Krwawy rzeźnik - Peter Conradi - ebook + audiobook

Krwawy rzeźnik ebook i audiobook

Peter Conradi

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zanim radziecki seryjny morderca Andriej Czikatiło został postawiony przed sądem w 1992 roku, zabił ponad 50 kobiet i dzieci, często wykorzystując je seksualnie i zostawiając ich ciała potwornie okaleczone. Chociaż aresztowano go już w 1984 roku, policja nie miała wystarczających dowodów, aby oskarżyć Czikatiłę o niewyjaśnione morderstwa. W efekcie morderca mógł torturować i zabić jeszcze dziesiątki innych osób, przed jego ostatecznym skazaniem.

Na podstawie wyłącznych wywiadów i zapisów z przebiegu rozprawy, Peter Conradi – dziennikarz i redaktor londyńskiego „Sunday Times” – opowiada, jak dziadek i były nauczyciel przeprowadzał swoje okrutne morderstwa przez 12 lat, tuż pod nosem policji.

Dzięki szczegółowym badaniom przeszłości Czikatiły oraz elementów radzieckiej społeczności, które pozwoliły tym zbrodniom pozostać nierozwiązanym tak długo, Conradi zagłębia się w życie jednego z najbardziej przerażających seryjnych morderców. Wywiady z detektywami moskiewskiej policji opowiadają o szaleńczym pościgu za człowiekiem, który prześladował dzieci, prostytutki i uciekinierów. Było to śledztwo z wieloma ślepymi zaułkami i niesłusznymi wyrokami, zanim zakrojona na wielką skalę tajna akcja umożliwiła ujęcie Czikatiły.

Krwawy rzeźnik to przyprawiające o dreszcze wejrzenie w obłąkany umysł potwora. Jest to wyczerpujący i szokujący zapis prawdziwych zbrodni jednego z najniebezpieczniejszych morderców XX wieku oraz historia prób jego ujęcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 27 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
4,3 (129 ocen)
71
36
17
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Bardzo mocno faktograficzna książka, przedstawiająca każde morderstwo, jego okoliczności, prace policji (a raczej jej brak) i wymiaru sprawiedliwości. Autor niewiele dodaje od siebie. Zgodnie z chronologią przedstawia po kolei wydarzenia, które najpierw pchnęły jednego z największych seryjnych morderców na świecie do zabijani, a potem które doprowadziły do kontynuacji. Nie ma tam miejsca na uczucia i opinie. Jest trochę spekulacji, jako, że nie wszystko jest do końca jasne w tej sprawie, ale głównie są to fakty. Przerażajace, z którymi nie można dyskutować. Polecam
20
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjny reportaż
00
rudarozycka

Dobrze spędzony czas

Polecam fanom true crime!
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

mocna, świetna
00
Lkuna

Nie oderwiesz się od lektury

super książka, mocna tak jak lubię i do tego bardzo dobrze przeczytana, polecam!!!
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Roberty

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WPROWADZENIE COLINA WILSONA

 

 

 

 

 

Peter Conradi stworzył moim zdaniem jedno z najlepszych opracowań historii seryjnego mordercy od czasu publikacji w 1932 roku Der Sadist („Sadysta”) Karla Berga – studium „wampira z Düsseldorfu” Petera Kürtena.

Jako profesor medycyny sądowej Akademii Medycznej w Düsseldorfie Berg został wezwany, kiedy 14 maja 1930 roku policja wreszcie aresztowała zabójcę, który terroryzował miasto od piętnastu miesięcy. W tym czasie „Potwór” zabił ośmioro ludzi – mężczyznę, trzy kobiety i czworo dzieci. Dusił, zadawał ciosy nożyczkami lub młotkiem. Berg z zaskoczeniem skonstatował, że Berg jest łagodnym, niepozornym z wyglądu mężczyzną, ujmującym i inteligentnym. Jego sąsiedzi na początku byli przekonani, że policja popełniła jakąś absurdalną pomyłkę. Kürten z wyraźną przyjemnością opowiedział Bergowi swoją dziwaczną historię seksualną, w rezultacie czego powstało pierwsze szczegółowe studium narodzin psychopatycznego zabójcy.

Od tamtej chwili pojawiło się niewiele równie drobiazgowych opisów tego typu przestępców. W Ameryce, w połowie lat trzydziestych, sadystyczny zboczeniec seksualny Albert Fish (skazany na śmierć za zabicie i częściowe zjedzenie dziesięcioletniej Grace Budd) w szczerej rozmowie z psychiatrą Frederickiem Werthamem opowiedział mu o życiu pełnym sadyzmu i dzieciobójstw. Wertham jednak postanowił poświęcić Fishowi zaledwie jeden rozdział swojej książki The Show of Violence (Pokaz przemocy). Od zakończenia drugiej wojny światowej następował stały wzrost zbrodni na tle seksualnym, a od lat siedemdziesiąctych – przerażający skok w liczbie masowych morderców (obecnie nazywamy ich seryjnymi zabójcami). Ani jedno, ani drugie nie było jednak badane z taką dokładnością, jaką Berg przeanalizował sprawę Kürtena.

