma naszych dwóch nieszczęść, przyjacielu – odparł z chytrym wyrazem twarzy.
– Nieszczęść? – Oscarowi Rhodemu trudno było uwierzyć w to, co usłyszał.
– No – potwierdził fałszerz. – Nieszczęść. My, Holendrzy, zawsze uważaliśmy za dopust Boży to, że nasze kolonie są tak daleko. Ile to trzeba wydać guldenów, żeby dopłynąć do Afryki Południowej. Nie taniej by wyszło, gdyby niderlandzką prowincją była, dajmy na to, taka Dania? I żeby jeszcze rosły tam palmy, można było importować drewno kolonialne, zakładać plantacje kokosów i łapać lwy do zoo. Co ja się nasłuchałem takiego biadolenia. – Fałszerz zbyt długo wycierał okular lupy kawałkiem flaneli, z dezaprobatą kręcąc głową.
– A drugie nieszczęście? – spytał Rhode.
– O, to jakby wspólne. – Fałszerz mrugnął porozumiewawczo do gestapowca. – Żydzi. Kiedy zjechali tu z Hiszpanii i Portugalii, w Amsterdamie uznano to za plagę. Na dodatek wszyscy zajęli się szlifowaniem diamentów. Indyjskich, ma się rozumieć, bo innych wtedy na świecie nie było. Żydzi kupowali je w portach i obrabiali na strychach swoich nędznych domostw, w prymitywnych warsztatach, w których z trudem zarabiali na życie. Aż tu nagle bum! W Afryce Południowej odkryto złoża diamentów. Żydzi sefardyjscy, teraz obywatele Holandii, szybko się połapali, co jest, a raczej: co może być grane. I dodali dwa do dwóch. Znali się na żegludze i handlu jeszcze z czasów hiszpańskich, położyli łapę na interesie i raz-dwa uczynili Amsterdam diamentową potęgą. Indie poszły się bujać na swoich hamakach. Na brylantach można zbić fortunę tylko tu. – Fałszerz znów się wyszczerzył, co przyprawiłoby o zgrozę każdego dentystę. – Wkrótce wspomnisz moje słowa, przyjacielu.
Oscar Rhode nie czekał zbyt długo na spełnienie się tej przepowiedni. W ciągu dwóch lat okupacji stał się bogatym, a ściślej rzecz ujmując: bardzo bogatym człowiekiem. Fałszerz miał na to równie dyskretny, jak i skuteczny wpływ. Układ był uczciwy. Obersturmführer sprawiał, że policja przymykała oko na nielegalne interesy jego amsterdamskiego wspólnika, a ten w zamian przekazywał mu karteczki z adresami prywatnych sejfów i kolekcji miejscowych Goldbergów i Zilbersteinów.
Interes osiągnął apogeum przychodów, gdy Referat 1. Grupy IV B Geheime Staatspolizei, popularnie nazywanej Gestapo, odpowiedzialny za kwestię żydowską, przyłączył się do tworzenia amsterdamskiego getta. Od tej chwili do obrabowania było sto tysięcy mieszkańców miasta z przyszytymi do ubrań gwiazdami Dawida i zaszytymi w ubraniach kosztownościami. Oscar Rhode pracował w pocie czoła, z niemiecką solidnością, nie nadążając kontrolować liczby zer na swoim szwajcarskim koncie. A wszystko dzięki uprzejmości dwóch niewysokich facetów o przylizanych włosach: Führera w Berlinie i fałszerza w Amsterdamie. Ten drugi nigdy się nie mylił, sugerując, czyje ubranie naprawdę warto rozpruć.
Rhode myślał o tym wszystkim, wysiadając z samochodu. Wszedł na klatkę schodową domu, w którym mieszkał jego wspólnik anonsujący przed południem przez telefon niezwykle cenną zdobycz. Był tak podekscytowany, że Obersturmführer musiał mu obiecać, że przyjedzie jeszcze dziś, choćby późnym wieczorem. Słowa dotrzymał.
Pokonał dwa przęsła schodów i stawiając stopę w eleganckim półbucie na przedostatnim stopniu, zauważył, że drzwi do mieszkania fałszerza są niedomknięte. Tknięty złym przeczuciem sięgnął do kabury pod pachą po służbowe parabellum. Pchnął skrzydło drzwi lewą ręką, prawą mierząc w przestrzeń przedpokoju blado oświetlonego przez rachityczne światło żarówki.
Fałszerz leżał na podłodze na wznak z paskudną dziurą w głowie. Drugą miał w okolicy serca, a trzecią – co zdumiało Rhodego najbardziej – w lewej dłoni. Bez wątpienia nie żył. Mimo to inspektor Gestapo się pochylił i rutynowo sprawdził puls tętnicy szyjnej, ale go nie wyczuł. Wyczuł natomiast, że ciało miało wyższą temperaturę niż otoczenie. To oznaczało, że zgon musiał nastąpić kilka, najdalej kilkanaście minut wcześniej.
Uświadomiwszy to sobie, Rhode podniósł się gwałtownie, uniósł pistolet i zaciskając palce na karbowanej kolbie lugera, ostrożnie sprawdził zakamarki mieszkania, w których nadal mógł się kryć morderca. Nikogo nie znalazł.
Opadł ciężko na fotel za biurkiem i przez dłuższą chwilę bawił się jubilerską lupą leżącą na marmurowym blacie. Wbił wzrok w stary marynistyczny sztych ozdabiający ścianę gabinetu, jakby to on krył odpowiedź na pytanie, co tu się mogło stać. Jednego był pewien. Jego wspólnika zastrzelił profesjonalista. Głowa, serce – sto procent gwarancji. Tylko po co ta lewa dłoń? Może to jakiś rytuał? Przesłanie? Podpis mordercy?
