48,00 zł
Bestseller „New York Timesa”
„Księga Innych Miejsc” to sensacyjny thriller, który podnosi poziom adrenaliny, ale też nastrojowa eksperymentalna powieść o (nie)śmiertelności, nieuchwytnej naturze czasu i prawdziwym człowieczeństwie.
„The New York Times”
Niekonwencjonalna współpraca dwóch niezwykłych umysłów.
William Gibson, autor „Neuromancera”
„Księga Innych Miejsc” to „przebojowa, a zarazem wyrafinowana i nastrojowa” („Los Angeles Times”) opowieść Keanu Reevesa oraz Chiny Miéville’a, inspirowana uniwersum komiksów BRZRKR; dzieło inne niż wszystko, co dotychczas stworzyli ci dwaj mistrzowie eksperymentów gatunkowych.
Potrzebowaliśmy specjalnego narzędzia. Dlatego zwróciłam się z prośbą do bogów.
Legendy o wojowniku, którego nie sposób zabić, krążyły od zawsze. O wojowniku, który widział, jak cywilizacje rodzą się i upadają. Nosił różne imiona: Unute, Śmierć. Dziś znany jest po prostu jako B.
Jakże pragnie być śmiertelny!
Szefowie tajnej amerykańskiej jednostki operacyjnej obiecują, że mu w tym pomogą. W zamian za wsparcie.
Lecz gdy zwykły żołnierz powraca do życia, to niemożliwe zdarzenie dowodzi, że istnieje siła jeszcze bardziej zagadkowa, niż sam B. Jest co najmniej tak samo potężna. I ma własny plan.
W tej niepowtarzalnej współpracy, łączącej jedyny w swoim rodzaju styl i wyobraźnię Miéville’a z przejmującą narracją Reevesa, dwaj artyści stworzyli coś absolutnie wyjątkowego – dzieło, które zachwyci dotychczasowych fanów i przyciągnie tłumy nowych.
Keanu Reeves, aktor wybitny i wszechstronny, za sprawą swoich różnorodnych kreacji filmowych odcisnął niezatarte piętno na świecie rozrywki. Sławę przyniosły mu role w filmach z serii „Matrix” i „John Wick”. W 2021 roku zadebiutował jako autor komiksów dwunastoczęściowym cyklem powieści graficznych BRZRKR rozprowadzanym przez BOOM! Studios; seria ta błyskawicznie zyskała miano najlepiej sprzedającego się komiksowego debiutu od ponad dwudziestu pięciu lat. W 2023 roku powrócił na ekrany kin w „Johnie Wicku 4”, który został najbardziej dochodowym filmem z tej serii. W ostatnich latach wystąpił także w filmach „Matrix Zmartwychwstania”, „Chyba na pewno ty”, „Toy Story 4” oraz w grze „Cyberpunk 2077”.
China Miéville jest autorem beletrystyki i literatury faktu, wielokrotnie figurującym na listach bestsellerów „New York Timesa”. Napisał między innymi „Miasto i miasto”, „Ambasadoria” oraz „Dworzec Perdido”. Otrzymał stypendium Guggenheima w dziedzinie literatury pięknej, jest laureatem nagród World Fantasy, Hugo oraz Arthura C. Clarke’a. Jego publikacje z dziedziny literatury faktu to między innymi studium prawa międzynarodowego i historia Rewolucji Październikowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 452
Copyright © 2024 by 74850, Inc.
All rights reserved
Książka powstała na podstawie komiksów BRZRKR
wydanych przez BOOM! Studios.
Projekt okładki
Drusilla Adeline / Sister Hyde
Ilustracja na okładce
Shutterstock
Zdjęcia autoów
Brian Bowen Smith (Keanu Reaves),
Barney Cokeliss (China Miéville)
Opracowanie wersji polskiej okładki
Ewa Wójcik
Ilustracje w środku
Sister Hyde
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Barbara Szymanek
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978-83-8391-799-3
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
NASZYM MATKOM,
za życie, za opowieści… za miłość
A kiedy cię zapomni to, co ziemskie,
do cichej ziemi powiedz: Płynę.
Do bystrej wody powiedz: Jestem.
Rainer Maria Rilke1
1Sonety do Orfeusza w przekładzie Andrzeja Lama.
POMIESZCZENIE NAJEŻONE PRZEMOCĄ, która dopiero ma się wydarzyć. Potem – brutalnie rażące białe światło LED-ów.
Wszedł mężczyzna, usiadł między metalowymi szafkami. Wyjął urządzenie ze swojego plecaka i odpalił diagnostykę. Przez chwilę siedział sam wpatrzony w ekran. W końcu dołączyli do niego towarzysze.
Mężczyzna kontynuował swoje przygotowania. Pozostali żołnierze mieli własne rytuały.
Dwaj śmiali się ze sprośnych dowcipów. Dwaj inni, w ciszy i skupieniu, zsynchronizowanymi ruchami sprawdzali broń. Jeden, bez koszuli, dziarsko padł na podłogę i u stóp towarzyszy robił pompki z klaskaniem. Przyszedł dowódca akcji zaplanowanej na tę noc. Studiował jakąś mapę tak uważnie, jakby znalazł ją w grobowcu. Pierwszy żołnierz kontynuował diagnostykę skanera.
Ktoś wszedł już gotowy, w kurtce wojskowej bez dystynkcji zapiętej po szyję, jakby było zimno. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Gdy jednak rozejrzał się po pomieszczeniu, pochwycił spojrzenie mężczyzny ze skanerem i skinęli sobie głowami.
Drzwi szczęknęły po raz ostatni. Tym razem wszyscy podnieśli oczy na tego, kto stanął na progu.
Wysoka, szczupła postać w ciemnym ubraniu bez oznaczeń patrzyła na nich spod opadających na czoło czarnych włosów. Światło wycinało z mroku kontur nieruchomej sylwetki.
Mężczyzna ze skanerem jako jedyny ukradkiem odwrócił wzrok, zerknął na jednego z żołnierzy szykujących broń – który, jak pozostali, przyglądał się przybyszowi.
Ciemnowłosy wszedł, przerywając ogólny bezruch, i wszyscy wrócili do swoich czynności. Operator skanera znów uniósł urządzenie i aby sprawdzić, czy dobrze działa, obejrzał szatnię w magicznej kuli ekranu. Na chwilę zatrzymał wzrok na towarzyszu, na którego przedtem ukradkiem zerknął, po czym przełączył opcje, zmieniając żołnierzy w pejzaż barwnych konturów.
Nowo przybyły stał samotnie w kącie ze spuszczoną głową. Ktoś do niego podszedł.
Mężczyzna ze skanerem zmarszczył brwi. Zawahał się nie dlatego, że na ekranie pojawił się niezwykły ciemny wir: wiele razy widział taki właśnie obraz ciemnowłosego. Źródłem anomalii był człowiek, który ku niemu ruszył – niższy żołnierz w kurtce zapiętej po szyję. Kurtka na ekranie była biała i nieprzejrzysta, w odróżnieniu od zwykłych ubrań. Świeciła. Nie przepuszczała promieniowania.
– Hej – powiedział zaskoczony operator skanera. – Ulafson? – Patrzył, jak żołnierz w kurtce ostrożnie zbliża się do najcenniejszego współpracownika Jednostki.
Ulafson nie usłyszał, był za daleko. Operator włączył tryb wychwytywania dźwięków z otoczenia, by sprawdzić, co sztuczna inteligencja skanera wyczyta z ruchów warg i słabych fal dźwiękowych. Nie wyłapała niczego zrozumiałego.
Wysoki mężczyzna odwrócił się do nadchodzącego żołnierza i coś szepnął, jakby błagalnie. Ulafson w odpowiedzi wyciągnął ramiona i raptem przyspieszył kroku. Jego cel patrzył na niego bez emocji. Kiedy Ulafson już miał wziąć ciemnowłosego w objęcia, coś mówiąc bezgłośnie z miną, jakby płakał, operator skanera znów zawołał: „Hej!”, tym razem tak głośno, że wszyscy się odwrócili i też zaczęli krzyczeć, bo spostrzegli, że żołnierz w kurtce zapiętej po szyję wyciąga z kieszeni pistolet, szlocha, teraz było to wyraźnie widać, i wymierza broń nie w mężczyznę, do którego podchodził na chwiejnych nogach, lecz w obserwujących.
– Ani kroku! – krzyknął.
Wysoki ciemnowłosy położył dłoń na piersi nadchodzącego, stanął mu na drodze. Nie zadał ciosu, nie powalił go, tylko go zatrzymał. Nic nie mówił, nie ruszał się, ze smutną miną trzymał niższego żołnierza na dystans, nie pozwalając mu pokonać ostatnich dzielących ich centymetrów.
Ulafson napierał, stękając z wysiłku. Wolną ręką rozpiął kurtkę i sięgnął do jednej z wewnętrznych kieszeni. Coś trzasnęło, błysnął metal.
