44,99 zł
TO HISTORIA USZYTA NA PODSZEWCE ZE ZŁA
W świętokrzyskich lasach, w cieniu Łysej Góry, obok miejsca, gdzie na Czarciej Polanie głaz przygniótł diabła, od lat toczy się zajadła wojna.
Dwa zwaśnione rody pielęgnują nienawiść, której nauczyli ich przodkowie.
W tej wsi są ludzie z kamienia twardszego i ostrzejszego niż te na gołoborzu, a ich oczy płoną gniewem. Wszyscy wiedzą, że wojna między Kończakami a Cebrzynami jest święta, morderstwo – honorowe, a rodzina i obowiązek wobec niej stoją ponad prawem.
Wyrok wymierza się tutaj osobiście.
Najlepiej nożem.
Stefan Cebrzyna nie mógł od tego uciec. Nawet jeśli Jadźka Kończakowa była dla niego od zemsty ważniejsza.
Przysięgi złożone ojcom muszą zostać dotrzymane.
TUTAJ HONOR ZNACZY WIĘCEJ NIŻ ŻYCIE, A ZEMSTA DZIAŁA NAWET ZZA GROBU.
*
Maciej Siembieda w swojej najbardziej osobistej powieści odmienia zemstę przez wszystkie przypadki. Rozlicza się z trudną historią Gór Świętokrzyskich – przywołuje krążące wokół regionu legendy i łączy je z historią Polski od powstania styczniowego aż do lat 90. XX wieku. Tu intryga niczym z Ojca Chrzestnego przeplata się z szekspirowskim dramatem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 467
Data ważności licencji: 10/15/2030
GOŁOBORZE. Rumowisko skalne. Nazwa pochodzi od kamiennej pustyni na stoku Łysej Góry i oznacza miejsce „gołe”, bez „boru”, czyli takie, na którym nie rośnie las. Natura zbudowała je z bloków piaskowca kwarcytowego powstałego ponad pół miliarda lat temu.
Kamienne pole jest martwe.
Ostre krawędzie odłamków skalnych, ciasno ułożonych obok siebie, sprawiają, że nie wejdzie tu człowiek ani zwierzę. Z kolei brak iłu, a nawet piasku pod kamieniami wyklucza zapuszczenie korzeni przez jakąkolwiek roślinę czy drzewo. Na skalnym rumowisku w ciepłe dni wygrzewają się jedynie jadowite żmije, a nocami spotykają czarownice, diabły i ich sługi demony. Według wierzeń ludowych świętokrzyskie gołoborze to miejsce czystego Zła.
Taśma magnetofonu szpulowego z nieznanych przyczyn wyhamowała między rolkami i zamiast refrenu Międzynarodówki salę wypełnił bełkot. Jakby chór śpiewał, powoli zanurzając się pod wodę, coraz głębiej i głębiej.
Towarzysz z ministerstwa skrzywił się z niesmakiem, ale ktoś z aktywu ocalił powagę uroczystości, w porę wyciągając wtyczkę z kontaktu. Zapadła cisza. Przerywały ją tylko zakłopotane chrząknięcia oficjeli.
Ten z ministerstwa skinął na panią z kadr, która na aksamitnej poduszce niosła odznaczenia państwowe, częściowo ukryte pod baldachimem jej imponującego biustu. Obydwoje podeszli do stojącego pod ścianą szeregu odświętnie ubranych figur z połkniętymi kijami. Wysoko nad nimi wisiało godło, a przestrzeń między orłem a głowami odznaczanych wypełniał transparent z hasłem „Chwała ludziom dobrej roboty”. Namalowano go na płótnie czerwonym jak dusze uczestników akademii.
Na końcu szeregu kraśniał z dumy krępy mężczyzna po czterdziestce. Miał na sobie fioletowy garnitur z bistoru, żółtą koszulę z długim, zaokrąglonym kołnierzykiem i krótki, szeroki krawat z węzłem wielkości pięści. Pocił się. Z emocji, bo za chwilę miał otrzymać Brązowy Krzyż Zasługi. I z powodu bistoru, który nie jest najlepszą tkaniną na parne lipcowe popołudnie.
Gdy orszak dekorujący znalazł się naprzeciwko niego, z wrażenia przymknął oczy. Poczuł najpierw lekkie szarpnięcie za klapę marynarki, potem dziarski, proletariacki uścisk dłoni towarzysza z ministerstwa, a jeszcze później napór biustu koleżanki z kadr, która ucałowała go w obydwa policzki. Mężczyzna głośno przełknął ślinę.
Nazywał się Andrzej Kończak.
Kiedyś pracował na wydziale montażowym Fabryki Samochodów Ciężarowych w Starachowicach, obecnie oddelegowany do komitetu gminnego partii w terenie. Skończył technikum wieczorowe. Był zaufanym, lubianym towarzyszem.
Po akademii poszedł z innymi na poczęstunek. Były kanapki z szynką konserwową Krakus, która szła tylko na eksport, ale z okazji Narodowego Święta Odrodzenia Polski partia nie pożałowała jej dla swoich najlepszych synów. Do kanapek podawano musujące Sowietskoje Szampanskoje, a do ciastek tortowych bułgarski koniak Słoneczny Brzeg.
Kończak zjadł i wypił, a potem pokręcił się po sali, szeleszcząc celofanem – były w niego zapakowane trzy goździki należne do brązowego krzyża.
Nie wzbudził niczyjego zainteresowania. Redaktorzy ze starachowickiej gazety „Budujemy Samochody” obsiedli towarzysza z ministerstwa niczym muchy krowie łajno. To z nim robili wywiady i fotografie, jakby czynność przypięcia szpilką tasiemki orderu do klapy marynarki było dokonaniem stokroć ważniejszym niż osiągnięcia odznaczonych.
Kończak wychylił pół kieliszka koniaku, który ktoś zostawił na parapecie, i poszedł na wcześniejszy pekaes do Grabina.
Do rodzinnej miejscowości dotarł godzinę później.
Wysiadł z autobusu, rozprostował garnitur ozdobiony orderem i wolniej niż zwykle ruszył z przystanku do domu. Kątem oka obserwował, jak odchylają się firanki w oknach wychodzących na szosę. Patrzyli. Niech patrzą – uznał i pchnął furtkę. Wszedł na swoje obejście, na którym wznosił się jeden z czterech murowanych domów we wsi. Wszystkie, zbudowane z pustaków i kryte papą, należały do najbogatszej w Grabinie rodziny Kończaków. Do „klanu ślepca”, bo tak na nich gadali sąsiedzi, spluwając przy tym na ziemię.
Gwar podniesionych głosów usłyszał już na ganku. Nacisnął klamkę. Buchnęły na niego chmura dymu papierosowego oraz wrzawa szwagrów i krewniaków nieproszonych, ale przybyłych co do jednego. Na oblewanie krzyża.
Pili jak na poprawinach. Szklankami. Zagryzając swojską kiełbasą i salcesonem. Ku utrapieniu żony odznaczonego i radości dzieci polujących na butelki, które jutro zaniosą do punktu skupu.
Andrzej się szwarcował. Zakrywał szklankę dłonią, tłumaczył, że ma jeszcze coś do roboty. Dali spokój dopiero, gdy skończyła się wódka. Ze śpiewem poszli jej szukać w knajpie GS-u albo po chałupach. Słychać ich było jeszcze przez dobry kwadrans, bo stawali szczać na środku szosy, kłócili się i szarpali. Wreszcie zapadła cisza.
Kończak zdjął garnitur i powiesił go w szafie na wieszaku z niemieckimi napisami, który babka po wojnie przywiozła z szabru. Obejrzał ciemną obwódkę na kołnierzyku koszuli i uznał, że jeszcze ze dwa–trzy razy ją nałoży, żeby dobrudzić przed praniem. Odznaczenie wyczyścił rąbkiem podkoszulka i schował do drewnianej szkatułki, w której miał już odznakę Wzorowego Żołnierza. Jeszcze z wojska.
Naciągnął stare, połatane spodnie i koszulę z dziurami na łokciach.
– Idę – powiedział.