Obersturmführer przez moment rozważał tezę, że fałszerza mogli zlikwidować ludzie z konspiracji, którzy dwukrotnie ostrzegali go przed kolaboracją z Gestapo, ale szybko uznał tę myśl za niedorzeczną. Nie był najlepszego zdania o holenderskim podziemiu i chętnie żartował, że ruch oporu w Amsterdamie za najwyższą formę represji wobec okupanta uznaje niemówienie Niemcom „dzień dobry”.
Skoro zatem nie podziemie, to kto? Gangsterzy? Wysoce prawdopodobne. Handel fałszywą walutą, jakaś poważna różnica zdań, wynajęty zawodowy cyngiel. Tak. To się trzymało kupy.
Rhode zerknął do szuflady biurka, a potem wstał i zajrzał do skrytki za książkami. Zniknęły pieniądze i kosztowności z codziennych transakcji, które fałszerz odnosił do depozytu bankowego dopiero następnego dnia przed południem. To zdawało się potwierdzać tezę o przestępczych porachunkach. Zabójca na zlecenie poza honorarium często otrzymywał bonus obrobienia mieszkania ofiary. Ktoś, kto kropnął fałszerza, niewątpliwie z tego przywileju skorzystał. Chociaż... nie do końca.
Inspektor podszedł do ściennego zegara wiszącego obok sztychu, delikatnie zdjął wahadło, a potem otworzył je, jakby było damską puderniczką. Wewnątrz znajdowało się kilka sporych brylantów, w tym jeden bardzo dziwny. Rhode odszukał na biurku pęsetę o ramionach wyłożonych od wewnątrz czarnym suknem, ujął w nią kamień, podniósł na wysokość oczu i omal go nie upuścił. Brylant przez ułamek sekundy dosłownie go oślepił. Był niesamowity. Obersturmführer owinął go w kawałek miękkiej bibuły leżącej na biurku i schował do kieszeni marynarki. W ubiegłą sobotę w Hamburgu przyszła na świat jego długo wyczekiwana pierworodna córeczka Edyta. Kiedyś, po wojnie, gdy pójdzie do pierwszej komunii, dostanie od papy pierścionek z przepięknym brylantem wartym fortunę.
Ta myśl osłodziła mu gorycz po stracie fałszerza, a raczej utracie interesu. Trudno. W sumie to, co znalazł w zegarowej skrytce, sprawiło, że poczuł się usatysfakcjonowany. On tak. Teraz trzeba było jeszcze zadowolić Trzecią Rzeszę.
Rhode wiedział doskonale, że fałszerz zbija kokosy na sprzedaży podrobionych dokumentów Żydom pragnącym uniknąć getta, ale w papierach na biurku nie znalazł niczego interesującego. Wtedy jego wzrok padł na niewielką walizkową maszynę do pisania stojącą na etażerce. Inspektor podszedł do niej uzbrojony w jubilerską lupę, przyłożył ją do oka i dobrze obejrzał wałek urządzenia. Możliwości optyczne szkieł powiększających pozwalały dokładnie odróżnić świeże odciski czcionek na gumowej okładzinie. Rhode wyjął z kieszeni marynarki notes i przepisał do niego litery: J-o-h-a-n P-i-n-t-o, a potem adres w pobliżu placu Dam.
Niewykluczone, że był na tropie mordercy.
Człowiek, który teraz nazywał się Johan Pinto, spał, gdy dobiegło go walenie do drzwi. Dochodziło z bardzo, bardzo daleka. Pinto dwa dni wcześniej okropnie się upił, a że pierwszej nocy śpi wódka, a dopiero drugiej pijak, był skonany i pogrążony w tak głębokim niebycie, że cudem cokolwiek usłyszał. Zwlókł się z łóżka i poczłapał otworzyć.
Kilka sekund później stał odwrócony twarzą do ściany własnego przedpokoju z rękami skutymi z tyłu kajdankami. Zbytnio się tym nie przejął. Bywał już w takich sytuacjach.
Później też wszystko wyglądało tak jak wcześniej. W koszuli i w spodniach, w których zasnął, zaprowadzono go do samochodu, zdążył jedynie wsunąć buty, które uwierały go w bose stopy i wymagały ostrożności przy chodzeniu, aby nie potknąć się o rozwiązane sznurowadła. Wepchnięto go na tylne siedzenie i samochód ruszył. Przejechał wiele ulic, zanim zatrzymał się przed siedzibą Gestapo przy Euterpestraat. Wielu ludzi w tej chwili umarłoby ze strachu, ale na nim – po dwudziestu latach spędzonych w więzieniu Het Arresthuis – nic nie robiło już wrażenia.
Zdjęto mu kajdanki i wepchnięto do ciasnego pomieszczenia bez okna. Doskonale zdawał sobie sprawę, że posiedzi tu z godzinę, czyli czas potrzebny do tego, aby się przerazić i skruszeć przed przesłuchaniem, ale zupełnie zlekceważył pokładane w nim nadzieje. Zamiast poczuć lęk, spokojnie usiadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i skorzystał z okazji, aby dokończyć przerwany sen.
Obudził go szczęk zasuwy. Strażnik ponownie założył mu kajdanki, tym razem z przodu, ujął pod ramię i zaprowadził do pokoju przesłuchań.
