Królestwo Złotego Smoka - Isabel Allende - ebook

Królestwo Złotego Smoka ebook

Isabel Allende

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Jak głosi legenda, w małym tajemniczym królestwie położonym w Himalajach znajduje się ukryty posążek Złotego Smoka. 
Ten cudowny przedmiot, inkrustowany drogimi kamieniami, ma magiczną moc – udziela rad władcy, kiedy jest zagrożone dobro i bezpieczeństwo poddanych. Pewnego dnia najbogatszy człowiek świata postanawia ukraść ten drogocenny skarb... 
W Królestwie Zlotego Smoka Isabel Allende zaprasza do przeżycia kolejnych przygód Alexndra Colda, jego babci Kate i Nadii Santos, bohaterów Miasta Bestii. Odkrywa przed czytelnikami mądrość i prostotę nauk buddyjskich. Pokazuje, że współczucie, równowaga ducha i umiłowanie pokoju, których uczy młodego następcę tronu jego duchowy przewodnik lama Tensing, są w życiu najważniejsze. 
[Opis okładkowy] 

 

Cykl: Wspomnienia Orlicy i Jaguara, t. 2 

 

/Królestwo Złotego SmokaIsabel Allende, 2004 rok, ISBN 8373195416 (oprawa twarda), ISBN 8373195386 (oprawa broszurowa), Muza/ 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (3) 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Rok wydania: 2004

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

przełożyła Agnieszka Fijałkowska

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 

Tytuł oryginału. El Reino del Dragon de Oro

Projekt okładki: Iwona WalaszekRedakcja: Stanisława StaszkielRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Anna Sidorek

 

© Isabel Allende, 2003

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2004© for the Polish translation by Agnieszka Fijałkowska

 

ISBN 83-7319-541-6 (oprawa twarda)

ISBN 83-7319-538-6 (oprawa broszurowa)

 

Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2004

 

Mojej przyjaciółce Tabrze Tunoa,

niestrudzonej podróżniczce,

która zabrała mnie w Himalaje

i opowiedziała mi o Złotym Smoku.

ROZDZIAŁ 1

Dolina Yeti

Buddyjski mnich Tensing i jego uczeń książę Dii Bahadur całymi dniami wspinali się na wysokie szczyty Himalajów, w strefie wiecznych śniegów, gdzie swoje stopy postawiło dotąd zaledwie kilku lamów. Ani mnich, ani jego uczeń nie liczyli godzin, czas ich nie interesował. Kalendarz to wynalazek ludzi, na poziomie duchowym czas nie istnieje - wykładał mistrz swojemu uczniowi.

Dla nich obu ważna była sama wędrówka; młody książę odbywał ją pierwszy raz w życiu. Mnich pamiętał, że przebył tę drogę w poprzednim wcieleniu, ale wspomnienia były dość mętne. Teraz mnich i uczeń kierowali się wskazówkami pewnego pergaminu i ruchem gwiazd; poruszali się po terenie, gdzie nawet latem panowały bardzo ciężkie warunki. Temperatura kilku stopni poniżej zera była do zniesienia tylko przez parę miesięcy w roku, kiedy nie szalały groźne burze śnieżne.

Zimno było intensywne nawet pod pogodnym niebem. Wędrowcy ubrani byli w wełniane tuniki i szorstkie płaszcze ze skóry jaka. Na nogach mieli buty z takiej samej skóry, włosem do środka i od wewnątrz impregnowanej tłuszczem. Stawiali kroki bardzo ostrożnie, bo jedno pośliźnięcie na lodzie mogło oznaczać sturlanie się w głąb jednej z kilkusetmetrowych przepaści, które przecinały góry jakby po uderzeniu boskim toporem.

Na tle intensywnego błękitu nieba błyszczały ośnieżone szczyty, ku którym wędrowcy posuwali się bez pośpiechu - brakowało im tlenu. Często musieli odpoczywać, bo ich płuca nie zdążyły się jeszcze do tej wysokości przyzwyczaić. Bolało ich w piersiach, bolały uszy i głowa, czuli nudności i wyczerpanie, ale żaden z nich nie wspominał o swojej słabości; zamiast tego starali się kontrolować oddech, aby maksymalnie wykorzystać każdy łyk powietrza.

Wędrowali w poszukiwaniu tajemniczej rośliny, będącej głównym składnikiem płukanek i balsamów leczniczych, a która rosła jedynie w mroźnej Dolinie Yeti. Jeśli przeżyją wyprawę, pomimo licznych niebezpieczeństw z nią związanych, będą mogli uważać się za wtajemniczonych; ich charaktery zahartują się jak stal. Wiele razy w czasie drogi ich wola i odwaga były wystawiane na próbę. Uczeń potrzebował obu cnót: i silnej woli, i odwagi, aby zrealizować zadanie, jakie czekało go w życiu. Dlatego nazwano go Dii Bahadur, co w języku Zakazanego Królestwa oznacza „odważne serce”. Podróż do Doliny Yeti była jednym z ostatnich etapów twardego szkolenia, jakie książę przechodził od dwunastu lat.

Chłopak nie znal prawdziwego celu wyprawy, ważniejszego od leczniczych roślin i od jego inicjacji jako wyższego lamy. Mistrz nie mógł mu go wyjawić, tak jak nie mógł mówić z nim o wielu innych sprawach. Rola mistrza polegała na prowadzeniu księcia przez każdy etap długiej nauki; miał umacniać jego ciało i charakter, kształtować umysł i raz za razem wystawiać na próbę jego siłę ducha. Główny powód wyprawy do Doliny Yeti Dii Bahadur odkryje o wiele później, gdy stanie przed cudownym posągiem Złotego Smoka.

Tensing i Dii Bahadur nieśli na plecach zawiniątka z płaszczami, zbożem i tłuszczem jaka, niezbędnym do przeżycia. Do pasa przyczepili sznury z sierści jaka, służące im do wspinaczki, a w dłoniach trzymali długie, solidne laski, na których się opierali, którymi mogli się bronić w razie napadu i które wykorzystywali przy rozstawianiu prowizorycznego namiotu na noc. Sprawdzali nimi również głębokość i stabilność terenu, zanim postawili stopy w miejscach, w których, jak im podpowiadało doświadczenie, pod świeżym śniegiem mogły się kryć głębokie dziury. Często natykali się na rozpadliny, których nie byli w stanie przeskoczyć, więc musieli je omijać szerokim lukiem. Czasami, chcąc sobie skrócić drogę, kładli swe kije nad szczeliną i upewniwszy się, że leżą stabilnie na obu końcach, odważnie wstępowali na nie i przechodzili na drugą stronę. Szli ostrożnie, krok za krokiem, bo w każdej chwili mogli wpaść w przepaść. Działali bez zastanowienia, automatycznie, ufając sprawności ciała, instynktowi i szczęściu. Gdyby bowiem kalkulowali każdy ruch, z pewnością nie daliby rady. Gdy szerokość szczeliny była większa niż długość kija, pomagali sobie sznurem: przytwierdzali jeden jego koniec do wysokiej skały, po czym kolejno przywiązywali sobie do pasa drugi koniec, brali rozpęd i skakali, kołysząc się przez chwilę jak wahadło, zanim osiągnęli drugą stronę. Miody uczeń, bardzo wytrzymały i odważny w obliczu niebezpieczeństwa, zawsze chwilę się wahał, zanim przeszedł po kiju lub skoczył ponad przepaścią.

Stanęli właśnie przed jedną z takich rozpadlin i lama rozglądał się za najdogodniejszym miejscem do przejścia. Chłopak zamknął na chwilę oczy, aby się pomodlić.

- Boisz się śmierci, Dilu Bahadurze? - zapytał z uśmiechem Tensing.

- Nie, czcigodny mistrzu. Moment śmierci został zapisany w mym przeznaczeniu, jeszcze zanim się urodziłem. Umrę, gdy do końca wykonam moje zadanie w tym wcieleniu i kiedy mój duch będzie gotów odlecieć. Boję się tylko, że spadnę i połamię sobie wszystkie kości i będę leżał, żywy, tam w dole - odpowiedział książę, wskazując na groźną przepaść, która otwierała się u jego stóp...

- Być może nie byłoby ci wygodnie... - przyznał lama żartobliwym tonem. - Ale jeśli otworzysz umysł i serce, wszystko okaże się łatwiejsze - dodał.

- Co byś zrobił, mistrzu, gdybym spadł w przepaść?

- Gdyby to się stalo, pewnie musiałbym się zastanowić. Ale na razie co innego zajmuje moje myśli.

- Mogę wiedzieć, mistrzu, co takiego?