Sprawa Czikatiły jest satysfakcjonującym wyjątkiem. Kilku psychiatrów, włączając w to Aleksandra Buchanowskiego, badało mordercę od jego aresztowania w listopadzie 1990 roku i niektórzy z nich udostępnili Peterowi Conradiemu niezwykle szczegółowy opis rozwoju psychicznego Rzeźnika z Rostowa. Dzięki temu potrafimy zrozumieć Czikatiłę dużo lepiej i głębiej niż jakiegokolwiek innego seryjnego zabójcę od czasów Kürtena. Pozwala nam to dostrzec wiele interesujących podobieństw do innych znanych spraw morderstw na tle seksualnym.

Natychmiast przychodzi na myśl jeden z zabójców – Reginald Christie z Notting Hill. Podobnie jak Czikatiło, Christie był tak koszmarnie nieśmiały, że czyniło go to impotentem. Jako nastolatek był przezywany „Reggiem bez fiutka” i „Nie-staje-mi-Christiem”. Tak jak Czikatiło, Christie był inteligentny, skłonny do depresji, miał niskie poczucie wartości i usiłował skrywać się za oficjalną maską: Christie był rezerwowym policjantem, a Czikatiło – członkiem partii komunistycznej niższego stopnia. Obu udało się zdobyć żonę, przy których jakoś zdołali pokonać wrodzoną nieśmiałość i impotencję, lecz obaj okazali się niezbyt entuzjastycznymi mężami, jeśli chodzi o seks.

Podstawowy wzorzec psychologiczny przestępcy seksualnego to powolny rozwój pragnienia seksualnego poprzez fantazjowanie. Peter Kürten w wieku dziewięciu lat został wprowadzony w świat sadyzmu przez hycla, który lubił się znęcać nad zwierzętami. Jednak to po pobycie w więziennej izolatce, do której trafił skazany za włamanie, jego marzenia o gwałcie zmieniły się w pragnienie krwi. Fantazje Christiego dotyczyły pogwałcenia pasywnej, niebroniącej się ofiary. Wprowadzał swoje myśli w czyn, zachęcając kobiety, aby usiadły na leżaku i pooddychały sobie specjalną miksturą do inhalacji, do której dodatkowo dodał gaz koksowniczy. Kiedy ofiary traciły przytomność, Christie przestawał być impotentem. Potem, aby zapobiec odkryciu wszystkiego, musiał te nieszczęśnice zabić.

Na nieszczęście Czikatiło pracował jako nauczyciel, co dało mu możliwość rozwinięcia swoich fantazji seksualnych o uprawianiu seksu z nieletnimi dziewczynkami, przy których czuł się mniej onieśmielony niż przy dorosłych. Właśnie w tamtym okresie ścieżka jego rozwoju rozbiegła się z tą Christiego – Czikatiło doświadczył orgazmu, bijąc ucznia linijką po rękach. Kiedy zaś w grudniu 1978 roku zwabił dziewięcioletnią dziewczynkę do swojego domu, gdzie usiłował ją zgwałcić, przeszkodził mu w tym wprawdzie nagły nawrót impotencji, ale widok krwi dziecka wywołał w nim atak sadystycznej agresji. Był to „najbardziej decydujący moment jego życia”, jak to ujął Conradi. Kiedy Czikatiło dźgał ofiarę na śmierć, nóż zastąpił mu jego niedziałający narząd płciowy. W tamtej chwili przestał być potencjalnym Christiem, a stał się kolejnym Kürtenem, dla którego zadawanie ciosów nożem i widok krwi przynosiły zaspokojenie seksualne. Od tego momentu stał się jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Rosji.

W Europie lub Ameryce jego kariera dobiegłaby zapewne końca wkrótce potem, kiedy policja postanowiła go przesłuchać. Czikatiło miał już opinię pedofila, jego sąsiedzi zaś widzieli odwiedzające go w mieszkaniu liczne prostytutki. Liczba ran po ciosach noża sugerowała, że miejsce, w którym zginęła ofiara, musi być pełne śladów krwi. Nawet najbardziej powierzchowne oględziny kryminalistyczne dużego pokoju w domu Czikatiły natychmiast wskazałyby go jako zabójcę. Jednak szczęście było po jego stronie: milicja zainteresowała się zamiast tego jego sąsiadem, który raz już został skazany za morderstwo na tle seksualnym. Ostatecznie to Aleksandra Krawczenkę stracono za zbrodnie Czikatiły.

Czikatiło tymczasem, podobnie jak Christie i Kürten, stał się obsesyjnym „wielokrotnym zabójcą” – człowiekiem, dla którego akt morderstwa przynosił uwolnienie od kompleksu niższości i depresji. Tylko w jednym aspekcie Czikatiło nadal przypominał bardziej Christiego – pozostał „żałosnym potworem” zamiast zmienić się w demonicznego sadystę. Mimo to jego zbrodnie były wystarczająco demoniczne, a dowody potwierdzają, że torturował ofiary przed zabiciem. Stał się niewolnikiem swojej niezdrowej obsesji na kolejne dwanaście lat, do czasu aresztowania. Zdołał zabić w tym czasie ponad pięćdziesiąt osób.