Za prostym biurkiem siedział elegancki blondyn w dobrze skrojonym garniturze. Miał trzydzieści parę lat, był szczupły, zadbany i sprawiał wrażenie człowieka, który wie, czego chce. Rzut oka wystarczył, aby więzień w kajdankach uznał, że to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Potrafił bezbłędnie odróżniać inteligentnych gliniarzy od tępych policyjnych kołków, nawet zanim się odezwali.
– Witamy w naszych skromnych progach – odezwał się elegancki blondyn.
Siedzący przy sąsiednim biurku chłopak w mundurze elewa SS, który miał spisywać przesłuchanie, podniósł zaskoczony wzrok znad maszyny, usiłując zapytać oczami, czy ma to protokołować, ale blondyn nie zaszczycił go spojrzeniem.
Przesłuchiwany nie zareagował na powitanie. Nie kiwnął głową, nie popatrzył wyczekująco.
– Nazwisko? – spytał funkcjonariusz Gestapo i tym razem maszyna do pisania zawtórowała mu od razu.
– Pinto – odpowiedział człowiek w kajdankach.
Elegancki blondyn sięgnął do bocznej kieszeni marynarki po papierośnicę, otworzył ją i wyciągnął w stronę przesłuchiwanego. Ten odmówił przeczącym ruchem głowy, w którym było coś z podziękowania.
Niemiec powoli zapalił papierosa i powiedział niemal uprzejmie:
– Ja poproszę jednak o odrobinę szacunku. Obaj wiemy, że to fałszywe nazwisko. Ale wrócimy do tego. Jest pan Żydem?
– Nienawidzę Żydów – odparł przesłuchiwany.
– O, to jesteśmy jakby sojusznikami – skwitował funkcjonariusz Gestapo i wskazując oczami przegub lewej dłoni więźnia, tuż nad stalową obejmą kajdanek, spytał:
– Gdzie pan siedział?
– W Roermond.
– Za...?
– Podwójne morderstwo.
– Kogo?
– Żydowskich jubilerów.
– Czyli jednak jesteśmy sojusznikami – uśmiechnął się Niemiec. – Wyrok?
– Dożywocie.
– Wobec tego, co pan tu robi?
– W Roermond odwiedził nas pewien miły człowiek z zachętą do wstępowania do Legionu Holenderskiego generała Seyffardta werbującego chętnych do zabijania Sowietów.
– I co? Nie dojechał pan do punktu werbunkowego?
– Powiedzmy, że wysiadłem przystanek wcześniej i zgubiłem się w Amsterdamie.
– Dlatego potrzebował pan nowych dokumentów?
Człowiek w kajdankach potwierdził ruchem powiek i uśmiechnął się przepraszająco. Niemiec spojrzał na niego niemal ze zrozumieniem i nagle zmienił front:
– A więc dwa dni temu późnym popołudniem poszedłeś do fałszerza na Jordaan, który wyrobił ci lewe papiery, a potem go zamordowałeś, żeby nikomu nie wygadał. Zgadza się?
– Częściowo. – Człowiek w kajdankach przyjrzał się funkcjonariuszowi Gestapo wyraźnie zaskoczony. – Fałszywe dokumenty się zgadzają, ale popołudnie i morderstwo – nie.
– Pozwól, że ci nie uwierzę – Niemiec ponownie przybrał uprzejmy ton.
– Proszę sprawdzić – powiedział rzeczowo przesłuchiwany. – Od fałszerza wyszedłem po dziesiątej rano, a przed jedenastą już piłem z kolegami w knajpie przy Nieuwmarkt. Mogę podać nazwiska osób, które to potwierdzą, ale to zbyteczne. Narzuciliśmy ostre tempo, moi znajomi wdali się w jakiś spór, ktoś wyjął nóż, co zdenerwowało właściciela baru. Zadzwonił na posterunek i wszystkich nas wygarnęła holenderska policja. Od dwunastej w południe przedwczoraj do ósmej rano dzisiejszego ranka przebywałem w areszcie komisariatu na starym mieście, gdzie zapłaciłem grzywnę za pijaństwo i udział w burdzie. Powinienem mieć gdzieś kwit.
Funkcjonariusz Gestapo spojrzał na protokolanta, który najwyraźniej czytał w jego myślach, bo bez słowa wstał i wyszedł.
– Przeszukałeś biurko i biblioteczkę fałszerza – drążył Niemiec. – Łącznie ze skrytką za książkami – dodał i w tym momencie uzmysłowił sobie, że powiedział o jedno zdanie za dużo. Przesłuchiwany był bystry. Domyślił się, że inspektor Gestapo zna mieszkanie na Jordaan lepiej, niż mogło to wynikać z czynności operacyjnych? Pojął, że mogli się bliżej znać i współpracować z fałszerzem?
Poszukał odpowiedzi w twarzy człowieka w kajdankach, ale temu nawet nie drgnęła powieka.
– Opowiedz mi dokładnie przebieg tej wizyty – Niemiec zastosował stary zabieg odwrócenia uwagi. – Minuta po minucie. W najdrobniejszych szczegółach. Słucham.
Przesłuchiwany relacjonował wszystko, umiejętnie pomijając swoje prawdziwe nazwisko i transakcję z brylantem, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich protokolant.
– Melduję panie Obersturmführer, że wszystko się potwierdziło. Ten tu Johan Pinto siedział w areszcie policyjnym na starym mieście, tak jak zeznał. Wpisany do książki zatrzymań przedwczoraj o jedenastej czterdzieści pięć. Wypisany dziś o ósmej.