- Piękno widoków - odpowiedział, wskazując bezkresny łańcuch gór, nieskalaną biel śniegu i błyszczące niebo.

- Zupełnie jak krajobraz księżycowy - zauważył młody mężczyzna.

- Być może... A w jakiej części księżyca byłeś, Dilu Bahadurze? - zapytał lama, znów ukrywając uśmiech.

- Tak daleko, mistrzu, jeszcze nie dotarłem, ale tak właśnie wyobrażam sobie księżyc.

- Na księżycu niebo jest czarne i nie ma takich gór. Nie ma też śniegu, są tylko skały i pył barwy popiołu.

- Być może pewnego dnia będę mógł udać się na księżyc, jak mój czcigodny mistrz - przyznał uczeń.

- Być może...

Lama umieścił nad szczeliną swą laskę, po czym obaj wędrowcy zdjęli z siebie hamujące swobodę ruchów płaszcze i tuniki i powiązali wszystkie rzeczy w cztery zawiniątka. Mnich wyglądał jak atleta. Jego plecy i barki składały się z samych mięśni, szyja miała szerokość uda przeciętnego człowieka, a nogi przypominały pnie drzewa. To imponujące ciało wojownika wyraźnie kontrastowało z pogodną twarzą, słodkimi oczami i delikatnymi, niemal kobiecymi i zawsze uśmiechniętymi ustami. Tensing podnosił po kolei wszystkie zawiniątka, brał duży rozmach, obracając ramię niczym skrzydło wiatraka, i przerzucał pakunki na drugą stronę urwiska.

- Lęk nie jest realny, Dilu Bahadurze, istnieje tylko w twoim umyśle, jak wszystko zresztą. To, co uważamy za rzeczywistość, jest wytworem naszych myśli - powiedział.

- W tej właśnie chwili mój umysł stworzył całkiem głęboką dziurę, mistrzu - wymamrotał książę.

- A mój - całkiem bezpieczny most - odpowiedział lama.

Wykonał gest, jakby żegnał się z księciem, który miał czekać na śniegu, po czym zrobił krok nad przepaścią, stawiając prawą stopę na środku drewnianej laski, i w sekundę później ruszył do przodu, sięgając lewą stopą drugiej krawędzi. Dii Bahadur poszedł w jego ślady, z mniejszą gracją i mniejszą szybkością, ale też bez żadnego ruchu zdradzającego zdenerwowanie. Mistrz zauważył tylko, że skóra księcia błyszczała od potu. Wędrowcy szybko się ubrali i ruszyli w dalszą drogę.

- Daleko jeszcze? - chciał wiedzieć Dii Bahadur.

- Być może.

- Czy będzie niewłaściwe, jeśli poproszę, aby mistrz nie odpowiadał mi zawsze „być może”?

- Być może będzie - uśmiechnął się Tensing i po chwili milczenia dodał, że według wskazań pergaminu powinni iść dalej na północ. Mieli przed sobą najcięższy odcinek drogi.

- Mistrzu, czy widziałeś yeti?

- Są podobne do smoków, z ich uszu buchają płomienie i mają cztery pary ramion.

- To niesamowite! - krzyknął w odpowiedzi książę.

- Ile razy ci mówiłem, żebyś nie wierzył we wszystko, co słyszysz? Szukaj swojej własnej prawdy - zaśmiał się lama.

- Mistrzu, nie studiujemy nauk Buddy, tylko zwyczajnie rozmawiamy... - szepnął rozżalony uczeń.

- W tym życiu nie widziałem yeti, ale pamiętam je z któregoś z poprzednich wcieleń. Są tego samego pochodzenia co człowiek, a kilka tysięcy lat temu szczyciły się prawie tak samo rozwiniętą cywilizacją jak nasza. Teraz jednak są na bardzo prymitywnym poziomie i mają ograniczoną inteligencję.

- Co takiego się stało?

- Ponieważ są bardzo agresywne, zabijały się wzajemnie i zniszczyły wszystko, co miały, nawet ziemię. Te, które przeżyły, uciekły na szczyty Himalajów, a i tam ich gatunek ulegał stopniowej degeneracji. Teraz są jak zwierzęta - wyjaśnił lama.

- Czy jest ich dużo?

- To pojęcie względne. Wydadzą nam się liczne, jeśli nas zaatakują, i nieliczne, jeśli potraktują nas przyjaźnie. W każdym razie żyją bardzo krótko, ale z łatwością się rozmnażają, tak więc podejrzewam, że zobaczymy je w dolinie. Zamieszkują miejsce niedostępne, gdzie nikt nie jest w stanie ich odnaleźć, ale czasem wychodzą w poszukiwaniu żywności i gubią się. Stąd pewnie biorą się ślady przypisywane odrażającemu „człowiekowi śniegu”, jak ludzie często nazywają yeti - tłumaczył lama.

- Ślady są olbrzymie. Yeti muszą więc także być ogromne. Czy nadal są agresywne?
- Zadajesz wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi, Dilu Bahadurze - odparł mistrz.

Tensing prowadził swego ucznia po szczytach gór; razem przeskakiwali przepaście, wspinali się po pionowych zboczach, ślizgali się na wąskich ścieżkach wykutych w skalach. Po drodze napotykali stare mosty wiszące, które były w bardzo złym stanie i trzeba było na nich zachować szczególną ostrożność. Kiedy wiało lub padał grad, szukali schronienia i tam przeczekiwali niepogodę. Raz dziennie jedli tsampa, mieszaninę mąki z palonego jęczmienia, suchych ziół, tłuszczu jaka i soli. Pod skorupą lodu płynęła obficie woda. Młody Dii Bahadur odnosił czasem wrażenie, że kręcą się w kółko, że już byli w tym miejscu, ale nie wyrażał na głos swych wątpliwości: nie chciał być niegrzeczny wobec mistrza.

Z nadejściem wieczoru szukali schronienia na noc. Niekiedy wystarczała skalna szczelina osłaniająca ich przed wiatrem, innym razem trafiali na jakąś grotę, ale czasem nie pozostawało im nic innego jak spać pod gołym niebem, pod przykryciem ze skóry jaka. Po rozbiciu takiego prymitywnego obozu siadali po turecku z twarzą zwróconą w stronę zachodzącego słońca i odśpiewywali podstawową buddyjską mantrę, powtarzając raz za razem Om mani padme hum, bądź pozdrowiony, Drogocenny Klejnocie w Sercu Lotosu. Echo powtarzało ten kantyk, zwielokrotniając go nieskończoną ilość razy wśród wysokich himalajskich szczytów.

W czasie marszu zbierali do toreb gałązki i suchą trawę, aby w nocy rozpalić ogień i przygotować posiłek. Po kolacji godzinę medytowali. O tej porze zimno zwykle zamieniało ich w sople lodu, ale oni prawie tego nie czuli, tkwiąc w bezruchu, który dawał im spokój i wyciszenie. Odbywając te buddyjskie praktyki, mistrz i uczeń byli całkiem odprężeni, a zarazem czujni. Odrywali się od chaosu i światowych wartości, choć nie zapominali o wszechobecnym na ziemi cierpieniu.

Po kilku dniach wspinaczki i wdrapywania się na oblodzone szczyty dotarli do Chenthan Dzong, ufortyfikowanego klasztoru starożytnych lamów, twórców stylu walki wręcz nazywanego tao-shu. W dziewiętnastym wieku trzęsienie ziemi zniszczyło klasztor, który potem prawdopodobnie został opuszczony. Był konstrukcją z kamieni, cegieł i drewna; liczył ponad sto pomieszczeń. Wydawał się przyklejony do krawędzi straszliwego urwiska. Przez setki lat klasztor dawał schronienie mnichom, którzy spędzali życie na duchowych poszukiwaniach i na doskonaleniu wschodnich sztuk walki.

Początkowo mnisi tao-shu byli medykami doskonale znającymi się na anatomii. To oni odkryli, że poprzez naciskanie na pewne punkty ciała można je sparaliżować lub pozbawić czucia, po czym połączyli tę wiedzę ze znanymi w Azji technikami walki. Dążyli do doskonałości duchowej przez uzyskanie kontroli nad własnymi siłami i emocjami. W bezpośredniej walce byli niezwyciężeni, ale nie napadali na innych; traktowali tę technikę jako ćwiczenie fizyczne i umysłowe. Nie każdego też jej uczyli, jedynie wybranych mężczyzn i kobiety. Od tych mnichów Tensing nauczył się tao-shu i sam z kolei przekazał tę umiejętność Dilowi Bahadurowi.

Trzęsienie ziemi, śnieg, lód i upływ czasu zniszczyły znaczną część budynku; ostały się jedynie dwa skrzydła, ale całkiem zrujnowane. Aby dotrzeć do tego miejsca, trzeba się było wspiąć po zboczu tak stromym i odludnym, że od niemal pól wieku nikt tego nie próbował.

