Kairos - Maciej Siembieda - ebook + audiobook + książka

Kairos ebook

Maciej Siembieda

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

93 osoby interesują się tą książką

Opis

Brawurowa, wielowątkowa powieść sensacyjno-historyczna o trudnej tożsamości, męstwie, honorze, zdradzie i zemście rozgrywająca się w ciągu czterdziestu lat w przedwojennym Lwowie, wojennej Grecji i powojennym Bytomiu, nieprzewidywalna jak... piłka nożna, od której zależało życie (lub śmierć) bohaterów. Głównymi bohaterami książki są Walter i Bernard Pykowie, dwóch braci stryjecznych z Górnego Śląska. Wielka historia zmieni ich w Niemca i Polaka, wielka polityka zrobi z nich komunistę i prawicowca, a wielka miłość do pięknej Macedonki Eleny sprawi, że ostatecznie staną się śmiertelnym wrogami...

W trzeciej części swojej greckiej trylogii Maciej Siembieda po raz kolejny zaprasza w wyrafinowaną, mocno trzymającą w napięciu (i niemalże filmową!) czytelniczą podróż, w której po mistrzowsku łączy prawdziwe wydarzenia i losy realnych postaci z fikcją literacką.

"– Kto to jest Kairos?

– Młodzieniec z bardzo starego mitu. Jest bóstwem szansy. Raz w życiu przechodzi koło ciebie, a wtedy możesz go chwycić za rękaw i zdecydować o swoim dalszym losie. Kairos zatrzymany w tym jednym jedynym momencie zaprowadzi cię na drogę szczęścia. Ale jeśli go przegapisz, gorzko pożałujesz."

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 544

Oceny
4,8 (241 ocen)
206
25
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MareXT

Nie oderwiesz się od lektury

Siembieda nie wymaga rekomendacji. wymaga wyłącznie czasu, który należy poświęcić na czytanie jego kolejnych książek.
80
oscarvolf

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna niesamowita historia z faktami w tle. Idealna fabuła.
00
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

Super Polecam
00
iwa1201

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą serię.Rewelacyjna!!
00
DJCzernik

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle pan Siembieda zachwyca swoim talentem i misterną pracą nad każdym szczegółem powieści! Czekam na kolejne dzieła z niecierpliwością ❤️
00

Popularność




Redakcja: Paweł Goźliński, Teresa Kruszona

Korekta: Teresa Kruszona, Agata Nastula

Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: Eric BEAUME/Getty Images

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

© copyright by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024

© copyright by Maciej Siembieda, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-8380-094-3

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

KAIROS (gr. καιρός; odpowiedni moment, pora). W mitologii greckiej bóstwo sprzyjającej chwili lub utraconej szansy. Wyobrażane jako młodzieniec, który przechodzi obok i przez jeden jedyny moment można go pochwycić, co jest jednoznaczne ze szczęśliwym trafem. Jeśli jednak zmarnujemy tę okazję, Kairos minie nas bezpowrotnie, a szansa zamieni się w porażkę.

W filozofii termin oznaczający czas decyzji, który niewykorzystany ma fatalny wpływ na dalsze koleje życia.

Mieszkańcom Bytomia i Lwowa.

Oby nigdy więcej nie wiał tu wiatr historii.

PROLOGOS

Lwów,

lato 1939 roku

Woda w porcelanowej misce była odrobinę za zimna. Bohdan Halicz, przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, zanurzył w niej koniuszek małego palca lewej dłoni i skrzywił się z dezaprobatą.

Stojący obok lokaj zrozumiał bez słów.

Pochylił głowę, uznając swoje zaniedbanie, wykonał piruet niczym zawodowy baletmistrz i zniknął za drzwiami gabinetu, zza których po chwili dobiegł plusk wrzątku przelewanego do dzbanka z samowara.

Halicz wykorzystał kilkanaście sekund nieobecności służącego, aby spojrzeć na swoje odbicie w misce. Mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie.

Miał szczupłą twarz o regularnych rysach, wąsik filmowego amanta, podbródek silnego mężczyzny oraz oczy, które potrafiły się uśmiechać, z miejsca hipnotyzując ludzi. Ktoś, kto zamienił z panem Bohdanem choćby kilka słów, zaczynał go lubić, zanim zdanie zdążyło wybrzmieć do końca. Czar tego niezwykłego człowieka podkreślał radiowy głos, a urodę – zgrabna sylwetka. W każdym ze swoich licznych garniturów Halicz wyglądał nienagannie, jak manekin z wytwornej pracowni krawieckiej w Pasażu Hausmana.

Teraz miał na sobie granatową bonżurkę, której rękawy podwinął, i czekał, aż służący naleje do miski tyle gorącej wody, ile trzeba. Zanim to nastąpiło, podniósł z blatu biurka monetę pięciozłotową i wprawił palce w taniec, a piątka przetoczyła się przez nie w kilku obrotach jak na iluzjonistycznym pokazie w wodewilu. Z tym że najzręczniejsi magicy robili to znacznie wolniej.

Kończył tę samą sztuczkę przy użyciu drugiej dłoni, gdy służący dyskretnie chrząknął, trzymając w ręku parujący dzbanek, a następnie dolał do miski gorącej wody. Tym razem utrafił idealnie.

Jego pryncypał ruchem głowy potwierdził, że temperatura jest właściwa, a wtedy lokaj dodał do kąpieli szklankę mocnego naparu z rumianku i trochę mleka. Zanurzone w niej dłonie spoczywały na dnie porcelanowego naczynia dziesięć minut, po czym Halicz wyjął je ostrożnie z wody i ułożył na ręczniku trzymanym przez służącego. Ten starannie osuszył skórę. Gdy skończył, pryncypał sprawdził opuszką kciuka wszystkie paznokcie, co miało ujawnić nawet najmniejszą zadrę, natychmiast likwidowaną za pomocą pilniczka.

Dbał o dłonie. Stanowiły jego najcenniejszy skarb.

Narzędzie, dzięki któremu dorobił się majątku i wzbudzał podziw od Lwowa, przez Kraków, do Wiednia i dalej. Wszędzie tam, gdzie sięgała jego sława wirtuoza.

Bohdan Halicz, bardziej znany jako „Hrabia”, był jednym z najwybitniejszych w tej części Europy złodziei kieszonkowych.

Godzinę później wyszedł z kamienicy przy Łyczakowskiej, gdzie wynajmował wygodne trzypokojowe mieszkanie ze służbówką, i uniósł dłoń, przywołując dorożkę.

Na widok dżentelmena ubranego jak z żurnala dwóch fiakrów na przeciwległych rogach ulicy smagnęło konie batami niemal w tej samej sekundzie i ruszyło w jego stronę.

To był wyścig kultur i cywilizacji.

Od strony placu Cłowego kłusowała srokata klacz zaprzężona do lichej, ale szybkiej bryczki na ogumowanych kołach. Pojazd był skromny, miał odrapane burty i podniszczone kraciaste koce na drewnianych ławkach, ale sunął po bruku równo i lekko. Na jego koźle siedział zabiedzony woźnica w kamizelce i czapce bałaguły – żydowskiego furmana wożącego pasażerów na prowincji.

Z naprzeciwka nadciągał powóz, jakiego nie powstydziłby się nawet wybredny ziemianin. Lakierowany, zdobiony ornamentami, na szprychowych kołach, których okucia wypełniły ulicę Łyczakowską hałasem spotęgowanym tętentem kopyt dwóch karych rumaków zaprzężonych do dyszla eleganckiej dorożki. Powoził nimi otyły jegomość w letnim surducie, pod krawatem i w meloniku.

Kilku przechodniów się zatrzymało i obserwowało derby dorożkarzy, które omal nie skończyły się zderzeniem. Pierwszy na miejsce wezwania dotarł ten w meloniku. Czarne konie parsknęły z pogardą na widok przegranej żydowskiej szkapy, a gapie poszli w swoją stronę. Ktoś rozczarowany machnął ręką. Można snuć romantyczne marzenia, a nawet im kibicować, ale porządek świata temu nie sprzyja. W prawdziwym życiu wyścigi wygrywa ten, kto ma ładniejszą bryczkę i więcej koni.

„Hrabia” witany pytaniem, dokąd jaśnie pan winszuje się udać, podciągnął nogawki spodni, aby nie zniszczyć mankietów, i usadowił się na pikowanym siedzeniu dorożki.

– Hotel George – powiedział na tyle głośno, aby komunikat dotarł na kozioł.

Woźnica się rozpromienił, jakby o takim właśnie kursie marzył przez całe życie. Wcisnął na głowę melonik, zdjęty wcześniej na znak szacunku, cmoknął i wypowiedział zaklęcie, po którym obydwa konie natychmiast skręciły w lewo, przecięły oś Łyczakowskiej i ruszyły stępem.

Na plac Mariacki dotarli, gdy przedwieczorna szarówka zamieniała się w mrok rozpraszany przez pierwsze latarnie. Halicz dał dorożkarzowi sowity napiwek i wszedł do hotelu.