Inspektor Gestapo zmarszczył czoło i badawczo popatrzył na człowieka w kajdankach. A więc to nie on. Skoro zgon fałszerza nastąpił późnym popołudniem, musiał go zabić ktoś inny.
– Odprowadzić więźnia – rozkazał protokolantowi, jakby w obawie, że ujrzy w oczach przesłuchiwanego błysk triumfu.
Wstał i podszedł do maszyny do pisania, z której wykręcił kartkę z protokołem.
Przez chwilę pomyślał, że wypuści tego Pintę, czy jak on się tam nazywa, ale zwyciężyła w nim niemiecka przezorność. A jeśli ten stary kryminalista będzie łaził po mieście i kłapał dziobem, że inspektor Gestapo ma konszachty ze światem przestępczym? O nie! Na to Oscar Rhode nie mógł sobie pozwolić. Wyjął z marynarki wieczne pióro, odchylił nim okładkę podrobionego paszportu i z uznaniem stwierdził, że fałszerz wykonał kawał dobrej roboty. Dokument był nie do rozpoznania. W przypływie niewytłumaczalnego sentymentu Rhode postanowił zostawić go człowiekowi, którego właśnie przesłuchał, jakby na pamiątkę fałszerza i jego kunsztu.
Zerknął raz jeszcze na jego personalia i odręcznie napisał na arkuszu protokołu: „Johan Pinto. Naruszenie norymberskiej ustawy rasowej. Osadzić w obozie przejściowym w Westerbork, a stamtąd wysłać pierwszym transportem do Konzentrationslager Auschwitz”.
Oscar Rhode zakręcił pióro, położył je na biurku i przeciągnął się, co dało mu wyraźne odprężenie. Sprawa była załatwiona.
Ekspedientka ze sklepu osiedlowego niedaleko placu Wilsona na warszawskim Żoliborzu zerknęła przez szybę wystawową, po czym zrobiła szybki obrót, poprawiła włosy i wróciła do poprzedniej pozycji. Za jej plecami znajdowało się lustro regału z winami, które miało dawać efekt większej liczby butelek, a dawało okazję, by skontrolować fryzury i makijaż damskiego personelu sklepu. Wina i tak szły jak woda.
Właśnie nadchodził jej ulubiony klient.
Ekspedientce podobało się, że zakupy robił u nich, a nie w hipermarkecie pobliskiej galerii handlowej Arkadia. Poza tym był grzeczny i miał ładną twarz podobną do jednego aktora. Mąż ekspedientki, kiedy sklep przygotował zwroty czasopism z dołączonymi płytami DVD, odkupił za pół ceny parę filmów z Bondem i w jednym z nich grał facet, którego jej ulubiony klient bardzo przypominał. Nawet zapamiętała tytuł: Diamenty są wieczne.
Kiedyś w innej gazecie ekspedientka zobaczyła jego zdjęcie. Nie miała czasu dokładnie przeczytać artykułu, bo non stop ktoś coś kupował, ale dowiedziała się, że jej ulubiony klient podobny do tamtego aktora był sławnym detektywem, złapał jakiegoś niemieckiego mordercę i nazywał się Jakub Kania. Od tej pory podziwiała go jeszcze bardziej.
Często myślała, że taki mężczyzna to skarb. Prawie codziennie przychodził po świeże pieczywo, mówił dziękuję, uśmiechał się i myślał o niej: zawsze przynosił drobne, żeby nie miała kłopotu z wydawaniem reszty. Jednym słowem, stanowił całkowite przeciwieństwo jej męża, który przez ostatnie dwa lata obejrzał wszystkie mecze, jakie pokazywała osiedlowa kablówka, i wypił do tego cysternę piwska. Spróbowałaby mu powiedzieć, żeby poszedł po bułki na śniadanie. To by dopiero było. Wychodził tylko przed blok na fajkę z kolegami.
Ludzie czasami pytali go, dlaczego nie poszuka sobie jakiegoś zajęcia, a on zawsze odpowiadał to samo, że nie może znaleźć pracy w swoim zawodzie. Wtedy siłą rzeczy padało pytanie, jaki ma zawód, a on tylko na to czekał. „Toreador” – mówił i rechotał na widok ich min. Czy taki Jakub Kania, odpowiedzialny detektyw, robiłby z siebie takiego głupka?
Kuba też lubił ekspedientkę. Była miła i miała zabawną przypadłość, której pewnie sobie nie uświadamiała. Zawsze używała czasu przyszłego. A skoro zawsze, to i dziś.
– Co będzie? – spytała, gdy ukłonił się i podszedł do lady.
– Kostka masła i pięć kajzerek.
Kobieta zakrzątała się i po dziesięciu sekundach zamówienie stało na ladzie w plastikowej torbie.
– To będzie wszystko? – upewniła się.
Skinął głową.
– Tak, dziękuję.
– To będzie siedem pięćdziesiąt – skwitowała ekspedientka i popatrzyła na niego niemal tkliwie, gdy wydobył z kieszeni garść drobnych.
Tuż po śniadaniu Kuba jechał na lotnisko. Od paru lat był konsultantem Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie. Wystarczy kilka kliknięć w klawiaturę komputera, aby się dowiedzieć, że Yad Vashem jest placówką muzealną. Zajmuje się ofiarami i bohaterami Holocaustu. Oficjalnie.