Żona nie zareagowała. Sprzątała ze stołu, układając szklanki i talerzyki w pustej miednicy. Domyślała się, że w tak uroczystym dniu Andrzej zniknie na parę godzin. Nawykła do tego. Sięgnęła do kredensu, gdzie odłożyła dla niego butelkę żytniej z jedną trzecią zawartości, i podała mu ją w milczeniu. Pochylił się i pocałował ją w czoło. Dostała mu się dobra kobieta. Najlepsza.
Wyszedł na podwórze. Przez chwilę oddychał gęstym zapachem wsi. Pogłaskał psa, który łasił się do jego nóg, a potem przez dziurę w płocie przeszedł na sąsiednią posesję, gdzie stała opuszczona chałupa po ojcach. Drewniana, bielona wapnem i kryta gontem. Przekręcił w zamku klucz pamiętający poprzedni wiek, domknął okiennice, aby nikt nie zajrzał do środka, i zapalił lampę naftową.
W dawnej kuchni urządził sobie pracownię stolarską.
Lubił dłubanie w drewnie i doszedł do takiej wprawy, że zrobił półki do domu i szkatułkę na Krzyż Zasługi. Ale nad swoim prawdziwym arcydziełem mozolił się od kilku miesięcy.
Usiadł na zydlu, zapalił papierosa, łyknął z butelki i uchylił kawałek starego koca, pod którym znajdował się fragment płaskorzeźby. Sięgnął po dłuto i zabrał się za kończenie klęczącego anioła, wznoszącego ręce ku niebu. Pracował zapamiętale, przygryzając wargi.
Wreszcie osiągnął efekt. Wstał, przyjrzał się aniołowi z góry i pokiwał głową. Właśnie tak chciał zamknąć dzisiejszy szczęśliwy dzień.
Delikatnie szarpnął koc, aby odsłonić resztę płaskorzeźby. Misternej, pięknej, wręcz zapierającej dech.
Pokrywała wieko własnoręcznie wykonanej trumny.
Była darem dla człowieka, którego musiał zabić.
Zostały mu na to dwadzieścia cztery dni.
Styczeń 1863
Śnieg był tak wysoki, że uciekinier brnął przez niego, jakby zanurzony po pas szedł pod prąd w rwącej rzece.
Pogoń była tuż za nim.
Jeszcze parę minut temu słyszał tylko gwizdy kozaków. Teraz dobiegały go świst nahajek i parskanie koni zmuszanych do biegu przez zasypane pole.
Dwaj jeźdźcy sotni oskrzydlili go, jak to mieli w zwyczaju, a wąsaty wachmistrz jadący środkiem spiął konia ostrogami, dopadł mężczyznę i wychylając się z siodła jak na popisach, zdzielił go w kark tylcem szabli. Uciekinier jęknął, rozłożył ramiona niczym skrzydła wiatraka i runął na brzuch, po czym zniknął w śniegu.
Ocknął się na leśnej polanie przywiązany za ręce i nogi do pni młodych jodeł. Leżał na plecach, ale przód serdaka i portek miał poszarpany i uwalany krwią. Musieli ciągnąć go na powrozie za koniem aż tu, gdzie śniegu było mniej, za to ostrych gałęzi co niemiara.
– Kak nazywajesz sie? – spytał wąsaty wachmistrz ni to po polsku, ni to po rosyjsku. Widać nie od wczoraj służył w Królestwie Polskim pod rządami cara i podłapał trochę tutejszej mowy.
Jeniec milczał.
– Z kakich ty buntowszczików? Gdie ukrywają sie teraz twoi ludi? – Podoficer zadawał kolejne pytania, a kiedy i one pozostały bez odpowiedzi, powoli wyjął z kieszeni fajkę, nabił ją, wyciągnął z ogniska płonący patyk i podpalił tytoń.
– Poczekamy sobie – powiedział do więźnia. – Mnie tiepło, a tobie?
Kozacy ryknęli śmiechem.
Człowiek przywiązany do drzew czuł, jak mróz paraliżuje mu ciało. Nadchodziła senność, z której już się nie obudzi. Był gotowy na śmierć. Zanim dołączył do powstańców, poszedł do spowiedzi i oczyścił duszę, ofiarowując ją Bogu, o ile taka będzie Jego wola. Ksiądz pobłogosławił go znakiem krzyża, rozgrzeszając z zabijania, bo piąte przykazanie nie dotyczy najeźdźców i katów ojczyzny.
Wachmistrz trącił go czubkiem buta. Ocknął się.
– Budiesz mówić?
Nie odpowiedział. Modlił się w duchu, prosił o koniec.
– Nie budiesz. – Wachmistrz westchnął i skinął na przybocznego, który sięgnął do sakwy przy siodle. Podał mu żelazne obcęgi do wyciągania hufnali z końskich kopyt.
Wachmistrz przyklęknął, podważył bagnetem zęby związanego i chwycił obcęgami język. Wyciągnął go z ust jeńca.
– Nie choczesz mówić, to on ci na nic – stwierdził. Wolną ręką wyciągnął zza cholewy brzytwę i przymierzał się do precyzyjnego cięcia, gdy rozległ się tętent koni. Na polankę wjechała jedna trzecia sotni, idąca w ślad za podjazdem. Wśród jeźdźców w papachach i długich szynelach z kapturami znajdował się polski wieśniak. Na chudej szkapie, zdyszanej nie mniej niż on, ale ubrany w grube sukienne spodnie, porządne buty i krótki kożuszek. Przyodziewek zdarty z poległego powstańca – domyślił się człowiek rozciągnięty między drzewami. Moskale dawali przywilej rabowania zabitych szlachciców chłopom, którzy wysługiwali się wojsku. Donosili, gdzie ukrywają się buntownicy, albo sami zwlekali rannych powstańców z posłań i dostarczali do cyrkułu, aby wydać ich Ruskim za parę rubli.
Wachmistrz kazał mu zejść z siodła, ujął pod pachę jak jakiegoś dziedzica i podprowadził do leżącego.
– Znajesz jego? – spytał.
Wieśniak skinął głową.
– Znam, panie oficerze. To Kończak Tomasz z mojej wsi. Z partii Langiewicza.
Rosjanin poklepał go po ramieniu.
– Można być mądrym Paliakiem? Można – oświadczył, a kozacy ponownie zawtórowali mu śmiechem.
Wachmistrz poprawił futrzaną czapę i uważnie rozejrzał się po drzewach, ale wyraźnie się rozczarował. Jodły są do niczego. Mają wiotkie gałęzie, które nijak nie uniosą ciężaru porządnie powieszonego człowieka.
Zrezygnowany machnął ręką.
Już po rosyjsku rozkazał przekręcić jeńca na brzuch, wypłacić pięćdziesiąt batów na plecy i odrąbać szablą prawą dłoń.
– Aaa… – przypomniał sobie. – Włóżcie też, rebiata, bagnet do ognia i przypalcie mu oczy. Jeśli wcześniej nie zdechnie, puśćcie wolno. Niech idzie, skąd przyszedł, i opowie, jak carska armia karze tych, co podnoszą na nią rękę.
– Zabić by go, panie oficerze – podpowiedział chłop w kożuszku, przestraszony wizją, że Kończak wyliże się i poszuka zemsty.
Ale wachmistrz tylko pogroził mu palcem.
– To taki z tiebia haroszyj sąsiad? Wstydź się, Cebrzyna. – Udał oburzenie, biorąc się pod boki, a trzecia salwa śmiechu kozaków spłoszyła z jodeł kruki, które podzielały opinię, że jeńca lepiej było uśmiercić i zostawić pod ich kuratelą.
Tamtego wieczoru matka Tomasza Kończaka zrozumiała Marię, która stała na Golgocie, patrząc na mękę i konanie syna.
Gdy w okaleczonym ciele ostrożnie uniesionym z sań rozpoznała swojego pierworodnego, upadła na kolana. Przepełniał ją skowyt, ale nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
Patrzyła na plecy poorane nahajami, rdzawą szmatę owijającą kikut i straszny strup tam, gdzie oczy. Zwisały z niego sople krwi rozwodnionej łzami, otoczone czernią spalonej skóry.