Restaurację wypełniał gwar rozmów, szczęk sztućców i dyskretne dźwięki instrumentów strojonych przez orkiestrę przed dancingiem. Przebojem dzisiejszego wieczoru miało być tango argentyńskie. Nad jego należytą namiętnością czuwało kilku fordanserów we frakach z wypożyczalni, muszkach i lakierkach. Byli przyjemni dla oka, mieli na włosach brylantynę, która lśniła w blasku żyrandoli i dyscyplinowała fryzury podczas brawurowych figur. Tańczyli bosko i potrafili być służbowo szarmanccy, udając zauroczenie przypadkowymi partnerkami do tego stopnia, że wystarczyła odrobina dobrej woli, aby w to uwierzyć. Organizator dancingu właśnie za to im płacił.

„Hrabia” zatrzymał się za progiem sali, przyciągając kilka zaciekawionych spojrzeń. Większość miejsc był zajęta, ale niemal natychmiast wyrósł przed nim jeden z tych kelnerów, którzy mają metafizyczną zdolność przewidywania hojności gościa. Niepostrzeżenie ukrył banknot o satysfakcjonującym nominale podany na wysokości kieszeni, po czym ukłonił się i zapewnił:

– Stolik będzie gotowy piorunem. Tymczasem zapraszam szanownego pana do baru.

„Hrabia” się uśmiechnął, przeszedł kilkanaście kroków, usiadł na wysokim stołku i zamówił koktajl. W tym samym momencie orkiestra zagrała pierwsze takty Tanga milonga, a sala westchnęła z rozkoszy. Pary ruszyły na parkiet.

Barman odwrócił się i sięgnął po butelkę wermutu, a miejsce obok Halicza zajęła młoda brunetka o szczupłej twarzy i dużych, czarnych oczach. Mogłaby grać Kleopatrę w filmie o faraonach pokazywanym w kinie Uciecha, ale była Żydówką. Od Egiptu dzieliły ją Mojżesz, Morze Czerwone i parę innych biblijnych zaszłości.

Wystudiowanym ruchem wyjęła z torebki srebrną papierośnicę, a z niej chesterfielda, za którego można było kupić dziesiątkę polskich papierosów Wanda z ustnikiem. „Hrabia” uniósł w dłoni zapalniczkę i podał jej ogień.

Podziękowała uprzejmie, a kiedy barman ponownie się odwrócił, szepnęła:

– Stolik pod palmą. Szmaragd w naszyjniku prawdziwy.

Halicz opuścił powieki na znak, że zrozumiał, natomiast głośno zaproponował jej drinka.

– Nie mam w zwyczaju pić z nieznajomymi – fuknęła i odeszła od baru. Każdy świadek tej sceny uznałby ją za pannicę z bogatego domu, choć była dzieckiem zaułków Zamarstynowa. Sierotą, która nie znała nawet własnego imienia, ale w wieku sześciu lat na targowisku przy placu Krakowskim usiłowała skubnąć „Hrabiemu” portmonetkę.

Było w tym tyle determinacji, że przygarnął ją, nazwał Anitą, oddał pod opiekę ciotki z Łyczakowa, posłał do szkół, a potem wychował na najlepszą tycerkę w mieście.

Starszyzna kręciła nosem.

Jak świat światem tycer, czyli pomocnik złodzieja, to był facet, nie kobita. Cwany, bystry i charakterny. Organizował robotę „krawca”, który kroił klientów, robił zasłonkę, w trymiga przejmował towar i znikał. Ale jeśli trzeba było, to i w mordę dał albo odbił swojego buchacza glinom. Baba to miała robić? Na dodatek taka baba? Żydowskie chuchro? Starzy złodzieje kręcili głowami, ale nikt nie śmiał bałaknąć „Hrabiemu” krzywego słowa.

Bo „Hrabia” to był ktoś. Mistrz, jakiego Lwów jeszcze nie widział. Magik i artysta. Na mieście mówiło się, że potrafi klientowi zdjąć kalesony, nie ruszając spodni. W wieku trzydziestu lat zasiadał już w komisji awansującej kieszonkowców na stopień mistrzowski i przydzielającej rewiry. Pięć lat później wszedł do dintojry – złodziejskiego sądu. Taki as mógł sobie mieć tycera, jakiego mu się żywnie podobało.

Upił łyk koktajlu i zerknął na stolik wskazany przez Anitę.

Siedziały przy nim cztery kobiety w wieku, w którym nuda małżeńskiej rutyny wywołuje szalony apetyt na życie. Zbyt dobrze ubrane jak na bogate mieszczki, zbyt wulgarnie umalowane jak na bohemę, zbyt głośne jak na arystokratki. Sfery handlowo-przemysłowe – ocenił „Hrabia” i odwrócił się na chrząknięcie kelnera, który stanął obok, oznajmiając, że stolik wielmożnego pana jest gotowy.

Halicz oddał mu kieliszek z koktajlem, który tamten ustawił na tacy i manewrując nią niczym cyrkowy akrobata, poprowadził gościa na przygotowane dla niego miejsce. Trasa wiodła obok dam spod palmy. Szatynka w naszyjniku zerknęła na niego wyzywająco, ani na moment nie opuszczając wzroku. „Wieczór mija, a ja niczyja” – mówiło się o takich komunikatach w ferajnie, ale tu, mimo tych samych reguł, obowiązywał inny kodeks.

„Hrabia” posłał jej dyskretny, choć czarujący uśmiech i lekko się ukłonił, wytrzymując spojrzenie. Oczy kobiety błyszczały od alkoholu, który zdążył dodać jej policzkom karminu i wyłączyć zahamowania. Bez ceregieli przyjmie zaproszenie do tańca. A to znaczyło, że posiadaczem naszyjnika ze szmaragdem był już tak naprawdę Bohdan Halicz, choć klejnot tymczasowo spoczywał na szyi podchmielonej szatynki. Dla pewności sprawdził, czy ma w kieszeni marynarki specjalny przyrząd wykonany z dwóch cienkich drutów i służący do odczepiania zapinek biżuterii, ale wtedy zauważył coś, co sprawiło, że się zatrzymał.

Pobliski stolik okupowało kilku dżentelmenów w koszulach rozpiętych pod szyją i poluzowanych krawatach. Mówili po angielsku, z wyraźnym amerykańskim akcentem, co „Hrabia” był w stanie rozpoznać, bo pozbawił cennych przedmiotów wielu obywateli USA, którym zachciało się wycieczek do Lwowa. Jankesi byli wyraźnie rozochoceni, a jednak przyczyną ich ożywienia nie był ani alkohol, ani perspektywa spędzenia wieczoru w towarzystwie tanecznie wyposzczonych pań.

Amerykanie toczyli zacięty spór.

Wśród odsuniętych na bok półmisków i talerzy z resztkami kolacji leżał arkusz papieru pokryty magicznymi znakami, na którym co chwila ktoś coś dopisywał, poprawiał albo skreślał, wywołując pomruk aprobaty albo głosy protestu. Wystarczyło kilka sekund, aby „Hrabia” się zorientował, z kim ma do czynienia. W poprzednim życiu przez trzy semestry studiował matematykę na uniwersytecie i znał takich jak oni: profesorów, którym wystarczyła sekunda, aby stracić kontakt z rzeczywistością.

Pewnie przyjechali na jakąś międzynarodową konferencję, zakwaterowano ich w George’u, zeszli na kolację, któryś wypalił z jakąś tezą i sprawy wymknęły się spod kontroli. W tej chwili wszyscy orbitowali już w kosmosie liczb, nieskończonych przestrzeni, kombinacji, teorii, dowodów i przeczeń. Ale to było nieważne. Przynajmniej dla „Hrabiego”.

Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w notes, który przed chwilą jeden z dyskutujących wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. Zajrzał do niego, odczytał coś, co podkreślił uniesieniem palca wskazującego i co wywołało brawa u zwolenników. Po czym odłożył notes na brzeg stołu. „Hrabia” zamarł.

Kieszonkowy brulion formatu połowy zeszytu był oprawiony w wytartą skórę, do której przyszyto gumowy pasek przytrzymujący wieczne pióro.

Nie pióro. Cudo! Piśmienniczy rarytas firmy Graf von Faber-Castell, przy którym bledną wszystkie parkery, watermany, pelikany, a nawet pióra Montblanc.

„Hrabia” z wrażenia przełknął ślinę, odszukał wzrokiem Anitę i posłał jej spojrzenie, które zrozumiała w lot: robimy ten stolik. Przez chwilę walczyła ze zdziwieniem, że szef zrezygnował ze szmaragdu w naszyjniku. Może nawet chciała go o to zapytać, ale jej staranne złodziejskie wychowanie nie dopuszczało rozważań ani dyskusji. Tycer to nie matematyk.

Bohdan Halicz miał obsesję na punkcie piór.

Na pierwszym roku studiów uwielbiał przesiadywać w Szkockiej, gdzie gromadziła się naukowa śmietanka miasta. Zwłaszcza matematycy. Nieustannie rozstrzygali problemy świata niedostępnego dla zwykłych śmiertelników, zapisując wzory i ciągi liczb ołówkami na serwetkach lub kredą na blatach stolików. Młody Halicz wielbił tych ludzi, podziwiał pasję, zazdrościł geniuszu. I piór. Każdy z nich miał piękne wieczne pióro, o jakim on – biedny jak mysz kościelna – mógł jedynie pomarzyć. Tego, co dorabiał na korepetycjach, wystarczało ledwo na czesne, stancję i kaszę ze skwarkami.