Kontrakt Kuby też był oficjalny, choć polski konsultant rzadko miał do czynienia ze sprawami z przeszłości, o których z dumą pisały izraelskie gazety. Częściej zajmował się tymi, które ludzie starali się przed Yad Vashem ukryć. Pracował dla pewnej dyskretnej sekcji instytutu, która oficjalnie nie istniała. A skoro jej nie było, to i nie miała nazwy. Wtajemniczeni mówili o niej referat cieni.
Kuba przyzwyczaił się do życia w cieniu. Wcześnie stracił matkę, która zmarła na raka. I wtedy, kiedy najbardziej potrzebował jej kobiecej wrażliwości – gdy wychodził z dzieciństwa i wchodził w dojrzałość – został sam. To znaczy ze starszym bratem, który nie zwracał na niego uwagi, i z ojcem, podoficerem wywiadu Marynarki Wojennej, który przeszedł załamanie nerwowe i rzadko się odzywał, oraz z babką – posępną Kaszubką prowadzącą im dom. Dojeżdżała ze wsi pod Kartuzami i miała mniej więcej tyle czułości co wysuszony wiatrem i stwardniały od pracy stary rzemień. To wszystko było chyba nawet gorsze, niż gdyby rzeczywiście został sam. Wiele lat później, wracając myślami do tamtych czasów, odczuwał coś w rodzaju wdzięczności dla losu, że wyszedł cało z tego dzieciństwa nie dzieciństwa i nie został na przykład zimnym, milczącym i obojętnym na wszystko mordercą na zlecenie.
A ponieważ wszyscy w domu byli zimni, milczący i obojętni na wszystko, Kuba miał prosty wybór: dostosować się albo uciec. Wybrał to drugie. Z grupą rówieśników, powszechnie uważanych za świrów, uległ hipnozie harcerstwa i całymi dniami włóczył się po wzgórzach Redłowa, odkrywając opuszczone bunkry i stanowiska artylerii broniącej Wybrzeża w kampanii wrześniowej. Tam, wśród omszałych betonowych bloków i szalonej radości z powodu wykopanej z ziemi manierki lub zardzewiałego bagnetu, zaraził się historią.
W liceum uważano go za dziwaka. Koledzy z klasy chodzili na mecze Arki, on do czytelni. Koledzy na koncert gwiazdy rocka, on na spotkanie z kombatantem gdyńskich kosynierów. Koledzy na imprezę, on na zebranie kółka historycznego. Wystarczy choć przez chwilę mieć naście lat, aby zgadnąć, jak był postrzegany. Najpierw przez kolegów, a za chwilę przez koleżanki, które nie mogły znieść obojętności, z jaką Kuba Kania, uchodzący za jednego z najprzystojniejszych chłopaków w szkole, mijał ich rozkwitającą urodę. Takich rzeczy się nie wybacza.
Prawo na Uniwersytecie Gdańskim wybrał tylko dlatego, że na tym kierunku trzeba było nieustannie się uczyć. Kodeksy, ustawy i przepisy nie zostawiały marginesu na życie studenckie, z czym jemu akurat było po drodze. Zjawiał się na uczelni minutę przed rozpoczęciem wykładu, a pięć minut po zakończeniu zajęć stał już na peronie eskaemki w Sopocie i czekał na kolejkę do Gdyni. Koleżanek z roku – oczko wyżej od licealistek w łańcuchu ewolucji emocjonalnej – nie irytowała już jego obojętność, ale kompletny brak świadomości, jak bardzo im się podobał. Jakby ten ujmujący, miły i atrakcyjny brunet nigdy siebie nie widział. Ani w lustrze, ani we wpatrzonych w niego oczach dziewczyn.
Tu znów się z niego podśmiewano, ale po cichu i za plecami. Nikt na studiach prawniczych nie jest na tyle nierozsądny, aby ryzykować niechęć kolegi, który zawsze jest przygotowany, paragrafy ma w małym palcu i chętnie pomaga. Mimo to Kuba, który nieraz ratował innych z opresji, był outsiderem. Kontrastem dla złotych dzieci adwokatów i notariuszy zaludniających Wydział Prawa Uniwersytetu Gdańskiego. Nie miał markowych ciuchów, samochodu ani znajomych bramkarzy w modnych sopockich klubach. Miał stypendium socjalne i naukowe, co na uczelni uchodziło za najgorsze z możliwych połączeń. Wiadomo: ubogi kujon.
Pod koniec czwartego semestru wydarzyło się coś, co sprawiło, że Kuba przeszedł do legendy. Podczas egzaminu, który co roku dziesiątkował studentów prawa skuteczniej niż czarna ospa ludność średniowiecznej Europy, profesor nieoczekiwanie wstał zza katedry i bez słowa ruszył w stronę wyjścia. Wszyscy podnieśli wzrok znad testów i przez moment zapanowała absolutna cisza przerwana dopiero dźwiękiem zamykanych drzwi. W tym samym ułamku sekundy setka studentów rzuciła się do toreb i plecaków, rozpaczliwie szukając ratunku w notatkach, ściągach i podręcznikach. Przez cudowne kilka minut poziom wiedzy drugiego roku prawa mierzonej egzaminem grozy wzrósł o kilkaset procent.
Profesor wrócił, celowo majstrując coś przy klamce, aby dać czas na błyskawiczne ukrycie pomocy naukowych, po czym usiadł i ze stoickim spokojem zaczekał, aż wszyscy oddadzą wypełnione testy. Pożegnał się informacją, że wyniki poda za tydzień na ostatnich zajęciach przed wakacjami.
Wszyscy, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej i nigdy później, dostali czwórki i piątki. Jedyną oceną dostateczną była trója Kuby. W sali zapanowało radosne uniesienie.