- Niedługo dotrą do klasztoru drogą powietrzną - zauważył Tensing.
- Myślisz, mistrzu, że z samolotu można dojrzeć Dolinę Yeti? - zapytał książę.
- Możliwe.

- Pomyśl, ile trudu byśmy sobie zaoszczędzili! Przybycie tu zajęłoby nam jedną chwilę.

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Jeśli złapią yeti, zrobią z nich zwierzęta cyrkowe lub niewolników - powiedział lama.

Weszli do Chenthan Dzong, aby odpocząć i spędzić noc pod dachem. W ruinach klasztoru ocalały wytarte kobierce ze scenami religijnymi, gliniane naczynia i broń, którą po trzęsieniu ziemi musieli tu zostawić mnisi-wojownicy. Było tam kilka wizerunków Buddy w różnych pozycjach, między innymi ogromny posąg Buddy Oświeconego leżący bokiem na ziemi. Złota farba odpadła, ale reszta była nienaruszona. Lód i śnieg przykrywały prawie wszystko, nadając miejscu wyjątkowo piękny wygląd jakby kryształowego pałacu. Za budynkiem lawina utworzyła jedyną otwartą płaską powierzchnię w okolicy, rodzaj podwórka wielkości boiska do koszykówki.

- Czy mógłby tu wylądować samolot, mistrzu? - zapytał Dii Bahadur, który nie mógł oprzeć się fascynacji nowoczesnymi urządzeniami, choć dotąd niewiele ich widział.

- Nie znam się na tych sprawach, Dilu Bahadurze, nigdy nie widziałem lądującego samolotu, ale wydaje mi się, że za mało tu miejsca. Poza tym góry tworzą lej, w którym krzyżują się prądy powietrza...

W kuchni znaleźli garnki i inne naczynia z żelaza, a także świece, węgiel, gałązki na rozpalenie ognia i trochę zboża, które nie uległo zepsuciu w zimnie. Stały tam też naczynia z olejem i pojemnik pełen miodu. Książę nie znał miodu, więc kiedy Tensing dał mu trochę do spróbowania, po raz pierwszy w życiu poczuł na podniebieniu jego słodki smak. Niespodziewana przyjemność, jaką odczuł, niemal zwaliła go z nóg. Przygotowali palenisko i zapalili przed posągami świece na znak czci. Tej nocy mieli jeść i spać pod dachem: sytuacja zasługiwała na wyjątkową ceremonię dziękczynną.

Wędrowcy pogrążyli się w cichej medytacji, gdy nagle usłyszeli wśród ruin przeciągłe, chrapliwe pomruki. Otworzyli oczy dokładnie w momencie, gdy do sali wszedł ogromny tygrys himalajski - zwierzę o białej sierści, ważące prawie pól tony, największy drapieżnik na świecie.

Książę telepatycznie odebrał polecenie mistrza i próbował je wykonać, choć w pierwszym odruchu zamierzał zastosować we własnej obronie technikę tao-shu. Gdyby udało mu się uderzyć tygrysa za uchem, sparaliżowałby go. Pozostał jednak nieruchomy, starając się oddychać spokojnie, aby zwierzę nie wyczuło w nim strachu. Tygrys powoli podszedł do mnichów. Mimo że znajdowali się w wielkim niebezpieczeństwie, książę dostrzegł zachwycające piękno zwierzęcia. Tygrys miał jasną skórę koloru kości słoniowej, pokrytą brązowymi prążkami, a oczy błękitne jak lodowce Himalajów. Był to dorosły samiec, ogromny i silny, doskonały okaz tego gatunku.

Tensing i Dii Bahadur, siedząc w pozycji lotosu, ze skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach, patrzyli na zbliżające się zwierzę. Wiedzieli, że jeśli tygrys jest głodny, mają niewielkie szanse na przeżycie. Jedyna nadzieja w tym, że bestia jest najedzona, choć było mało prawdopodobne, aby puste okolice wokół klasztoru zapewniały jej obfite Iowy. Tensing miał niezwykłe zdolności psychiczne, był tulku, wcieleniem wielkiego lamy ze starożytności. Skoncentrował swą moc na kształt błyskawicy, aby przeniknąć mózg tygrysa.

Poczuli na twarzach oddech wielkiego kota, tchnienie gorącego, cuchnącego powietrza, które wydzielała jego gardziel. Kolejny przerażający ryk zatrząsł ruinami. Tygrys zbliżył się do ludzi na odległość kilku centymetrów, tak że poczuli ukłucie jego szorstkich wąsów. W ciągu kilku sekund, które zdawały się trwać wiecznie, okrążył ich, wąchając i trącając swą wielką łapą, ale nie zaatakował. Mistrz i uczeń siedzieli całkiem nieruchomo, emanując współczuciem i dobrocią. Tygrys nie wyczul u nich strachu ani agresji, tylko empatię, i kiedy zaspokoił ciekawość, oddalił się z tym samym poważnym dostojeństwem, z jakim tu przyszedł.

- Widzisz, Dilu Bahadurze, spokój czasami się przydaje... - był to jedyny komentarz lamy.

Książę nie był w stanie odpowiedzieć, głos zamarł mu w gardle. Mimo nieoczekiwanej wizyty zdecydowali się zostać na noc w Chenthan Dzong, ale teraz przedsięwzięli wszelkie środki ostrożności i rozłożyli się przy ogniu, kładąc w zasięgu ręki kilka włóczni, znalezionych wśród broni pozostawionej przez mnichów tao-shu. Tygrys nie wrócił, ale następnego ranka, gdy wyruszyli w dalszą drogę, zobaczyli jego ślady na błyszczącym śniegu, a w oddali na szczytach słyszeli jego ryk.

Kilka dni później Tensing wskazał wąski kanion między dwoma pionowymi zboczami i wzniósł okrzyk radości. Stali pod czarnymi ścianami skalnymi, wypolerowanymi erozją i lodem w ciągu milionów lat. Weszli do kanionu bardzo ostrożnie, bo stąpali po luźnych kamieniach i wśród licznych głębokich dołów. Zanim postawili gdziekolwiek stopę, sprawdzali laską stabilność terenu.

Tensing wrzucił do jednej z dziur kamień. Była tak głęboka, że nie usłyszeli, kiedy uderzył o ziemię. W górze ledwie dostrzegali błękitną wstęgę nieba między lśniącymi ścianami skał. Nagle doszedł ich chór straszliwych, wyjących głosów.

- Na szczęście nie wierzymy w duchy ani demony, prawda? - skomentował lama.

- Czyżby więc to wyobraźnia podsuwała mi te jęki? - zapytał książę, któremu z przerażenia włosy stanęły dęba.

- Być może to wiatr, który wieje tu jak powietrze przechodzące przez trąbę.

Przeszli spory kawałek, gdy doleciał do nich fetor zgniłego jajka.

- To siarka - wyjaśnił mistrz.

- Nie ma czym oddychać - Dii Bahadur złapał się za nos.

- Być może warto wyobrazić sobie, że to zapach kwiatów - odparł Tensing.

- Ze wszystkich aromatów najsłodszy jest aromat cnoty - wyrecytował książę z uśmiechem.

- Wyobraź więc sobie, że czujesz właśnie słodki aromat cnoty.

Przejście miało około mili długości, ale zajęło im dwie godziny. Chwilami było tak ciasne, że musieli przesuwać się bokiem między skalami, czując mdłości z powodu rozrzedzonego powietrza. Nie mieli jednak wątpliwości co do trasy, bo pergamin jasno wskazywał, że istnieje wyjście z kanionu. Widzieli nisze wykute w ścianach, leżały w nich czaszki i stosy wielkich kości, niektóre wyglądały na ludzkie.

- To pewnie cmentarz yeti - skomentował Dii Bahadur.

Powiew wilgotnego i gorącego powietrza, który poczuli pierwszy raz w życiu, obwieścił im wylot kanionu.

Tensing wychylił się jako pierwszy, zaraz za nim jego uczeń. Kiedy Dii Bahadur zobaczył rozciągający się przed nim krajobraz, miał wrażenie, znalazł się na innej planecie. Gdyby nie ciężar zmęczonego ciała i obolały od zapachu siarki żołądek, pomyślałby, że przeżywa wyprawę w kosmos.

- Oto Dolina Yeti - oznajmił lama.