Często zostawał po zamknięciu kawiarni, aby pomóc w sprzątaniu. Za darmo. Za przywilej obcowania z najtęższymi umysłami matematycznymi Lwowa. No i może trochę w nadziei, że ktoś kiedyś zostawi przez roztargnienie choćby tanie pióro.

Zanim zaczynali zbierać szklanki ze stolików i wycierać blaty, właścicielka przynosiła gruby brulion, w którym pieczołowicie – znak po znaku – kopiowali szyfry i tajemnice uczonych. Student matematyki okazał się tu nieocenioną pomocą. Halicz czuł się wtedy jak ewangelista, któremu dane było na gorąco spisywać Boskie dzieło. Biblia dawała przepustkę do godności kościelnych; Księga Szkocka – testament odkryć matematycznych – otwierała drzwi do Nagrody Nobla.

Pewnego popołudnia, gdy Halicz był już na trzecim semestrze, w oparach dymu papierosowego dostrzegł postać, która wyraźnie nie pasowała do klimatu Szkockiej. Chłopak mógł mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Z pewnością nie był studentem, raczej batiarem z Kleparowa lub innej szemranej dzielnicy szukającym złodziejskiego fartu lub okazji, aby jakiemu inteligencikowi stłuc okulary. Najlepiej razem z nosem.

Poruszał się zwinnie jak małpa, a otoczenie oglądał z bystrością drapieżnego ptaka zdolnego dostrzec mysz z wysokości słupa telegraficznego. Nagle zobaczył wieczne pióro leżące na stoliku w środku sali.

To było jedno z tych droższych.

Skuwkę i korpus miało z masy perłowej, a klips ze srebra. Wyrostek natychmiast podpłynął w tamtą stronę, czaił się przez kilka minut, a kiedy nadszedł odpowiedni moment, przeszedł szybko obok stolika, udał, że się potknął, przewrócił szklankę z resztką kawy, wylał ją na blat, po czym zaczął żarliwie przepraszać, wycierając wszystko wokół serwetkami. Nazywał sam siebie niezgułą i zaklinał, aby mu wybaczono. Gdy dokonał dzieła, ukłonił się i zniknął. A pióro wraz z nim.

Halicz przez cały czas miał go na oku i chciał zastąpić drogę, ale złodziej był zawodowcem. Nie rzucił się do ucieczki jak sroka, której udało się pochwycić świecidełko. Spokojnie odszedł w kierunku baru i zamówił szklankę wody sodowej. To był najlepszy sposób, aby nie zwrócić na siebie uwagi.

Odczekał kilka minut i ruszył do wyjścia. Od progu Szkockiej dzielił go krok, gdy idący z tyłu Halicz chwycił go za ramię. Był wyższy o głowę i mimo młodego wieku wyglądał na kilka lat starszego.

– Pióro – powiedział stanowczo.

– O co się szanownemu panu rozchodzi? – spytał chłopak, pozorując bezgraniczne zaskoczenie.

– Nie udawaj głupiego – Halicz popchnął go w kierunku zaplecza kawiarni, zastawił ciasny korytarz lewym ramieniem i wyciągnął prawą dłoń.

– Pióro – powtórzył.

Wyrostek właściwie ocenił sytuację. Nie miał żadnych szans z facetem wyższym o głowę i przygotowanym na atak.

Wzruszył ramionami, wyciągnął fant z kieszeni i oddał. Był absolutnie spokojny, wręcz pogodny, jakby chciał podkreślić uznanie dla spostrzegawczości gościa, który go przydybał.

– Panie władzo – powiedział uprzejmie – chciałbym się wykupić, jeśli łaska.

Wziął mnie za tajniaka – zrozumiał Halicz i już otwierał usta, aby wyjaśnić pomyłkę, ale złodziej nie pozwolił mu się odezwać. Wyjął trzy banknoty dziesięciozłotowe i wyciągnął w jego stronę. Tygodniówka posterunkowego Policji Państwowej.

Halicz popatrzył na niego zdziwiony, co tamten wziął za wyraz oburzenia i dołożył jeszcze dziesiątkę.

Dotknął daszka oprychówki, prześlizgnął się pod jego ramieniem i zniknął jak sól w wodzie. Gdyby nie piękny egzemplarz watermana i zawrotna suma czterdziestu złotych, które zostały w dłoni Halicza, można by uznać, że go tu nigdy nie było.

Wkrótce kolekcja piór Bohdana Halicza liczyła już kilkanaście okazów. Wszystkie były unikalne. Żaden nie został kupiony.

Usunięty z uczelni po oblanej sesji rozpoczął studia na „Lwowskim Uniwersytecie Kradzieży Kieszonkowych”, słynnym w całej Europie. Był prymusem. Jako jedyny ze swojego rocznika zdał egzamin „magisterski”, po którym nastąpił błyskawiczny złodziejski doktorat, za nim habilitacja i najmłodsza profesura w mieście. Halicz dostał „katedrę luksusu”. Mógł pracować w wytwornych sklepach i restauracjach, na balach i rautach elit. I prowadzić seminarium dla najzdolniejszych.

A teraz stał w środku sali George’a wypełnionej namiętnością tanga i nie potrafił oderwać wzroku od pióra przytroczonego do notesu leżącego na stoliku Amerykanów.

Nie zwracając uwagi na zdezorientowanego kelnera, obszedł parkiet, oceniając sytuację zza zasłony roztańczonych par. Właściciel notesu z piórem dotychczas siedział do niego tyłem, ale gdy Halicz znalazł się naprzeciwko niego, osłupiał.

To był Stanisław Ulam.

Genialny matematyk, jeden z jego idoli z czasów studenckich. Kilka lat temu wyjechał do pracy na Uniwersytecie Harvarda, teraz pewnie wpadł odwiedzić stare śmieci i przywiózł do Lwowa jakichś matematycznych rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Kiedyś nie ośmieliłby się ukraść Ulamowi pięciu groszy, ale to było dawno. W innym życiu.

Zerknął na Anitę, która nie spuszczała go z oka, i wykonał niemal niezauważalny ruch głową: ruszaj.

Nie potrzebowała dalszych instrukcji.

Nie miała pojęcia, co „Hrabia” chce sprzątnąć tym czterem facetom spoconym z emocji, ale to nie miało znaczenia. Wiedziała, że coś zaaranżuje, zrobi, co ma zrobić, a wtedy ona musi być tuż obok, aby przejąć skradziony fant. Tak to działa.

Zrobiła krok w tamtą stronę, ale w tym samym momencie powstrzymał ją wzrokiem.

Wtedy zrozumiała. „Hrabiemu” chodziło o notes. Skórzaną książeczkę, którą jeden z gości właśnie chował do kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła, starannie ją zapinając.

Odetchnęła z ulgą. Kradzież była teraz o wiele prostsza niż z blatu stolika. Mogła się założyć, że „Hrabia” pójdzie zaraz w tamtą stronę, przyklęknie, aby zawiązać sznurowadło, przetnie tkaninę marynarki żyletką, którą zawsze miał przy sobie, i notes sam wpadnie mu do rąk. Bułka z masłem.

Anita obliczyła czas i znalazła się obok niego w tej samej sekundzie, w której podnosił się po zasznurowaniu buta. Nikt nie zauważył przedmiotu, który jej podał, o ona wrzuciła do torebki.

– Piękne pióro – skomentowała kwadrans później, gdy zrównał się z nią na ulicy. „Hrabia” odebrał od niej łup i bez słowa pocałował ją w czoło.

Nazajutrz, popijając kawę, przejrzał zapiski w notesie Ulama.

Trzy semestry matematyki wystarczyły, aby zrozumiał, że ma do czynienia z jakąś teorią mnogości i statystyką połączoną z neutronami. Wszystko razem prowadziło do stworzenia energii, którą można by – zdaniem autora zapisków – wykorzystać przy budowie urządzenia. Ulam szkicował je obok swoich obliczeń. Potężnej energii o niewyobrażalnej mocy.

– Chłopak! – przywołał lokaja. – Kopniesz się zaraz do biblioteki uniwersyteckiej i wypożyczysz mi te podręczniki – zapisał tytuły na kartce.

– Słucham, szefie – zareagował młody tycer, który uczył się u „Hrabiego” sztuki złodziejskiej. Staż obejmował pełnienie przez trzy miesiące obowiązków służącego.

Wrócił z książkami, do których zajrzał w tramwaju, choć niczego z nich nie zrozumiał. Kartki były pełne jakichś dziwnych znaków, mniejszych i większych cyferek, kolumn oraz wykresów pokazujących cholera wie co. A jednak „Hrabia” najwyraźniej je rozumiał, bo studiował te hieroglify przez kilka godzin w najwyższym skupieniu. Zrezygnował nawet z codziennego wyjścia do restauracji i zamówił obiad do domu, co zdarzało mu się tylko na największym kacu.