Niesamowite szczęście nadal mu sprzyjało. Kiedy w 1984 roku zatrzymano go jako podejrzanego o morderstwo, a w jego torbie znaleziono linę i nóż, ostatecznie został wypuszczony na wolność. Okazało się bowiem, że Czikatiło był jednym z niezwykle rzadko spotykanych przypadków, których grupa krwi różni się od zestawu antyciał w spermie. Zwolniono go zatem, aby mógł torturować i zabić kolejne dwadzieścia jeden osób. W przeciwieństwie do wielu innych seryjnych morderców Czikatiłę złapano nie z powodu jego nieostrożności (która często wynika z pragnienia, aby ich pochwycono), lecz przez przypadek, kiedy został spisany przez milicjanta.

Dr Magnus Hirschfeld, wielki „seksolog”, który poświęcił życie badaniom anomalii seksualnych, wierzył niezachwianie, że wszyscy przestępcy seksualni powinni być uważani za niezrównoważonych psychicznie. Od 1970 mieliśmy do czynienia z kilkoma przypadkami świadczącymi, iż nie do końca miał rację: działania Teda Bundy’ego, Deana Corlla czy Johna Gacy’ego wskazywały na świadomą decyzję rozpoczęcia polowań na ludzi. Jednak ze wszystkich seryjnych morderców, o których wiem, Andriej Czikatiło jest chyba najmocniejszym argumentem przemawiającym za hipotezą Hirschfelda. Jest niepokojącym przykładem człowieka uwięzionego w uścisku obsesji, nad którą nie ma kontroli – archetypowym „żałosnym potworem”.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

Wskazówki zegara na stacji autobusowej, za pękniętą szybką, zatrzymały się na godzinie ósmej. Na zewnątrz było jeszcze dość ciepło – typowy letni wieczór na południu Rosji. Mężczyzna rozejrzał się dookoła: ponurzy robotnicy spieszący do domu po zakończeniu zmiany, młode pary próbujące złapać kilka dodatkowych chwil razem, bezdomni z butelką wódki, zakładający „obóz” na noc. Mężczyzna był na dyżurze przez cały dzień i w oczach zaczęło mu się ćmić od zalewu masy ludzi. Kalendarz na ścianie wskazywał 13 września 1984 roku.

Jego spojrzenie przyciągnął sposób poruszania się tego człowieka: ukradkowy, nerwowy, niczym myśliwy podchodzący zwierzynę. Inspektor Aleksander Zanasowski z milicji w Rostowie nad Donem obserwował go uważnie przez kilka godzin. Po raz pierwszy zobaczył tego mężczyznę dwa tygodnie wcześniej, po drugiej stronie hali głównej na stacji kolejowej: wysoki, silny, z grubymi okularami na nosie, odziany w schludny garnitur. Miał czterdzieści kilka lat, może nawet był już po pięćdziesiątce. W ręku niósł wypakowaną teczkę.

Człowiek ten próbował podrywać na stacji kobiety i to z niesamowitym uporem – Zanasowski nigdy przedtem się z czymś takim nie spotkał. W ciągu godziny obserwacji nieznajomy nawiązał kontakt z tuzinem lub więcej kobiet; kilka słów, uśmiech i już ruszał do kolejnej, niemal natychmiast. Po godzinie wyszedł na dwór i zaczął robić to samo na przystanku autobusowym. Właśnie wtedy Zanasowski podszedł do niego i poprosił, aby udał się z nim do małego posterunku milicji przed stacją autobusową w celu rutynowej kontroli dokumentów. Wciąż pamiętał jego nazwisko: „Czikatiło, Andriej Romanowicz”. Dziwaczne nazwisko, może ukraińskie. Z całą pewnością nie w rodzaju Iwanowa czy Jakowlewa. Według paszportu był żonaty, miał dwoje dzieci i był szefem działu zaopatrzenia w jednej z głównych fabryk w okolicy. Ukończył również filozofię na miejscowym uniwersytecie. Zanasowski nie miał powodu, aby go zatrzymać. Nie powstrzymało go to jednak przed zadaniem pytania: co takiego robi?

– Czekałem na pociąg powrotny do domu i nudziło mi się – odparł mężczyzna. – Chciałem z kimś pogadać. Poza tym lubię młodych ludzi. Kiedyś byłem nauczycielem i interesuję się nimi: tym, gdzie mieszkają, co robią i jakie mają zainteresowania.

Jedna z dziewczyn, z którą widział go Zanasowski, potwierdziła tę historyjkę:

– Wypytywał mnie, gdzie się uczę i dokąd w tej chwili zmierzam – powiedziała.

Minęły dwa tygodnie i mężczyzna pojawił się znowu, zachowując się w dokładnie ten sam sposób.

Zanasowski pewnie nie zwróciłby na to większej uwagi: uznałby, że to jakiś facet w średnim wieku, który chce zdradzić swoją żonę. To wszystko. Jednak lato 1984 roku w Rostowie nie było zwykłym latem. Gdzieś tam czaił się seryjny morderca. Miasto wrzało od plotek i strachu. Trzeba było znaleźć zabójcę, zanim ten uderzy znowu.

Im dłużej Zanasowski przyglądał się nieznajomemu, tym bardziej jego zachowanie wydawało mu się podejrzane.