– Jeszcze dycha – powiedział człowiek z Grabina, który znalazł Tomasza na krawędzi lasu. – Pchnijcie kogoś po księdza, może zdąży.
Rannego ułożono na łóżku pod obrazem anioła przeprowadzającego dwoje wylęknionych dzieci przez wąski mostek nad rwącym strumieniem. Tu też, lada chwila, miało się dokonać przejście na drugi brzeg.
Sąsiadki, które zleciały się jak stado wróbli, gdy tylko pod chałupę Kończaków podjechały sanie z pochodniami, zdjęły z Tomasza sukmanę, obmyły go, przewiązały wypalone oczy pasem wydartym z koszuli i owinęły rękę kawałkami płótna. Poszarpały je tak, aby poluzować nitki, przez co tkanina łatwiej wchłaniała wydzieliny z rany. Miały doświadczenie w opatrywaniu braci, mężów i synów. W Grabinie spornych spraw nigdy nie załatwiano słowami.
Tomasz jeszcze żył.
Jakby czekał na księdza, który chwilę później oznajmił dźwiękiem sygnaturki, że przybył z Jezusem Chrystusem. Wszyscy w izbie uklękli, żegnając się znakiem krzyża. Proboszcz odmówił, co trzeba, po czym namaścił umierającego świętymi olejami, które miały mu dodać sił w godzinie śmierci. Otworzył Tomaszowi usta i wsunął do nich hostię.
Gdy odstąpił od łóżka, kobiety zapaliły gromnicę i włożyły ją w dłonie konającego, związane drewnianym różańcem. To był koniec. Ksiądz uczynił nad Tomaszem znak krzyża, bąknął kilka słów o chwalebnej śmierci za ojczyznę, pochylił się, żeby nie rozbić głowy o framugę, i wyszedł do izby kuchennej.
Zakładał baranicę na powrotną podróż saniami, gdy raptem poczuł lodowaty powiew i zapach jak z grobowej krypty.
W otwartych wrotach chałupy stanęła Pężyrka – znachorka i krewna Kończaków. Nikt w Grabinie nie wiedział, ile liczyła sobie lat. Najstarsi we wsi twierdzili, że jak byli dziećmi, wiedźma już łaziła po świecie, podpierając się kosturem, bo miała koślawy krzyż i chodziła zgięta wpół.
Z siwymi włosami rozwianymi przez zamieć i w kilku warstwach łachmanów starucha wyglądała jak żywcem wyjęta z klechdy o łysogórskich czarownicach. Opowiadano je po chałupach, ale skóra cierpła od samego słuchania. Wiedźmy gromadziły się na szczycie góry bez drzew, odprawiały gusła, tańczyły z diabłami i warzyły magiczne mikstury.
Choć same wyły wniebogłosy i wypełniały noce przeraźliwym chichotem, nie znosiły dźwięków. Zwłaszcza piania koguta, które zwiastowało świt – koniec sabatu. A potem kościelnych dzwonów, gdy na Łysej Górze pobudowano klasztor. Tego było im za wiele. Rozpierzchły się, przybierając postaci wiejskich szeptuch.
Pężyrka bez wątpienia była jedną z nich.
Ludzie gadali, że nadal oddaje cześć pogańskim bóstwom, bo nikt nigdy, jak Grabin długi i szeroki, nie widział jej w kościele. Że rzuca uroki i zna się na chorobach. Umie je i leczyć, ale i sprowadzać.
Nikt, nawet Kończaki, nie miał odwagi spojrzeć Pężyrce prosto w oczy. Jeśli była prawdziwą czarownicą, która mogła nasmarować się magiczną maścią, by latać na miotle, miała w tęczówkach odbicie głowy kozła. Szatana.
Minęła księdza, jakby go tu wcale nie było, i weszła do izby, w której leżał Tomasz. Płomyk gromnicy zadrżał, a przytłumiony lament bab ucichł jak ucięty nożem. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej stronę.
Pężyrka podeszła do łóżka, wyciągnęła dłoń i otworzyła usta leżącego. Palcami wykrzywionymi jak szpony drapieżnego ptaka oderwała hostię, która przyschła do języka.
– Co wujenka robi, na rany Chrystusa?! – zawyła Kończakowa, ale wiedźma nie zwróciła na nią uwagi. Uniosła biały płatek do góry i cisnęła za siebie.
– To wiatyk – powiedziała. – Ostatnia komunia. Dawana na drogę. A un – wskazała Tomasza ruchem głowy – nigdzie się nie wybiera.
Walenty Cebrzyna tupnął parę razy, otrzepując buty ze śniegu, i pchnął drzwi karczmy.
Niską izbę zbudowaną z jodłowych bali wypełniał ostry swąd palonej machorki pomieszany z duszącym zapachem kapusty z grochem i kwaśną wonią piwa. Cebrzyna, który pokonał z półtorej wiorsty w rześkim powietrzu, miał wrażenie, że w smrodzie i dymie można by zawiesić siekierę.
Potrzebował dłuższej chwili, aby się zorientować, gdzie siedzą kuzyni, z którymi zgadał się na dziś do karczmy, żeby uradzić, co trzeba. Przetarł kułakiem oczy, które zaczęły go szczypać, gdy tylko wszedł, i wypatrzył krewniaków w rogu za piecem. Tam, gdzie najcieplej i najdalej od ludzkich uszu.
Cebrzyny byli klanem bandytów i koniokradów.
Nocami uprowadzali konie z wiosek na południe od Grabina i przemycali je przez granicę z zaboru ruskiego do austriackiego. Nie daj Boże wejść im w drogę. Każdy za cholewą buta nosił nóż i każdy wiedział, jak zrobić z niego użytek.
Na stołach w karczmie widać było przeważnie gliniane dzbany z piwem, ale Cebrzyny zamówili parę kwaterek wódki. Stać ich było. Za ruble wypłacone za powstańców przekazanych na odwach mogli sobie pozwolić nawet na arak.
Walenty usiadł na wolnym kawałku ławy i przyjął podany mu kieliszek z grubego szkła. Wypił jednym haustem.
– Krzepka – skomentował.
Reszta pokiwała głowami.
– Co rzeknieta? – spytał.
Zebrani wymienili niepewne spojrzenia.
– Po mojemu – powiedział jeden z kuzynów – to sprawka diabła.
– Głupiś – rzucił Walenty, choć bez przekonania.
– Tak? – obruszył się inny. – Stryjenka była u Kończaków, jak księdza do Tomasza wołali. Zaklina sie na Boga, że proboszcz opatrzył go olejami, kazał ręce związać różańcem i włożyć w nie gromnice. A ksiądz zna sie na śmierci. Mało to ludzi na tamten świat prowadził?
– Kończak był martwy – rzekł dobitnie ten od diabła. – Stara wiedźma go wskrzesiła. Baby to na krucyfiks zaświadczyły. Komunie mu z gęby wyjena i rzuciła na ziemię! Widział kto takie rzeczy? Toż to ciało Chrystusa! Uczyniła tak, żeby Zły mógł mieć dostęp i zrobić swoją robotę. Ledwo starucha przeklęta hostie zbrukała, umarły Tomasz ręcami poruszył, aż z gromnicy wosk się wylał i różaniec zlepił tak, żeby go już odmawiać nie szło. Baby z wrzaskiem z chałupy Kończaków uciekły.
Przy stole zapadła cisza, że słychać było tylko, jak paru co bardziej zabobonnych Cebrzynów przełyka ślinę.
– Gdzie on tera? – spytał brat ojca Walentego.
– Dziedzic Hordyński go zabrał i medyka sprowadził z Kielc. Tomasz we dworze leży i podobnież z dnia na dzień sił nabiera. A co wy, stryjku, powiecie?
Stachu Cebrzyna, niewysoki, ale żylasty chłop, niegdyś słynny zabijaka, wzruszył ramionami.
– Sraj na niego – poradził.
– Kończaki pomsty poszukajo – dodał ktoś z drugiej strony stołu.