– Panie Kania – przerwał je profesor, zdejmując i starannie składając okulary. – Jak panu wiadomo, prowadzę wraz z partnerami kancelarię, która od lat jest w pierwszej trójce w Polsce. Jeśli nie ma pan innych planów, to zapraszamy na praktykę. Może pan zacząć jutro.
Sala zamarła. Uśmiechy zastygły na twarzach skrzywionych teraz emocjami wywołanymi tą jawną niesprawiedliwością. Kancelaria była obiektem marzeń każdego studenta wydziału. Marzeń, które spełniały się w jednym przypadku na tysiąc.
– Zastanawiacie się dlaczego? – Profesor wstał i rozłożył ręce w geście, który doskonale znały składy orzekające polskich sądów, gdzie powszechnie uważano, że potrafi bezbłędnie czytać w myślach.
– Wszyscy uczciwie ściągaliście – wyjaśnił. – Tak, nie przesłyszeliście się. Uczciwie, bo każdy miał taką samą sprawiedliwą szansę i każdy z niej skorzystał. Tylko pan Kania uznał, że naprawdę sprawdzi swoją wiedzę. Rezultat znamy. Gratuluję ocen – na ustach profesora przez chwilę zagościł cyniczny grymas. – Są oficjalne i zostaną wpisane do indeksów. Ale dla mnie wasze czwórki i piątki należy podzielić na pół, a trójkę pana Kani pomnożyć. Też przez dwa.
Nikt nigdy nie poznał odpowiedzi na pytanie, czy profesor miał w sali ukrytą kamerę, ale rację, której nie ukrywał, miał na pewno.
Nazajutrz po tamtych zajęciach rozpoczęła się kariera zawodowa Jakuba Kani, która po blisko dwudziestu latach wyglądała jak zapis EKG kolekcjonera zawałów.
Praktyka w sławnej kancelarii okazała się kompletną porażką. Student drugiego roku wiedział o kodeksach i orzecznictwie więcej niż adwokat z kilkuletnim stażem, ale zupełnie nie nadawał się na salę rozpraw. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak stworzony do togi z zielonym żabotem. Nie za wysoki i nie za niski, lekko zaokrąglony, z urodziwą twarzą o mądrych oczach mógł robić idealne wrażenie na sędziach obu płci. Mógł, ale nie robił. Dyskwalifikował go chroniczny brak pewności siebie. Tupetu, aktorstwa, nonszalancji, cwaniactwa. Co komu po takim adwokacie? Zwłaszcza w Trójmieście, którego palestra komponowała szlagiery prawnicze słynne na całą Polskę. W końcu to tutaj wymyślono „pomroczność jasną” jako stan usprawiedliwiający przed sądem prowadzenie samochodu po pijanemu przez syna prezydenta RP.
Kuba nie miał co marzyć o zielonym żabocie. Myślał o fioletowym – sędziowskim, ale prokuratura prowadząca dyskretną obserwację zdolnego studenta zaproponowała mu czerwony. Łatwo skończył aplikację i został w gdańskiej rejonówce. Był niezrównany w zagmatwanych, drobiazgowych śledztwach. Jego aktów oskarżenia nie dało się podważyć i kilka razy mecenasi z wziętej kancelarii, która się go pozbyła, gorzko tego pożałowali. Skupiony prokurator mówił cicho i bywał przez to upominany przez sąd, ale jego argumentacja okazywała się miażdżąca.
I wtedy po raz drugi wszystko się zawaliło. Pan prokurator Kania zakochał się i ożenił z córką gangstera ze Stogów, który od dawna nie nosił dresu i kija bejsbolowego, jednak w garniturze szytym na miarę był jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale Kuba, emocjonalny dzieciak o zerowym koncie doświadczeń w miłości, przez kilka miesięcy trwał w odurzeniu przekonany, że znalazł tę jedną jedyną.
Przebudzenie było jak upadek z pierwszego piętra w kałużę błota. Kiedy odmówił podmiany dokumentów w aktach bandyty zaprzyjaźnionego z teściem, ukochana żona zostawiła go bez mrugnięcia okiem. Cena za zaślepienie była wysoka: śmieszność, rozwód i coś znacznie gorszego – utrata zaufania w pracy. Były teść zemścił się za odmowę przysługi, rozpuszczając w mieście informacje, że Kuba załatwiał w prokuraturze sprawy gangu ze Stogów. Takie rzeczy są nie do odkręcenia. Tak jak mistrzowski pijar diabła, który zdołał wmówić ludziom, że nie istnieje.
Dla prokuratora Kani nie było już miejsca w Trójmieście. Wyjechał do Warszawy, długo szukał pracy, wreszcie znalazł ją w Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dla Komisji, bardziej znanej jako Instytut Pamięci Narodowej, prawnik ze znajomością historii i doświadczeniem śledczym był idealnym pracownikiem.
EKG kariery znów się unormowało. Kuba odniósł kilka sukcesów, które pozostały w cieniu. Inne przedostały się do mediów, a te natychmiast podłączyły sprawy rozwiązane przez prokuratora IPN do swoich wzmacniaczy i głośników. Jakub Kania został detektywem celebrytą. „Sherlockiem Holmesem polskiej historii”, „Pogromcą bandytów przeszłości” i jak tam jeszcze nazwały go czerwono-czarne tytuły tabloidów.