– Tym razem nie wypuszczę go tak łatwo – mruknął pod nosem do swojego młodszego kolegi, stojącego na posterunku wraz z nim.

Minęły już ponad dwa lata od znalezienia pierwszego ciała. Luba Biriuk miała trzynaście lat i była miłą dziewczyną z dobrej rodziny, siostrzenicą oficera milicji z miejscowego wydziału zabójstw – było to niemal jak utrata członka rodziny. Jej szczątki leżały na leśnej ścieżce obok drogi prowadzącej przez Donskoj – małą wioskę około trzydziestu kilometrów na północ od Rostowa.

Morderstwo nie było niczym niezwykłym. Okolice Rostowa miały najwyższy współczynnik zbrodni w kraju. Zawsze tak było – to kwestia zwyczajnej geografii: pograniczne miasteczko przyciągało różnego rodzaju ludzi, dobrych i złych. W całym regionie co roku ginęło tu zabitych średnio trzysta osób, czyli prawie jedna na dzień. Sprawa Biriuk się wyróżniała – zamordowano dziecko. Poza tym była jeszcze kwestia obrażeń: ponad trzydziestu głębokich ran zadanych nożem i okropne ślady pobicia wokół oczu. Milicjanci sprowadzeni na scenę zbrodni powiedzieli, że nigdy w życiu nie widzieli czegoś podobnego.

Od tamtego czasu nieznany sprawca nadal mordował, a milicja nie zbliżała się ani na krok do jego pojmania. Istniało wiele teorii, ale niewiele dowodów. Ciało Biriuk znaleziono po dwóch tygodniach, a do tego czasu trop już się urwał. Ludzkie zwłoki szybko się rozkładają w południowym słońcu, które z łatwością rozgrzewa powietrze do ponad 35 stopni Celsjusza. Szczątki innych, odkryte po kilku miesiącach, były już praktycznie tylko szkieletami. W wielu przypadkach nikt nie zauważył zniknięcia ofiar, a jeśli nawet, to nie zgłosił tego na milicję. Sporo zamordowanych osób było kloszardami, prostytutkami albo dzieciakami, które uciekły z domu. Już sama ich identyfikacja była koszmarem. Niektórzy musieli zostać wysłani do specjalistycznego instytutu w Moskwie, gdzie eksperci próbowali odtworzyć rysy ich twarzy.

Jak dotąd mordercę zauważono tylko raz. W marcu tego roku na obrzeżach pobliskiego miasta Szachty zostało zabite kolejne dziecko, Dima Ptasznikow. Pewna kobieta twierdziła, że widziała go w towarzystwie dziwnego mężczyzny. To jednak jedynie dodało niejasności, ponieważ milicja miała już za kratkami kilku podejrzanych odsiadujących wcześniejsze morderstwa. Dwóch młodych mężczyzn z miejscowego ośrodka dla upośledzonych umysłowo zostało aresztowanych i następnie przyznało się do winy. W takim razie co sobie myśleć o ostatnim zabójstwie? Czy była to część serii, a jeśli tak, to co z ludźmi, których już aresztowali? Jakkolwiek na to spojrzeć, sprawa była jedną wielką katastrofą. Co gorsza, zaczęły się tym interesować władze w Moskwie.

Związek Radziecki nie miał tak wyglądać. Zbrodnie miały zanikać – a przynajmniej tak głosiły oficjalne postulaty. Trudno w to jednak było uwierzyć, kiedy człowiek pracował w terenie, zwłaszcza w mieście takim jak Rostów. Gdyby zapytać zwykłych mundurowych, powiedzieliby coś zupełnie przeciwnego. Ludzie wydawali się bardziej nieuczciwi i agresywni. Mimo to seryjne morderstwa należały do zupełnie innej kategorii – coś takiego zdarzało się tylko w Ameryce, podobnie jak brak zatrudnienia, bezdomność i łapówkarstwo: sprawy, o których opowiadano w wiadomościach telewizyjnych lub pisano w ogólnokrajowych gazetach typu „Prawda”. Seryjni zabójcy nie istnieli w okolicach Rostowa. Tylko że teraz właśnie wyglądało na to, że jednak jeden im się trafił, i Zanasowski czuł, że może być człowiekiem, który doprowadzi do jego schwytania. Zaczynał zapadać zmierzch i milicjant przeczuwał, że zapowiada się długa noc.

Po zagadnięciu kilku kobiet na stacji autobusowej mężczyzna wyszedł na dwór, wsiadł do jednego z biało-czerwonych rozklekotanych miejskich trolejbusów i ruszył w kierunku lotniska. Pojazd był dość pełny, ale nie na tyle, żeby nie można się było przepchnąć między pasażerami uczepionymi skórzanych pasków do trzymania. Mężczyzna nie tracił ani chwili. Zanasowski, siedzący po drugiej stronie trolejbusu, przyglądał się z fascynacją, jak tamten przechodzi wzdłuż pokładu, usiłując przyciągnąć wzrok pasażerek.