– Ma broń! – krzyknął ktoś, jakby wcześniej nie zauważył, że ten człowiek trzymał w ręce pistolet wymierzony w nich wszystkich, w towarzyszy, u których boku zabijał i omal nie zginął.
– Ulafson, nie! – zawołał inny głos.
Wystrzały. Bardzo głośne. Ulafsonem szarpnęło, kiedy żołnierz z karabinem, ten sam, na którego przedtem zerknął operator skanera, poderwał broń i zaczął strzelać krótkimi seriami, z przerażoną miną posyłał kulę za kulą w tułów i uda napastnika, uważając, by przypadkiem nie trafić w to, po co tamten sięgał, i Ulafson z krzykiem upuścił pistolet, ale jakimś cudem wciąż trzymał się na nogach, wciąż parł do przodu i niezdarnie wyciągał rękę, podczas gdy pociski przeszywały i jego, i obiekt jego ataku, który zachował kamienną twarz, choć obficie broczył krwią.
W końcu Ulafson drgnął i opuścił dłoń. Te same kule, które go zabijały, rzuciły go naprzód, pozwoliły ominąć rękę trzymającą go na dystans, wejść z przeciwnikiem w zwarcie. Z ostatnim, triumfalnym tchnieniem nacisnął ukryty guzik.
Pomieszczenie znów się wypełniło, tym razem dymem, odłamkami metalu, hukiem i ogniem.
PIERWSZY MĘŻCZYZNA, KTÓRY WSZEDŁ, nie był ostatnim, który wyszedł. Cierpliwie czekał, aż ślady krwawej jatki zostaną usunięte. Brudna, ciężka robota.
Był w sporej odległości od strefy rażenia, częściowo osłonięty przez towarzyszy, których szczątki na jego oczach zeskrobano, oznakowano i pozbierano z całym szacunkiem, jaki można okazać krwawym strzępom. Powtarzał w myśli ich nazwiska. Nie wiedział, ilu z tych, którzy jeszcze żyją, nie odzyska przytomności. Ilu, jak on, po stosownej przerwie wróci w teren. Ilu, powłócząc nogami, przeszło obok niego, by zmyć z siebie swoich przyjaciół.
Dłoń na jego ramieniu. Towarzysz, który pierwszy otworzył ogień.
– Idziesz?
– Dogonię cię – powiedział.
Na drugim końcu szatni stał dowódca oddziału, ze spokojną, zakrwawioną twarzą, już niezainteresowany mapą. Zapalił cygaro, dym zmieszał się z wonią prochu strzelniczego i ziół.
Na ławce, w epicentrum wypalonej na podłodze czerwono-czarnej gwiazdy, siedział ciemnowłosy mężczyzna, którego zamachowiec-samobójca próbował zabrać ze sobą.
Jego twarz od ust wzwyż wydawała się spokojna i niemal czysta, od eksplozji osłonił ją bowiem podbródek, teraz rozerwany na strzępy, ze sterczącymi szczątkami żuchwy oblepionymi krwią i resztkami skóry. Ciemnowłosy siedział z łokciami opartymi na udach. Jego klatka piersiowa zmieniła się w wypaloną jamę, w której głębi obserwator dojrzał kręgosłup. A także ruchy wnętrzności, jakby ryb spłoszonych światłem.
Lekko obrócił skaner w nisko opuszczonej dłoni, obejmując nim ciemnowłosego i dowódcę. Wciąż włączony był tryb wychwytywania dźwięków.
Pierwszy przemówił dowódca i słowa przewinęły się przez ekran urządzenia.
– Wszystko gra, synu?
Siedzący nie podniósł głowy. Westchnął, odpluł krew i poruszył rozszarpanymi ustami.
– Zmęczony / zmącony / [?] – przeczytał obserwator na ekranie.
– Jezu, co za burdel – wyświetliły się słowa dowódcy. – Co mu do łba strzeliło?
Rozmówca wzruszył ramionami. Wsunął dłoń pod kawał mięsa zwisający z jego własnego torsu i coś stamtąd wyciągnął. Pokazał dowódcy.
– ? Szło / Szkło / ? – zapytał według urządzenia.
– Taa – odparł ten drugi. – Był obwieszony butelkami. Technicy ustalą ich zawartość.
– Ocet czterech złodziei – odczytała maszyna z ruchu rozerwanych warg. – I woda święcona. Sól / ból [?] kamienna, gwoździe od podków. No i wyraźnie czuć ten charakterystyczny zapach. Szałwia. Zdetonował paloną szałwię.
– Jak to? Skąd wiesz?
– Wiem, jakie to uczucie, kiedy sól i ocet dostają się do rany. Ulafson wypełnił / wyplenił? bombę amuletami. I, Keever, to jeszcze nie wszystko.
Ciemnowłosa zmasakrowana postać podała rozmówcy skrawek osmalonego, zakrwawionego papieru.
– Utkwiło mi to pod żebrami.
– Nie mogę odczytać.
– To nazwisko.
Wskazał gestem dookoła i mówił dalej.
– Większość / wieczność? poszła z dymem, ale zostały strzępy. Z nazwiskami. Zabitych członków Jednostki. Tych, którzy byli za blisko.
Dwaj mężczyźni chwilę na siebie patrzyli.
– Jestem taki zmęczony – powiedział siedzący. Coś kapało z jego osmalonego serca. – Tym wszystkim.
Znów wskazał gestem dookoła. Potem na siebie. Wreszcie podniósł głowę i wydał urywany bulgoczący dźwięk.
– Co ty, śmiejesz się? – zapytał starszy mężczyzna, tak głośno, że obserwator nie musiał odczytywać tych słów ze skanera.
– To przez twoje cygaro – odparł rozmówca, kiedy obserwator wrócił spojrzeniem na ekran. – Déjà vu.
NIEWIELE CZASU MI ZOSTAŁO. TO MOJE OSTATNIE SŁOWA. Ta wiedza mnie zasmuca. Nawet nie dlatego, że nadchodzi mój kres: dość się nażyłem. Bardziej boli mnie to, że jestem w tak godnym pożałowania stanie. Kiedy nawet oddany pies, stworzenie zdolne do miłości wolnej od komplikacji mącących ludzkie uczucia, odwraca się ode mnie z niesmakiem, trudno nie popaść w rozpacz. Wiem, że reakcję Lun wywołuje zapach lekarstwa na mą chorą szczękę, ale marna to pociecha. Jej animadwersja, choć usilnie się przed tym bronię, budzi we mnie wstyd, poczucie, że muszę istotnie być wiarołomcą, który porzucił innych w potrzebie, skoro wywołuję w niej taką reakcję.
Oczywiście, jeszcze bardziej bolesne od tej bezpośredniej rozpaczy są obawy o bliskich, którzy – oby to się wkrótce zmieniło – nie zdołali wydostać się z kraju. Nie wyobrażam sobie, by mrok, który spowił Austrię i jak sądzę, całą Europę, miał rychło pierzchnąć.
Gdzieś na niepoznanych bezdrożach umysłu ogniska mego bólu łączą się ze sobą. Kiedy Lun unika mojego spojrzenia, przed oczami staje mi Dolfi, jedna z mych sióstr, odwracająca ode mnie wzrok.
Ból będzie mi towarzyszem do ostatniego tchnienia.
Nie wiem, do kogo adresuję te zapiski, kto je odnajdzie. Może ostatecznie wrzucę je w ogień. Tym niemniej po prawie dwudziestu latach przeleję te wspomnienia na papier. Pisanie zawsze służyło mi do zgłębiania własnych myśli. A czuję, że nie mogę pozostawić pewnych tajemnic bez choćby próby wyjaśnienia. I zrozumienia, co sam o tym myślę.
Gdy śmierć jest tak blisko, gdy zewsząd mnie otacza, jakże ja, który zawsze przywiązywałem dużą wagę do powrotu tego, co głęboko pogrzebane, miałbym nie powrócić do tej jednej szczególnej wizyty sprzed wielu lat?
Swoje rozważania o Tanatosie wywiodłem w głównej mierze ze świadectw żołnierzy powracających z Wielkiej Wojny. Jakże wielu z nich w snach przeżywało na nowo koszmary, jakich doświadczyli. Jeżeli podświadomość w głównej mierze dąży do unikania wszystkiego, co nieprzyjemne, z czego brało się to uporczywe powracanie do najgorszych cierpień? Spotkania z owymi nieszczęśnikami wprawiały mnie w głębokie zdumienie. Dane jednak same w sobie rzadko skłaniają człowieka do zmiany poglądów. Niezbędny jest wstrząs, przeżycie własnego kryzysu poznawczego.
Miałem pewnego pacjenta.
Spotkaliśmy się tylko trzy razy. To były długie sesje. Był wysokim ciemnowłosym, dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Nosił drogi garnitur, patrzył mi prosto w oczy, powitał mnie mocnym uściskiem dłoni. Wziąłem go za żołnierza. Pomyślałem, że to jeszcze jeden z tych, którzy powrócili i teraz z wprawą ukrywają nawracające koszmary.
Powiedział, że pragnie zrozumieć samego siebie.