Prowadził wiele spraw. Wśród nich poszukiwania Erwina Winklera, esesmana i zbrodniarza wojennego ze Strzelec Opolskich, którego aresztowanie ponad pół wieku po wojnie przyniosło Kubie międzynarodowy rozgłos i otworzyło drzwi do Yad Vashem. Nigdy by ich nie przekroczył, gdyby nie sprawa Chrztu Warneńczyka, zagadkowego obrazu Jana Matejki, która całkowicie zmieniła jego życie [tajemnicę Chrztu Warneńczyka i historię poszukiwań obrazu przez Jakuba Kanię znajdzie czytelnik w powieści 444 – przyp. red.], choć nie uświadamiał sobie, ile razy wisiało ono wtedy na włosku.
Rezygnacja z IPN na rzecz Yad Vashem miała oznaczać spokój. Ulubione rozwiązywanie zagadek przeszłości, pracę w archiwach, dużo czasu spędzanego w domu i tylko od czasu do czasu wyjazdy do Izraela w sprawach wymagających rozmowy w cztery oczy, bez mejla i telefonu. Sprawach takich jak ta, w której właśnie wybierał się do Jerozolimy.
Spakował się jak zwykle metodycznie. Na łóżku położył czarną plastikową walizkę spełniającą wymogi bagażu kabinowego, a obok podobny, choć znacznie mniejszy i płytszy laptop. Komputer służył do sprawdzenia pogody w Izraelu i śledzenia notatek zrobionych przed podróżą. Walizka – do zabrania rzeczy, które miały sprostać pogodzie i notatkom.
Wyjechał tuż po dziesiątej. Nad Żoliborzem świeciło słońce, ale lekki wiatr uparł się zakryć je kurtyną chmur, które od jakiegoś czasu spędzały w stolicy lipcowy urlop, włócząc się po dzielnicach miasta. Na zachodzie zaczynało już kropić. Tuż za Powązkami na szafirowym tle nieba pojawiła się imponująca tęcza. Kierowcy samochodów fotografujący ją telefonami komórkowymi niemal natychmiast zakorkowali rondo „Radosława”. Kubę też zahipnotyzowała, bo chociaż planował dotrzeć na Okęcie aleją Jana Pawła II, machinalnie wjechał w Okopową, a w konsekwencji – w Towarową.
Mijając po lewej siedzibę IPN, mimowolnie pomyślał o Wiesławie Paluchu, dyrektorze pionu śledczego, przez którego odszedł z instytutu. Były to myśli podobne do nadciągających z zachodu chmur, ale bez tęczy. Odpędził je, przekonując samego siebie, że nigdy więcej nie spotka tego człowieka.
Mylił się.
Boeing z Warszawy dotknął kołami betonowego pasa lotniska Ben Guriona w Tel Awiwie, co automatycznie uruchomiło u uczestników rejsu podwyższoną aktywność. Ciekawe, kontakt z ziemią sprawia, że pasażerowie samolotów na każdej szerokości geograficznej wpadają w lekką histerię. Natychmiast zaczynają się wiercić, upychać czasopisma w kieszeniach foteli, odpinać pasy, choć sygnalizacja jeszcze na to nie pozwala, wstawać z miejsc, zataczając się, ściągać z półek bagaże podręczne i nerwowo wbijać kody PIN aktywujące telefony komórkowe wyłączone na czas lotu. Wszystko dzieje się jak w telewizyjnym reality show, którego zwycięzcą zostaje ten, kto pierwszy zawiadomi świat o swoim lądowaniu i opuści pokład samolotu, zanim uczynią to pozostali uczestnicy rywalizacji.
Kuba, choć kończył w tym roku zaledwie 41 lat, przyglądał się tej gorączce z godnością starego dębu, nie ruszając się z miejsca przy oknie. Spokojnie odczekał, aż wszyscy ścisną się w kolejce do wyjścia, wytwarzając ciśnienie jak we wstrząśniętej butelce szampana. Parę minut później, po otwarciu drzwi przez personel pokładowy, korek pasażerów wystrzelił wprost w rękaw prowadzący do hali przylotów. Dopiero wtedy Kuba wstał i sięgnął po niewielką walizkę, której nie musiał wyszarpywać spośród innych bagaży na półce. Swobodnie pokonał przejście między rzędami foteli i wyszedł żegnany przez stewardesę, której służbowy uśmiech wydawał się wyrażać wdzięczność za jego zachowanie.
Pomyślał o Kasi. Druga, tym razem szczęśliwa, miłość jego życia też była stewardesą. Teraz z powodu ciąży pracowała w obsłudze naziemnej pasażerów, ale latanie było jej wielką namiętnością. Z Kubą mieli trzyletnią Marysię, która zanim nauczyła się mówić, rozkładała rączki i uśmiechała się promiennie, gdy tylko padło słowo samolot. Jesienią miała mieć siostrzyczkę.
Po wyjściu z terminalu Kuba przez chwilę rozkoszował się falą ciepła, w której był upał Bliskiego Wschodu i oddech rozgrzanego miasta, ale jednocześnie lekki powiew śródziemnomorskiej rześkości. Sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów, wyciągnął telefon komórkowy, uruchomił go i wybrał numer Kasi.
– Dobry lot? – spytała trochę z troski o niego, a trochę z zawodowej ciekawości.
– Nie – odpowiedział krótko.
– O – zmartwiła się. – Co się działo?
– Na pokładzie nie było tak pięknych stewardes jak ty. Zamierzam złożyć reklamację i żądać zwrotu połowy ceny biletu.
– Ty bajerancie – Kasi wyraźnie ulżyło. – Już się bałam, że cię wytrzęsło w chmurkach i potrzebna była whisky.