Dwa przystanki później mężczyzna wysiadł, przeszedł przez ulicę i, śledzony przez dwóch milicjantów, wsiadł do autobusu jadącego z powrotem do miasta. Z tego autobusu również wkrótce wysiadł i wskoczył do następnego. I tak dalej, i tak dalej. Przez cały ten czas próbował zagadywać kobiety, ale z uśmiechem, a nie w agresywny sposób. Nie można było powiedzieć, że był natarczywy – schludny mężczyzna w średnim wieku, w grubej marynarce i pod krawatem pomimo upalnego dnia.

– Z minuty na minutę byłem coraz bardziej pewny, że to on – powiedział później Zanasowski. Miał to przeczucie już dwa tygodnie wcześniej, podczas pierwszego spotkania. Teraz tylko się nasiliło, ale mimo to było jeszcze za wcześnie na aresztowanie. Zanasowski musiał go śledzić jeszcze przez kilka godzin. Wtopił się więc w otoczenie, wykorzystując umiejętności nabyte podczas dwuletniego okresu, gdy zajmował się łapaniem kieszonkowców.

Mężczyzna wysiadł z autobusu na ulicy Woroszyłowskiej i ruszył w dół ulicy Bolszaja Sadowaja (ulica Wielkoogrodowa) – głównej arterii miasta, w kierunku restauracji „Centralna” – dziwacznej struktury z kolumnami w stylu neostalinowskim, znajdującej się na parterze hotelu pod tą samą nazwą. Wewnątrz jak zwykle zespół muzyczny wygrywał piosenki Beatlesów. Na parkiecie wyginały się pary, na stołach piętrzyły się zwyczajowe zimne przystawki i obowiązkowe butelki wódki oraz słodkiego szampana. Mężczyzna nie wszedł do środka. Nie był zainteresowany jedzeniem ani piciem, a zwłaszcza tańczeniem.

Przy wejściu stało kilka kobiet: z lekką nadwagą, tlenionymi włosami, już pijane, chociaż wybiła dopiero dwudziesta. Zawsze tu można było spotkać tego typu osoby. Mężczyzna podszedł do nich, wycofał się, ale potem spróbował jeszcze raz. Zanasowski widział, że coś go powstrzymywało – prawdopodobnie mężczyźni, którzy towarzyszyli tym kobietom.

Podejrzany zachowywał się niezwykle ostrożnie. Najwyraźniej nie chciał zostać zauważony ani tym bardziej popaść w kłopoty. To nie było w jego stylu. Poddał się i ruszył w stronę pobliskiej kawiarni. Było to ponure miejsce, pełne pijaków, niezbyt kojarzące się z lokalem, w którym mężczyzna w średnim wieku mógłby chcieć spędzić wieczór. Minęła już dwudziesta druga. Podejrzany spędził wewnątrz kilka minut, a potem wyszedł i ruszył znowu, tym razem w stronę parku Gorkiego – który w niczym nie przypomina dużo większego i sławniejszego moskiewskiego parku pod tą samą nazwą. Tutaj jest to zwykły pas trawy i kilka pomników popularnych bohaterów komunistycznych. W ciepłe, słoneczne letnie dni może być tu przyjemnie posiedzieć i poobserwować świat dookoła. W nocy jednak miejsce to zmienia się w jeden z najgorszych punktów przestępczych w całym mieście. Główne ścieżki nie są aż tak niebezpieczne, zwłaszcza w porze zamknięcia miejscowego kina, kiedy chmara ludzi rusza z powrotem do swoich domów. Człowiek musiałby jednak być szaleńcem, aby zapuścić się w którąś z bocznych ścieżek.

Mężczyzna spędził godzinę na ławce, przyglądając się przechodzącym kobietom – jeżeli „przyglądanie się” było właściwym określeniem. Ten człowiek nie siedział sobie, podziwiając urodę przechodzących pań. Wyglądał na niespokojnego, zdenerwowanego, obracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby ważył swoje szanse. Mimo doświadczenia Zanasowskiego w ukrywaniu się przed śledzonymi być może ten tutaj zorientował się, że jest obserwowany. Może był to tylko popis – gra mająca na celu zmylenie przeciwnika.

Kilka minut później znów się podniósł i ruszył z powrotem na plac przy stacji kolejowej, najpierw na mały podmiejski peron, a potem do większej hali głównej obok.

Brud i zapach zaatakowały zmysły Zanasowskiego, który nadal śledził podejrzanego. Jeżeli Rostów znajduje się na granicy Europy i Azji, to linia rozdzielająca oba kontynenty przebiega przez tę stację kolejową: wrota na Kaukaz, jak to mawiają. Wszystkie pociągi zmierzające na północ, na wielkie równiny Rosji, muszą tędy przejechać, podobnie jak te zdążające na południe, do Turcji. Co kilka minut na peronie zatrzymuje się jakiś pociąg. Pomimo późnej pory było tu pełno ludzi: mężczyzn w kraciastych koszulach i obcisłych garniturach, pochrapujących na siedzeniach; ogorzałe kaukaskie kobiety w chustkach na głowie, jednym okiem pilnujące swoich pociech, a drugim – dobytku. A bezdomni – bomżi, jak nazywają ich Rosjanie – włóczędzy i tanie prostytutki byli skłonni pójść z kimkolwiek w zamian za coś do jedzenia, kilka łyków wódki albo za zwyczajną możliwość wydostania się ze stacji, z jej kruszącymi się schodami i korytarzami pełnymi plam po urynie.