Rozciągała się przed nimi wulkaniczna równina. Wszędzie rosły kępy ostrej zielonoszarej roślinności, gęste krzaki i wielkie grzyby o różnorodnych kształtach i kolorach. Były tam strumienie i kałuże kipiącej wody, dziwne formacje skalne, a z podłoża wydobywały się słupy białego dymu. W powietrzu unosiła się delikatna mgła, zacierając kontury w oddali i nadając dolinie wygląd krajobrazu ze snu. Przybysze czuli się tak, jakby znaleźli się poza znaną im rzeczywistością, w innym wymiarze. W czasie przeprawy przez góry byli zmuszeni znosić intensywne zimno i teraz ciepławe opary kanionu były prawdziwym darem dla ich zmysłów mimo przyprawiającego o mdłości zapachu, który, choć słabszy, nadal się utrzymywał.

- W starożytności rozważnie wybierani pod kątem wytrzymałości fizycznej i siły ducha lamowie przebywali tę drogę raz na dwadzieścia lat, aby zebrać lecznicze zioła, rosnące tylko tutaj - wyjaśnił Tensing.

Opowiedział, jak w 1950 roku Tybet został zaatakowany przez Chińczyków, którzy zniszczyli ponad sześć tysięcy klasztorów, a resztę zamknęli. Większość lamów udała się na wygnanie do innych krajów, do Indii i Nepalu, niosąc wszędzie nauki Buddy. Chińscy najeźdźcy, zamiast zlikwidować buddyzm, co było ich zamiarem, osiągnęli coś zupełnie przeciwnego: rozpowszechnili go na całym świecie. Ale znaczna część wiedzy medycznej, również psychologiczne praktyki lamów, zaginęła.

- Rośliny suszono, mielono i mieszano z innymi składnikami. Gram tego proszku może mieć większą wartość niż całe złoto świata, Dilu Bahadurze - powiedział mistrz.
- Nie będziemy mogli zabrać tych roślin zbyt wiele. Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą jaka - stwierdził książę.
- Prawdopodobnie żaden jak z własnej woli nie balansowałby na lasce nad przepaścią, Dilu Bahadurze. Zabierzemy tyle, ile damy radę.

Weszli do tajemniczej doliny i po kilku krokach zobaczyli jakieś kształty przypominające szkielety. Lama poinformował ucznia, że to skamieniałe kości zwierząt sprzed ogólnoświatowego potopu. Na czworakach zaczął przeszukiwać podłoże, aż znalazł ciemny kamień pokryty czerwonymi plamami.

- To odchody smoka, Dilu Bahadurze. Mają magiczne właściwości.
- Nie powinienem wierzyć we wszystko, co słyszę, prawda, mistrzu? - przypomniał książę.
- Nie, ale tym razem chyba możesz mi wierzyć - odparł lama, podając mu kamyk.

Książę zawahał się. Wcale nie miał ochoty tego dotykać.

- Są skamieniałe - zaśmiał się Tensing. - W ciągu kilku minut leczą złamane kości. Szczypta rozpuszczona w ryżowej wódce przeniesie cię na dowolną z gwiazd firmamentu.

Kamień znaleziony przez Tensinga miał mały otwór. Lama przeciągnął przezeń sznurek i zawiesił Dilowi Bahadurowi na szyi.

- Działa jak pancerz, ma moc oddalania niektórych metali. Strzały, noże i w ogóle broń sieczna nie zrobią ci krzywdy.
- Ale wystarczy zainfekowany ząb, potknięcie na lodzie czy uderzenie kamieniem w głowę, żebym umarł... - roześmiał się książę.
- Wszyscy kiedyś umrzemy, Dilu Bahadurze, to jedyna pewna rzecz.

Lama i książę usadowili się przy gorącym źródle, szykując się do pierwszego od dłuższego czasu wygodnego noclegu, bowiem gruby słup pary zapewniał im przytulne schronienie. Wcześniej przyrządzili sobie herbatę z wody zaczerpniętej z pobliskiego źródła termicznego. Woda była wrząca i kiedy znikały z niej bąbelki, przybierała blady kolor lawendy. Źródło zasilało dymiący strumień, u którego brzegów rosły bujne fioletowe kwiaty.

Mnich rzadko sypiał. Nocą siedział zwykle w pozycji lotosu z przymkniętymi oczami i odpoczywał, odzyskując energię. Posiadał łatwość trwania w absolutnym bezruchu, umysłem kontrolował oddech, ciśnienie krwi, bicie serca i temperaturę, tak że ciało wchodziło w stan hibernacji. Z taką samą łatwością, z jaką pogrążał się w absolutnym odprężeniu, potrafił w obliczu nagłej potrzeby skoczyć prędko jak strzała, z naprężonymi mięśniami przygotowanymi do walki. Dii Bahadur już kilka lat próbował się tego od niego nauczyć, ale bez rezultatu. Teraz, pokonany przez zmęczenie, zasnął, gdy tylko położył głowę na ziemi.

Książę obudził się wśród groźnych powarkiwań. Kiedy otworzył oczy, skoczył jak sprężyna i stanął ze zgiętymi kolanami i rozpostartymi ramionami, gotowy do ataku. Uspokajający głos mistrza powstrzymał go w chwili, gdy przymierzał się do zadania ciosu.

- Spokojnie. To yeti. Przekaż im współczucie i dobroć, jak tygrysowi - szeptem odezwał się lama.

Znajdowali się w środku kręgu, otoczeni przez odpychające stworzenia, wysokie na metr pięćdziesiąt, pokryte w całości białą sierścią, poplątaną i brudną. Miały one długie ramiona i krótkie, wygięte w luk nogi zakończone ogromnymi małpimi stopami. Dii Bahadur przypuszczał, że ślady tych wielkich stóp są źródłem legendy o yeti. Ale w takim razie do kogo należały długie kości i gigantyczne czaszki, które widzieli w tunelu?

Niewielkie rozmiary stworzeń nie łagodziły ich drapieżnego wyglądu. Płaskie i owłosione twarze sprawiały niemal ludzkie wrażenie, ale miały zwierzęcy wyraz; ich oczy były małe i czerwonawe, uszy spiczaste jak u psa, zęby długie i ostre. Między jednym i drugim warknięciem stworzenia wysuwały język o intensywnej niebieskofioletowej barwie, który zwijał się na końcu jak u gada. Klatkę piersiową yeti osłaniały przywiązanymi w pasie i ramionach skórzanymi pancerzami poplamionymi zaschniętą krwią. Potrząsały groźnie kijami i ostrymi kamieniami, ale mimo liczebnej przewagi trzymały się w rozsądnej odległości. Zaczęło świtać i jasność poranka ogarnęła miejsce zdarzenia, otulone dotąd gęstą mgłą w odcieniu nocnego koszmaru.

Tensing wstał powoli, aby nie prowokować napastników. W porównaniu z tym gigantem yeti wydały się jeszcze mniejsze i bardziej pokrzywione. Aura mistrza, niezmiennie biała i złota, świadczyła o jego absolutnym spokoju, podczas gdy aura stworzeń była pozbawiona blasku, zmienna, o ziemistym odcieniu, co oznaczało chorobę i strach.

Książę odgadł, dlaczego yeti jeszcze ich nie zaatakowały: wydawały się na kogoś czekać. Po kilku minutach dostrzegł nadchodzące stworzenie, o wiele większe od reszty, chociaż pochylone z powodu wieku. Należało do tego samego gatunku, ale było o połowę wyższe. Gdyby mogło się wyprostować, miałoby wzrost Tensinga, ale deformujący plecy garb zmuszał je do poruszania się z tułowiem zgiętym ku ziemi niemal pod kątem prostym. W odróżnieniu od pozostałych yeti, których ciała o brudnym owłosieniu okrywały jedynie pancerze, tego osobnika ozdabiały naszyjniki z zębów i kości i chroniła wytarta tygrysia skóra, a jego dłoń obejmowała wykrzywioną drewnianą laskę.

Stworzenia tego nie można było nazwać kobietą, choć było płci żeńskiej; nie było człowiekiem, ale i nie tylko zwierzęciem. Ciało starej samicy porastało rzadkie owłosienie, które w kilku miejscach odpadło i odkryło łuskowatą różową skórę przypominającą ogon szczura. Skórę pokrywała szczelna warstwa tłuszczu, zaschniętej krwi, błota i brudu, które wydzielały odór nie do zniesienia. Zamiast paznokci miała czarne pazury, a nieliczne zęby w pysku były zupełnie luźne i tańczyły przy każdym parsknięciu. Z nosa zwisała jej strużka śluzu. Między kosmykami pokrywających twarz nastroszonych włosów błyszczały zaropiałe oczy. Yeti rozstąpiły się z szacunkiem przed nowoprzybyłą; najwidoczniej to ona rządziła, musiała być królową lub czarownicą plemienia.