– Nie boję się turbulencji – oświadczył buńczucznie.
– Yhmm. Powiedz to Marysi. Właśnie przyszła do naszej sypialni sprawdzić, z kim rozmawiam. – Tatuś cię całuje, krasnalu – powiedziała Kasia gdzieś w przestrzeń i Kuba wyraźnie usłyszał klaskanie dziecięcych rączek. Córka od jakiegoś czasu właśnie tak okazywała zadowolenie.
– Pasażerów alfa nie było? – dopytywała Kasia.
Nazywali w ten sposób szczególnie uciążliwych podróżnych, którzy za wszelką cenę starają się zwrócić na siebie uwagę. Głośnych, podpitych, wpadających w podniebną głupawkę lub po prostu chamskich i aroganckich.
– Nie – Kuba uśmiechnął się do słuchawki. – Kapitan J. nie byłby potrzebny.
Kapitan J., dziś emerytowany pilot, był ulubieńcem Kasi i wszystkich dziewczyn, które z nim latały. Przed każdym startem robił krótką odprawę, podczas której zawsze powtarzał to samo: „Jakby ktoś nadmiernie szumiał, to wiecie, gdzie mnie znaleźć”. Po czym puszczał oko i sadowił się za sterami.
Stewardesy nie nadużywały tego przywileju, ale bywało, że nie miały wyjścia. Kasia skorzystała z niego tylko raz, wiele lat temu.
W rejsie do Moskwy otyły gość, który grubo przesadził z liczbą drinków i odezwała się w nim potrzeba bycia duszą towarzystwa, uznał, że uprzyjemni wszystkim lot i zostanie pokładowym wodzirejem. Intonował piosenki biesiadne, wstawał z miejsca, zaczepiał ludzi i generalnie zachowywał się jak zachwycony sobą pajac, którego wszyscy starają się unikać. Na weselu w remizie to wykonalne, w samolocie mniej.
Kasia dwa razy grzecznie zwróciła mu uwagę, ale kiedy za trzecim razem otyły facet próbował z nią tańczyć w przejściu między fotelami, wyślizgnęła się i zapukała do kabiny pilotów.
Kapitan J. ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Kaśka, daj znać, jak gość będzie szedł do toalety – powiedział.
Drugi pilot, najwyraźniej wtajemniczony, uśmiechnął się pod wąsem.
Kwadrans później, kiedy wesoły grubas zasunął za sobą plastikowe drzwiczki, a lampka nad nimi dała znać, że pomieszczenie jest zajęte, kapitan J. wykonał delikatny ruch wolantem, wyprowadzając samolot z trybu autopilota. Nastąpiło płynne bujnięcie, którego pasażerowie nie zdążyli nawet szczególnie odczuć. Ale oni siedzieli w fotelach. Gość, który stał nad muszlą sedesową z rozpiętym rozporkiem, mając ręce zajęte czym innym niż utrzymywanie równowagi, przyjął to samo bujnięcie zupełnie inaczej. Siła odśrodkowa popchnęła go do tyłu, a zanim oparł się plecami o drzwi toalety, oblał swoje jasne spodnie od kieszeni do stóp.
Po kilku minutach, kiedy się zapiął i jako tako powycierał, dyskretnie odsunął drzwi, wystawił głowę i prawą rękę, którą wykonywał w stronę stewardesy rozpaczliwe gesty mające ją przywołać. Kasia przez dobre dwie minuty udawała, że nie widzi, po czym spojrzała w jego stronę z pytającym uśmiechem. Rozpaczliwość gestów przybrała na sile. Podeszła.
Drzwi toalety zasunęły się tak, że teraz wystawała z nich tylko twarz grubasa. Bez cienia wcześniejszego entuzjazmu.
– Ma pani jakiś koc? – szepnęła twarz.
– Zimno panu? – zatroskała się Kasia.
– Nie. To znaczy tak – grubas uznał to za dobry pretekst.
– Proszę wrócić na swoje miejsce – oznajmiła Kasia słodko. – Zaraz przyniosę.
– Nie – jęknęła twarz błagalnie. – Tu. Tu bym chciał, żeby pani przyniosła.
Kasia zrobiła minę z serii: „Ależ naturalnie, nie dziwimy się żadnym prośbom naszych drogich pasażerów i ochoczo je spełniamy”.
Dalszą część lotu wodzirej przesiedział cicho i pokornie w swoim fotelu, wzbudzając wyraźną sympatię Hinduski z sąsiedniego rzędu równie szczelnie, aż po kostki, owiniętej sari.
Kasia uśmiechnęła się na wspomnienie kapitana J. i wróciła do rozmowy z Kubą.
– Kiedy jedziesz do Jerozolimy?
– Rano. Właśnie widziałem w telewizji na lotnisku gigantyczny korek na autostradzie numer jeden. Nie zamierzam w nim tkwić. Zaraz wypożyczę samochód, podjadę do tego zajazdu koło Ramli, wiesz – opowiadałem ci, jak go lubię – położę się wcześniej spać i wyruszę zaraz po śniadaniu. Stamtąd mam już niecałe pięćdziesiąt kilometrów.
– Dobry plan – uznała Kasia. – Uważaj na siebie.
– Tak będzie – przyrzekł. – Tęsknię za tobą.
– Ja też – szepnęła. – Kuba...
– Tak?
– Ta nowa sprawa w Yad Vashem. Nie ma w niej nic niebezpiecznego, prawda? Mogę być całkowicie spokojna?
– Oczywiście – zapewnił, mając nadzieję, że jej nie okłamuje.
[...]