Doskonale pamiętam tamten pierwszy dzień. Pamiętam, jak w szarym świetle poranka siedziałem obok niego, leżącego na kozetce, i z otwartym przed sobą notesem słuchałem, gdy łagodnym, przejętym głosem opowiadał dzieje swojego życia.
Pierwsze słowa, które wypowiedział na sesji – wciąż mam sporządzone wówczas zapiski, choć niebawem je zniszczę – potwierdziły moje podejrzenia co do charakteru jego dolegliwości.
– Zabijam, zabijam, ciągle zabijam – wyznał. – A prawda jest taka, że chciałbym odpocząć i zająć się czymś innym, to znaczy czymś innym niż zabijanie, a przynajmniej mieć taką możliwość, ale nie, chęć zabijania uparcie powraca i przejmuje nade mną władzę. Do tego czasem, nie często, ale wiele razy w ciągu mojego życia umieram. To boli. Leje się krew. Czuję każdy cios. Każde cięcie. Czuję żar i siłę uderzenia każdej bomby.
– A potem powracam.
– Powracam i dalej zabijam, zabijam i zabijam, aż w końcu znów umieram, i tak się ta karuzela kręci. Proszę mi więc powiedzieć, Herr Doktor – zwrócił się do mnie – co ze mnie za człowiek?
Do tej chwili byłem przekonany, że opisywał jeden z owych upiornych snów, których tak wiele wysłuchałem. Sądziłem, że zadaje to samo pytanie, jakie stawiałem sobie: dlaczego podświadomość powraca do krwawych doświadczeń. Jednak mężczyzna, którego imienia nie podam, podniósł się wówczas na łokciach, odwrócił głowę i spojrzał prosto na mnie, wbrew zasadom terapii, do których przestrzegania zachęcam, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. I wtedy za jego sprawą uczyniłem pierwszy z dwóch kroków na drodze do owego damasceńskiego wstrząsu, który rozbił w puch i pył wszystkie moje paradygmaty.
– Powracam – powtórzył i spokojny tembr, jakim mówił o rzeczy tak przerażającej, przekonał mnie, że w mych wcześniejszych teoriach nie znajdę antidotum na tego rodzaju egzystencjalne, codzienne koszmary.
Wtedy jeszcze myślałem, że powierzył mi niejako baśniową prawdę. W pewnym sensie rzeczywiście tak było.
Poznałem jednak, że ów pacjent wejrzał mi w głąb duszy, odgadł moje myśli. Pokręcił głową. Życzliwie, jakby świadom mego narastającego przerażenia, i mimo że słowem się nie odezwałem, powiedział:
– Nie, Herr Doktor. Nie. A przynajmniej nie tylko. Owszem, wszystko jest czegoś symbolem, ale bywa też, że jest tym, czym jest, i niczym ponadto. Proszę, niech mnie pan posłucha. Przyszedłem po to, by pana zapytać: Dlaczego? Czym ja jestem?
Nie pozwalał mi odwrócić wzroku. I wtedy uczyniłem drugi krok. Wiedziałem, co powie, i wiedziałem, że jest to prawdą. Zrozumiałem, że jego oświadczenie należy rozumieć nie tylko symbolicznie, ale i dosłownie. I pojąłem, że od tego dnia nie będę tym samym człowiekiem co przedtem. Że padł na mnie cień.
– Zabijam – rzekł wolno, beznamiętnie. – Umieram – ciągnął. – Powracam.
IM DALEJ OD ŚRÓDMIEŚCIA, TYM NIŻSZE SĄ BUDYNKI po obu stronach szerokiej alei, jakby niebo coraz mocniej przygniatało te przysadziste wieże, zakurzone, wybielone światłem witryny z tanimi ciastami i akcesoriami imprezowymi, pomieszczenia zastawione meblami z odzysku, biura serwisantów kopiarek i podupadłych notariuszy. Pewien człowiek – nazwijmy go człowiekiem – szedł tą drogą. Spojrzał w to drapieżne niebo. Nie pokręcił głową – w tej epoce poniechał wszelkich zbytecznych ruchów – ale szybko zamrugał, i gdybyście go dobrze znali, być może rozpoznalibyście w tym objaw tego, że był zaintrygowany własnymi myślami.
Był wysoki, mocno zbudowany, i gdyby mijani przechodnie mu się przyjrzeli, większość uznałaby, że był biały. Miał na sobie szarą bomberkę i czarne dżinsy, wiatr rozwiewał ciemne włosy wokół jego brodatej twarzy, gdy tak szedł ze spuszczoną głową. Daleko w tyle za nim: lustrzane szyby banków i strzelistych siedzib finansistów oraz rentierów, klocowate fasady z białego i kremowego kamienia rodem z czyichś prostackich wyobrażeń o Grecji, imitacja obsydianu, hotele o pozbawionych ozdobników nazwach upamiętniających postacie z lokalnych baśni nielubianych przez dysydentów.
Obok małych parków aleja zwężała się pod bacznym spojrzeniem budynków mieszkalnych przypominających nowojorskie kamienice, tyle że zbudowanych z szarego, nie brązowego kamienia. Słońce grzało słabo, za to bardzo jasno świeciło zza chmur, więc przechodnie mijający podróżnego rzucali przed siebie bądź ciągnęli za sobą długie niewyraźne cienie. Ludzie siedzący na schodkach przed sklepikami osiedlowymi sprzeczali się, grali w kości, ignorowali go. Duchowny palił obwisłego papierosa przy drzwiach kościoła z blachy falistej. Pozdrowił mężczyznę ostrożnym skinieniem głowy, on odpowiedział tym samym. Dwaj chłopcy przeszukujący metalowe odpady pod bramą złomowiska znieruchomieli na dźwięk jego kroków. Nie spojrzał na nich, gdy szeptem wymienili jakieś spostrzeżenia zagłuszone głośnymi jękami miażdżonego samochodu.
Chłopcy, zostawcie tego człowieka w spokoju. Nie zabija już dzieci, kiedy nie musi, ale mimo wszystko lepiej go nie zaczepiać.
Chłopcy byli przezorni jak zdziczałe psy, które też obserwowały idącego mężczyznę, i nie zbliżyli się do niego.
NAJDALSZE PRZEDMIEŚCIA. MAGAZYNY, BLOKI MIESZKALNE, puste parcele wykorzystywane jako parkingi i miejsca drobnych transakcji. Przez szczeliny w murach mężczyzna dostrzegał już suche trawiaste tereny za miastem. Stanął pod ludzikiem z czerwonych LED-ów dyndającym z sygnalizatora świetlnego zainstalowanego nie wiedzieć po co na skrzyżowaniu niczego z niczym. Słysząc wycie syreny, poczekał na krawężniku. Oddalająca się karetka, nie policja.
Kiedy zaświecił się zielony ludzik, mężczyzna przeszedł przez ulicę i zaułkiem dotarł na podwórze otoczone długimi jedno- i dwupiętrowymi budynkami wymazanymi graffiti i podpartymi górami śmieci. Stała tu zakurzona dacia bez kół obrośnięta chwastami i – na przeciwległym końcu, przy zamkniętych drzwiach garażowych – był wypalony wrak drugiego samochodu.
Mężczyzna powiódł wzrokiem po oknach. Bez pośpiechu podszedł do ruiny. Dwie noce wcześniej lało, ale swąd węgla i spalonego plastiku wciąż był silny. Wyjął klucz z kieszeni, otworzył kłódkę, uchylił metalowe drzwi na tyle szeroko, by wśliznąć się do środka, potem zamknął je za sobą na zasuwę.
Na parterze mieścił się warsztat mechaniczny. Piły taśmowe, prasy hydrauliczne, tokarka otoczona błyszczącymi poskręcanymi opiłkami. Z wybitego kulą otworu w brudnej szybie pod sufitem wysuwał się palec szarego światła wymierzony w przybysza. Podłogę pokrywały okropne zastrugi oleju i kurzu, tu i ówdzie widniały też bardziej ponure czarne plamy – zakrzepła krew. Trzeba było specjalistycznej wiedzy, by zrozumieć, że ślady tak spreparowano, aby nikt niepowołany nie wyczytał z nich zbyt wiele. On tę wiedzę posiadał, podszedł więc do wysokiej szafy z narzędziami w najciemniejszym kącie. Odciągnął ją od ściany, by odsłonić drzwi. Je także otworzył kluczem. Ukazała się ukryta drabina. Zszedł na dół.
Jego stopy w ciemności dotknęły podłogi i zapalił latarkę. Tuż nad głową, o szerokość dłoni, miał łukowaty sufit tunelu, na wysokości oczu wisiały nagie żarówki – normalnie musiałbyś odwrócić wzrok, żeby ich blask cię nie oślepił, teraz jednak wszystkie były roztrzaskane kulami.
Nasłuchiwał. Kapanie, słaby synkopowany rytm. Szmery osiadającej ziemi.