– Kogo się boita? – skarcił ich Stachu. – Ich wiency, ale my bitniejsze. Na tych, co się Cebrzynom stawali, trawa rośnie. A niechby i Kończaki chciały z nami wojować, to za nami władza, bo my władzy z buntownikami pomogli. Ruskie by Kończaków na Sybir wywiezły co do jednego. Takie głupie to one nie są, żeby się na nas porywać. – Podniósł i wychylił kielich wódki nalany aż po brzegi, nie uroniwszy ani kropli. – Po bożemu to mścić się może ino Tomasz na Walentym – przypomniał. – Jeden na jednego. Taki obyczaj jest w Grabinie od wieków. Donieść do władz to hańba. Zaczaić się za stodołą i ukradkiem łeb roztrzaskać siekierą niehonorowo. Napaść w paru i zatłuc, wstyd przed ludźmi. Ale wyzwać na walkę w imię zemsty to święta rzecz. Dwaj ludzie, dwa noże. Na śmierć i życie. To grabińskie prawo. Każdy uszanuje. Mało to razy tak było? Na walkę patrzyła cała wieś, a jak było po wszystkim i trup został na środku drogi, nikt nic nie widział i nikt przed obcymi pary z gęby nie puścił.
Cebrzyny pokiwali głowami.
– Tyle że Tomasz ślepy. – Stachu rozłożył ramiona. – I nic by mu z takiej bitki nie przyszło. Szybki koniec chyba. Dobrze mówię, dziadku? – zwrócił się do najstarszego z klanu, zajmującego miejsce u szczytu stołu i słuchającego narady z półprzymkniętymi powiekami.
Starzec zmarszczył czoło i tak już pokryte głębokimi bruzdami.
– Ślepy nie ślepy, Kończak Walentemu nie popuści – powiedział, patrząc przed siebie, jakby chciał dojrzeć przyszłość. – Walenty wydał go Ruskim, a one obcięły mu rękę i wypaliły oczy. Ma święte prawo sie mścić i pomsty nie zaniecha, bo to byłby grzech i ujma. A że ślepy, poszuka inkszego sposobu i naród w Grabinie go zrozumie. Jak sie ino wyliże, nie bedziesz znał dnia ani godziny – powiedział do Walentego, który lekko pobladł.
Wszyscy przy stole na niego patrzyli.
– Przez to – ciągnął stary – najlepi by było Tomasza ubić.
– U dziedzica na pokojach go nie dostaniemy – uznał któryś z Cebrzynów.
– Prawda. Ale nie trza sie spieszyć. Pomsta tego nie lubi. Szykujta sie na Tomasza powoli. Pamiętajta, że z Kończakami Pężyrka, a to szatański pomiot. Umie krowom mleko odjąć i klątwe rzucić. Jej sie bójta, nie ślepego Tomasza.
– Co radzicie, dziadku? – spytał Walenty.
Stary zastanowił się przez dłuższą chwilę.
– Jedźta do Wierzbnika. Znajdźta tam jakiego kanceliste, co napisze pismo do cyrkułu. Mo w nim stać, co Walenty i cała nasza rodzina przy powstaniu pomaga ponów szlachciców chwytać. Ruskie to wiedzom. Prosić ich trza, coby Kończakom Czarciom Polanke odebrały i dały nam, Cebrzynom. Za zasługi.
Wszyscy przy stole wzdrygnęli się, jakby ich śmierć powąchała.
– Na co nam ona? – zaprotestował któryś. – To przeklęta ziemia.
Starzec skinął głową.
– Ale to z ni Kończaki majom swojom siłe – powiedział. – Pężyrka tam zioła zbiera, a przy pełni miesiąca łazi z diabłami i czarownicami konferować. Odbierzta im Czarciom Polanke, a moc na nas, Cebrzynów, przejdzie. Wtedy sie Tomasza zabije.
Dionizy Hordyński cmoknął na klacz, która wlokła się coraz wolniej, bo trudno jej było wyciągać kopyta z błota. Mrozy puściły, zbocza Gór Świętokrzyskich były jeszcze białe, ale na polach u ich stóp już pachniało wiosną. Jeździec otworzył usta i wdychał woń ziemi uwolnionej od zmarzliny oraz zapach jodeł, których mroczne królestwo rozciągało się paręnaście kroków dalej, tuż za miedzą.
Klaczy też smakowało to powietrze. Poruszała chrapami i parskała ochoczo. Całą zimę spędziła w stajni, bo nie zaprzęgano jej do sanek. Szykowana była pod wierzch, dla panicza, ale ten nie wrócił z powstania.
W bitwie pod Świętym Krzyżem młody Hordyński wraz ze swoim towarzyszem broni Tomaszem Kończakiem z Grabina oderwali się od oddziału Langiewicza. Otoczyli ich Rosjanie. Ukryci w lesie na zboczu Łysej Góry naoczni świadkowie widzieli, jak jeden z kozaków odpiął od kulbaki lancę długą na ponad trzy metry i ujął ją w prawą dłoń. Nahajką trzymaną w lewej smagnął konia i wymierzył broń prosto w plecy Hordyńskiego. Ruszył z impetem. Młody dziedzic nie widział go, bronił się szablą przed dwoma innymi kozakami. Grot lancy był o paręnaście metrów od celu, gdy Tomasz Kończak zobaczył, co się święci, i nie zważając na to, że jego też atakują, błyskawicznie ściągnął zdobyczny karabin przewieszony przez ramię. Wymierzył w ułamku sekundy. Dosięgnął pędzącego kozaka jednym strzałem.
Koń stanął dęba. Jeździec nadal zaciskał dłoń na lancy, choć już nie żył. Jego futrzana czapa poszybowała w powietrzu z połową głowy zabitego, ostrze opadło i odbiło się od zmarzniętej ziemi, a drzewce pękło jak suchy patyk. Ciało przez jakiś czas trzymało się w siodle i strzemionach, ale koń zrzucił je w panice. Runęło w sam środek koła, które wyznaczyła na śniegu tryskająca krew.
Tomasz wykorzystał moment, kiedy napierający na niego kozacy stanęli jak wryci. Rzucił się, brnąc przez śnieg, w stronę pól. Zanim tamci się zorientowali, był już kilkadziesiąt metrów dalej. Wachmistrz rozkazał swoim ludziom wrócić tam, gdzie padł kozak, i pojmać żywcem młodego szlachcica. Sam z dwójką innych ruszył za Tomaszem. Dopadli go parę minut później.
Dionizy Hordyński zatrzymał klacz. To tu wydarzyło się wszystko, co kazał powtarzać świadkom w najdrobniejszych szczegółach i co widział w wyobraźni, jakby sam walczył z kozakami. To stąd zabrali jego najstarszego syna i powlekli na Sybir.
Dziedzic zsiadł z konia, przeszedł na skraj puszczy i przystanął przed kapliczką postawioną dla jakiegoś napoleońskiego oficera, który pięćdziesiąt lat wcześniej umarł tu z ran i wyczerpania, wracając spod Moskwy. Zdjął czapkę, uczynił znak krzyża i odmówił Pod Twoją obronę w intencji, by jego pierworodnego nie spotkała taka sama śmierć na obczyźnie.
Pół godziny później wrócił do dworu.
Oddał klacz stajennemu, żeby ją rozsiodłał i wyczyścił z błota, a sam wszedł do izby czeladnej przylegającej do kuchni. Łóżko, na którym od trzech miesięcy leżał Tomasz Kończak, było puste.
Hordyński się zaniepokoił, ale w tym samym momencie w oknie wyglądającym na ogród dostrzegł białą zjawę w długiej koszuli, z której rękawów wystawała tylko lewa dłoń. Podtrzymywany przez dwóch parobków okaleczony powstaniec próbował stawiać kroki. Sam wciąż jeszcze nie ustałby na nogach, bo chwiał się i zataczał, jakby w ogóle nie miał w nich władzy.
Dziedzic wyszedł do nich.
– Dochtór kazali zacząć prowadzać onego, wielmożny panie – wyjaśnił starszy z parobków, wyraźnie zakłopotany. Jedną ręką mocniej podtrzymał Kończaka pod ramię, a drugą zdjął czapkę na znak szacunku.