Dii Bahadur spostrzegł ze zdziwieniem, że mistrz klęka przed groźną istotą, składa dłonie na wysokości twarzy i recytuje zwyczajowe pozdrowienie Zakazanego Królestwa: „Obyś była szczęśliwa”.

- Tampo kachi - powiedział.
- Grr-ympr - zaryczała straszna istota, opryskując go śliną.

Kiedy Tensing klęczał, jego głowa znajdowała się na wysokości głowy zgarbionej wiekowej samicy, dzięki czemu mogli popatrzeć sobie w oczy. Dii Bahadur poszedł za przykładem mistrza, choć w tej pozycji nie byłby w stanie obronić się przed yeti, które nie przestawały potrząsać kijami. Patrząc z ukosa, książę ocenił, że otacza go jakieś dziesięć czy dwanaście stworzeń, a kto wie, ile jeszcze stoi w pobliżu.

Przewodniczka plemienia wydala całą serię ostrych gardłowych okrzyków, które razem wzięte przypominały zdania wypowiedziane w jakimś obcym języku. Dii Bahadur odniósł wrażenie, że już go kiedyś słyszał, ale nie pamiętał gdzie. Nie rozumiał ani słowa, mimo że dźwięki zdawały się znajome. Nagle wszystkie yeti uklękły i zaczęły bić czołem w ziemię, nie wypuszczając z rąk broni; najwidoczniej mimo ceremonii witania przybyszów wciąż chciały zmasakrować ich kijami.

Stara yeti nie przestawała ich uspokajać, a z jej ust ciągle wychodziły dźwięki brzmiące jak „grr-ympr”. Mnisi pomyśleli, że to zapewne jej imię. Tensing wsłuchiwał się w te dźwięki z uwagą, podczas gdy Dii Bahadur usilnie starał się uchwycić telepatycznie myśli stworzeń; niestety ich umysły wypełniała gmatwanina niezrozumiałych obrazów. Książę spróbował więc wniknąć w umysł wiedźmy, niewątpliwie bardziej cywilizowanej niż pozostałe yeti. W jego głowie pojawiły się różne obrazy. Zobaczył owłosione zwierzątka, podobne do białych królików, które skręcały się w konwulsjach i sztywniały. Zobaczył zwłoki i szkielety, yeti wpychające swoich towarzyszy do gorących źródeł; ujrzał krew, okrucieństwo, śmierć i zgrozę.

- Ostrożnie, mistrzu, są bardzo dzikie - wybełkotał książę.

- Prawdopodobnie boją się bardziej od nas, Dilu Bahadurze - uspokoił go lama.

Grr-ympr dała znak yeti, które wreszcie opuściły kije, i ruszyła do przodu, przywołując do siebie przybyszów. Mistrz i książę szli za nią, otoczeni przez yeti, między słupami pary i zbiornikami wód termicznych, w stronę naturalnych otworów w wulkanicznym podłożu. Po drodze natknęli się na więcej stworzeń, wszystkie siedziały lub leżały na ziemi i nawet nie próbowały zbliżyć się do nich.

Płonąca lawa z jakiejś bardzo starej erupcji wulkanicznej ochłodziła się na podłożu w kontakcie z lodem i śniegiem, ale pod powierzchnią przez długi czas utrzymywała się w stanie ciekłym. W ten sposób powstały jaskinie i podziemne tunele, w których yeti urządziły sobie mieszkania. W niektórych miejscach skorupa lawy popękała i przez otwory przedostawało się światło. Jaskinie były w większości tak niskie i wąskie, że Tensing się nie mieścił, ale panowała w nich przyjemna temperatura, bo w ścianach przetrwało wspomnienie gorącej lawy, a we wnętrzu ziemi płynęły gorące wody ze źródeł.

W jaskiniach nie było żadnych przedmiotów poza cuchnącymi skórami, z pozostałymi na nich resztkami wyschłego mięsa. Dii Bahadur z przerażeniem zorientował się, że niektóre ze skór ściągnięto prawdopodobnie ze zwłok yeti. Reszta pochodziła z chegnos, zwierząt nieznanych nigdzie indziej na świecie, które yeti trzymały w zagrodach zbudowanych ze skał i śniegu. Chegnos były mniejsze od jaków i miały krzywe rogi, podobne do baranich. Yeti wykorzystywały ich mięso, tłuszcz, skóry, a także suche odchody, które służyły im za opal. Bez tych szlachetnych zwierząt, które jadły mało i znosiły nawet bardzo niskie temperatury, yeti nie dałyby rady przeżyć.

- Zostaniemy tu kilka dni, Dilu Bahadurze. Spróbuj nauczyć się języka yeti - powiedział lama.

- Po co, mistrzu? Nigdy więcej nie będziemy mieć okazji go użyć.

- Ja prawdopodobnie nie, ale ty być może tak - odpowiedział Tensing.

Stopniowo oswajali się z odgłosami wydawanymi przez yeti. Dzięki temu, że poznali znaczenie niektórych słów i potrafili wniknąć w umysł Grr-ympr, Tensing i Dii Bahadur dowiedzieli się o tragedii, jaką przeżywały te istoty: rodziło się im coraz mniej dzieci i wiele z nich umierało. Dorośli nie mieli większego szczęścia. Każde kolejne pokolenie było niższe i słabsze od poprzedniego, ich życie skróciło się dramatycznie i tylko niewiele z nich miało siły do wykonywania niezbędnych czynności, to znaczy do hodowania chegnos, zbierania roślin i polowania w celu zdobycia pożywienia. Była to kara bogów albo złych duchów żyjących w górach, twierdziła Grr-ympr. Powiedziała też, że yeti próbowały przebłagać bogów ofiarami, ale śmierć wielu yeti, rozszarpanych lub wrzuconych do wrzących wód źródlanych, nie odwróciła złego uroku.

Grr-ympr żyła już bardzo długo. Swój autorytet zawdzięczała wyjątkowej pamięci i doświadczeniu. Plemię przypisywało jej nadprzyrodzone zdolności i od dwóch pokoleń spodziewało się, że uda jej się porozumieć z bogami. Niestety jej magiczne moce nie na wiele się zdały; nie była w stanie ocalić yeti od nieuchronnej zagłady. Grr-ympr gestami dała do zrozumienia, że nieraz wzywała bogów i teraz wreszcie się pojawili: jak tylko ujrzała Tensinga i Dila Bahadura, wiedziała, że to oni. Dlatego yeti ich nie zaatakowały.

Wszystko to przekazał przybyszom umysł przygnębionej staruszki.

- Kiedy yeti zorientują się, że nie jesteśmy bogami, ale zwykłymi ludźmi, nie będą zbyt zadowolone - zauważył książę.
- Być może... Ale w porównaniu z nimi jesteśmy półbogami, mimo naszych niezliczonych słabości - uśmiechnął się lama.

Grr-ympr pamiętała jeszcze czasy, gdy yeti były wysokie, ciężkie i okryte owłosieniem tak gęstym, że mogły żyć pod gołym niebem w najwyżej położonych i najzimniejszych rejonach świata. Kości, które przybysze widzieli w kanionie, należały do tych gigantycznych przodków. Kolejne pokolenia przechowywały je z szacunkiem, choć już nikt poza czarownicą nie pamiętał tamtych yeti. Grr-ympr była dzieckiem, gdy jej plemię odkryło dolinę gorących wód, gdzie temperatura była znośna i egzystencja łatwiejsza; miejsce to obfitowało w rośliny i zwierzęta, na które mogli polować, takie jak myszy i kozy, i oczywiście chegnos.

Czarownica pamiętała też, że kiedyś widziała bogów, takich jak Tensing i Dii Bahadur, którzy przybyli do doliny w poszukiwaniu ziół. W zamian za rośliny pozostawili cenne umiejętności, które podniosły poziom życia yeti. Bogowie ci nauczyli ich oswajać chegnos i gotować mięso, choć teraz już nikt nie miał siły pocierać kamieni i rozpalać ognia. Zjadali na surowo to, co upolowali, a w ostateczności, gdy byli bardzo głodni, zabijali chegnos lub zjadali szczątki innych yeti. Lamowie nauczyli ich także nadawać sobie imiona dla odróżnienia. Grr-ympr w języku yeti znaczyło „mądra kobieta".

Od dawna już żaden bóg nie pojawił się w dolinie, telepatycznie poinformowała Grr-ympr przybyszów. Tensing obliczył, że co najmniej od pół wieku, kiedy to Chiny zaatakowały Tybet, żadna wyprawa nie wyruszyła w te strony w poszukiwaniu roślin leczniczych. Yeti nie żyły długo, i nikt poza starą wiedźmą nie widział istot ludzkich, ale w pamięci zbiorowej przetrwała legenda o mądrych lamach.