Zanim posłaniec przyniósł parujące naczynia z zupą grzybową i sznyclem cielęcym z sadzonym jajkiem, Halicz nerwowo zerkał na przemian w notes, który przyniósł z wczorajszego wypadu, i w książki matematyczne. Zapisywał coś na kartce, kreślił i podliczał, mamrotał pod nosem, wstawał i chodził po pokoju, aby uspokoić myśli, a potem wracał do papierów. Odpalał papierosa od papierosa, gryzł ołówek, kręcił głową i wpatrywał się w swoje notatki wzrokiem, w którym był jakiś obłęd.

Około szesnastej wezwał służącego ponownie.

– Skoczysz na róg i przyniesiesz wszystkie popołudniowe wydania gazet – rozkazał. – Ale szybko, na jednej nodze.

Gdy kwadrans później tycer położył przed nim stertę dzienników, „Hrabia” dosłownie się na nie rzucił. Przewracał strony, nerwowo przeszukując je oczami.

W poważnej prasie wypatrywał anonsów w stylu: „Wysoka nagroda dla znalazcy notesu słynnego matematyka”. W bulwarowej tytułu: „Zapiski geniusza padły łupem zuchwałych złodziei”. W politycznej nagłówka: „Czy za kradzieżą notesu profesora Harvardu stoi sowiecki wywiad?”.

Nie znalazł niczego. Ani słowa o tym, co się stało wczoraj w George’u.

To milczenie mogło oznaczać tylko jedno: poszukiwanie zapisków Ulama już się zaczęło, ale w ciszy i ciemności. Z udziałem ludzi, którzy najlepiej sprawdzają się w takich właśnie okolicznościach. Do Bohdana Halicza, pseudonim „Hrabia”, dotarło, że wraz z unikalnym piórem stał się posiadaczem czegoś znacznie cenniejszego niż wszystko, co lwowscy złodzieje razem wzięci ukradli od czasów kijowskiej wyprawy Bolesława Chrobrego.

Wyprostował się na krześle i uderzając jak packą na muchy okładką notesu w otwartą lewą dłoń, zaczął się zastanawiać, gdzie go najlepiej ukryć. Decyzję zachowania zapisków Stanisława Ulama podjął bez wahania, choć po raz pierwszy w życiu zaczął się naprawdę bać.

EPEJSODION PIERWSZY:
WALTER
ROZDZIAŁ 1.

Beuthen,

lato 1937 roku

Walter Pyka, siedemnastolatek śmigły jak wiatr, minął środkową linię boiska, prowadząc piłkę, która sprawiała wrażenie przyklejonej do jego butów. Lewego pomocnika drużyny przeciwnej, który próbował go dogonić, wyprzedził tak łatwo, jak na szosie wyścigówka z potężnym silnikiem zostawia w tyle zwykły automobil.

Wtedy ruszyli obrońcy. Dwóch cwaniaków słynących z fauli i stoper – zawzięty, wielki i twardy niczym odlany z brązu pruski król Fryderyk, którego pomnik stał przy bytomskim Kaiserplatz.

Walter nie zaryzykował starcia.

Nagle zrobił baletowy zwrot i zaczął biec z piłką w stronę własnego pola karnego. Obrońcy zgłupieli. Przez sekundę zastanawiali się, co robić, i ta sekunda ich zgubiła. Kiedy poderwali się do biegu za Walterem, Pyka zahamował, aż wystrzeliły w górę kawałki murawy, zastopował piłkę, uskoczył w bok, przepuszczając rozpędzonych przeciwników, i zawrócił. Zanim tamci się zorientowali, był już kilka metrów za ich plecami. Gnał wprost na bramkę.

Olbrzymi stoper nie zamierzał dać się wciągnąć w drybling. Wystartował jak rozjuszony byk i wjechał w nogi napastnika brutalnym ślizgiem. Ale wtedy stał się cud: Pyka unieruchomił piłkę między kostkami stóp i wybił się w powietrze, zgrabnie przeskakując nad kolosem sunącym na tyłku po trawie boiska.

Został mu tylko bramkarz.

Ten nerwowo poprawił kaszkiet i ograniczając przestrzeń strzału, wybiegł daleko w pole karne, zasłaniając siatkę ciałem. Walter odgadł jego intencje. Lekko podbił piłkę i nasadą stopy posłał ją gładkim lobem metr nad kaszkietem. Zmierzała idealnie w środek bramki i pewnie by tam wylądowała, gdyby nie pewien szczegół. W chwili uderzenia bramkarz cofnął się o krok, wystrzelił w powietrze, wyprężył się jak struna i dotknął piłki opuszkami palców, wybijając ją za linię końcową. Kilka centymetrów nad poprzeczką.

Bytomski Hindenburg-Kampfbahn wypełnił gwizd tak przenikliwy, że spłoszył ptaki na drzewach wokół stadionu.

Walter odebrał to jako potępienie bramkarza, który zepsuł tak piękną akcję, i uniósł ręce w geście bezradności, ale za sekundę zrozumiał swój błąd. Gwizdy były dla niego.

– Ciulu! – krzyczeli ludzie na trybunach. A zaraz potem po polsku i niemiecku:

– Czemuś nie podał?!

Do tej pory Walter widział przed sobą tylko piłkarzy i bramkę przeciwnika, ale teraz spojrzał tam, gdzie skierowane były głowy kibiców wygrażających mu pięściami. Kilkanaście metrów dalej w polu karnym stał, trzymając się oburącz za głowę, zupełnie niepilnowany napastnik – jego kuzyn Bernard noszący to samo nazwisko.

– Pyka! – wrzasnął w tym momencie trener i obaj odwrócili się w stronę ławki.

– Ty! – rozwścieczony szef drużyny wskazał palcem Waltera. – Schodzisz z boiska! A Bernard do rzutu rożnego!

Stadion kipiał jeszcze przez jakiś czas niczym wulkan przed erupcją i uciszył go dopiero gwizdek sędziego.

Bernard zacentrował w pole karne wprost na głowy kolegów z drużyny, ale bramkarz uskrzydlony poprzednim wyczynem wyskoczył jak na trampolinie i pewnie pochwycił piłkę. Na trybunach rozległ się jęk zawodu.

Walter już go nie słyszał.

Siedział sam w przebieralni ponury jak chmura gradowa. Zdążył zdjąć i wyczyścić korki, a getry, spodenki i koszulkę ułożyć w równiutką kostkę, którą umieścił obok siebie na ławce. Trener lubił porządek. Może to go choć trochę udobrucha.

Kilka minut później do szatni wpadli zdyszani piłkarze. Gibkie, ale mocarne chłopy o mięśniach wyrobionych od kopania węgla i ścięgnach jak postronki. Rośli na tyle, że trenera nie było zza nich widać, dopóki nie rozstąpili się i nie wypuścili go na przodek.

– Dobrześ zrobiōł – trener wskazał dłonią złożone rzeczy Waltera i zachłysnął się kaszlem. Pylica. Pamiątka kilku lat pracy pod ziemią w Heinitzgrube. – Dobrześ zrobiōł – powtórzył – bo tresu manszaftu Ślōnska już niy ôboczysz. My tu grōmy w drużynie, a niy na siebie.

Walter poczuł, jak coś chwyciło go za gardło. Chciał zaprotestować, ale uprzedził go Bernard.

– Ôn niy chcioł, panie tryner – powiedział i gwar w przebieralni ustał jak nożem uciął. Bernard słynął z takiego skupienia na grze, że podczas meczu nigdy się nie odzywał i część kibiców gotowa była dać sobie rękę uciąć, że jest niemową.

– Niy chcioł, godosz? A wiela razy pokozoł na szpilplacu, że ino ôn je nojważniyjszy? – wycelował palec w Waltera.

– W fusbal gro jedynostu chopōw, a niy jedyn, co myśli ino o siebie – dodał, patrząc mu prosto w oczy. – Sto razy żech ci to padoł, giździe pierōński, i mōm doś tego godanio. Szlus. Bier sie stōnd – wskazał mu drzwi szatni.

– Wyboczōm mu, panie tryner – szepnął Bernard.

– A coś ty sie naroz taki wygodany zrobiōł? – syknął szef drużyny przez zaciśnięte zęby, odwracając się w jego stronę.

– Bo Walter to szumny fusbalok. Jeszcze karlus, a już nojlepszy na Ślōnsku. Talyntny jak żodyn. Przeca wiedzōm o tym.

– Talyntny godosz? – syknął trener. – A jo bych woloł, coby ôn zamiast talyntu mioł sztyry nogi. Dwie swoje i dwie ôd inkszego kamrata z drużyny, co mu umiy podać bal we noleżytym mōmyńcie. Ino że tyn twōj brataniec je na to za gupi.

Zapadła cisza.

Walter powoli wstał z ławki i palcami prawej dłoni zaczesał włosy do tyłu, co pozwoliło mu dyskretnie wytrzeć łzę, którą wywołało poczucie upokorzenia. Przeprowadził dziś na boisku akcję, o której Bytom będzie opowiadał przez lata. I ciul, że nie skończyła się bramką. Mecz nie odbywał się w ramach rozgrywek, za to on popisał się szybkością i zwodami, jakie umiało trzech, może czterech piłkarzy na Śląsku. I za to wyleciał z drużyny, o której marzył każdy synek goniący za szmacianką po placu przed hałdą.

Reprezentacja Górnego Śląska.

Jedyne miejsce na tej pierońskiej ziemi, gdzie nikt nie pytał, kim jesteś i kim się czujesz. Nikogo nie obchodziło, w jakim języku myślisz, modlisz się i klniesz. Byleś był stąd i dobrze kopał piłkę. Reprezentanci Polski grali u boku zawodników broniących na mistrzostwach świata barw Niemiec. Razem tworzyli kadrę narodową państwa, które nie istniało i poza boiskiem istnieć nie miało prawa.

Walter przełknął ślinę, wstał i zaczął się zbierać do wyjścia żegnany milczeniem kolegów drużynowo wpatrzonych w podłogę. Wyszedł szybkim krokiem i trzasnął drzwiami.

Zatrzymał się dopiero na ulicy przed stadionem.

Zerknął na swoje odbicie w szybie zaparkowanego obok opla, co poprawiło mu samopoczucie. W popielatych spodniach z szerokimi nogawkami, kraciastej marynarce, koszuli, wzorzystym krawacie i szarym kapeluszu wyglądał szykownie i przyciągał spojrzenia dziewczyn. Ich uśmieszki uznawał za zalotne, choć tak naprawdę wywoływał je groteskowy widok chudego chłopca o dziecięcej twarzy, który przebrał się za mężczyznę. Właśnie przefrunęło obok w tanich sukienkach i podkolanówkach stadko gąsek, których chichot skwitował wzruszeniem mocno wywatowanych ramion szaketu. Durne frelki, przekonane, że pewne rzeczy w galotach mają ino od sikania.

– Aleś to zdupił, Pyka! – dobiegło go zza pleców.

Odwrócił się. Grupa kilkunastu chacharów wracających z meczu rozstąpiła się, mijając go z obu stron.

– Moglimy wygrać – rzucił któryś, potrącając go niby przypadkiem.

Walter poczerwieniał. Chciał rzucić im coś obelżywego prosto w twarz, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Dopiero co krawiec naprawiał mu marynarkę, w której wrócił z wesela w Lipinach z naderwaną klapą i rękawem. W kąciku prawego oka ciągle miał siną przestrogę, że nie warto być zbyt krewkim.

Pozwolił, aby opłynęli go jak woda otacza niewzruszony kamień na środku strumyka. Banda niewdzięcznych świń. Gdyby piłka posłana nad głową bramkarza wpadła do siatki, klepaliby go teraz po plecach i ściskali rękę, winszując mistrzowskiej akcji.

Spojrzał w stronę szatni, z której powinien już wyjść Bernard, ale drzwi ciągle były zamknięte. Pewnie trener prawił swoje kazanie o grze zespołowej, choć wszystkim rzygać się już od tego chciało. Jeszcze mnie popamięta ten ciul – w Walterze znów odezwał się gniew. Jeszcze pożałuje.

W tej samej chwili z przebieralni wysypały się polsko-niemieckie gwiazdy futbolu grające w reprezentacji Śląska. Śmiali się, rozdawali kuksańce i przerzucali czapkę bramkarza, którą ten próbował im odebrać, skacząc jak żaba. W pewnej chwili kaszkiet trafił w ręce Bernarda, który oddał go właścicielowi i gestem pożegnał się ze wszystkimi. Protestowali głośno, bo pewnie byli już skrzyknięci do piwiarni, ale Pyka zamachał rękami jak wiatrak i odszedł w przeciwną stronę. Odprowadziło go kilka spojrzeń, które natychmiast zawróciły na widok Waltera czekającego po drugiej stronie ulicy.

– Wracasz do domu na Grossfeld? – spytał kuzyn, gdy Bernard stanął dwa metry przed nim.

Potwierdził skinieniem głowy. Walter przesunął kapelusz na czoło jak gangsterzy w kinie i w milczeniu ruszyli wzdłuż Jahnstrasse.

Pokonywali tę trasę sto razy.

Bernard, starszy o cztery lata, zabierał młodszego Pykę na mecze, kiedy jeszcze Walter za księdzem wołał „Zorro”, a na Hindenburg-Kampfbahn trzeba go było brać na barana, żeby dojrzał, co się dzieje na boisku.

Ich ojcowie byli rodzonymi braćmi, a ponieważ więzy rodzinne potrafią być niezwykle silne, nienawidzili się z całego serca.

Fater ôd Bernarda za największe zło świata uważał Germanów i zawsze, kiedy się upił, godoł, że na Śląsku powinno być społeczeństwo warstwowe. To znaczy: warstwa Niemców, warstwa wapna i warstwa ziemi, po której chodzą Poloki.

Z kolei ojciec Waltera twierdził, że tylko pod niemieckim porządkiem Śląsk może się stać krainą mlekiem i miodem płynącą. Po warunkiem ujarzmienia polskich pijoków i zgniyłków. Bo dobry Polok – powtarzał fater od Waltera – to martwy Polok. Ewentualnie taki, kery trzymie stulono gęba i kopie wungiel, jak przykozoli Herr Gott i dyrechtor kopalni. A co sobota dostaje batem po dupie, coby mu przeszły smaki na bunt.

Bracia głosili swoje tezy w tej samej gwarze, a kiedy przyszło co do czego, obaj chwycili za giwery. Ten od Bernarda poszedł do powstania, ten od Waltera na ochotnika do szwabskiego Freikorpsu. Jeden bronił Bytomia, drugi go oblegał. Strzelali do siebie, a ten pieron fater od Waltera ponoć ciepnoł w fatra od Bernarda handgranatem. Tak dokonał się podział na Pyków polskich i niemieckich.

Żony i dzieci wrogich braci miały to gdzieś. Mieszkali niedaleko, bez to widywali się co najmniej raz na tydzień. Najczęściej u starki w Radzionkowie, choć po plebiscycie jacyś ważniacy z monoklami na oczach i cygarami w zębach kajś w Europie wzięli blajsztyft i narysowoli na mapie Śląska granicę.

Akuratnie między domami Pyków.

Nie wiadomo, czy dygnitarze zrobili to im na złość, ale wyszło tak wrednie, że niemieckie Pyki zostały na Rojcy u Poloków, a polskie Pyki na Grossfeldzie. Po szwabskiej stronie.

A Bytom, przez te bazgroły po mapie, został pruskim półwyspem otoczonym z trzech stron Polską. Z rynku można było do niej dojść piechotą nawet w ciągu kwadransa, mając do wyboru osiemnaście przejść granicznych. I międzypaństwowy tramwaj z pobliskich Katowic do sąsiednich Piekar, w którym dwa razy sprawdzano paszporty, gdy wjeżdżał do Bytomia i gdy z niego wyjeżdżał.

Były ulice podzielone w poprzek, a pod nimi przecięte na pół chodniki kopalniane. Szkoły, w których lekcje odbywały się w budynku po stronie polskiej, ale zajęcia gimnastyczne na boisku parę metrów dalej na terytorium Prus. Gospodarstwa, gdzie dom stał w jednym kraju, a stodoła w drugim. Familoki, w których szło oboczyć przez okno, co somsiady z drugiego państwa bydom mieć na obiod.

ROZDZIAŁ 2.

Beuthen,

lato 1937 roku

Walter zerwał źdźbło trawy rosnącej przy trotuarze i zaczął je nerwowo ssać, ale za chwilę cisnął je na ziemię i ujął brata stryjecznego pod rękę.

– Mogłem ci podać piłkę – powiedział, ale nie zabrzmiało to zbyt szczerze.

Bernard nie odpowiedział.

Znali się nie od dziś. Walter był egoistą i efekciarzem, wiele lat przed tym, zanim poznał znaczenie tych słów. Ledwo zaczął chodzić, wgramolił się na ryczkę, pokonał skobel do spiżarki i zeżarł całą kruszonkę ze świątecznego kołocza przeznaczonego dla wszystkich bajtli w rodzinie. Ojciec przy wszystkich zlał go pasem na gołą rzyć. Ryczał, dopóki skóra go piekła, ale pół godziny później ogłosił się bohaterem i chodził po chałupie dumny jak paw.

Innym razem, kiedy po skończeniu szkoły powszechnej dostał od rodziców aparat, urządził fotografowanie wszystkich karlusów i frelek z familoków na Hugonie. Bernardowi kazał być za pomagiera, a resztę ustawiał do pozowania, podmacując przy okazji dziouchy, które piszczały ze szczęścia, że będą na zdjęciach obok synków z Rojcy przeobleczonych za piratów, kowbojów i indianerów.

Walter brylował. Wydawał rozkazy, a tłum rówieśników słuchał go jak sztygara na grubie. Bernard zapamiętał, jak kuzyn był wtedy szczęśliwy, choć zapłacił za to limem pod okiem, gdy okazało się, że w aparacie nie było kliszy, a Walter uszykował to wszystko, żeby sobie porządzić na dzielnicy. A potem, gdy odkrył u siebie dryg do fusbalu i przyszły sukcesy, woda sodowa całkiem uderzyła mu do głowy. Liczył się on i tylko on.

– Trenerowi przejdzie – odezwał się Bernard, gdy uszli kolejnych kilkaset metrów. – Ochłonie i...

– W dupie go mam! – przerwał kuzyn, podnosząc głos, aż idące przed nimi starsze małżeństwo odwróciło głowy.

Walter przepraszająco uchylił kapelusza.

– W dupie go mam – powiedział ciszej. – Dziękuję, że się za mną wstawiłeś, ale nie proś więcej. To jest dobry trener? – spytał z sarkazmem. – Czytałeś, co napisali o mnie w „Przeglądzie Sportowym”? Że jestem „łowcą bramek najszybszym w tej części Europy” – zacytował z dumą słowa, których nauczył się na pamięć. – A ten ciul mnie wyrzuca z kadry Śląska?!

Brat stryjeczny nie zareagował. Myślami był gdzieś zupełnie indziej. Wyższy od Waltera o głowę i mądrzejszy o dwie, wyglądał poważniej niż na swoje dwadzieścia jeden lat. Od dawna się golił, miał regularny ciemny zarost, którego kuzyn szalenie mu zazdrościł, i nosił cienkie czarne wąsiki, identyczne jak jego ojciec, a stryjek Waltera. Ten, który w powstaniu o mały włos nie został Kainem albo Ablem.

Bernard mówił trzy razy mniej niż normalny człowiek, ale myślał trzy razy więcej. Grał na pozycji lewego pomocnika w Beuthener 09 i na boisku przewidywał ruchy zawodników lepiej niż szachista na planszy. Poza boiskiem zdał maturę i marzył o studiach na politechnice, na które zarabiał w biurze koncernu przemysłowego Schaffgotschów.

– Wyjeżdżam do Lwowa – oświadczył nagle Walter.

Bernard spojrzał na niego z niedowierzaniem, marszcząc czoło.

– Dobrze słyszałeś! Do Lwowa. Jakiś czas temu odwiedził nas kolega ojca z Katowic, Erwin Köch. Wiesz, o kim mówię?

Brat stryjeczny potwierdził ruchem głowy, co nie uchroniło go przed dalszymi wyjaśnieniami. Walter uwielbiał chwalić się znajomościami ze sławnymi ludźmi, których w miarę rozkwitu kariery piłkarskiej poznawał coraz więcej.

– Erwin to legendarny bramkarz Pogoni Lwów i pierwszy w historii zawodnik narodowości niemieckiej w piłkarskiej reprezentacji Polski. Ja będę drugi.

Bernard uniósł brwi.

– Nie wierzysz? To zaręczam ci, że tak właśnie się stanie. Erwin zaproponował mi grę w Pogoni, a jeśli pomogę klubowi w rozgrywkach ligowych – miejsce w kadrze narodowej. On zna wszystkich w Polskim Związku Piłki Nożnej. Dał mi miesiąc do namysłu. Chciałem odmówić, ale po tym, co dzisiaj zaszło, zdecydowałem inaczej. Jadę do Lwowa.

– A ojciec? – spytał Bernard, znając antypolskie nastawienie stryja.

– Jego też mam w dupie – oświadczył Walter, protekcjonalnie poklepał kuzyna po ramieniu, dotknął ronda kapelusza i ruszył w stronę granicy.

Kwadrans później, gdy widział już w oddali niemiecką strażnicę, a za nią biało-czerwony szlaban, nagle się zatrzymał. Upokorzenie ciągle go dusiło. Potrzebował kufla dobrego piwa, a niedaleko była całkiem fajna knajpa. Zawrócił.

Wewnątrz niewielkiej gospody zajętych było zaledwie kilka stolików.

Walter podszedł do kontuaru obitego blachą i zamówił Löwenbier z gliwickiego browaru Scobla. Na Górnym Śląsku nie było lepszego. Barman przyjrzał mu się podejrzliwie i przez moment chyba chciał odmówić podania piwa szczeniakowi w dorosłym kapeluszu, ale ostatecznie pociągnął za wajchę nalewaka.

Młody Pyka z rozkoszą przełknął kilka łyków, opróżniając jedną trzecią kufla.

Nawet niewielka dawka alkoholu pozwala raźniej spojrzeć na świat. I puścić wodze fantazji.

A więc pojedzie do Lwowa. Tam się dopiero znają na piłce. W Bytomiu do dziś pamiętano, jak lwowiacy spuścili manto reprezentacji Śląska na jej własnym boisku w Lipinach. Osiem do trzech. Robili z Hanysami, co chcieli. O tak, tam go docenią. Będzie strzelał gole, wzbudzając podziw publiki i polskich dziewczyn o wiele fajniejszych niż te śląskie kluchy w czarnych spódnicach i białych koszulach Bund Deutscher Mädel. A potem... kadra narodowa. Jak go stary zobaczy w koszulce z białym orłem na piersiach, to dostanie ataku serca. I ciul. Walter, choć pochodzi z niemieckich Pyków, jest obywatelem państwa polskiego i będzie grał tam, gdzie mu się należy. Grał i zdobywał piłkarskie trofea.

Kończył piwo, ściskając w marzeniach zupełnie inny puchar, gdy do lokalu weszło kilku młodych mężczyzn. Byli głośni, pewni siebie, silni, bo w grupie, pełni wyższości i bezkarności, którą dawały im odznaki partii hitlerowskiej na kieszeniach koszul z szeroko rozłożonymi kołnierzami. A obok nich znaczki klubowe Beuthener 09.

Naziści i kibice. Mieszanka wybuchowa.

Usiedli przy stoliku za plecami Waltera i przez kilka minut ich rechot mieszał się z brzękiem kufli, które o mało nie potrzaskały od uderzania o siebie podczas toastów.

W pewnej chwili ucichli. Walter usłyszał, że zaczęli szeptać, po czym jeden z nich powiedział głośno:

– Patrzcie tylko, kogo my tu mamy! Sam mistrz futbolu Pyka. Specjalista od pieprzenia akcji na boisku. Serdecznie witamy! – dodał szyderczo.

Walter nie zareagował. Przybysze musieli być na meczu, a on nie zamierzał wracać do tematu niestrzelonej bramki. Udał, że nie słyszy, ale za moment dobiegło go szuranie odsuwanego krzesła i obok stanął spocony, krępy osiłek, który bezceremonialnie trącił go w ramię.

– Nie rozumiesz po niemiecku, pieprzony Polaczku?

– Nie jestem Polakiem – spokojnie wyjaśnił Walter, ale to tylko dolało oliwy do ognia.

– Nie? – spytał kpiąco osiłek. – A my wczoraj czytaliśmy w „Oberschlesische Grenz-Zeitung”, że bardzo uzdolniony chłopiec z Rojcy być może zagra w polskiej drużynie narodowej. Prawda to?

Niedobrze – pomyślał Walter. Erwin Köch musiał się gdzieś wygadać, że złożył młodszemu Pyce propozycję, i sprawa się rozniosła. Spokojnie wypił łyk piwa i odparł:

– Zapytaj tego, kto to napisał.

– Uuuuuu – rozległo się za plecami, co tylko podkręciło osiłka.

– Ciebie pytam, gnoju – syknął. – Będziesz grał w reprezentacji Polski czy nie?

– Nie twoja rzecz, dziuro w dupie – Walter twardo spojrzał mu w oczy.

Tamten poczerwieniał i zrobił pół kroku w tył, by zadać silniejszy cios.

Pyka nie potrafił walczyć na pięści, ale innymi, przydatnymi na boisku częściami ciała posługiwał się znakomicie. Gdy przeciwnik zamachnął się prawą ręką, strzelił go głową prosto w twarz.

Nos osiłka w dwie sekundy zamienił się w coś, co przypominało miękki pędzel umoczony w czerwonej farbie, którą górnicy kradli z kopalni do malowania okien familoków. Cofnął się na miękkich nogach i osunął na kolana.

Jego koledzy już byli w natarciu. Pierwszy dostał od Waltera precyzyjne kopnięcie w krocze, po którym zawył i zwinął się na deskach podłogi. Drugi wykorzystał zamieszanie, chwycił kufel z grubego szkła i rozbił go na głowie Pyki. Walter stracił przytomność.

Dwaj nieuszkodzeni napastnicy ujęli go pod ramiona i wywlekli z knajpy na zewnątrz. Barman rzucił ścierkę i wybiegł za nimi.

– Zostawcie go! – krzyknął, gdy tamci sposobili się do kopania nieprzytomnego. – Taki on Polak jak i wy.

– Mieszka w Polsce – wyjaśnił wyższy z napastników lekko zmieszany.

– A czy on się o to prosił? – spytał barman. – Równie dobrze ty mógłbyś tam mieszkać – wskazał głową granicę. – Gdyby komuś ręka drgnęła i kąsek przesunęła linię na mapie.

Wyższy podrapał się w głowę.

– Niby tak – zgodził się. Przyklęknął nad Walterem, chwycił go za ramiona i mocno potrząsnął. Pyka się ocknął. Tamten pomógł mu usiąść, a potem uderzył pięścią w twarz.

– Na pamiątkę dzisiejszego spotkania – wyjaśnił. – A teraz spieprzaj stąd!

Walter podniósł się i odszedł chwiejnym krokiem, co przed knajpą nie było zjawiskiem niezwykłym.

Do przejścia granicznego dotarł pół godziny później.

Niemiecki strażnik zerknął w paszport i bez słowa odprawił go lekceważącym ruchem dłoni, ale polski pogranicznik, czerstwy chłop z Zagłębia, wyraźnie się ucieszył.

– Pyka – powiedział z szerokim uśmiechem. – Szwaby obiły ci mordę? I bardzo dobrze – dodał, nie czekając na potwierdzenie. – Po jaką cholerę tam do nich łazisz? W gazecie granicznej pisali, że masz grać w reprezentacji Polski. No chyba żeś jest Niemiec... – strażnik złowrogo zawiesił głos.

– Nie, nie jestem Niemcem – odparł Walter.

Pogranicznik pogroził mu palcem.

– No i tego się trzymaj. A jeszcze raz pójdziesz do Bytomia, to z chłopakami ze strażnicy nakopiemy ci do dupy. Rozumiesz?

Walter odszedł bez słowa, zerkając na transparent „Witamy na Śląsku” rozpięty między przydrożnymi drzewami jak na krzyżu.

ROZDZIAŁ 3.

Lwów,

jesień 1937 roku

Bramkarz Pogoni wbiegł na pole karne, trzymając w obydwu dłoniach piłkę, po czym lekko ją podrzucił i potężnym kopnięciem posłał na połowę rywali.

Wszyscy zawodnicy bez wyjątku zadarli głowy, a ich stadionowe doświadczenie błyskawicznie obliczyło, gdzie i kiedy wyląduje skórzana kula. Niestety, bramkarz nie zaadresował jej najlepiej, bo zmierzała wprost w miejsce, w którym znajdowało się kilku piłkarzy przeciwnika. Błyskawicznie się przegrupowali, tak że praktycznie każdy mógł przejąć piłkę, ale nagle pojawił się wśród nich szczupły napastnik Pogoni, który wyrósł jak spod ziemi. Poruszał się jak na niemym filmie w kinie – nienaturalnie szybko i zabawnie, ale rywalom lwowiaków nie było do śmiechu. Zwłaszcza gdy chudzielec o dziecięcej twarzy znalazł się przy piłce w tym samym ułamku sekundy, w którym dotknęła ona murawy, przejął ją i pomknął w kierunku bramki.

Stadion w parku Sportowym imienia Rydza-Śmigłego wypełnił wrzask.

– Sam! Hulaj, „Miglanc”! Sam!

Ale szczupły napastnik nie potrzebował zachęty do indywidualnej akcji. Zanurkował w szczelinę między dwoma obrońcami, a kiedy znalazł się sam na sam z bramkarzem, cyrkowym zwodem przerzucił piłkę z prawej nogi na lewą i spokojnie umieścił ją w siatce.

Publika oszalała.

Ich ukochany klub, niegdyś niepokonany, czterokrotny mistrz Polski, wracał na szczyt tabeli. Dzięki bajbusowi ze Śląska, co ledwo od ziemi odrósł, a haratał przeciwników na boisku, jak chciał. Wszyscy od Łyczakowa po Zamarstynów wiedzieli, kto to „Miglanc”. Tak ochrzcili go kibice – według bałaka, lwowskiej mowy – bo kto to widział, żeby na trybunach naród krzyczał: „Walter”. Tu było najweselsze miasto kontynentu, a „Walter” pasował co najwyżej do stadionu w Norymberdze, gdzie zamiast grać w piłkę, defilowano z pochodniami przed frajerem z wąsikiem, który szczekał na cały świat.

Schodzili do szatni, gdy Walter obściskiwany przez uradowanych kolegów dostrzegł w jednym z pierwszych rzędów na widowni Erwina Köcha. Były gwiazdor Pogoni skulił się i sprawiał wrażenie, jakby chciał zniknąć za plecami działaczy klubowych, ale Walter mu to uniemożliwił.

– Panie Erwinie! – krzyknął i pomachał ręką. – Zaczeka pan na mnie? Zmienię łachy i zaraz przyjdę.

Köch zdobył się na wymuszony uśmiech i skinął dłonią.

– Co pan robi we Lwowie? – spytał Walter piętnaście minut później, podchodząc do niego w chwili, gdy trybuny stadionu opuszczali ostatni amatorzy futbolu.

– Interesy – odparł z wyraźnym zakłopotaniem. – Nie dawałem ci znać, bo wpadłem jak po ogień. Jutro rano wracam do Katowic.

Pyka pokiwał głową i spojrzał na niego wyczekująco, ale tamten milczał.

– A... – zaczął Walter niepewnie – ...ma pan jakieś nowiny?

– Względem czego?

– No – na twarzy Pyki odmalowało się niemiłe zaskoczenie. – Względem kadry narodowej. Rozmawiał pan?

– Tak – odparł Köch, uciekając wzrokiem. – Musisz jeszcze poczekać. Grasz we Lwowie dopiero parę miesięcy. Chcą ci się jeszcze przyjrzeć.

– A czemu tu się przyglądać – Walter starał się ukryć rozczarowanie. – W czterech ostatnich meczach ligowych strzeliłem siedem goli. Który z reprezentacji może się tym pochwalić?

Köch wzruszył ramionami.

– Nikt w ciebie nie wątpi, ale... – przerwał nagle na widok przystojnego szatyna w brązowym dwurzędowym garniturze i beżowym trenczu zarzuconym na ramiona tak, że rękawy zakończone modnymi paskami zwisały swobodnie wzdłuż ciała.

Elegant wszedł na widownię przez furtkę obok szatni, którą usłużnie otworzył mu niski młody człowiek – sekretarz, lokaj albo ochroniarz – i ruszył w ich stronę.

Köch lekko pobladł i nerwowo przełknął ślinę.

– Witaj, Erwinie – człowiek w trenczu wyciągnął do niego dłoń w cienkiej kawaleryjskiej rękawiczce, idealnej do trzymania szabli. – Przyjechałeś odwiedzić stare śmieci?

– Na jeden dzień, proszę pana – wyjaśnił skwapliwie Köch, jakby miał zakaz przebywania w mieście dłużej niż czterdzieści osiem godzin.

Elegant obrzucił go chłodnym spojrzeniem.

– Nie przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?

– Oczywiście – teraz były piłkarz Pogoni się zaczerwienił.

– Pozwoli pan – powiedział zakłopotany – to jest Walter Pyka, mój krajan ze Śląska. Gra w napadzie...

– Bardzo mi przyjemnie – przerwał mu elegant i podał Walterowi rękę, nie zdejmując rękawiczki. – Jestem Bohdan Halicz. Entuzjasta futbolu, jeśli mogę się tak wyrazić. Winszuję panu pięknej bramki. To było nader zręczne, a ja... wybitnie cenię zręczność.

Erwin chrząknął, jakby mu zaschło w gardle, a przyboczny Halicza zerknął na niego ostrzegawczo.

– Dziękuję panu – Walter energicznie skinął głową. Komplementy przyjmował jako coś naturalnego i należnego. Rzadko na nie odpowiadał, ale tym razem uznał, że warto. Człowiek w trenczu musiał być jakimś lepszym gościem, a tacy bywają niezwykle przydatni w karierze.

Ale elegant nie pociągnął tego wątku.

Dotknął ronda kapelusza i oświadczył:

– Jeszcze się spotkamy. Tymczasem nie pogniewa się pan, jeśli zamienię kilka zdań z moim przyjacielem Erwinem.

Walter otworzył usta ze zdziwienia.

Czyli co? – pomyślał. Najpierw ten bubek przyłazi na trybuny, żeby mnie poznać, a teraz spławia? Chyba że przyszedł, bo ma sprawę do Köcha – przemknęło mu przez głowę coś, co wydawało się niemożliwe, a jednak...

Rozejrzał się zakłopotany, napotykając wzrok przybocznego Halicza, i w tej samej chwili przeszła mu ochota na dalsze domysły. Zaszurał nogami, burknął coś na pożegnanie i odszedł.

„Hrabia” wyjął papierosa, postukał nim o złoty portcygar i włożył do ust, a jego anioł stróż natychmiast podsunął płomień zapalniczki.

Erwin Köch stał w milczeniu i chociaż nie było zbyt ciepło, na czoło wystąpiły mu kropelki potu.

– Panie Halicz – zaczął – ja... przepraszam, że wyjechałem tak nagle, ale... pan wie. Ja pamiętam o pieniądzach, które jestem panu winien, i ręczę, że je oddam.

– Tego akurat jestem pewien – oświadczył Halicz z przekąsem. – Zdziwiło mnie tylko, że zniknąłeś bez pożegnania, i już zacząłem się martwić. Bo musisz wiedzieć, Erwinie, że oddanie pieniędzy mnie osobiście jest o wiele lepsze dla zdrowia niż oddanie ich moim ludziom. A już z pewnością nie wybaczyłbym sobie, gdybym po dług musiał wysłać znajomych z Katowic. Wy tam, na Śląsku, jesteście tacy brutalni...

Köch zbladł jak ściana.

Bohdan Halicz przez dłuższą chwilę pozwolił mu w pełni zrozumieć grozę sytuacji. Z całkowicie obojętną miną zajmował się nitką wystającą z obszycia rękawiczki, po czym spytał, nie patrząc na Erwina:

– Co cię sprowadza do Lwowa? Bo zgaduję, że nie pragnienie oddania długu?

– Oddam – jęknął Köch. – Jak Boga kocham. Tylko niech mi pan da jeszcze trochę czasu. Od października mam zacząć trenować piłkarzy w Królewskiej Hucie. Dostanę zaliczkę i natychmiast...

– Po co przyjechałeś? – powtórzył Halicz. – Wybaczę ci, że zniknąłeś i że nie zawiadomiłeś mnie o dzisiejszej wizycie w mieście, bo jestem miły. Ale ty też bądź miły i postaraj się powiedzieć prawdę.

Köch zaczął rozpaczliwie rozglądać się wokół, jakby szukał ratunku, ale widownia stadionu była już pusta.

– W jego sprawie – wydukał wreszcie i wskazał głową furtkę prowadzącą do szatni.

– Kogo?

– Waltera Pyki.

Halicz uniósł brwi.

– Interesujące. Zamieniam się w słuch.

– Ojciec Waltera jest wpływowym człowiekiem – powiedział Erwin nie swoim głosem. – Jak się dowiedział, że maczałem palce w ucieczce jego syna do Lwowa i załatwiłem mu miejsce w Pogoni, zdenerwował się, ale jakoś to zniósł. Wściekł się dopiero wówczas, gdy gazety zaczęły pisać o sukcesach sportowych Waltera i jego szansach na powołanie do kadry narodowej.

– A to czemu? – zdziwił się Halicz.

– Stary Pyka to zapiekły hitlerowiec – wyjaśnił Köch, zniżając głos. – Jakby Walter zagrał w koszulce z białym orłem na piersiach, toby go szlag trafił na miejscu.

– Co nie byłoby takie złe – skomentował Halicz. – Ale co to ma wspólnego z tobą i twoją potajemną wizytą we Lwowie?

Köch odetchnął głęboko.

– Ojciec Waltera w ostatnich tygodniach postawił na nogi pół Śląska i wydębił w sądzie papiery, że syn jest niepełnoletni i nie ma prawa decydować o sobie. Kazał mi przyjechać z tymi papierami do kierownictwa Pogoni i przekonać ich, żeby wydalili chłopaka z drużyny i odesłali do domu. A to zamknęłoby Walterowi drogę do reprezentacji Polski.

– Dlaczego wysłał z tym ciebie?

– Miałem tak odkupić swoją winę sprowadzenia Waltera do Lwowa.

– Dostałeś za pokutę bycie listonoszem?

Erwin zamilkł na chwilę, jakby potrzebował czasu na sformułowanie następnego zdania.

– Nie chodziło tylko o to, panie Halicz – powiedział wreszcie.

– A o co?

– Gdyby sąd w Katowicach przesłał papiery do zarządu Pogoni pocztą, mogłyby się gdzieś zawieruszyć albo nie dojść na czas...

– Jak to „na czas”?

– Walter wkrótce kończy siedemnaście lat i może zostać uznany przez sąd za pełnoletniego. Dlatego stary chciał, abym dostarczył te dokumenty osobiście, szybko i skutecznie. Tak samo jak szybko załatwiłem mu miejsce w drużynie. Uznał, że mnie zarząd klubu posłucha.

– I posłuchał?

– Jeszcze z nimi nie rozmawiałem. Umówiliśmy się pół godziny po meczu, jak skończą odprawę z zawodnikami.

Halicz obrzucił go uważnym spojrzeniem.

– To znaczy, że masz te dokumenty?

Köch skinął głową.

– Przy sobie?

– Tak.

– To teraz mi je grzecznie oddasz.

– Nie mogę – jęknął Erwin. – Błagam, niech pan tego nie żąda. Stary Pyka mnie zabije.

– Spokojnie – Halicz uniósł dłoń w pokojowym geście. – Powiem ci, jak będzie. Zegarek masz?

– Mam.

– Oddaj mojemu przyjacielowi – wskazał gestem przybocznego.

Erwin zrobił zrozpaczoną minę.

– Proszę, nie. To pamiątka. Prezent od Pogoni za to, że zdobyłem z drużyną mistrzostwo Polski. Grawerowany...

– Nie martw się. Zwrócisz dług, dostaniesz zegarek z powrotem. A teraz wyjdziesz przed stadion, złapiesz pierwszego posterunkowego, jakiego zobaczysz, i złożysz zawiadomienie, że na widowni okradli cię lwowscy złodzieje. Dla tutejszych policmajstrów to żadna nowina. Oni wiedzą doskonale, że specjalna ekipa moich ludzie pracuje na meczach. A tobie uwierzą bez wahania. Byłeś przecież gwiazdą Pogoni. Powiesz, że zginął ci zegarek i ważne dokumenty. Gdzie je masz?

Köch położył dłoń na sercu.

– Dawaj – Halicz pstryknął palcami i wykonał nimi ruch, jakby chciał kogoś przywołać.

Erwin sięgnął do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął zaklejoną kopertę i podał Haliczowi. Za moment zrobił to samo z zegarkiem.

– Czy mogę o coś zapytać? – zawahał się.

– Słucham.

– Policja uwierzy, że ktoś zdjął mi zegarek z ręki?

Halicz nagle chwycił go mocno za przegub prawej dłoni. Köch zamarł na sekundę i spojrzał na niego kompletnie zaskoczony.

– Widzisz, jakie to proste? – roześmiał się Halicz. – Każdy człowiek, którego znienacka złapiesz za nadgarstek, nie spojrzy na rękę, za którą go chwyciłeś, tylko wbije wzrok prosto w twoją twarz z pytaniem w oczach, o co chodzi. Ta chwila dezorientacji wystarczy, aby artysta o zręcznych palcach odpiął pasek i ściągnął zegarek. Tylko musi to zrobić w ciągu tych kilku sekund, w których gość nie interesuje się swoim przegubem, ale usilnie stara się pojąć zaskakującą sytuację, w jakiej się znalazł.

Köch z podziwem pokręcił głową.

– Taką opowieść zasuniesz gliniarzom. Byłeś na meczu, ktoś cię przez pomyłkę złapał za rękę, potem grzecznie przeprosił, ale kichnął ci wprost na garnitur, dlatego przeprosił raz jeszcze i starannie wytarł chusteczką klapy marynarki. Wystarczy, aby skubnąć ci zegareczek i wyczyścić wewnętrzne kieszenie. O nic więcej nie będą pytać. Rysopis sprawcy możesz podać, jaki chcesz. Byle lipny.

Erwin układał to wszystko w myślach.

– A co z ojcem Waltera? – nagle się zaniepokoił.

– Myśl trochę – skarcił go Halicz. – Pokażesz hitlerowcowi protokół z lwowskiej policji, w którym czarno na białym będzie stało, że kieszonkowcy obrobili cię na stadionie – z wyszczególnieniem przedmiotów, które zginęły. Drugi raz cię nie przyśle, poczcie nie ufa, a jeśli sam się tu wybierze, to daj nam znać. Już my sobie z nim poradzimy.

– Wszystko będzie po pana myśli – zapewnił Köch, ale „Hrabia” dostrzegł u niego wahanie.

– Coś jeszcze? – zapytał.

– Za pozwoleniem, panie Halicz – potwierdził Erwin. – Dlaczego pan to robi?

– Wiesz, jak kocham Pogoń. Chcę, żeby miała pierwszorzędnych graczy i rządziła w reprezentacji narodowej. U nas się mówi: „Ni ma jak Lwów”. I tak ma być.

– Słowo daję, że pojadę do działaczy w Warszawie i uczynię wszystko, co w mojej mocy – solennie zapewnił Köch.

– Gdyby była potrzebna jakaś darowizna od żarliwego lwowskiego miłośnika futbolu... – podpowiedział „Hrabia”, ale Erwin uśmiechnął się przepraszająco.

– Z całym szacunkiem, panie Halicz, ale będę rozmawiał z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Tam się liczy sport, nie pieniądze. Poza tym, pan wybaczy, ale pańska reputacja... PZPN nigdy by się nie zgodził na współpracę z człowiekiem, który nie dysponuje nieposzlakowaną opinią.

– Erwinie – Halicz nie przejął się tym komentarzem i poklepał go po policzku. – Sam wiesz, jak postępować, skoro oni tacy święci. Spisz się, jak trzeba, umocuj mi „Miglanca” Pykę w drużynie narodowej, a o długu zapomnę. Będziemy kwita.

Köchowi błysnęły oczy.

– Naprawdę?

– A czy ja kiedy nie dotrzymałem słowa?

– Nie – zaprzeczył skwapliwie Erwin. – To znaczy tak. Zawsze pan dotrzymuje słowa.

Król lwowskich złodziei uśmiechnął się zagadkowo i na pożegnanie pstryknął palcami w rondo kapelusza.

[...]