– Słusznie – stwierdził Hordyński. – Czas wracać do żywych, Tomaszu.
– Tylko sie jako tako chodzić nauczę, pójde nazad do wsi, wielmożny panie – przyrzekł.
– Nie w tym rzecz. Ciężarem tu nie jesteś. Mojemu synowi życie uratowałeś. Masz we mnie dłużnika.
Tomasz pochylił głowę przepasaną płótnem zakrywającym oczy.
– W bitwie każdy by tak uczynił – odparł.
– Ale nie każdy jednym strzałem trafiłby kozaka w galopie prosto w łeb.
„Masz oko”, chciał dodać z podziwem, ale w porę ugryzł się w język.
– Nad paniczem Pan Bóg czuwał – uznał Tomasz.
Hordyński w milczeniu pokiwał głową.
– Idźcie z nim do krzaków agrestu – wskazał dłonią – a potem przyprowadzić mi go do dworu. Tylko powoli, żeby się nie nadwyrężył.
Parobcy potwierdzili, a kiedy jakiś czas później weszli z Tomaszem do sieni, dziedzic kazał posadzić go na ławie w pokoju myśliwskim, a im samym czekać na dworze.
– Czas postanowić, co dalej z tobą będzie – powiedział, gdy zostali sami.
– Jak żem rzekł – odparł Tomasz. – Do Grabina pójdę. Dość wielmożnego pana dobroci zaznałem.
– I co zamiarujesz tam robić?
Ślepiec wzruszył ramionami.
– Pewnie zdechnąć jak pies pod płotem. Matki strawy nie tknę, bo ona sama głoduje. Myślałem, coby do Wierzbnika jechać. Na żebry. Tam naród więcej groszem śmierdzi. Może sie dobrzy ludzie zlitują nad kaleką.
– A zwyczajnie zarabiać byś nie chciał?
– Jak, wielmożny panie? – spytał Tomasz. – Bez ręki i oczów?
– Mój syn twierdził, że jesteś wybitnie muzykalny. Ponoć dobrze grasz na skrzypcach.
– Grałem. Ale teraz nie idzie. – Uniósł w górę kikut ręki.
W tym samym momencie Hordyński ujął jego lewą dłoń i włożył w nią kawałek gładko wyheblowanego drewna. Były do niego przymocowane skórzane paski ze sprzączkami.
– Co to? – zapytał ślepiec.
Dotyk nie przyniósł mu odpowiedzi.
– Proteza – odrzekł dziedzic. – Doktor ją wystrugał dla ciebie. Możesz przypiąć drewnianą dłoń do obciętego nadgarstka i umieścić w niej smyczek. A palcami lewej wodzić po strunach.
Tomasz zastanowił się przez chwilę.
– Mógłbym grać na weselach – powiedział ostrożnie.
– No widzisz – ucieszył się Hordyński, choć nie było to zbyt taktowne sformułowanie. – Doktor przyjedzie jutro cię obejrzeć, to zrobimy przymiarkę.
Pężyrka wyszła ze swojej koślawej chałupy o ścianach polepionych gliną i podpartych drągami, żeby się nie zawaliły. Obrzuciła wzrokiem topolę na podwórzu i gwizdnęła – ułatwił jej to brak dwóch przednich zębów w dolnej szczęce. Na znajomy dźwięk zareagował wielki czarny kruk, który bezszelestnie sfrunął z drzewa i usiadł jej na ramieniu. Zaczął skubać kosmyk siwych włosów.
Wykarmiła go i wyleczyła wiele lat temu, gdy był jeszcze pisklęciem i wypadł z gniazda, łamiąc skrzydło. Nigdy nie spotkała drugiego tak oddanego stworzenia.
Dała mu trochę połupanych orzechów i pogłaskała, szepcząc do ukrytego w piórach otworu, przez który do głowy kruka wpadały dźwięki. Powiedziała mu, że teraz musi iść, ale jak wróci, to wieczorem rozpali przed domem ognisko i upiecze kartofle.
Kruk słuchał w skupieniu. Bał się ognia, ale z ochotą znosił suche patyki, wyraźnie zadowolony, że pomaga. Miał lepszy rozum i lepszą duszę niż połowa ludzi w Grabinie.
Wrócił na topolę, a wtedy Pężyrka sięgnęła po kostur oparty o pień drzewa i powoli ruszyła w stronę Czarciej Polanki.
Świeża trawa urosła już na trzy palce, choć na zboczu Łysej Góry dopiero się zazieleniała. Lepszej niż na Polance pod całym Świętym Krzyżem nie było. Miękka i soczysta porastała pastwisko, które mogło wyżywić spore stado krów, a jeszcze dać pod dostatkiem siana na zimę. Stada Kończaki nie mieli, ale wypasali tu swoje dwie jałówki, a za parę rubli – bydło sąsiadów.
Wiedźma uklękła na ziemi, zamknęła oczy i uniosła głowę.
Wchłaniała zapachy łąki. Zioła dopiero zaczynały rosnąć, ale roztaczały już swoje wonie, Pężyrka potrafiła rozpoznać je z daleka. Była obdarzona węchem doskonałym jak krowa, która ma o wiele lepsze powonienie niż pies, a nawet szczur. Czuła dziurawiec leczący wątrobę i melancholię. Rumianek dobry na trawienie. Mniszek, babkę, krwawnik, miętę i pokrzywę. Ale to nie one ją interesowały. W mieszaninie zapachów szukała śladu rośliny, która nie miała nazwy, pojawiała się rzadko i tylko tu, na Czarciej Polance.
W miejscu, które wszyscy mijali, żegnając się znakiem krzyża.
Bo z Polanką było tak:
Kiedy Pan Bóg tworzył Góry Świętokrzyskie, poczuł się strudzony i zapragnął choć na chwilę odsapnąć. Chciał się położyć, ale wokół były tylko kamienie i las pełen jodłowych szpilek. Gęsty i ciemny nawet za dnia. Pan Bóg podrapał się w brodę i rozpostarł u stóp Łysej Góry łagodną łąkę porośniętą miękką trawą, na której podrzemał parę godzin, bo stwarzanie świata nie było łatwą robotą.
Pod wieczór obudził się i poszedł dalej, na Kielce, a łączka pozostała. Niedługo potem pojawili się na niej ludzie i diabły, bo ludzie zawsze byli z nimi za pan brat. Szatan szanował to miejsce, bo na Łysej Górze od prawieków panował kult pogański, wrogi chrześcijaństwu. A chrześcijaństwa książę ciemności piekielnie nienawidził. Po dziś dzień szczyt otacza kamienny krąg z czasów, gdy miejscowi hardzi ludzie walczyli z Kościołem, a woje Bolesława Chrobrego wybijali im zęby za to, że w piątek jedli mięso.
Na złość tutejszym na Łysej Górze postawiono murowane opactwo Benedyktynów i w piekle zawrzało. Diabły nie wiedziały, co począć, aż znalazł się śmiałek – wielki włochaty czart z czerwonymi rogami, który zgłosił się na ochotnika, zapewniając, że klasztor zniszczy. Lucyfer dał mu na to błogosławieństwo i diabeł poleciał nocą w Tatry, gdzie odłupał potężny kawał skały. Zamierzał wznieść się wysoko nad Łysą Górą i spuścić go prosto na chrześcijańską świątynię.
Ale się przeliczył.
Gdy dolatywał do Gór Świętokrzyskich, skała wysuwała mu się ze zmęczonych rąk, a że nie chciał jej upuścić, trzymał kamień kurczowo do ostatka, aż runął wraz z nim na pole. Tak niefortunnie, że skała go przygniotła i spoczął pod nią na wieki wieków. Był jedynym diabłem, który zginął na ziemi.
Tej samej nocy na Łysej Górze zebrały się czarty i czarownice, aby pożegnać kamrata. Była pełnia księżyca, więc siedziały na szczycie, patrzyły na polankę, na którą spadł diabeł, i płakały. A każdą z ich łez Zły zamieniał w kamień, aż zgromadził ich tyle, że pokryły całe zbocze.