Tensing usiadł w największej jaskini, jedynej zresztą, w której się mieścił na czworakach, a która zapewne służyła za pomieszczenie na zebrania, coś w rodzaju sali rady plemienia. Dii Bahadur i Grr-ympr usiedli obok lamy. Do jaskini przychodziły kolejne yeti, niektóre tak słabe, że ledwie wlokły się po ziemi. Te, które przywitały wędrowców, potrząsając kamieniami i kijami, były wojownikami tego dziwacznego plemienia. Zostały na zewnątrz na straży i przez cały ten czas nie wypuszczały broni z rąk.

Yeti przemaszerowały w szeregu jedno za drugim, było ich ogółem około dwudziestu, nie licząc dwunastu wojowników. Prawie wszystkie były samicami, a wnosząc po włosach i zębach, były młode, ale bardzo chore. Tensing zbadał każdą z nich z wielkim szacunkiem, aby ich nie wystraszyć. Ostatnie pięć samic przyniosło swoje młode, jedyne, jakie przeżyły. Dzieci nie miały odstręczającego wyglądu dorosłych, przypominały raczej pokraczne misie z białego pluszu. Były zwiotczałe, nie utrzymywały ciężaru głowy ani członków ciała, nie otwierały oczu i ledwie oddychały.

Dii Bahadur spostrzegł ze wzruszeniem, że te stworzenia o dzikim wyglądzie kochają swoje dzieci jak wszystkie matki. Trzymały je z czułością w ramionach, wąchały i lizały, podawały im pierś do ssania i krzyczały ze strachu, kiedy małe nie reagowały.

- To bardzo smutne, mistrzu. One umierają - zauważył książę.

- Życie jest wypełnione cierpieniem. Naszym zadaniem jest je łagodzić, Dilu Bahadurze - odpowiedział Tensing.

W jaskini było słabe światło i nieznośny odór, więc lama polecił wszystkim wyjść na zewnątrz. Tam zebrało się już całe plemię. Grr-ympr wykonała kilka tanecznych kroków dokoła chorych niemowląt, potrząsając przy tym naszyjnikami z kości i zębów i wydając przerażające okrzyki. Pozostałe yeti wtórowały jej chórem.

Nie zwracając uwagi na wrzawę i lamenty, Tensing pochylił się nad dziećmi. Dii Bahadur dostrzegł, że wyraz jego twarzy się zmienia, jak zawsze, gdy odwoływał się do swych uzdrowicielskich mocy. Lama podniósł jedno z najmniejszych niemowląt, które z powodzeniem mieściło mu się na dłoni, i obejrzał je z uwagą. Potem podszedł do jednej z matek, czyniąc przyjazne, uspokajające gesty, i zbadał kilka kropli jej mleka.

- Co się dzieje z dziećmi? - zapytał książę.

- Prawdopodobnie umierają z głodu - powiedział Tensing.

- Z głodu? Matki ich nie karmią?

Tensing wyjaśnił, że mleko yeti to żółty przezroczysty płyn bez wartości. Natychmiast zawołał wojowników, ale ci podeszli dopiero wtedy, kiedy Grr-ympr wydała im warknięciem polecenie. Ich także lama zbadał, przyglądając się szczególnie fioletowym językom. Jedynie język Grr-ympr nie miał takiego koloru. Jej pysk był ciemną cuchnącą czeluścią, która nie zachęcała do oglądania jej z bliska, ale Tensing nie był mężczyzną cofającym się przed podobnymi przeszkodami.

- Wszystkie yeti są niedożywione, z wyjątkiem Grr-ympr, która wykazuje jedynie oznaki starości. Daję jej około stu lat - stwierdził lama.

- Co takiego zmieniło się w dolinie, że brakuje im pożywienia? - zapytał uczeń.

- Być może wcale nie brakuje im pożywienia, tylko ich organizmy nie przyjmują tego, co jedzą. Niemowlęta są zależne od mleka matki, które ich nie odżywia, jest jak woda, dlatego umierają po kilku tygodniach lub miesiącach. Dorosłe mają więcej możliwości, bo jedzą mięso i rośliny, ale coś je wyraźnie osłabia.

- Dlatego są niższe i umierają młodo - dodał Dii Bahadur.

- Być może.

Dii Bahadur nie wierzył własnym uszom; czasami niejasność stwierdzeń mistrza wytrącała go z równowagi.

- To problem dwóch ostatnich pokoleń, bo Grr-ympr pamięta, jak yeti były tego wzrostu co ona. W tym tempie za kilka lat prawdopodobnie w ogóle wymrą - powiedział książę.

- Być może - po raz setny powiedział lama, myśląc o czymś innym, i dodał, że Grr-ympr pamięta także, kiedy przenieśli się do doliny. A to znaczy, że to w tej dolinie jest coś szkodliwego, coś, co niszczy yeti.

- Tak, to pewne!... Potrafisz ich uratować, mistrzu?

- Być może...

Mnich zamknął oczy i modlił się kilka minut, prosząc o natchnienie w rozwiązaniu problemu i pokorę dla zrozumienia, że nie od niego zależy, czy uda się je uratować. Zrobi, co będzie mógł, ale nie on panuje nad życiem i śmiercią.

Po zakończeniu krótkiej modlitwy Tensing umył ręce, podszedł do jednej z zagród, wybrał jedną samicę chegno i wydoił ją. Napełnił miskę ciepłym, pieniącym się mlekiem i zaniósł dzieciom. Umoczył w mleku skrawek materiału i włożył jednemu z niemowląt do pyszczka. Na początku dziecko nie reagowało, ale po kilku sekundach zapach mleka je ożywił, otworzyło więc usta i zaczęło słabo ssać materiał. Lama gestami polecił matkom, żeby zrobiły to co on.

Proces uczenia yeti, jak doić chegnos i karmić niemowlęta kropla po kropli, był długi i nużący. Yeti wykazywały bardzo ograniczone zdolności myślenia, ale dzięki powtarzaniu czynności udawało im się je zapamiętać. Mistrz i uczeń zajmowali się tym cały dzień, a rezultaty zobaczyli jeszcze tej samej nocy, kiedy troje dzieci zaczęło po raz pierwszy płakać. Następnego dnia już cała piątka krzyczała, domagając się mleka, i wkrótce dzieci otworzyły oczy i zaczęły się poruszać.

Dii Bahadur czul się tak dumny, jakby to on wymyślił rozwiązanie, ale Tensing nie spoczął na laurach. Musiał jeszcze znaleźć przyczynę choroby. Zbadał wszystko, co yeti wkładały do ust, ale bez rezultatu, aż wreszcie on sam i jego uczeń zaczęli cierpieć na bóle brzucha i wymiotować żółcią. Jedli tylko tsampa, przyrządzane z mąki jęczmiennej, tłuszczu i gorącej wody. Jako wegetarianie nie próbowali mięsa chegno, którym częstowały ich yeti.

- Co jeszcze jedliśmy, Dilu Bahadurze? - zapytał mistrz, przygotowując herbatkę na trawienie.

- Nic, mistrzu - odpowiedział blady jak trup książę.

- A jednak coś musieliśmy zjeść - nalegał Tensing.

- Odżywialiśmy się tylko tsampa, niczym więcej... - wymamrotał książę.

Tensing podał mu miskę z herbatą i Dii Bahadur, zgięty z bólu, podniósł ją do ust. Nie przełknął jednak płynu. Od razu wypluł go na śnieg.

- To woda, mistrzu! Ta gorąca woda!

Do tej pory do przygotowania tsampa i herbaty zawsze wodę gotowali, ale w tej dolinie czerpali ją z któregokolwiek z gorących źródeł bijących z ziemi.

- To właśnie zatruwa yeti, mistrzu - stwierdził książę.

Widzieli, jak do zupy z grzybów, ziół i fioletowych kwiatów, podstawy ich pożywienia, yeti biorą wodę koloru lawendy z termicznego źródła. Grr-ympr z wiekiem straciła apetyt i jadła tylko co dwa, trzy dni surowe mięso, a z pragnieniem radziła sobie, wrzucając do pyska śnieg. Tej samej wody termicznej, zawierającej zapewne toksyczne minerały, użyli także mnich i uczeń do herbaty. Teraz przez kilka godzin z daleka omijali gorące źródła i bóle nie wróciły. Aby upewnić się, że znaleźli przyczynę choroby, następnego dnia Dii Bahadur wypił herbatę z podejrzanej wody. Natychmiast zaczął wymiotować, ale był szczęśliwy, że udowodnił swoją teorię.

Lama i jego uczeń długo i cierpliwie tłumaczyli Grr-ympr, że gorąca woda koloru lawendy jest absolutnie zakazana, tak samo jak fioletowe kwiaty rosnące na brzegach strumienia. Termiczna woda może służyć do kąpieli, ale nie do picia ani do przygotowywania jedzenia, powiedzieli. Nie próbowali jej wyjaśniać, że woda zawiera szkodliwe minerały, bo stara yeti i tak by nie zrozumiała; wystarczyło, aby yeti przestrzegały polecenia. Dzięki Grr-ympr okazało się to bardzo proste. Zebrała poddanych i ogłosiła nowe prawo: kto będzie pił tę wodę, zostanie wrzucony do źródła, zrozumiano? Wszyscy zrozumieli.

Plemię pomogło Tensingowi i Dilowi Bahadurowi zebrać poszukiwane przez nich lecznicze rośliny. W ciągu tygodniowego pobytu w dolinie mnisi przekonali się, że dzieci yeti z każdym dniem wracały do zdrowia, a dorośli wzmacniali się w miarę zanikania fioletowego koloru na ich językach.

Grr-ympr zdecydowała się osobiście odprowadzić wędrowców, gdy nadszedł dzień ich odejścia. Widziała, jak kierują się w stronę kanionu, i po krótkim wahaniu, bo bała się zdradzić sekret yeti nawet przed bogami, poleciła, żeby ruszyli za nią w przeciwnym kierunku. Lama i uczeń szli ponad godzinę wąską ścieżką, ciągnącą się między slupami pary i zbiornikami termicznych wód, coraz bardziej oddalając się od prymitywnej wioski yeti.

Czarownica odprowadziła ich na skraj płaskowyżu, pokazała przesmyk w górach i wyjaśniła, że właśnie tamtędy yeti wychodzą czasem w poszukiwaniu pożywienia. Tensing zorientował się, że mówiła o naturalnym tunelu w drodze na skróty. Tajemnicza dolina znajdowała się o wiele bliżej cywilizacji, niż ktokolwiek sądził. Pergamin, który miał ze sobą Tensing, wskazywał jedyną znaną lamom trasę, długą i pełną przeszkód; tymczasem istniało także to sekretne przejście. Tensing wywnioskował, że tunel biegnie przez środek góry i kończy się u stóp klasztoru Chenthan Dzong. W ten sposób oszczędzali dwie trzecie drogi.

Grr-ympr pożegnała ich jedynym znanym jej sposobem wyrażania ciepłych uczuć: polizała im twarze i ręce, mażąc ich śliną i wydzieliną z nosa.

Jak tylko wstrętna czarownica odwróciła się, Dii Bahadur i Tensing wytarzali się w śniegu. Mistrz się śmiał, ale uczeń ledwie mógł powstrzymać odruch obrzydzenia.

- Pocieszam się jedynie tym, że nigdy więcej nie zobaczymy tej uprzejmej kobiety - skomentował książę.
- Nigdy to szmat czasu, Dilu Bahadurze. Być może życie gotuje nam niejedną niespodziankę - odpowiedział lama, zdecydowanym krokiem wchodząc do tunelu.

ROZDZIAŁ 2

Trzy fantastyczne jajka

Tymczasem na drugim końcu świata Alexander Cold oraz jego babka Kate dotarli do Nowego Jorku. Opaleniznę koloru drewna miody Amerykanin zawdzięczał słońcu Amazonii. Nosił fryzurę zrobioną przez Indian, z kręgiem wygolonym na środku głowy, gdzie widniała jeszcze niewygojona rana. Na plecach dźwigał brudny plecak, a w ręku trzymał butelkę wypełnioną mlecznym płynem. Kate Cold, tak samo opalona, miała na sobie jak zwykle krótkie spodnie khaki i zabłocone buty. Siwe włosy, ścięte przez nią samą bez spoglądania w lustro, nadawały jej wygląd Mohikanina chwilę po przebudzeniu. Była zmęczona, ale jej oczy błyszczały za sklejonymi taśmą samoprzylepną pękniętymi szkłami. Na bagaż obojga składały się: prawie trzymetrowa tuba i kilka pakunków różnej wielkości i niezwyczajnych kształtów.

- Mają państwo coś do oclenia? - zapytał celnik, patrząc z dezaprobatą na dziwną fryzurę Aleksa i równie niezwykłą powierzchowność babki.

Była piąta rano i celnik był tak samo zmęczony jak pasażerowie samolotu, który przyleciał z Brazylii.

- Nie, nic. Jesteśmy reporterami z „International Geographic”. Wszystko, co wieziemy, to rzeczy potrzebne nam do pracy - odparła Kate.
- Owoce, rośliny, żywność?
- Tylko woda lecznicza dla mojej matki... - powiedział Alex, pokazując butelkę, którą przez całą drogę trzymał w ręku.

- Proszę nie zwracać na niego uwagi. Ten chłopak ma bardzo bujną wyobraźnię - przerwała mu Kate.

- Co to jest? - zapytał urzędnik, wskazując na tubę.

- Dmuchawka.

- Co takiego?

- To coś w rodzaju wydrążonego bambusa, z którego amazońscy Indianie wydmuchują zatrute strzały... - zaczął wyjaśnienia Alex, ale babka kopnięciem w kostkę zmusiła go do milczenia.

Mężczyzna był tak zdezorientowany, że już nie pytał o resztę pakunków, tak więc nie usłyszał nic ani na temat kołczanu, ani tykwy ze śmiertelną kurarą.

- Coś jeszcze?

Alexander Cold włożył ręce do kieszeni kurtki i wyjął trzy szklane kule.

- Co to takiego?

- Myślę, że to diamenty - powiedział chłopiec i w tym momencie otrzymał od babki kolejnego kopniaka w kostkę.

- Diamenty! Bardzo zabawne! Ty, chłopcze, coś paliłeś? - urzędnik wybuchnął śmiechem, podstemplował paszporty i kazał im przejść dalej.

Gdy Kate i Alexander otworzyli drzwi mieszkania w Nowym Jorku, uderzyło ich w twarz cuchnące powietrze. Pisarka popukała się w czoło. Nie po raz pierwszy zapomniała o tym, żeby przed wyruszeniem w podróż wyrzucić z kuchni śmieci. Weszli, potykając się i trzymając się za nosy. Podczas gdy Kate wnosiła bagaż, jej wnuk otworzył okna i zajął się odpadkami kuchennymi, w których zrodziły się już różne gatunki fauny i flory. Gdy na koniec udało im się umieścić tubę z dmuchawką w malutkim mieszkanku, Kate rzuciła się na sofę, głęboko wzdychając. Czuła, że lata zaczynają jej ciążyć.

Alexander wyjął z kieszeni kule i położył na stole. Babka obrzuciła je obojętnym wzrokiem. Przypominały przyciski do papieru, kupowane przez turystów jako pamiątki.

- To diamenty, Kate - poinformował ją chłopiec.

- Jasne! A ja jestem Marilyn Monroe - odpowiedziała stara pisarka.

- Kto taki?

- Hm! - mruknęła przestraszona pokoleniową przepaścią, która najwidoczniej dzieliła ją od wnuka.

- To pewnie ktoś z twoich czasów - domyślił się Alexander.

- Moje czasy są t e r a z! To są bardziej czasy moje niż twoje. Ja przynajmniej nie bujam w obłokach tak jak ty - oburzyła się babka.

- To są naprawdę diamenty, Kate - upierał się chłopiec.

- W porządku, Alexandrze, diamenty.

- Czy możesz mówić do mnie Jaguar? To moje totemiczne zwierzę. Diamenty nie należą do nas, Kate, ale do Indian, do Ludzi z Mgły. Obiecałem Nadii, że wykorzystamy je dla ich ochrony.

- O, tak! - wymamrotała babka, nie zwracając uwagi na jego słowa.

- Możemy nimi sfinansować fundację, którą zamierzałaś utworzyć z profesorem Leblankiem.

- Obawiam się, dziecko, że od uderzenia w głowę wypadła ci piąta klepka - odpowiedziała, machinalnie wkładając kryształowe jajka do kieszeni kurtki.

W ciągu następnych dni Kate miała jednak zmienić zdanie na temat wnuka.

Przez dwa tygodnie Kate miała w swoich rękach kryształowe jajka, ale przypomniała sobie o nich dopiero wtedy, gdy przy przekładaniu kurtki z krzesła na krzesło jedno z nich wypadło, miażdżąc jej palec u nogi. Jej wnuk Alexander był już wtedy w domu w Kalifornii. Pisarka przez kilka dni chodziła z obolałą stopą i z kamieniami w kieszeni, bawiąc się nimi bezmyślnie. Pewnego ranka wstąpiła na kawę do lokalu na rogu i wychodząc, zostawiła jeden z diamentów na stole. Właściciel kafejki, Włoch, który znal babkę od dwudziestu lat, dogonił ją na skrzyżowaniu.

- Kate! Zostawiłaś swoją szklaną kulę! - krzyknął, rzucając ją nad głowami przechodniów.

Babka złapała kulę w locie i poszła dalej, postanawiając coś wreszcie zrobić z tymi jajkami. Bez konkretnego planu ruszyła w stronę ulicy jubilerów, gdzie miał swój sklepik jej dawny narzeczony Izaak Rosenblat. Przed czterdziestu laty mieli się pobrać, ale pojawił się Joseph Cold i uwiódł Kate, grając specjalnie dla niej koncert na flecie. Kate nie miała wątpliwości, że to był flet czarodziejski. Wkrótce potem Joseph Cold stal się jednym z najsławniejszych muzyków na świecie. I ten właśnie flet mój głupi wnuk upuścił do Amazonki, pomyślała Kate. Była wściekła. Za zgubienie wartościowej pamiątki po dziadku nieźle wtedy wytargała Alexandra za uszy.

Izaak Rosenblat, bogaty, szanowany ojciec sześciorga dzieci, był filarem żydowskiej społeczności Nowego Jorku. Ten rozsądny człowiek sumiennie wykonywał swoje obowiązki, nie lubił teatralnych gestów i odznaczał się spokojem ducha. Ale gdy zobaczył Kate Cold przekraczającą próg jego sklepu, od razu ogarnęły go wspomnienia. W jednej chwili stal się znów nieśmiałym chłopcem, który kochał tę kobietę z całą desperacją pierwszej miłości. W tamtym czasie Kate Cold była dziewczyną o porcelanowej cerze i dzikiej rudej czuprynie; teraz miała więcej zmarszczek niż pergamin i sterczące jak szczecina siwe włosy, obcięte zdecydowanym ruchem nożyc.

- Kate! W ogóle się nie zmieniłaś, dziewczyno, rozpoznałbym cię w gęstym tłumie... - wymamrotał wzruszony.

- Nie kłam, stary bezwstydniku - odpowiedziała, uśmiechając się, zadowolona wbrew sobie, po czym wypuściła z rąk plecak, który walnął o podłogę jak worek kartofli.

- Przyszłaś powiedzieć mi, że się pomyliłaś, i prosisz o przebaczenie za to, że mnie zostawiłaś ze złamanym sercem, prawda? - zażartował jubiler.

- To prawda, pomyliłam się, Izaaku. Nie nadaję się na żonę. Moje małżeństwo z Josephem trwało bardzo krótko, ale za to mam syna, Johna. A teraz też trzech wnuków.

- Słyszałem o śmierci Josepha, naprawdę bardzo mi przykro. Zawsze byłem o niego zazdrosny i nie przebaczyłem mu, że odbił mi narzeczoną, ale mimo to kupowałem wszystkie jego płyty. Mam całą kolekcję koncertów twojego męża. Był geniuszem... - powiedział jubiler, wskazując Kate ciemną skórzaną sofę, na której sam też usiadł. - Tak więc teraz jesteś wdową - dodał, przyglądając się jej z czułością.

- Nie rób sobie nadziei, nie przyszłam tu po pociechę. Ani po biżuterię. To nie w moim stylu - odpowiedziała Kate.

- Co da się zauważyć - wtrącił Izaak Rosenblat, patrząc z ukosa na jej pogniecione spodnie, wojskowe buty i leżący na podłodze plecak podróżnika.

- Chcę ci pokazać kilka kawałków szkła - powiedziała, wyjmując z kurtki jajka.

Wpadające przez okno poranne słońce oświetliło kule trzymane przez kobietę na dłoni. Niewiarygodny blask oślepił na moment Izaaka Rosenblata, budząc w jego sercu poruszenie. Izaak pochodził z rodziny jubilerów. Przez ręce jego dziadka przeszły drogocenne kamienie z grobowców faraonów egipskich; spod rąk jego ojca wychodziły brylanty dla cesarzowych; on sam trzymał w rękach rubiny i szmaragdy cara i carowej Rosji, zamordowanych w czasie rewolucji bolszewickiej. Nikt nie wiedział o klejnotach więcej niż on i niewiele kamieni robiło na nim wrażenie. Teraz jednak miał przed sobą coś tak cudownego, że aż poczuł, że słabnie. Nie mówiąc ani słowa, wziął jajka, zaniósł na swoje biurko i obejrzał je pod lupą w świetle lampy. Gdy przekonał się, że pierwsze wrażenie go nie myliło, westchnął głęboko, wyjął białą batystową chusteczkę i otarł sobie czoło.

- Rany, gdzie je zrabowałaś? - zapytał drżącym głosem.

- Pochodzą z dalekiego miejsca o nazwie Miasto Bestii.

- Nabierasz mnie? - jubiler patrzył na nią podejrzliwie.

- Przysięgam, że nie. Czy mają jakąś wartość, Izaaku?

- Jakąś? Powiedzmy, że możesz za nie kupić małe państwo - wymamrotał jubiler.

- Jesteś pewien?

- To największe i najdoskonalsze diamenty, jakie widziałem. Skąd je wzięłaś? Niemożliwe, żeby taki skarb nie został dotąd zauważony. Znam wszystkie najważniejsze kamienie na świecie, ale o tych nigdy nie słyszałem, Kate.

- Poproś, aby przynieśli nam kawę i kieliszek wódki, Izaaku. A teraz usiądź wygodnie, bo opowiem ci ciekawą historię - odparła Kate.

W ten sposób ten dobry człowiek dowiedział się o młodej Brazylijce, która wspięła się na tajemniczy szczyt w dorzeczu górnego Orinoko, kierowana wizją ze snu i wskazówkami nagiego szamana, i tam, w orlim gnieździe, znalazła te kamienie. Kate opowiedziała, jak dziewczyna przekazała ten skarb Alexandrowi, jej wnukowi, prosząc, aby użył ich do ratowania pewnego plemienia Indian, Ludzi z Mgły, które żyje wciąż jak w epoce kamienia. Izaak Rosenblat słuchał grzecznie, nie wierząc w ani jedno słowo tej niedorzecznej historii. Nawet skończony idiota nie przełknąłby takich fantazji, pomyślał. Prawdopodobnie jego była narzeczona wplątała się w jakiś mętny interes albo odkryła bajeczną kopalnię. Wiedział, że Kate nigdy nie wyzna mu prawdy. Jej sprawa, miała do tego prawo - westchnął po raz kolejny.

- Widzę, że mi nie wierzysz, Izaaku - mruknęła niechlujna pisarka, wlewając sobie do gardła kolejną porcję wódki, by stłumić atak kaszlu.

- Przypuszczam, że zgodzisz się ze mną: historia ta nie jest najzupełniej zwyczajna, Kate...

- A jeszcze nie opowiedziałam ci o Bestiach, owłosionych i odrażających gigantach, które...

- W porządku, Kate, myślę, że nie potrzebuję więcej szczegółów - przerwał jej znużony jubiler.

- Muszę wymienić te kamienie na kapitał potrzebny do założenia fundacji. Obiecałam wnukowi, że zostaną wykorzystane na rzecz Ludzi z Mgły, tak się nazywają niewidzialni Indianie, i...

- Niewidzialni?

- Nie są całkiem niewidzialni, Izaaku, tylko sprawiają takie wrażenie. To jak magiczna sztuczka. Nadia Santos mówi, że...

- Kto to jest Nadia Santos?

- Dziewczyna, która znalazła diamenty, już ci mówiłam. Pomożesz mi, Izaaku?

- Pomogę ci, pod warunkiem, że nie będziemy łamać prawa, Kate.

W ten sposób poczciwy Izaak Rosenblat stał się strażnikiem trzech cudownych kamieni, wziął na siebie zadanie wymiany ich na żywą gotówkę, mądrze zainwestował kapitał, wspomagał Kate przy tworzeniu Fundacji Diamentu. Doradził jej też, aby przewodniczącym fundacji uczyniła antropologa Ludovica Leblanca, z tym że kontrolę nad pieniędzmi powinna trzymać w swoich rękach. Tak oto po czterdziestu latach Izaak Rosenblat odnowił przyjaźń z Kate Cold.

- Wiesz, Kate, że ja też jestem wdowcem? - wyznał jej pewnego wieczoru, gdy poszli razem na kolację.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz mi się oświadczać, Izaaku. Już dawno nie prałam męskich skarpetek i nie zamierzam tego więcej robić - zaśmiała się pisarka.

Po czym zgodnie wznieśli toast za diamenty.