Mężczyzna wszedł na górę i usiadł obok dziewczyny na ławce. Zaczęli rozmawiać. Siedzieli tak przez około godzinę, kiedy nagle kobieta wstała gwałtownie i odeszła. Zanasowski wyślizgnął się z hali za nią i zapytał, czego chciał tamten facet. Nic wielkiego, odparła i poszła dalej. Tymczasem podejrzany zmienił miejsce, siadając na ławce naprzeciwko, zajmowanej przez inną dziewczynę. Musiała jednak potraktować go dość ostro, ponieważ natychmiast wstał i odszedł.

Minęła już trzecia nad ranem i Zanasowski był wykończony. Obserwowany natomiast nie przejawiał żadnych oznak zmęczenia. Wyglądał, jakby rozsadzała go energia. Przechadzał się po budynku, szukając. Coraz trudniej było mu znajdować ludzi do rozmowy. Większość spała, więc zmienił miejsce, przenosząc się tym razem na przystanek autobusowy.

Mężczyzna nie popełnił żadnego przestępstwa. Zanasowski widział wyraźnie, że człowiek szuka kobiet, ale jego polowanie trwało już od ponad dziewięciu godzin i nie przyniosło żadnego rezultatu. Jednak on, jak przystało na prawdziwego myśliwego, nie poddał się i nadal działał, z cierpliwością i determinacją.

Wreszcie wydawało się, że jego upór zostanie nagrodzony. Do budynku weszła młoda kobieta, może osiemnasto- lub dziewiętnastoletnia, w brązowym dresie. Usiadła na ławce, a potem się położyła. Wyglądała na tyle młodo, że mogłaby być córką podejrzanego, ale jego to nie zniechęciło. Podszedł do ławki i usiadł tuż obok głowy dziewczyny. Zupełnie jak w filmie detektywistycznym, dwa rzędy dalej usadowili się dwaj milicjanci, udając, że śpią. Przedziwna para nieznajomych zaczęła rozmowę. Dziewczyna leżała, mężczyzna siedział i mówiąc, obserwował to, co działo się na hali. Musieli tak rozmawiać przez ponad dwadzieścia minut. Spod półprzymkniętych powiek Zanasowski widział gesty mężczyzny, który najwyraźniej flirtował z dziewczyną i obsypywał ją komplementami.

Kobieta podniosła się, odpowiedziała mu coś, a potem znów się położyła. Mężczyzna zdjął płaszcz, przykrył nim jej głowę i przysunął się bliżej. Twarz kobiety była zasłonięta, ale jego nie – i jego mina tłumaczyła, co dokładnie dzieje się pod przykryciem płaszcza.

Tuż po piątej rano dziewczyna wstała i wyszła. Mężczyzna ruszył za nią. Kobieta udała się do toalety damskiej, a on do męskiej. Dwóch detektywów stało na czatach przez około dziesięć minut, po których z łazienki wychynął podejrzany, ruszając szybko w stronę wyjścia prowadzącego na główną stację kolejową. Podszedł do najbliższego przystanku tramwajowego i wsiadł w piątkę. Był to pierwszy tramwaj na trasie tego dnia i siedziało w nim zaledwie kilku zaspanych robotników, w drodze na poranną zmianę. Mężczyzna wysiadł na rynku głównym, nadal szukając.

Zanasowski zobaczył wystarczająco dużo. Zachowanie tego człowieka było bardziej niż podejrzane, a za to, co zrobił z tamtą dziewczyną na ławce dworca autobusowego, mógł go spokojnie aresztować i oskarżyć.

Zaszedł mężczyznę od tyłu i położył mu dłoń na ramieniu. Podejrzany odwrócił się i na jego twarzy wykwitły krople potu. Chociaż bowiem Zanasowski był w innym ubraniu, tamten natychmiast rozpoznał w nim milicjanta, który wylegitymował go dwa tygodnie wcześniej.

– Aresztowałem już swego czasu mnóstwo osób, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem – opowiadał później detektyw. Dla porządku pokazał mężczyźnie swoją legitymację milicyjną, a potem zaprowadził go na mały posterunek na rynku.

Do tego czasu zaskoczenie podejrzanego zastąpił gniew. Protestował, kiedy przechodzili między rzędami kupców rozstawiających swoje kramy w wilgotnym, wczesnoporannym blasku słońca. Dlaczego został aresztowany? Na jakiej podstawie? Czego od niego chcą? Jednak wszystko to, co Zanasowski widział wcześniej, upewniło go na tyle, aby zignorować zaczepki mężczyzny. Kazał oficerowi dyżurnemu wypełnić druk nakazu, dający mu prawo do przeszukania aresztowanego.

W płaszczu mężczyzny znalazł dokumenty osobiste, dokumenty dotyczące podróży służbowej, którą właśnie odbył, oraz kilka rachunków. Jak dotąd, nic wielkiego. Potem milicjanci rozkazali aresztowanemu otworzyć teczkę. Zanasowski nie mógł uwierzyć własnym oczom. W środku znajdował się nóż kuchenny z plastikową rączką i dwudziestocentymetrowym ostrzem, lina oraz słoik z wazeliną. Milicjant zauważył, że czubek noża był wygięty, jakby użyto go do przebicia czegoś twardego – na przykład kości.