Tak oto miejsce śmierci diabła stało się Czarcią Polanką, kamienne łzy gołoborzem, a dusze miejscowych ludzi twarde, ostre i zimne jak ono.
Osiemset lat później Pężyrka dotknęła dłonią skały wystającej ze środka Polanki i w tej samej chwili poczuła intensywny zapach poszukiwanej rośliny. Rosła gdzieś blisko, w odległości kilku kroków, ale wiedźma nie mogła po nią sięgnąć.
Diabelskie ziele zachowywało swoją moc tylko wtedy, gdy zerwał je ten, dla kogo było przeznaczone.
Siostry Hordyńskie krzątały się po salonie, nie dopuszczając do siebie nawet panien służących. Nakaz ojca traktowały jako patriotyczny obowiązek, a rzeczy tak poważne załatwia się osobiście.
Gdy wszystko było gotowe, starsza poszła do czeladnej po Tomasza. Powstaniec już wrócił do zdrowia i poruszał się o własnych siłach, choć trzeba go było prowadzić, nawet gdy szedł, wymacując przeszkody trzymanym w ręku kijem.
Zastała go, gdy rozebrany do pasa mył się w drewnianym cebrzyku przed czekającym go spotkaniem z młodymi dziedziczkami. Przez chwilę patrzyła zauroczona nagością jego szerokiego torsu, grud mięśni na szczupłym brzuchu i ramion, które mogłyby konkurować z greckimi posągami. Nawet gdy jedno było zakończone kikutem.
Na myśl, która przyszła jej do głowy, poczuła uderzenie gorąca.
– Dzień dobry, panienko Heleno – odezwał się Tomasz.
– Jak Tomasz rozpoznaje, że to ja? – spytała.
– Kiedy Bóg zabiera człowiekowi wzrok – odparł – to ostrzy inne zmysły.
– Zapach?
– Zapach, ale i coś, czego nie umie sie nazwać, ale sie po prostu czuje.
Helena przełknęła ślinę.
– Przyszłam po Tomasza, bo z siostrą możemy już zaczynać. Jest Tomasz gotowy?
– Tylko oblekę koszulę – odparł.
Zaczekała, a potem ujęła go pod ramię i wyprowadziła z izby. Szedł pewnie, ufając przewodniczce.
Młodsza Hordyńska, Marianna, przejęła go w drzwiach salonu, posadziła na krześle i podwinęła prawy rękaw koszuli.
– Teraz przymocuję Tomaszowi drewnianą dłoń – uprzedziła i zabrała się za skórzane paski.
– Dobrze sobie panienka radzi – pochwalił ją.
– Matka uczyła nas, jak opatrywać rany i pielęgnować okaleczonych. Kilku poturbowanych powstańców z partii generała Langiewicza kurowało się u nas we dworze.
Tomasz kiwnął głową.
– Już – powiedziała Marianna, dociągając ostatni pasek jak popręg pod siodłem. – Nie uwiera Tomasza?
– Nie uwiera.
Proteza miała miękką wyściółkę, która opierała się o kikut i była nawet wygodna.
– To teraz ty. – Marianna ustąpiła miejsca siostrze, a ta uniosła okaleczone przedramię i mocno osadziła w drewnianej dłoni smyczek. Nasmarowała włosie kalafonią, żeby lepiej pocierało struny, a potem podała Tomaszowi skrzypce. Pomogła umieścić podbródek instrumentu tam, gdzie trzeba, a palce lewej ręki ułożyła mu na gryfie.
Tomasz, mimo ślepoty, bezbłędnie oparł smyczek na strunach i przeciągnął po nich, zmieniając ułożenie palców. Na początku wyszła z tego kocia muzyka, aż Marianna zatkała uszy, ale była to zaledwie próba instrumentu. Odkrywanie sekretów skrzypiec i wydawanych przez nie dźwięków.
Po chwili Tomasz zagrał kawałek oberka, a siostry Hordyńskie popatrzyły po sobie zaskoczone.
– Miałyśmy Tomasza uczyć gry na skrzypcach – powiedziała Helena z lekkim wyrzutem. – Ojciec kazał. A ja tu słyszę, że prędzej Tomasz mógłby uczyć nas.
Kończak się strapił.
– Nie chciałem panienek urazić – powiedział. – Ale mówiłem wielmożnemu panu dziedzicowi, że troche gram. Panicz mnie uczył. Zanim my do powstania poszli.
– Nasz brat bardzo ładnie grał na skrzypcach – stwierdziła Marianna.
– Gra – upomniała ją starsza siostra. – Nasz brat bardzo ładnie gra na skrzypcach – podkreśliła.
Marianna oblała się rumieńcem.
– Gra – powtórzyła przepraszającym tonem.
– Dużo było tych lekcji? – spytała Helena.
– Całkiem sporo. Ino że krótkich – odpowiedział Tomasz zawstydzony. – Pograliśmy ze dwa pacierze, a potem lecieli w bór strzelać do zająców.
Helena podeszła do pianina, usiadła na szerokim taborecie obitym skórą i podniosła klapę.
– Jeśli Tomasz umie już wodzić smyczkiem i przebierać palcami tak, aby wydobyć odpowiedni dźwięk, to sprawdzimy, jak u Tomasza ze słuchem.
– Słyszę dobrze, proszę jaśnie panienki – zapewnił.
– Chodzi o słuch muzyczny. Zaraz Tomaszowi wytłumaczę. Ja zagram melodię, a Tomasz spróbuje powtórzyć ją na skrzypcach.
– Nie wiem, czy poradzę, panienko.
– Przekonajmy się – uznała i wystukała na klawiszach prostą gamę.
Ślepiec powtórzył ją bez błędów. To samo było z następną melodią, a potem z jeszcze jedną.
Helena pokręciła głową i opuściła klapę pianina.
– Tomasz sobie z nas żarty struga – stwierdziła.
– Gdzieżbym śmiał, jaśnie panienko. – Opuścił skrzypce i trzymał je w dłoni jak wyrzut sumienia. – Przysięgnąć mogę, że prawdę mówię. Sam nie wiem jak, ale pamiętam, gdzie trzeba przytrzymać struny i jak pociągnąć smyczkiem, aby była z tego melodia, którą słyszę w głowie.
– Zatem jest Tomasz geniuszem muzycznym – orzekła Helena.
Ślepiec spocił się z wrażenia. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Zagrajcie razem – powiedziała nieoczekiwanie Marianna. – Helena będzie prowadzić na pianinie, a Tomasz akompaniować.
– Co to znaczy? – spytał, coraz bardziej wystraszony.
– Starać się grać to samo, tylko tak, żeby dźwięk skrzypiec nie wybiegał przed pianino.
– Sekundować znaczy?
– Niech będzie sekundować – zgodziła się Marianna. Podeszła do okien salonu i otworzyła je na oścież, wpuszczając do środka świeże majowe powietrze.
– Zaczynamy? – spytała.
Tomasz skinął głową. Opaska na jego oczach nasiąkała kroplami potu spływającymi z czoła.
Helena zastanawiała się nad wyborem utworu, gdy do salonu weszła matka. Mimo pięknej słonecznej pogody miała na sobie czarną suknię aż po szyję, zapiętą na haftki. Polskie szlachcianki coraz częściej nosiły ten strój, okazując żałobę po poległych powstańcach, uciemiężonej ojczyźnie i bliskich powleczonych na Sybir.
Starsza córka spojrzała na nią i bez słowa zagrała pierwsze takty poloneza Ogińskiego.
Tomasz dołączył.
Najpierw cicho i nieśmiało, ale zaraz potem przypomniał sobie muzykę, której nauczył go kiedyś brat panien Hordyńskich, i zagrał ją najlepiej, jak umiał. Marianna patrzyła na tę scenę z rosnącym wzruszeniem.
Matka, wyprostowana jak posąg, kurczowo ściskała batystową chusteczkę, wycierając nią łzy. Siostra połykała swoje, bo ręce miała zajęte wydobywaniem z pianina żalu za straconą ojczyzną, a na krześle obok wtórował jej ślepiec z drewnianą dłonią, którego skrzypce zdawały się opowiadać o męce, jakiej zaznał.