Mężczyzna ruszył naprzód, schylając głowę pod rozbitymi żarówkami. Wszedł za zakręt korytarza, odbił w lewo i przestąpił niski próg małego pomieszczenia. Poświecił latarką po ścianie. Zalśniły zimne plamy. Snop światła podążył torem lotu kul, wydobył z mroku dziury wybite w betonie, ciemne rozbryzgi krwi na stołach warsztatowych, zniszczone laptopy, ciała trzech mężczyzn, którzy upadli na siebie z dziwną precyzją – z rękami i nogami rozrzuconymi jak w układzie tanecznym.
Coś żrącego przebijało przez smród zgnilizny. Obutą prawą nogą przewrócił na plecy pierwszego denata od góry i ani drgnął, gdy zobaczył rozpuszczone szczątki twarzy, zęby, kość nosową i wypukłości czaszki wystające ze skorupy stopionej skóry. Spojrzał w martwe oczodoły.
– A zatem. – Jego głos był łagodny. Mówił nie do zwłok, lecz do samego pomieszczenia. – Co masz do powiedzenia?
Pokój milczał. Mężczyzna wiedział, że tak będzie. Przyłożył palce do pozostałości ciała, lecz jego tajemnice nie były przeznaczone dla niego.
Z powrotem do tunelu. Drugie pomieszczenie, puste stojaki na broń. Do nich też szepnął. Kwadratowy pokój, bardzo wysoki, słabe światło dnia wsączające się przez otwór w górze jak woda do studzienki, ponad otworem krata i niebo. Mężczyzna stanął na skraju poświaty jak posąg bogini Bastet w świątyni w Luksorze.
Przewrócone krzesła, puste gniazdka elektryczne, monitory na ścianach, pośrodku każdego pojedyncza dziura od kuli. Nie zostawili ani jednego komputera. Następne, większe pomieszczenie. Piętrowe prycze: dziesięć miejsc do spania. Konserwy na półkach. Lodówka, u zbiegu dwóch ścian mikrofala, w przeciwległym kącie sedes i końcówka prysznica zwieszająca się nad odpływem. Wokół natrysku karnisz opadający ku leżącej na podłodze plastikowej zasłonie. Na drugim końcu pomieszczenia ostatnie drzwi, wyrwane z zawiasów, spoczywające ukośnie na stercie ziemi. Za nimi ciemność zawalona gruzami.
Ten pokój przerobiono na swoistą świątynię ze złożoną pośrodku ofiarą, zigguratem wysokości człowieka, zbudowanym z umarłych. Sześciu mężczyzn, trzy kobiety. Przybysz już przedtem wiedział, ilu ich było; nie doliczyłby się ich tylko na podstawie tej prymitywnej kompozycji, stożka z kończyn, ciemnych ubrań i szczątków twarzy przemieszanych w zimnej orgii niezasypanego zbiorowego grobu. Cienie zmarłych cofały się przed światłem latarki. W stężałej masie próżno było szukać śladów pośmiertnego oporu tworzywa przeciwko twórcy, zgiętego łokcia czy sterczącego kolana, wtórne zwiotczenie i grawitacja rozmyły kontury, żrący wymazywacz cech szczególnych zatarł krawędzie. Z zastygłego szlamu ciał, pasów i plecaków wystawały ostre fragmenty kości i resztki złamanej broni, przypominające nieregularne formacje skalne.
Mężczyzna usiadł przy stole.
– Co masz do powiedzenia? – zapytał. Pokój milczał. – Miło byłoby zrozumieć – powiedział. – Chociaż tyle.
Położył latarkę tak, by oświetlała umarłych. Oparł się na łokciach, splótł dłonie. Kiedy znów przemówił, to gdybyście go usłyszeli, nie zrozumielibyście ani słowa z tego, co powiedział, choć może wychwycilibyście zmianę kodu komunikacji, przejście z żywego na od dawna martwy język, i może poznalibyście, że każda z wypowiedzianych fraz była kolejnym pytaniem.
GODZINA ZA GODZINĄ.
Co pewien czas gasił latarkę i siedział w towarzystwie ciemności. Jakby w próżni, która wszystko poprzedzała, pod wszystkim się skrywa i po wszystkim nastąpi. Dwa razy obszedł pomieszczenie, przestępując przez plamy krwi, łuski po nabojach i tym podobne. Stanął u wejścia do zasypanego tunelu i długą chwilę mu się przypatrywał. Obejrzał wszystkie prycze, ale się nie położył, nie sprawdził, czy pod poduszkami są pamiętniki lub listy miłosne. Wiedział, że przeprowadzono skrupulatne przeszukanie. Czekał i to, na co miał nadzieję, czymkolwiek było, nie nastąpiło.
Na jego wyczucie była już noc, kiedy usłyszał kroki w tunelu.
Nie odwrócił się. Postawił latarkę pionowo, tak że oświetlała go od dołu i rozjaśniała niski sufit. Kroki zbliżyły się i ucichły.
Od progu dobiegł głos:
– Cześć, B.
– Cześć, Keever – powiedział mężczyzna.
Nowo przybyły stanął u jego boku. Krępy, umięśniony mężczyzna, ubrany tak, by nie rzucać się w oczy. Miał krótko ostrzyżone włosy i smagłą twarz zrytą głębokimi zmarszczkami.
– Znowu się wczuwasz? – zapytał Keever.
– Twój czasownik – odparował mężczyzna. – Nie mój.
– A jak ty byś to nazwał?
B pokręcił głową.
– Nie mam na to czasownika – powiedział. – Mogę podać rzeczownik. Nie angielski. Toska.
– Smutek? – zdziwił się Keever. – Smucisz się? O to w tym wszystkim chodzi?
– Nie wiedziałem, że znasz rosyjski – odparł B. – Zresztą użyłem słowa „toska”: to nie całkiem to samo co „smutek”.
Keever usiadł. Jego oczy powędrowały do zniszczonych drzwi i zwałów gruzu, i ziemi za nimi. Potem spojrzał na stos umarłych.
– Chcesz o tym pogadać, synu? – zapytał. – To dla mnie żadna nowina, że jesteś zdołowany. Nie zaprzeczaj. Od tej historii z Ulafsonem.
B nie podniósł wzroku.
– Hej – rzucił Keever. Wskazał na postrzępiony rąbek bluzy z kapturem w środku góry ciał. Pomarańczowa pamiątka z trasy koncertowej jakiejś popowej kapeli, zupełnie niepasująca do otoczenia. – Pamiętam to. Skurwiel chciał mi przyłożyć. To on tu robił za bossa, prawda?
– „Zdołowany” – powiedział B. – Hm. Nie, raczej nie jestem smutny. Myślę, że… „ciekawy” to celniejsze określenie. Po prostu… – Znowu pokręcił głową. – Po prostu staram się usłyszeć to, co jest do usłyszenia.
– Jesteś pewien, że w ogóle kryje się tu jakaś wiadomość? – zapytał Keever.
– Nie. Jak mnie znalazłeś, Keever?
– B. Daj spokój. To już który, trzeci raz? Nie jesteś taki tajemniczy, jak myślisz.
– Nigdy nie twierdziłem, że jestem tajemniczy.
Keever znów zerknął na wypłowiałą bluzę z kapturem. B wiedział, że wspomina mięsiste klaśnięcia kul, szarpnięcie, zadany przez niego, B, cios z byka.
– A zatem przyszedłeś – powiedział.
Keever spojrzał na niego. Na jego czoło, które doszczętnie rozwaliło czaszkę przeciwnika.
Obaj byli przyzwyczajeni do ciszy. Bardzo.
Keever siedział czas jakiś w zimnym srebrzystym świetle latarki. B studiował mozaikę śmierci z wnikliwością naukowca.
– Co ci to mówi? – zapytał wreszcie Keever.
B wbił wzrok w ciemność za ostatnimi drzwiami, tam, pod ziemią.
– Dobre pytanie – przyznał. – Jestem blisko, Keever. Ale jeszcze nie dość blisko. – Wskazał gestem na ciemność. – To nie jest tak, że mogę coś z tego wyczytać. Jeśli to, co po sobie zostawiamy, robiąc, co robimy, jest tekstem, nie znam języka, w którym jest napisany.
– A znasz wszystkie.
– To nawet nie jest tak, że czuję coś konkretnego – stwierdził B. – Ale czuję, że powinienem.
– Nie możesz ciągle tak robić, synu – powiedział Keever. – Wiesz, jak jest. Po nalocie nie wracamy na miejsce akcji, czy coś zostało, czy nie. Wpadamy, wypadamy, nie zostawiamy śladów. Żadnych identyfikatorów, żadnych chorągiewek-znaczników, wykasować bazy danych, usunąć odciski palców, popryskać enzymem, twarze do kasacji… – Wskazał na stos zwłok. – My kontra oni. Teraz pomyśl: co będzie, jeśli ktoś obczai takiego gościa jak ty kręcącego się w pobliżu? Za duże ryzyko.
– To samo dotyczy ciebie – zauważył B. – A jednak tu jesteś, prawda?
– Nie dałeś mi wyboru. Przyszedłem tylko po to, żeby pogrozić ci palcem.
B wstał i wyszedł z kręgu światła.
– Keever – odezwał się – jaki procent członków Jednostki wydaje mi rozkazy? – W jego głosie nie było gniewu. – Wiedzą, że żadnego nie wykonam, jeśli nie zechcę. A zatem, skoro ich nie wypełniam, te rozkazy faktycznie nie są rozkazami. Wszyscy wiedzą, ty też, że wasze cele nie pokrywają się z moimi. Ten układ to małżeństwo z rozsądku, i bardzo dobrze. Nie rozumiem jednak, dlaczego twoi szefowie, skoro świetnie zdają sobie z tego sprawę, dalej odstawiają tę szopkę. Wydają „rozkazy”. Po co każą ci zachowywać pozory? Ochrzaniać mnie?
Keever wzruszył ramionami.
– Cholera wie – powiedział.
– Wolą mieć zasady, z których nic sobie nie robię – stwierdził B – i które łamię, zamiast nie mieć żadnych. Wychodzi na to, że niesubordynacja jest mniejszym złem od niezależności.
– Jak powiedziałem – odparł Keever – nie wiem. Mówią mi: „Idź, powiedz B, żeby więcej tak nie robił”, a ja, w odróżnieniu od ciebie, posłusznie wykonuję polecenia. Dlatego tu jestem. Wedle rozkazu.
– I co teraz? – zapytał B.
Keever wydął usta.
– Nie wiem – powiedział. – Pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo.
B też wydął usta.
– Nie mam pojęcia, czy się przyda – odparł.
– Cóż – powiedział Keever. – W każdym razie jestem tu, grożę ci palcem. – Pogroził. – Teraz pójdę zameldować, że osobnik znany jako Unute znów odmówił przestrzegania regulaminu.
– Proszę cię bardzo.
– Trzymaj się – rzucił Keever.
Wstał, lekko klepnął B w ramię. B nie zareagował. Słuchał jego oddalających się kroków. Kiedy został sam, nakrył ręką żarówkę latarki, tak że wokół zrobiło się ciemno, a jego dłoń świeciła.
Odwrócił się, gdy po raptem kilku minutach znów usłyszał kroki, znacznie szybsze niż poprzednio. Siedział twarzą do wejścia, kiedy wrócił Keever.
– Wiadomość – oznajmił. – Dotarła, kiedy wyszedłem na powierzchnię.
– Co się stało? – zapytał B.
Keever wskazał na zawalone przejście. Na ciemność i gruzy.
– Centrala wychwyciła… – Zmarszczył brwi. – Mówią, że odbierają sygnał. Z jednego ze skanerów TTE Thakki.
– Co takiego?
– To musi być usterka – zauważył Keever. – Skaner zamilkł, kiedy… sam wiesz. Ale wiedzą, że tu jestem i że ty tu jesteś…
– To dopiero zbieg okoliczności, co? – wtrącił B.
– …więc chcą, żebyśmy to sprawdzili.
– Co konkretnie odebrali?
– Słuchaj, sam wiesz, że to podstawowy sygnał i że zakłócenia są silne, nawet kiedy wszystko działa, jak trzeba…
– Co odebrali?
Keever zamrugał.
– Oznaki życia.
B przez chwilę patrzył mu w oczy. I ani Keever się obejrzał, a jego partner już był przy zawalonym przejściu, kucał na przewróconych drzwiach, sięgał za próg, wyciągał i odsuwał zniszczone dźwigary, wyszarpywał ziemię zmieszaną z kamieniami, wciskał w nią dłonie jak w jakiejś niepokojącej parodii operacji chirurgicznej.
– B, przystopuj trochę – powiedział Keever. – Słuchaj, ty tego nie… Byłeś w tym swoim transie, kiedy to się stało, ale wierz mi, wszystko widziałem, zawiniło nie tylko zawalenie tunelu. Zobaczyłem… – Zawahał się. – Thakka zginął na moich oczach. Razem z Graysonem. Obaj nie żyli. Sygnał ucichł. To właśnie wtedy…
Tak, to było właśnie wtedy. Widząc, że ci dwaj są nie do uratowania, Keever rzucił granat od dołu między rozstawionymi nogami B, który, zalany krwią, dyszący ciężko jak byk, z połamanym karabinem w jednej ręce i połamanym strzelcem w drugiej, stał, jak się później dowiedział, plecami do ciemnego tunelu i leżących w głębi ciał Graysona i Thakki. Granat spadł na ziemię i poturlał się w stronę przywódcy wrogiej komórki, który schronił się na drugim końcu wąskiego korytarza wyjściowego. Ostatnia szansa, by go dopaść. Zamienić ten tunel w jego grób.
– Nie żyli – zapewnił Keever. – Inaczej nigdy bym nie… Jakikolwiek sygnał odbiera baza, obaj nie żyli. Dlatego rozwaliłem wszystko w diabły.
B mimo to kopał dalej. Obaj wiedzieli, że mocodawcy Keevera bez mrugnięcia okiem kazaliby mu pogrzebać kompanów żywcem w tym tunelu, gdyby to było konieczne. Z plątaniny i gąszczu gruzów wydobył kawał drewna dawniej będący dźwigarem i wziął go na barki. Nikt inny nie udźwignąłby takiego ciężaru. Z belki wzbiły się kłęby kurzu. Upuścił ją na ziemię.
– B, strop jest niestabilny…
– To wyjdź.
Keever się zawahał. Wreszcie sięgnął po kawałki metalu i drewna przemieszane za progiem. Wysuwał jeden po drugim jak w grze w bierki i ciskał je za siebie.
– Ostrożnie – powiedział.
B jednak dalej wdzierał się w głąb materii wypełniającej tunel, wyszarpywał i odrzucał garści ziemi, cegły i połówki cegieł poczerniałe od krwi z jego poobcieranych dłoni. Rył w milczeniu, nie bacząc na rany, jego towarzysz też kopał, mijały kolejne minuty i żaden nie zwalniał tempa. W czasie gdy B drążył, Keever, coraz bardziej zasapany, starał się podeprzeć strop powstającego korytarza. Zamarł, słysząc złowrogie trzeszczenie, i dookoła posypały się kamyki oraz pręty zbrojeniowe.
– Cholerny świat, B. Wiesz, niektórzy z nas są śmiertelni.
Keever zgarbił plecy, wczołgał się po omacku w kłęby kurzu i wydał zduszony okrzyk, gdy poleciał do przodu i wylądował na czworakach po drugiej stronie zatoru, w ciemności rozjaśnionej widmowym światłem pałeczki fluorescencyjnej. W głębi tunelu stał B. I kiwał ręką na niego.
Na skraju oświetlonego luminoforem obszaru Keever dostrzegł skulone zwłoki. Cel, rozerwany na strzępy. Przywódca tej konkretnej grupy zdeklarowanych wrogów, leżący tam, gdzie go zabili.
Spojrzenie Keevera powędrowało z powrotem wzdłuż ściany tego ostatniego tunelu – najpierw na krater przysypany kawałkami gruzu i osmalony od wybuchu granatu, potem na drugiego denata, leżącego na brzuchu. Grayson, trafiony kulą w szyję. Keeverowi mignął przed oczami obraz, który ukazał mu się wtedy, w rozbłysku z lufy. Ręce i nogi Graysona na zawsze zatrzymane w momencie skoku w śmierć. Teraz jego skórę pokrywały cienie i pleśń.
I wreszcie trzecia postać.
Thakka. Siedział zgarbiony przy betonowej ścianie, z ugiętymi nogami i twarzą odwróconą w stronę wejścia, jedną stronę głowy miał rozerwaną, usta zakrwawione, szeroko otwarte. Jego oczy – też zakrwawione, też szeroko otwarte – patrzyły na B i Keevera.
Powieki Thakki się poruszyły. Jego wargi się poruszyły.
Thakka mrugał oczami. Dwa dni wcześniej Keever widział jego śmierć. Dlatego rzucił granat, który pogrzebał ciało towarzysza pod gruzami. A teraz usta Thakki układały się w słowa.
KEEVER USŁYSZAŁ PRZEKLEŃSTWO, które wyrwało się z jego własnych ust.
Przypadł do Thakki, kucnął obok, spojrzał w te zbyt szeroko otwarte oczy.
– Thakka – odezwał się. – Thakka, Thakka, stary, Thakka. Słyszysz mnie?
B stał za nim i patrzył czujnie, jakby szykował się do ataku. Keever trzymał głowę Thakki, uważając, by nie dotknąć wyrwanej w niej jamy. Szeptał do niego, nie odrywał oczu od jego twarzy. Kiedy położył dłoń na jego szyi, wyczuł mocny, rwany puls. Skóra Thakki była zimna, ale tliło się w nim słabe, niepewne życie.
– Mój Boże, Thakka.
Usta rannego wciąż zdawały się coś mówić, ale Keever nic nie słyszał. Poruszały się tylko wargi i oczy Thakki. Karabin leżał mu na kolanach.
– Spójrz na mnie – poprosił Keever.
Thakka spojrzał. Oczy biegały mu tak szybko, że Keever nie był pewien, czy chłopak w ogóle go rozumie. Przeniósł wzrok na ziejącą z boku dziurę, która zmieniła kontury głowy Thakki, hipnotyzowała swoją głębią obramowaną krwią i kośćmi czaszki.
– Hej! – zawołał Keever. – B!
B klęczał, nie patrzył na Keevera ani Thakkę, tylko zbliżył twarz na centymetry do podłogi i grzebał w pokrywającej ją ziemi. Wyjął zza pasa drugą pałeczkę fluorescencyjną, przełamał ją i podniósł do oczu.
– Co… ? – zapytał Keever, ale Thakka gwałtownie sapał i teraz już słychać było, że wraz z wydechami z jego ust wydobywają się słowa. Keever przyłożył ucho do spierzchniętych warg rannego.
– …przyszedł i tak powiedział – szeptał Thakka. – Rył w ziemi. Tu i tam. Miałem psa, to wiedziałem.
– Okej, Thakka – odparł Keever. – Już dobrze, synu. Siedź, nie ruszaj się. – Obmacał zesztywniałe szczątki jego munduru w poszukiwaniu skanera czynności życiowych, którego żałosny, słaby sygnał niespodziewanie przedostał się przez grubą warstwę ziemi. – B! – zawołał znowu.
B przeszedł jednak w najdalszą część ciemności, za zwłoki wroga numer jeden, na sam koniec tunelu. Trzymał się sterczących ze ściany metalowych kikutów tego samego koloru co mrok, z którego wyrastały.
– B, proszę cię – powiedział Keever.
– Jaki dzisiaj dzień? – zapytał Thakka. Teraz już głośniej. Spokojny głos mieszkańca Środkowego Zachodu. – Keever – powiedział. – Zimno, nie? Ty ich nie obchodzisz. Z całym szacunkiem. Ja też nie.
Wrócił B. Ukucnął w pewnym oddaleniu.
– Thakka – powiedział. – Co się stało?
– Och – jęknął Thakka.
Na widok B skrzywił się, drgnął i odwrócił głowę z miną, na którą nieprzyjemnie było patrzeć.
– Co się stało, Thakka? – powtórzył B.
Thakka oblizał wargi i pokręcił głową. Nie odrywając oczu od B, pojękiwał i coś szeptał, za cicho, by dało się go usłyszeć. Keever znów przyłożył ucho do jego ust.
– Mam psa – szeptał Thakka. – Mój pies przyszedł. – Bezgłośny chichot. – Dobra psina. Zawsze są jakieś pytania – szepnął. – Bez podania nazwiska, stopnia ani numeru, zgadza się? Ściśle tajne.
Oczy Thakki wciąż utkwione były w B i nagle otworzyły się szerzej, niż to powinno być możliwe. Dźwięk, który wydał, mógł wydobyć się ze zmiażdżonego lub przebitego płuca, a może wyrażał strach.
SZEDŁEŚ DŁUGO. SZEDŁEŚ TYLE CZASU, CO NIC. Dwie przeciwstawne rzeczy mogą być prawdziwe.
Kiedy oznajmiłeś Kaisheen, że musisz wyruszyć w podróż, zasmuciła się, zagniewała i prosiła, abyś został. Dziecko dopiero co się urodziło, jego oczy, usta, mimika były jeszcze jak z nieuformowanej gliny, i Kaisheen powiedziała, że nie wie, który z jej mężów był dawcą nasienia, ale malec oddychał, więc wiedziałeś, że ojcem nie mogłeś być ty. Twierdziła, że jest taka możliwość (nie wyjaśniłeś, dlaczego się myliła), a to nakłada na ciebie pewne obowiązki i źle byłoby, gdyby chłopak dorastał bez jednego z rodziców. Powiedziała, że nie chce bez ciebie żyć.
Nieraz już próbowałeś okrucieństwa i na pewno zrobisz to znowu, ale od ponad czterystu wiosen eksperymentowałeś z obojętnością i spokojnie zostawiłeś Kaisheen samą z jej bólem.
Jeśli ten chłopiec jeszcze żyje, dziś jest starcem i być może opowiada ludziom o malcu, którego opuścił jeden z ojców. Jeżeli żyje, jesteś w tej podróży przez prawie całe jego życie, oprócz tych pierwszych kilku dni.
Kiedyś trzy wieki siedziałeś bez ruchu na kamiennym krześle w połowie wysokości góry, żeby zobaczyć, co się stanie. Nie stało się nic.
Tym razem bez pośpiechu skierowałeś się na południe przez barwne, różnorodne krajobrazy, unikając małych osad, przemierzając wilgotne bagniste gąszcze, jakby nasiąknięte potem ziemi, przekraczając zamarznięte rzeki, które szykowały się, by pewnego dnia popłynąć, zniknąć, zostawić po sobie kamienie.
Lata temu dotarłeś na wybrzeże i wiedziałeś, że po drugiej stronie płytkiego morza leży ląd o nazwie Suhal. Odszukałeś lud zamieszkujący okolice ujścia. Mają mocno zarysowane szczęki i długo się namyślają, zanim coś powiedzą. Długo się namyślali, zanim zgodzili się zabrać cię swoimi czółnami na archipelag.
Jak na dobrych gospodarzy przystało, nie pozwolili ci wiosłować, choć chciałeś, więc przez cały rejs byłeś niczym wyrzeźbiony obserwator na dziobie długiej łodzi. Raz, podczas sztormu, jeden z młodszych członków załogi wypadł za burtę i wskoczyłeś za nim do wody, po czym w ciemności wyciągnąłeś go z powrotem na powierzchnię. Innym razem, gdy fale nienaturalnie ucichły, o odległość wiosła od łodzi wynurzył się grzbiet wielkiego zielonego stwora, a potem wychynęła głowa ni to węża, ni to skorupiaka, łapczywie kłapiąca szczękami, i w czasie kiedy załoga wrzeszczała, błagała zmarłych przodków o pomoc i nazywała zwierza imieniem złego bóstwa morskiego, za które go uważała, ty stałeś na rozhuśtanym pokładzie i też krzyczałeś, ale z ulgi, bo od wielu dni nie miałeś okazji się wyładować, uwolnić zimnego ognia, który stale w tobie wzbierał, a wiedziałeś, że prędzej czy później musisz to zrobić, i ten ogień wyzwoliłeś, a wtedy twoje oczy przesłoniła błękitno-biało-błękitna mgła i wyskoczyłeś z czółna ze swoim obsydianem, dźgnąłeś zaskoczonego lewiatana i (niechybnie) z nim walczyłeś, a on (niechybnie) cię ugryzł, bo jak inaczej wytłumaczyć tę zasklepiającą się ranę w twoim boku, i skotłowane fale (niechybnie) poczerwieniały od waszej krwi, aż ostatecznie (niechybnie) go zabiłeś, obciąłeś mu język i pozwoliłeś, by martwy zwierz poszedł na dno, gdzie miały go pożreć najmniejsze stworzenia, po czym wróciłeś na łódź, nieprzytomna furia już cię opuszczała, kiedy cały oślizły wczołgałeś się na pokład, i załoga nazwała cię bogobójcą i ci podziękowała, ale też od tej pory cię unikała, a ty biedakom współczułeś i udawałeś, że narkotyk, który na następnej wyspie dodali do twojej porcji mięsa, skutecznie cię uśpił, po czym słuchałeś z zamkniętymi oczami, jak wstają, zbierają swoje narzędzia i amulety i bezszelestnie w ich mniemaniu wsiadają do łodzi, i nawet nie drgnąłeś, gdy usłyszałeś uderzenia ich wioseł o małe fale.
Teraz, gdy są daleko poza zasięgiem wzroku i jesteś sam, siadasz prosto w bezlitośnie prażącym słońcu. Zostawili ci żywność i tykwy z wodą.
Bez towarzyszy, bez łodzi, ruszasz dalej.
Zsuwasz się w dół rumowiska i upychasz w kieszeniach tyle kamieni, ile się zmieści.
Idziesz dalej obciążony. Zostawiasz za sobą szczątki karłowatych drzew i ciekawskie barwne ptaki, wchodzisz na płyciznę. Kaleczysz stopy o muszle małżów, a równocześnie, jakby w reakcji na to, otula je delikatne ciepło wodorostów. Brniesz przez fale przyboju. Zanurzasz się po pas, pierś, ramiona. Po szyję. Po brodę, po mocno zaciśnięte usta.
Bierzesz długi, głęboki wdech, robisz następny krok w dół i wstępujesz na koralową drogę między wyspami. Ciepła woda morska zamyka się nad twoją głową i patrzysz przez nią na słońce, a słońce patrzy na ciebie, i schodząc głębiej, opowiadasz sobie historie ze swojego życia.
Nie, nie jesteś najstarszą żyjącą istotą, jesteś o tym przekonany. Na jakimś odległym kontynencie muszą rosnąć osiki ze wspólnym systemem korzeniowym, które być może narodziły się dzień przed tobą. Gdzieś muszą istnieć ciągnące się milami łąki trawy morskiej wyrosłe z jednego protozalążka, które były prastare na całe stulecia przed tym, gdy pierwszy raz otworzyłeś oczy. Zdumiałbyś się jednak, gdyby na świecie znalazło się więcej żywych istot starszych od ciebie, niż da się policzyć na palcach obu rąk. A od prawie tysiąca lat nic cię nie zdumiało.
Twoja matka powiedziała ci:
– Jesteś darem. Byłeś darem.
Powiedziała: Masz dar.
Powiedziała ci te rzeczy, gdy byłeś młody, choć twoje ciało i twarz już, za szybko, stały się ciałem i twarzą mężczyzny. Kiedy to od niej usłyszałeś, kochałeś ją i kochasz ją nadal, jeśli umarłych można kochać, wtedy jednak kochałeś ją z niemą, ślepą żarliwością, bez niuansów, które pojawiają się z wiekiem, i podejrzeń, jakie zaszczepia świat, a ona, teraz to wiesz, całkiem umiejętnie skrywała swoje obawy i zgryzoty, i doskonale pamiętasz, jak powiedziała: Ja ciebie też kocham. Znów słyszysz dumę w jej głosie. Dopiero kilka stuleci po jej śmierci, wspominając jej twarz, zrozumiałeś uczucie, jakie wtedy okazywała. Była dumna, tak, ale też było jej ciebie żal. Podziwiała cię i martwiła się tym, że jesteś podziwiany, niepokoiła się, jak to na ciebie wpłynie. Tak, wierzyła, że jesteś darem bogów, zesłanym jej i jej ludowi, ale czyż równocześnie nie sądziła, że ciąży na tobie klątwa? Jej miłość do ciebie jakie miała skutki?
Tak długo schodzisz w dół tej pochyłości, obciążony łupkowym balastem, że skotłowana płaszczyzna, gdzie morze spotyka się z niebem, jest już tak wysoko nad tobą niczym korona dębu nad głową kobiety idącej leśną ścieżką. Patrzysz na rozmigotane plamki światła słonecznego, z głębiny widoczne jak przez mgłę, i oczy cię pieką.
– Na początku – opowiadała matka – była Nicość. Ogólny stan spoczynku. Potem zjawiło się Coś, co zakłóciło spokój Nicości. Z owego Czegoś wyłoniła się mnogość rzeczy, dźwięk, krawędzie i ruch, ciemność, światło i zmierzch, skały, gwiazdy, woda, ogień i zimno. Z tego wszystkiego powstały błoto i muł. Z błota i mułu wyrwały się śmigające drobinki. A one z czasem rozwinęły się w drzewa, ptaki i nas samych.
I oto się zaczyna: znajomy bolesny ucisk w piersi, przyspieszone krążenie krwi, coraz mocniejsze walenie serca.
Kiedyś spędziłeś siedem lat z pewnym ludem stepowym, dziś już dawno wymarłym. Zanurzałeś się w ich świętych sadzawkach. Każdego dnia na dłużej. Takie techniki pozostają z tobą na zawsze, podobnie jak wspomnienia. Możesz wstrzymywać oddech jeszcze przez wiele minut. Nie będzie to przyjemne, ale dasz radę.
Naprężasz mięśnie brzucha i wyciągasz rękę, by oprzeć się o rozkołysaną grubą śliską łodygę wielkiego wodorostu, materia drogi, którą idziesz, burzy się i wiruje, ale zaraz, czy to aby nie węgorz, zaciekawiony, coś ty za jeden? Czy te ruchome plamy w twoich oczach to spostrzegawcze ryby, przybyłe, by zadać ci pytania? Pozdrawiasz te wizje uprzejmym skinieniem głowy i schodzisz głębiej, do coraz ciemniejszej, coraz mocniej napierającej wody.
– Byliśmy nomadami – powiedziała ci matka. – Znaleźliśmy dolinę. Osiedliliśmy się tam. Nie byliśmy wojownikami. Cztery razy w roku przybywała zbieranina konnych, nasi sąsiedzi, tymczasowa koalicja zbrojnych łupieżców, i zabierali nam żywność i naszych bliskich, by zrobić z nich swoich niewolników, żony, zabawki.
Przechodząc pod koralowym łukiem, szepczesz w duchu, względnie życzliwie:
– Matko, wiesz, jak wiele opowieści tak się zaczyna?
Szkaradnica patrzy, gdy mówisz swojemu wspomnieniu o matce, że w epokach, które nastąpiły po jej śmierci, ludzie zapomnieli, jak się jeździ konno, i konie na nowo zdziczały, po czym ludzie znów nauczyli się je ujeżdżać, by po wiekach kolejny raz tę umiejętność zatracić.
– Byliśmy jak owoce zrywane z drzew, krwawiliśmy – opowiadała matka – a któż potrzebuje broni bardziej niż ci, którzy nie są urodzonymi wojownikami? Potrzebowaliśmy specjalnego narzędzia. Dlatego zwróciłam się z prośbą do bogów.
– I co się wtedy stało? – zapytałeś ty, jej mały mężczyzna siedzący obok niej (wtedy już za duży, by mogła cię wziąć na kolana) z szeroko otwartymi oczami. – Jak się do nich zwróciłaś?
– Zrobiłam napar – odparła – który miał sprowadzić na mnie sny. Niektóre rośliny otwierają wrota, wiesz o tym, mały Unute, podobnie jak wrotami są niektóre ciała. Unute to twoje imię. Napar wyjawił je moimi ustami tamtego wieczoru.
– Co zrobiłaś? – zapytałeś.
– Przecież mówię, prawda? – odpowiedziała. – Słuchaj i nie przerywaj, Unute. Napar otworzył wrota burzy i przeniosłam się w błękit, w którym żyje burza, a może to burza przyszła do mnie lub spotkaliśmy się na progu, w każdym razie oddałam się piorunowi, a nazajutrz miałam duży brzuch i nazwaliśmy cię Niecierpliwcem. Dwa księżyce później przyszedłeś na świat.
– Czyli ojciec nie jest moim ojcem? – zapytałeś.
– Sza, głuptasie – powiedziała. – Ojciec jest twoim ojcem, ojcem dziennym, a błękitny piorun twoim ojcem nocnym. Nie przerywaj opowieści, Unute, bo kwiaty nie wyrosną. Nie bałeś się ognia, nie krzyczałeś z bólu, kiedy bawiłeś się płonącymi badylami. Trzy księżyce po pożarze uśmierciłeś wilka, który przyszedł po ochłapy, rozszarpałeś go swoimi zębami i małymi rączkami. Następnej wiosny bawiłeś się z młodzieńcami, walczyliście na pałkotopory, które podpatrzyliśmy u najeźdźców, i do dziś nie mam pewności, czy to była tylko zabawa, czy prawdziwy bój, wiem jedynie, że wojna w tobie zobaczyła wojnę w nich, tak jak przedtem dojrzała wyszczerzone kły wilka, i wyszła na wierzch. Powiedziałeś, że to było niechcący, a twój ojciec przyznał rodzicom zabitego chłopca prawo do wyprawienia obrzędu przeprosin za przelaną krew i od tej pory nienawidzili cię za to, co zrobiłeś ich synowi, ale też stwierdzili, że jesteś orężem, a ich martwego syna nazwaliśmy osełką, która cię wyostrzyła. Woda, przez którą idziesz, nie jest całkowicie odcięta od światła. Wiesz, że aby zupełnie stracić do niego dostęp, musiałbyś zejść znacznie głębiej, bo promienne groty słońca docierają nawet do morskich odmętów, ale jest ci zimno i panuje półmrok, a obserwujące cię zwierzęta czają się wśród cieni, przywykłe do życia w ciemności. Podłoże wciąż jednak opada i minęło już tak wiele minut, że boli cię głowa i woda ciśnie coraz mocniej. Unute, idź dalej. Uczył cię najlepszy włócznik w drużynie – opowiadała matka. A rany, które normalnie goją się miesiącami, u ciebie zanikały po kilku dniach, mój mały orężyku. Gdy zaś twoje oczy zaczynały przybierać barwę oczu twojego ojca, rozjaśniać się błękitnym blaskiem pioruna, który jest twoim ojcem nocnym, wsadzaliśmy cię do jamy razem ze schwytanymi wielkimi zwierzętami. Myślały, że ofiarujemy im ciebie, nie wiedziały, że to one są darem. Tańczyłeś swój taniec wojenny i rozrywałeś na strzępy niedźwiedzie, smilodony i potwory ze wzgórz, i nawet jeśli się zdarzało, że w tych nieprzytomnych spazmach, gdy dokonywała się w tobie przemiana i z krzykiem stawałeś się bestią, jeśli bywało, że w tym stanie gruchotałeś kości nauczycielom, wyrywałeś ręce i nogi towarzyszom zabawy, którzy wykrwawiali się przerażeni, lub miażdżyłeś żebra naszym pobratymcom, cóż, wszyscy wiedzieli, że do Unute, naszej broni, nie wolno się zbliżać, gdy wpada w szał zabijania. Że gdy twoje oczy płoną niszczycielskim blaskiem, trzeba uciec i się schować. Nie byłeś niedobrym dzieckiem, ale byłeś niebezpieczny, poza tym zawsze wyrażałeś skruchę, a tamci byli nieostrożni i tyle. A potem wrócili najeźdźcy.
Wleczesz się wąwozem o sklepionych koralowych ścianach, płuca palą od braku powietrza. Następną część opowieści twoja matka zawsze przedstawiała w postaci pieśni i ty też teraz zaczynasz śpiewać pod wodą, otwierając usta na oczach obserwujących cię muren. Śpiewasz jak kiedyś ona:
Słuchaj!
Konni
z ochrowymi groźbami na twarzach
wyśmiali zaproponowane bezwojnie
pojechali tam, skąd patrzyły góry
tam gdzie ojciec nocny, grom, wylał nasienie
tam gdzie był chłopiec-oręż.
Unute o płonących oczach!
ostrze topora, dziecię, grot włóczni, połączone w jedno.
Ruszył w tan
przez szeregi koni
przez szeregi jeźdźców.
Oto jego fuga.
Szał bojowy! Hamask!
Spazm przemiany!
Amok! Furia!
Unute podążył drogą krwi
Unute przeszedł po kościach
Przebity strzałami nie spoczął
Był rozłupującym ostrzem
Był wyswobodzoną grozą
Był tym, który wszystko kończy.
– Kochaliśmy cię – powiedziała twoja matka. – Kiedy z nimi skończyłeś, zawinęliśmy cię w powijaki. Byłeś jeszcze małym dzieckiem. Opatuliliśmy cię, oczyściliśmy z resztek zabitych, powiedzieliśmy, że ci dziękujemy i cię kochamy.
Każdy krok sprawia ból. Wchodząc w fale, miałeś nadzieję, że podłoże nie będzie wiecznie opadać, że z czasem zacznie się podnosić, że w końcu, z pękającą głową, sercem, płucami, ruszysz pod górę, postawiłeś wszystko na to, że rafa wypiętrzy się ku powierzchni na tyle, by twoja głowa wychynęła na powierzchnię, zanim wysiądą płuca, że będziesz mógł dalej wędrować, pokonując serię raz płytszych, raz głębszych odcinków, a jeśli w tym czasie wzbierze w tobie szał bojowy, ten odwrócony głód, żądza niszczenia widoczna w zimnym blasku twoich oczu, wyładujesz się na rekinach i koralowych wieżach, a potem z dygotem wrócisz do siebie i ruszysz dalej, ku południowym kontynentom, zostawiając w tyle kłęby krwi. Że tak to będzie.
Dawno temu rozpoznałeś w sobie, bez względu na wszelkie dowody wykazujące, jak szalona to myśl, swoiste poczucie bycia opowiadanym. Przekonanie, że pewne rzeczy są absolutnie konieczne, aby nadać życiu kształt opowieści. Widziałeś podobne pragnienie u większości ludzi, których znasz. To dlatego, że sam też wykazujesz tę niebezpieczną skłonność, wahasz się, czy można jednoznacznie stwierdzić, że nie jesteś człowiekiem.
Znacznie więcej jest argumentów przemawiających przeciwko temu niż za tym.
Droga, którą podążasz, prowadzi głębiej i głębiej, w najciemniejsze odmęty morza. Zwalniasz kroku, twoje palce za bardzo odrętwiały, byś pozbył się obciążających cię kamieni.
Historia, którą odtwarzasz w pamięci, przyspiesza. Już nie opowiada jej głos twojej matki. Teraz opowiadasz ją sam sobie, sięgając do własnych wspomnień i ustaleń, do otrzymanych wskazówek i wysnutych wniosków.
Przestrzeń rozszerza się przed tobą, i oto – Spójrz! – błękit ciemnieje, a za ścianą koralu nie ma nic, znalazłeś się na skraju urwiska, dalej jest tylko najczarniejsza woda. Słaniasz się na nogach. I choć mąci ci się w głowie, historia, którą sobie opowiadasz, toczy się coraz szybciej, bo jeszcze nie doszedłeś do jej końca, a zostało ci mało czasu. Szybko więc.
Zawsze były jakieś plemiona, które budziły lęk, które należało powstrzymać, czasem jeszcze zanim na dobre powstaną, tak powiadali wszyscy, twoi pobratymcy, twój ojciec dzienny, twoja matka też, dopóki nie przestała tak mówić. Kazali ci skierować twój szał bojowy przeciwko rybakom, góralom i zaśnieżonym budynkom, których iglice dawno obróciły się w proch, ale które wtedy, gdy piąłeś się ścieżką między dwoma szczytami, były najwspanialszym miastem w dziejach.
Wszedłeś
zarżnąłeś króla zaszlachtowałeś straże kroczyłeś drogą kości wyszedłeś z krwawej sali zszedłeś po wielkich schodach wyciąłeś ludność w pień usiadłeś na szczycie piramidy umarłych. Zobaczyłeś
w oddali błyskawicę, tym razem czerwoną, twój ojciec też zobaczył i przeklął twoją matkę, i dostrzegłeś go w dolinie, zabrał coś twojej matce i wrzucił to do tej samej jamy, gdzie kiedyś rozrywałeś niedźwiedzie na strzępy, i nakrzyczał na twoją matkę, kiedy powiedziała, że się o ciebie lęka i chce ci oszczędzić dalszego bólu, nie wiedziałeś, o co jej chodzi, bo byłeś przekonany, że to, co czujesz, to po prostu życie. Postanowiłeś dokładniej ją wypytać i podążyłeś w ślad za ojcem dziennym, ale w wąwozie zasypało cię dziesięć tysięcy strzał i wszedłeś w stan hamasku, przemiany w ogniście błękitnooką wersję siebie, po czym dałeś odczuć krwawe skutki tej metamorfozy napastnikom i członkom twojej drużyny, którzy złamali stanowczy nakaz, by trzymać się od ciebie z daleka, i usłyszałeś wołanie ojca, i zrozumiałeś, że to była pułapka i próba odwrócenia twojej uwagi, i wróciłeś do siebie na tyle, by rzucić się biegiem do osady, zostawiając za sobą ostatnie ocalałe konie i
zastałeś ojca siedzącego w kucki nad matką, zginęła z rąk najeźdźców, i poczułeś się jak pustynia i powiedziałeś mu, że to jego pustynia, i odszedłeś, a wtedy przybyli tamci i jego też zabili, ty zaś udałeś się tam, gdzie wśród głazów czekała armia wszystkich plemion, które do tej pory napotkałeś na swojej drodze i z niej zmiotłeś.
Nie podniosłeś na nich ręki, kiedy ruszyli na ciebie i dobyli broni.
I oto jesteś na skraju najgłębszej części morza, czołgasz się jak spragniony na pustyni w stronę mroku, w który wpatrujesz się jak w otwarte oko, i to już koniec, nie możesz się podnieść, kamienie tak bardzo ciążą, a przed tobą ciemność wypływa z kanionów na dnie świata, nadciąga z boków, opada obficiej niż światło słońca, wylewa się z mroków kosmosu do morza, spowija cię i nazwać to można tylko agonią, i leżysz, nie wiesz, na wznak, czy na brzuchu, ale nic już nie widzisz i to jest koniec.
Pamiętasz, jak miecze wrogów spadły na ciebie tysiące lat temu. Nie możesz się dłużej powstrzymać i wciągasz do ust straszną morską wodę.
Ból w płucach nie ustaje. Utonięcie to zawsze była najgorsza śmierć.
Umierasz.
a potem jest ciasno
rozpychasz się i wyrywasz
ze skorupy wśród gęstego, mętnego osadu z mięsa i krwi, i oto znów jesteś świadomy, słona woda kąsa twoje nowe, nagie surowe ciało, obmywa cię do czysta, ale nie jest ci dane wziąć tego pierwszego bolesnego, cudownego oddechu, którym zwykle witasz wylęg na otwartym powietrzu, i dostrzegasz jamę jaja powstałego za sprawą dziwnej płodności twojego utopionego ciała tkwiącego na szczycie podmorskiego urwiska, jaja, z którego się wydobyłeś tak jak z tamtego pierwszego jaja wśród nagrzanych słońcem głazów w miejscu, gdzie po raz pierwszy zostałeś rozszarpany i rozsiekany na kawałki, i ze wszystkich następnych jaj, z których wykluwałeś się po tym, gdy z własnego wyboru lub z przymusu przekraczałeś granice wytrzymałości, którym podlega nawet twoje jakże odporne ciało, a że urodziłeś się na nowo nagi jak za pierwszym razem, nie masz ani kamieni, ani kieszeni, do których można by je włożyć, i nawet bez powietrza w płucach jesteś lżejszy od wody, pozwalasz więc, by wyniosła cię ku górze, bo to ci pokaże, gdzie jest powierzchnia. W tamtym kierunku płyniesz.
Wynurzasz się i bierzesz upragniony pierwszy oddech.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
PROLOG
Okładka