Zanasowski czuł, że miał rację. Najpierw dziwne zachowanie, teraz ta teczka – wszystko pasowało. Do tego jeszcze fakt, iż mężczyzna zameldowany był w Szachtach – miejscu kilku morderstw. Trudno mu było powstrzymać podniecenie, kiedy dzwonił do oficera dyżurnego na swoim rodzimym posterunku w Pierwomajsku.

– Myślę, że znalazłem człowieka, którego poszukujemy – powiedział. Kilka minut później przybyła suka milicyjna, która zabrała ich na komendę. Dochodziła już siódma rano, a Zanasowski był na służbie przez całą noc. Przełożony polecił mu pójść do domu i odpocząć.

Po popełnieniu ponad trzydziestu morderstw ze szczególnym okrucieństwem jeden z najbardziej płodnych i jednocześnie nieprawdopodobnych seryjnych morderców wreszcie został schwytany. Ścigano go ponad sześć lat, w ciągu których przemierzał południowe obszary Rosji, zostawiając za sobą żniwo śmierci. Tego dnia, 14 września 1984 roku, wszystko to dobiegło końca. Andriej Czikatiło, nieśmiały, czterdziestoośmioletni ojciec i dziadek, były nauczyciel literatury, znalazł się za kratkami – i wydawało się, że na tym koniec.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

 

 

Wioska Jabłuczne wygląda jak dziesiątki tysięcy innych, rozsianych po rozległym terytorium byłego Związku Radzieckiego: kilka drewnianych chat zbudowanych wokół wspólnej studni, gdzieś w środku rozległych pól. Region Ukrainy, w którym leży Jabłuczne (czyli „jabłkowe”), jest żyzny: od kiedy carowie przyłączyli to terytorium do swojego imperium pod koniec XVII wieku, stanowił spichlerz ich kraju. Jego czarne płodne ziemie i umiarkowany klimat były marzeniem każdego rolnika. W czasie zbiorów na północ wyruszał sznur wagonów z kukurydzą, aby wyżywić Moskwę, Petersburg i inne wielkie miasta w centrum Rosji. Chłopi z Jabłucznego również wysyłali swoją działkę ziarna, wraz z owocami z sadów.

W połowie lat trzydziestych to naturalne bogactwo zostało zastąpione nędzą. Wieś była pogrążona w chaosie, spichlerze stały puste, a bydło i trzoda chlewna poszły na ubój. Wszędzie widać było żołnierzy i znienawidzonych agentów tajnej policji o dobrotliwej nazwie NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł), czyli Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych. Co gorsza, panował głód tak straszny, jakiego nigdy jeszcze tutaj nie widziano. I właśnie w tych okrutnych czasach, 16 października 1936 roku, na świat przyszedł Andriej Romanowicz Czikatiło.

Przyczyna cierpienia była prosta: Józef Stalin i jego bezmyślne dążenie do wprowadzenia komunizmu na wsi. Dwie rewolucje z 1917 roku zdetronizowały cara i oddały władzę w ręce Lenina i jego rewolucjonistów. Były to jednak przewroty dokonane w miastach, pozostawiające nietknięte rozległe obszary wiejskie dawnego imperium rosyjskiego. Nawet lata wojny domowej, która potem nastąpiła, nie zdołały zmienić wiejskiego życia. Czerwoni i biali bolszewicy przyszli i odeszli, ale przez większość czasu codzienne życie na wsi, z dala od stolicy, toczyło się bez zmian. Dla większości chłopów śmiałe obietnice bolszewików dotyczące elektryfikacji pozostały głównie marzeniem; wielu z nich prawdopodobnie nawet nie wiedziało, że car Mikołaj II wraz z rodziną został zrzucony z tronu i zamordowany. Pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku nadeszła wielka zmiana.

Bodziec nadszedł częściowo ze strony miast, w których sytuacja pogarszała się wraz ze wzrostem liczby miejskiego proletariatu, w imieniu którego dokonano rewolucji. Kilka lat zarządzania pod hasłem Nowej Polityki Ekonomicznej Lenina zrobiło wiele w kierunku naprawy szkód wyrządzonych walkami wojny domowej, ale to nie wystarczyło. Chociaż zbiory były dobre, większość chłopów średniorolnych oraz ich bogatszych kuzynów – kułaków – przekazywała państwu znacznie mniej ziarna, niż było potrzeba. Świeżo opierzony Związek Radziecki zmierzał w kierunku poważnego kryzysu żywnościowego.

Stalin, który bezlitośnie dążył do przejęcia całkowitej kontroli nad państwem, był wściekły. Nie chodziło wyłącznie o brak jedzenia, ale też o nastawienie mieszkańców wsi. Dla człowieka przywykłego do postrzegania świata w czarno-białych kategoriach chłopi, a w szczególności kułacy, byli symbolem wszystkiego, czego nienawidził: byli bogatymi tradycjonalistami i co gorsza mieli niezależność, która pozwalała im żyć w nieświadomości zmian zachodzących wokół nich.