Przy oknach i w drzwiach dworu zgromadziło się kilkanaścioro czeladzi, rządców, pokojowych i kucharek zwabionych niezwykłą muzyką.
Słuchali po swojemu, najczęściej z otwartymi ustami.
Polonez zbliżał się do końca, gdy gapie nagle się rozsunęli, a w progu pojawiła się zgięta postać Pężyrki. Nie miała śmiałości, aby wejść dalej, ale dziedziczka zachęciła ją gestem. Znachorka była szanowana we dworze. Nieraz leczyła ziołami domowników, składała złamane kości parobków i opatrywała rany odniesione podczas żniw i młócenia zboża.
Helena z Tomaszem zagrali ostatnie takty. W ciszy, która nastąpiła, dało się słyszeć tylko stłumiony szloch i szuranie obcasami. Publiczność zaczęła znikać.
Gdy zostali sami, Hordyńska podała Pężyrce dłoń na powitanie i zanim zdążyła zaprotestować, wiedźma pocałowała ją w rękę.
– Bóg wam zapłać, pani dziedziczko. Za Tomasza. Dość już na waszej dobroci skorzystał. Przyszłam go zabrać do domu.
Ślepiec wstał z krzesła i w wyprostowanych rękach wyciągnął przed sobą skrzypce.
– Zatrzymaj je – powiedziała Hordyńska. – Niech ci służą i dadzą kawałek chleba. Przyjdź zagrać na powitanie mojego syna, gdy wróci z katorgi.
Urzędnik w cyrkule niechętnie sięgnął po druciane okulary leżące na kancelaryjnym stole i założył je na łysą czaszkę. Sapał ciężko. Był tak otyły, że nawet ta drobna czynność przychodziła mu z wysiłkiem. Otarł ręce o mundur, którego metalowe guziki z carskim orłem z trudem trzymały tkaninę, sprawiającą wrażenie, że zaraz pęknie. Gdyby któremuś z nich poluzowała się nitka, mógłby odskoczyć jak pocisk i ugodzić interesanta.
Grubas wziął w dłonie podane pismo i czytał je, na przemian przenosząc wzrok z wykaligrafowanych linijek tekstu na gromadkę kilku chłopów stojących naprzeciwko z czapkami w dłoniach. Choć byli wystrojeni w odświętne sukmany, ciągle cuchnęli gnojem, cebulą i nędzą.
– Z tym trzeba do guberni. – Skrzywił się. – A wcześniej do władz wojskowych, żeby dali świadectwo, że ten cały Walenty Ce-brzy-na – wysylabizował, wgapiony w papier jak sroka w gnat – udzielił pomocy armii carskiej. Ja tu ziemi nie rozdaję.
Cebrzyny zmarkotnieli.
– Ale pomóc mogę. – Grubas oblizał wargi, patrząc na nich wyczekująco.
Poszeptali między sobą. Stachu sięgnął do kieszeni po chusteczkę, w której zabrzęczały monety, i wyłuskał trzyrublówkę, która miała też polski nominał dwudziestu złotych. Była ze szczerego złota i błysnęła w świetle tak, że grubasowi szerzej otworzyły się oczy osadzone pośród fałd tłuszczu. Wyciągnął rękę, ale Cebrzyna zrobił pół kroku w tył.
– Zapłacimy, wasze błagarodie. – Uśmiechnął się chytrze. – Ale jak papier dostaniemy.
– Wtedy zapłacicie dwie takie – wylicytował urzędnik.
Stachu napluł w dłoń i przybili transakcję.
Pężyrka przysiadła na piętach obok Tomasza. Leżał na łące. Musiał odsapnąć jak niegdyś Stwórca, który wzniósł Góry Świętokrzyskie i rozpostarł u ich stóp Czarcią Polankę. Przeszli z Grabiny raptem jedną wiorstę, ale dla ślepca wędrowanie polną drogą skrajem puszczy było mozolniejsze niż dla kogoś, kto widzi, gdzie stawia stopy.
Pokonując ból zdeformowanych pleców, Pężyrka uniosła głowę i popatrzyła w niebo.
– Co tam widzicie, wujenko? – spytał Tomasz z ciekawości, choć zabrzmiało to, jakby miał wzrok i ją obserwował.
– Za trzy dni bedzie burza – odparła. – A po niej ulewa. Trawe z Czarciej Polanki trza bedzie skosić jutro i suszyć pod dachem. Inaczy przepadnie.
– A dziś po co tam idziemy?
Wiedźma nie odpowiedziała. Szarpnęła go za rękaw.
– Czasu nie marnuj. Możemy nie zdążyć, zanim sie ściemni.
– Z czym nie zdążyć?
– Zobaczysz.
Westchnął ciężko i podniósł się z ziemi.
Gdy dotarli na miejsce, Pężyrka wbiła w łąkę stylisko kosy, którą taszczyła przez całą drogę, opierając się na niej jak na kosturze.
– Posłuchaj, Tomasz – powiedziała ze skupieniem. – Nie pytaj, ino zapamiętaj wszystko, co ci powiem.
Skinął głową.
– Bedziesz kosił łąke – stwierdziła.
– Ale ja nic nie widzę.
– Mówiłam, nie gadaj – ofuknęła go. – Pójdziemy za skałą łod północy i ja ci ustawie kose na tako wysokość jak trza. Ty masz ino pilnować, żeby ją utrzymać i równo prowadzić. Przypomnij se, jak to było, gdyś widział, i rób tak samo. Ja bede twoimi oczami.
Nic z tego nie rozumiał, ale nie zamiarował się spierać. Pozwolił, aby wujenka przywiązała mu drewnianą dłoń rzemieniem do uchwytu kosy, a tą drugą, prawdziwą, mocno chwycił stylisko.
Pężyrka ustawiła ostrze.
– Nie spuszczaj i nie unoś – przestrzegła. – Dobrze ci w ręcach leży?
– Dobrze. A wyklepana?
– Ostra jak brzytwa. Tnij.
Tomasz wziął krótki zamach i poprowadził kosę, jak robił to setki razy, od wyrostka. Niewielki łan trawy legł pokotem, a on zrobił pół kroku do przodu i powtórzył cięcie. Wiedźma obserwowała każdy jego ruch. W skupieniu, ale i z zadowoleniem, bo radził sobie bardzo dobrze. Powietrze, wypełnione jedynie śpiewem skowronka, co chwilę przeszywał szelest metalu ścinającego łodygi wysokiej trawy.
W pewnej chwili usłyszeli głośny brzęk i ostrze kosy pękło na pół.
– Kamień! – zawołał Tomasz. – Tak, wujenko? Kamień?
– Kamień – skłamała. – Nie ruszaj sie.
Uklękła tuż przed nim i ostrożnie rozgarnęła palcami ostatni pokos. Diabelskie ziele leżało wśród ściętej trawy. Podniosła je i schowała do płóciennej torby.
– Ojciec się wściekną – stwierdził Tomasz, macając złamane ostrze. – Jedną kosę żem mu zabrał do powstania, a teraz jak se obstalował nową, tom mu ją popsuł.
– Ojciec bedzie rad – zapewniła go i odwiązała kosę. – Możemy wracać.
– Po co my to robili, wujenko? Powiecie czy nie?
– Zobaczysz – powtórzyła.
Tomasz nie znosił tego słowa.
– Gówno zobaczę – rzucił ze złością, a wiedźma zdzieliła go stylem kosy.
– Nie strzęp gęby na darmo – powiedziała. – Boś za głupi na to, co tu sie odbyło.
Chciał pytać dalej, ale usłyszał w oddali skrzypienie osi furmanki i odgłos końskich kopyt.
– Kto to? – spytał wiedźmy.
Przyłożyła dłoń do oczu.
– Cebrzyny. Jadą od Bodzentyna.
Zaczęli się zbierać, gdy furmanka zatrzymała się od strony pól, a trzech Cebrzynów ruszyło w ich stronę.
– Idom tu? – upewnił się Tomasz.
– Idom.
Dwóch mężczyzn zmierzających w stronę Czarciej Polanki brnęło po kolana w trawie.
– Same som – dyszał Walenty, starając się dotrzymać kroku stryjowi. – Same, stryjku!
– Ślepy nie jestem – odpowiedział Stachu, niegdyś postrach świętokrzyskich wsi.
– Stryjku. – Walenty nie rezygnował. – Druga taka okazja może sie nie nadarzyć. Skończyć by ich, do lasu zawlec, a wilki i lisy do świtu obierą trupy z mięsa. Nikt sie nie połapie, co zaszło.
– Zamknij gębe. Dziadek mówio, kogo Cebrzyny zabijają, a kogo nie. Porządek ma być. Człowiek ma jedno głowe i rodzina także samo. Inaczy pójdzie na zatracenie. Zapamiętaj se to, bo przyjdzie czas, że ty będziesz rządził.
Parę minut później stanęli twarzą w twarz z Pężyrką i Tomaszem.
– Niech będzie pochwalony – powiedział Stachu, ale nie doczekał się odpowiedzi. – Co tu robita? – spytał.
– Nie twoja rzecz – odparła hardo Pężyrka. – Nasza ziemia. Idźta stąd, skąd żeśta przyszły.
– Już nie wasza. W guberni Czarciom Polanke Cebrzynom przyznali – stwierdził Stachu.
– Za zasługi – dodał Walenty.
Tomasz drgnął na dźwięk jego głosu i poczerwieniał na twarzy.
– Za zasługi? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Za to, żeś powstańców Ruskim sprzedawał, judaszu?
Walenty błyskawicznym ruchem wyciągnął zza paska nóż, ale Pężyrka zastąpiła mu drogę.
– Ino spróbuj. A ręka ci uschnie jeszcze przed żniwami.
W tej samej chwili koń zaprzężony do furmanki Cebrzynów, który skubał trawę przy drodze za łąką, podniósł łeb i zarżał zaniepokojony, jakby poczuł diabła.
Stachu odciągnął bratanka, chwyciwszy za koszulę, aż trzasnęły szwy przy rękawach.
– Nie tu i nie tera – powiedział. – A do was, Kończaki – spojrzał twardo na wiedźmę – papier przyjdzie z guberni. Tej trawy kosić już nie mata prawa, bo nie waszo.
Dźwięk dzwonu wzywał wiernych na nabożeństwo i wiejska droga wiodąca do drewnianego kościółka w Grabinie zaroiła się od ludzi. Odświętnie ubrani szli na mszę, a zza sztachet koślawych płotów co raz wychodzili nowi, by dołączyć do klanów Kończaków lub Cebrzynów. Wedle pokrewieństwa.
Obydwa wiejskie rody od stu lat toczyły wojnę.
Poszło o kiełbasę skradzioną na weselu. Kończaki zaprosili na nie Cebrzynów, z którymi jeszcze wtedy żyli w zgodzie. A Cebrzyny, złodziejskie nasienie, nie dość, że się na weselisku nażarli i nachlali, to jeszcze zakradli się do komory, skąd wynieśli dwa pęta kiełbasy. Jeden z Kończaków ich nakrył, ale zmilczał, żeby nie psuć młodym święta.
Poszli na Cebrzynów następnego dnia po poprawinach. W kilkunastu. Kiedy zaczęła się bitka, tamtych też się sporo zleciało i, jak to oni, wyciągnęli noże. Kończaki nie byli gorsi. Zginęło dwóch, ponad dziesięciu długo lizało rany. Grabin zrozumiał, że przelana krew poróżni klany na wiek wieków.
Od tamtej pory w kościele zajmowali dwie strony głównej nawy. Gdyby ktokolwiek usiadł nie tam gdzie trzeba, mógłby źle skończyć. Kolejni grabińscy księża, którzy co niedzielę mówili o miłości bliźniego, dobrze wiedzieli, że strzępią gęby po próżnicy.
Dziś Cebrzyny szli jak zwykle posępni, parędziesiąt metrów za liczniejszą i lepiej ubraną gromadą Kończaków. Wlali się przez furtkę w murze na przykościelny cmentarz i stanęli z dala od tamtych, bo do mszy było jeszcze trochę czasu. Miała uczcić święto Matki Bożej Jagodnej. Wedle przekazu tego dnia brzemienna Maryja szła lasami do swojej kuzynki Elżbiety, a że nie miała co jeść, żywiła się tylko leśnymi owocami. Dlatego żeby nie pozbawiać Matki Chrystusa prowiantu, dziś kategorycznie nie wolno było zrywać jagód, poziomek, malin ani jeżyn, a nawet agrestu i porzeczek, choć lato kwitło wszędzie poza mrocznymi sercami Cebrzynów.
Dla nich był to najważniejszy dzień w roku.
Madonna Jagodna, patronka matek, które miały problem z donoszeniem ciąży lub straciły dziecko, była jakby dla nich, bo takie przypadki trafiały się w klanie nieustannie.
Bo tam co rusz maleńkie dzieci umierały albo przychodziły na świat dziwne jakieś. Pozbawione rozumu bądź w ogóle czucia ludzkiego, przez co klan zawsze był ankurny, czyli porywczy i chętny do bitki.
Stali w milczeniu przed kościołem, gdy raptem rozległa się religijna melodia grana na skrzypcach.
Walenty domyślił się pierwszy. Słyszał, że Tomasz jeździ po wsiach i przygrywa na weselach. Przepchnął się przez gromadę Kończaków, którzy otaczali ślepca siedzącego na stołeczku pod murem wedle dzwonnicy. W drewnianej ręce miał osadzony smyczek, a palcami zdrowej przesuwał po strunach skrzypek podtrzymywanych podbródkiem. Naród z Grabina słuchał go jak urzeczony.
Tomasz nie nosił już opaski na oczach.
Zniknął zwęglony, krwawy skrzep ciągnący się od połowy nosa po spalone brwi. Ludzie we wsi gadali, że nawet doktor z Kielc bał się go ruszyć, ale Pężyrka usunęła strup naparami z diabelskiego ziela. Ślepiec miał teraz prawie normalne oczy. Tyle że zupełnie białe.
Walenty podszedł do niego. Przez chwilę stał, ważąc w myślach swoje zamiary. Wreszcie silnym ciosem ręki wytrącił Tomaszowi skrzypce. Upadły na ziemię, wydając żałosną skargę. Niewidomy został ze smyczkiem w drewnianej ręce. Drżał.
– Ludzie! – krzyknął Walenty. – Biere was, jak tu jesteśta, za świadków, że wyzywam Kończaka Tomasza na walkę jeden na jednego, coby zakończyć nasz zatarg raz na zawsze.
– Amen – dopowiedział najstarszy z Cebrzynów.
Walenty wydobył zza paska nóż i uniósł go do góry.
– Nie godzi sie! To kaleka! Honoru ni mosz? – Podniosły się głosy krewnych ślepca, ale wokół Walentego zaraz stanęło kilku Cebrzynów, ze stryjem na czele. Tylko patrzyli okazji do bitki.
– Słyszeliśta? – krzyknął Stachu do wszystkich. – Wyzwanie było? Było! Tera to już sprawa między nimi. Nam nic do tego! – orzekł i zapadła grobowa cisza.
Walenty stanął tuż przed Tomaszem, ciągle siedzącym na zydlu, chwycił go za włosy i szarpnął do tyłu, odsłaniając szyję.
– Tera ja ci zagram, ścierwo – warknął. – Nożem po gardzieli.
Dalsza część w wersji pełnej
Copyright © by Maciej Siembieda
Projekt okładkiMagda Kuc
Grafiki na okładce© tohamina/freepik© Magda Kuc
Redaktor inicjującyPaweł Goźliński
Redaktorka prowadzącaDominika Ziemba
RedakcjaPaweł Goźliński
KorektaNatalia Hipnarowicz-Kostyrka, Edyta Chrzanowska
Opieka promocyjnaMonika Burchart
Koordynatorka produkcjiHelena Piecuch
ISBN 978-83-8427-188-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Część 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Spis treści
Karta redakcyjna
Okładka
Strona tytułowa
Spis treści
Meritum publikacji