Pierwszy cios nadszedł 27 grudnia 1929 roku, zaledwie tydzień po tym, jak cały kraj świętował pięćdziesiąte urodziny Stalina z pompą, która miała się stać typowym przejawem kultu jednostki zbudowanego wokół niego. W przemówieniu wygłoszonym podczas konferencji dla „marksistowskich studentów na temat rolnictwa” radziecki przywódca rozpoczął kolejną rewolucję, która miała okazać się równie dramatyczna, jak ta dwanaście lat wcześniej.

– Albo cofniemy się do kapitalizmu, albo posuniemy w przód, do socjalizmu – oznajmił. Powiedział, że oznacza to kolektywizację: zlikwidowanie wszystkich indywidualnych chłopskich gospodarstw, które istniały od stuleci, i zgrupowanie dotychczasowych właścicieli w kombinatach państwowych (sowchozach) lub spółdzielczych (kołchozach). Dla Stalina miało to rozwiązać dwa problemy: po pierwsze, można było w ten sposób bardzo podnieść ilość jedzenia ściąganego ze wsi dla podtrzymania machiny militarno-przemysłowej. Równie ważne jednak było dostarczenie pretekstu, aby wprowadzić rewolucję także na wsi. Zapytany o cierpienia, jakie to spowoduje, dyktator odpowiedział charakterystycznie bezwzględnym rosyjskim przysłowiem: „Gdy głowa ucięta, nikt nie opłakuje włosów”.

Nieuchronnie na pierwszy ogień poszli sami kułacy. Stalin poprzysiągł „zetrzeć tę kastę z powierzchni ziemi”. I rzeczywiście kułaków eksterminowano. Ataki nie dotyczyły wyłącznie tych bogatych. Często wystarczyło posiadanie jednej krowy lub konia, aby ze zwykłego chłopa stać się wrogiem klasowym. Setki tysięcy „kułaków” wywieziono wraz z dziećmi i starymi ludźmi w nieogrzewanych wagonach przez rozległe tereny Ukrainy i Rosji w odległe części Uralu, Syberii i Kazachstanu. Wielu z nich zmarło w drodze, duża część po przybyciu na tereny, którym często okazywały się nienadające się do bytowania lasy, góry i stepy. Inni jednak zostali na miejscu i podjęli walkę. Ruch oporu okazał się szczególnie silny na Ukrainie i na Kaukazie Północnym – tak bardzo, że jedynym sposobem, w jaki Stalin mógł go stłumić, było wysyłanie regularnych jednostek Armii Czerwonej wraz ze wsparciem lotniczym.

Rezultaty były tragiczne. Chłopi, którzy nie chcieli walczyć, stawiali bierny opór, zabijając krowy, świnie i owce w geście protestu przeciwko reżimowi. Między 1929 a 1934 zarżnięto około 150 milionów krów, co miało katastroficzny wpływ na zaopatrzenie w żywność całego państwa. Chociaż w 1930 roku Stalin próbował nieco spowolnić tempo kolektywizacji, było już za późno. Między 1921 i 1922 kraj był już wyniszczony naturalną klęską głodu. Ta wywołana przez człowieka w 1932 roku była dużo gorsza i o ironio, najbardziej doświadczyły jej południe Rosji oraz Ukraina, czyli niegdyś najbardziej urodzajne obszary.

Stalin jednak nie chciał o tym słyszeć. Jego rząd nie zrobił nic, aby powstrzymać głód. Wręcz przeciwnie, przyczynił się bezpośrednio do jego rozprzestrzenienia, używając go jako broni w wojnie domowej przeciwko chłopstwu. W 1932 roku R. Terechow, jeden z przywódców Komunistycznej Partii Ukrainy, narzekał na jednym z posiedzeń na fatalną sytuację, która rozwijała się w wioskach jego republiki. Rozgniewany Stalin oskarżył go o „opowiadanie bzdur” i zasugerował, aby Terechow zrezygnował z posady i zajął się pisaniem książek.

W pewien perwersyjny sposób dyktator wygrał. Struktura tradycyjnej wiejskiej społeczności została zniszczona, twardzi, niezależni dawni chłopi zostali zastąpieni nowym gatunkiem pracownika kołchozu: leniwego, niezainteresowanego i nieprzywiązanego do ziemi, a jednocześnie zależnego od nowego reżimu i jego miejscowych reprezentantów. Tylko za jaką cenę? Raport Terechowa nie był tylko i wyłącznie bujdą: kiedy klęska głodu osiągnęła apogeum, umarły miliony – wielu z nich dosłownie na polach albo wiejskich drogach. Były to ofiary wojny Stalina przeciwko swoim własnym ludziom. W desperacji wielu głodujących zostało zepchniętych poza granicę, która oddziela człowieka od bestii. Pojawiły się opowieści o kanibalizmie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Red Ripper: Inside the Mind of Russia’s Most Brutal Serial Killer

 

Copyright © 1992 by Peter Conradi

 

All rights reserved

 

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Georges DeKeerle/Sygma via Getty Images

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8195-786-1

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH