Królestwo kości - James Rollins - ebook + audiobook

Królestwo kości ebook i audiobook

James Rollins

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Thriller z cyklu Sigma Force.

Fascynujące najnowsze odkrycia naukowe, tajemnice sprzed wieków, dzika Afryka i akcja, która zapiera dech w piersiach.

W obozie działającym pod auspicjami ONZ w kongijskiej dżungli znajdują schronienie ludzie uciekający przed falą powodzi. Młoda Francuzka działająca tam w ramach organizacji Lekarze Bez Granic odkrywa przypadki nieznanej choroby wywołującej u pacjentów stan przypominający katatonię. Być może ma to związek z inwazją miliardów mrówek, które zachowują się w sposób nietypowy dla tych owadów. Podobnie jak rozwścieczone pawiany atakujące obóz.

Tego typu przypadki nie mogą ujść uwadze Sigma Force, organizacji, która powstała po to, by reagować na poważne kryzysy na całym świecie, a po ostatniej pandemii zwłaszcza na te związane ze zdrowiem. Jej dewiza brzmi: „Bądźmy pierwsi”. Tym razem to im się jednak nie udaje. Kiedy komandor Gray Pierce, doktor Lisa Cummings, Monk Kokkalis i Joe Kowalski docierają do Afryki, obóz jest zrównany z ziemią, a dwoje pracujących tam lekarzy  zostało uprowadzonych przez nieznanych sprawców.

Z pomocą byłego komandosa, Tuckera Wayne’a, jego czworonożnego partnera oraz weterynarza zajmującego się wirusologią próbują odkryć przyczynę choroby i ataków na kilka placówek medycznych. Ktoś wyraźnie chce im przeszkodzić, a tymczasem zaraza się rozprzestrzenia.

Czy to natura stała się tak przebiegła i agresywna, czy stoją za tym ludzie, którzy mogą czerpać korzyści z epidemii?

Wszystko wskazuje, że odpowiedź na to pytanie można znaleźć w samym sercu dżungli – w przeklętym miejscu nazywanym przez miejscowych Królestwem Kości.

Świetny pomysł na powieść. Znakomite połączenie akcji z dawką najnowszych rewelacji naukowych i sięganiem daleko w historię.

„Publishers Weekly”

Doskonale skonstruowana akcja i dobrze dawkowane napięcie. Rollins wie, kiedy zwolnić i pozwolić nam poznać lepiej poszczególnych bohaterów.

„Booklist”

Rollins zabiera swoich bohaterów do bram piekła. „Królestwo kości” to jedna z jego najlepszych powieści.

„The Seattle Times”

Nikt nie pisze tego typu książek lepiej niż Rollins.
Lee Child

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 25 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,7 (75 ocen)
57
15
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię tę serię z Sigma Force. Autor długo nam kazał czekać ale warto było. Jak zwykle intrygująca i wciągająca .
00
Gwiazdeczko

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna wciągająca polecam.
00
iiwona1974

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00
elizka92

Nie oderwiesz się od lektury

sztos
00
marslim

Nie oderwiesz się od lektury

James Rollins w 16 cześci nadal trzyma poziom. Przerwałam czytanie obecnej książki jak tylko „Królestwo Kości” pokazało się na Legimi. Polecam wszystkie książki autora.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

THE KINGDOM OF BONE

Copyright © James Czajkowski 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024

Polish translation copyright © Cezary Frąc 2024

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

ISBN 978-83-8361-101-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

FASCYNUJĄCE NAJNOWSZE ODKRYCIA NAUKOWE, TAJEMNICE SPRZED WIEKÓW, DZIKA AFRYKA I AKCJA, KTÓRA ZAPIERA DECH W PIERSIACH.

Dziwna inwazja

W obozie ONZ-etu w kongijskiej dżungli pojawiają się przypadki nieznanej choroby wywołującej u pacjentów niemal katatoniczny stan. Prawdopodobnie ma to związek z pojawieniem się tam rozwścieczonych pawianów atakujących ludzi i miliardów mrówek, które zachowują się nietypowo.

Zawsze czujni

Sigma Force, organizacja, która ma za zadanie reagować na poważne kryzysy na świecie, natychmiast wysyła do Afryki swoich agentów. Niestety, zanim ci docierają na miejsce, obóz zostaje zrównany z ziemią, a dwójka pracujących tam lekarzy uprowadzona.

Walka z czasem

Lisa Cummings, Monk Kokkalis i Joe Kowalski z pomocą byłego komandosa, Tuckera Wayne’a, jego czworonożnego partnera weterynarza wirusologa próbują odkryć przyczynę choroby i znaleźć sprawców ataków na obóz i placówki medyczne. Tymczasem natura robi swoje i ludzie umierają.

Prawdziwy wróg

A może to nie natura stała się tak przebiegła i agresywna, tylko człowiek, w którego interesie leży podtrzymywanie epidemii? Odpowiedź można znaleźć w samym sercu dżungli - w przeklętym miejscu nazywanym Królestwem Kości.

JAMES ROLLINS

Amerykański pisarz, z zawodu weterynarz, z zamiłowania płetwonurek i grotołaz. Absolwent University of Missouri, karierę literacką rozpoczął w 1999 r. powieścią o wyprawie do wnętrza Ziemi, Podziemny labirynt. Kolejne, m.in. Ekspedycja, Amazonia oraz książki z cyklu SIGMA FORCE zapoczątkowanego w 2004 r. Burzą piaskową – których akcja toczy się często w niedostępnych rejonach świata, dżunglach, głębinach oceanów, podziemnych grotach oraz na pustyniach i lodowcach – odniosły międzynarodowe sukcesy.

jamesrollins.com

Tego autora

LODOWA PUŁAPKA

AMAZONIA

OŁTARZ EDENU

EKSPEDYCJA

PODZIEMNY LABIRYNT

Cykl SIGMA FORCE

BURZA PIASKOWA

MAPA TRZECH MĘDRCÓW

CZARNY ZAKON

WIRUS JUDASZA

OSTATNIA WYROCZNIA

KLUCZ ZAGŁADY

KOLONIA DIABŁA

LINIA KRWI

OKO BOGA

SZÓSTA APOKALIPSA

LABIRYNT KOŚCI

SIÓDMA PLAGA

DIABELSKA KORONA

TYGIEL ZŁA

OSTATNIA ODYSEJA

KRÓLESTWO KOŚCI

 

James Rollins, Grant Blackwood

Cykl z Tuckerem Wayne’em

WYŁĄCZNIK AWARYJNY

James Rollins, Rebecca Cantrell

Cykl ZAKON SANGWINISTÓW

EWANGELIA KRWI

NIEWINNA KREW

DIABELSKA KREW

Wszystkim lekarzom i pielęgniarkom,sanitariuszom i salowym, całemu personelowi szpitali i klinik w tym kraju i na świecie,dzielnie i heroicznie pracującym podczas pandemii: dziękuję.

Podziękowania

Laurie Anderson, jedna z moich ulubionych artystek, napisała piosenkę zatytułowaną Language Is a Virus. Jeśli ma rację, to każda książka musi być nosicielem przekazu. Język tej powieści został wzbogacony dzięki grupie pierwszych czytelników, do której nale­żeli: Chris Crowe, Lee Garrett, Matt Bishop, Matt Orr, Leonard Little, Judy Prey, Caroline Williams, Sadie Davenport, Sally Ann Barnes, Denny Grayson i Lisa Goldkuhl. To oni pomogli mi ją dopracować i nadać jej najbardziej zaraźliwą postać. Specjalne podziękowania należą się Steve’owi Preyowi – za mapę Konga. A także Davidowi Sylvianowi za jego ciężką pracę i poświęcenie w dziedzinie cyfrowej. Oraz Cherei McCarter za podzielenie się ze mną mnóstwem intrygujących koncepcji i ciekawostek, z których kilka zamieściłem na stronach Królestwa Kości. Specjalne podziękowania kieruję do Moukies za ich pomocne uwagi dotyczące autentyczności zagadnień poruszonych w tej powieści. Oczywiście książka nie ukazałaby się bez zdumiewającego zespołu profesjonalistów, którym nikt nie dorówna. Dziękuję wszystkim w wydawnictwie William Morrow za to, że zawsze mnie wspierali, przede wszystkim Liate Stehlik, Heidi Richter, Kaitlin Harri, Joshowi Marwellowi, Richardowi Aquanowi, Caitlin Garing, Andrei Molitor i Ryanowi Shepherdowi. Na koniec specjalne podziękowania dla ludzi, którzy odegrali kluczową rolę na każdym etapie powstawania tej książki; należą do nich: moja nieoceniona redaktorka Lyssa Keusch i jej pracowita koleżanka Mireya Chiriboga, a także agenci, Russ Galen i Danny Baror (i jego córka Heather Baror). I jak zawsze muszę podkreślić, że wina za wszelkie błędy dotyczące faktów i szczegółów opisanych w Królestwie Kości (mam nadzieję, że nie jest ich zbyt wiele) spada na mnie.

Zapiski naukowe

Zagłębiamy się w tej powieści w przedziwną biologię wirusów, a konkretnie w to, jak te maleńkie zakaźne drobiny łączą całe życie na Ziemi w rozległą niewidzialną sieć. Pomysł na napisanie Królestwa Kości narodził się na długo przed tym, nim koronawirus stał się elementem naszej rzeczywistości, zanim COVID-19 wywołał globalną pandemię. Gdy to się zaczęło, zastanawiałem się, czy nie powinienem przerwać pisania tej powieści. Uznałem, że tworzenie historii o śmiercionośnym wirusie, podczas gdy rzeczywistość stała się o wiele bardziej przerażająca (i bolesna) niż jakakolwiek fikcja literacka, byłoby wyrazem pychy. Uważałem, że podejmowanie tematu fikcyjnej epidemii byłoby nie na miejscu w czasie, kiedy świat cierpiał.

Skoro trzymacie tę książkę w rękach, to wiecie, jak zakończyły się moje rozważania. Dlaczego? Po pierwsze, już we wcześniejszych powieściach (w Siódmej pladze i Szóstej apokalipsie) zajmowałem się zagrożeniami pandemicznymi. Nie miałem zamiaru się powtarzać, postanowiłem więc spojrzeć nie tyle na epidemie, ile na ich źródło: przedziwną biologię wirusów. Uznałem, że ten temat może zainteresować czytelników i jest na tyle ważny, bym poruszył go właśnie teraz. Podczas zbierania materiałów odkryłem niesamowitość, różnorodność i wszechobecność wirusów w przyrodzie. Codziennie spadają ich z nieba biliony. Co godzinę na każdy metr kwadratowy planety spada około trzydziestu trzech milionów cząsteczek wirusowych. I nadal okrywa je tajemnica.

Nawet dzisiaj o biologii wirusów wiadomo mniej niż o biologii jakiejkolwiek innej formy życia. Co więcej, spekuluje się, że są jeszcze miliony – jeśli nie biliony – nieodkrytych gatunków wirusów.

Wiemy jednak, że wirusy są splecione z ewolucyjną historią człowieka. Ich kod genetyczny jest głęboko pogrzebany w naszym DNA. Naukowcy szacują, że od czterdziestu do osiemdziesięciu procent ludzkiego genomu może pochodzić z dawnych inwazji wirusowych. I dotyczy to nie tylko nas. Wirusy są ściśle wplecione w świat przyrody. Są więzią, która łączy całe istniejące życie. Uważa się, że mogą zawierać wskazówki do ustalenia pochodzenia życia; mogły być źródłem ewolucji, a może nawet ludzkiej świadomości.

Choć ta książka nie opowiada o pandemii, to uważam, że jest o wiele bardziej przerażająca.

Dlaczego?

Z powodu ostatniego ostrzeżenia, które usłyszałem od naukowców: wirusy – zarówno te w przyrodzie, jak i wewnątrz naszych ciał – jeszcze nie skończyły nas zmieniać. Proces ewolucji człowieka pod ich wpływem trwa nawet teraz, gdy czytacie Królestwo Kości.

Zapiski historyczne

Zgroza! Zgroza!

Tak brzmią ostatnie słowa bezwzględnego Kurtza w Jądrze ciemności Josepha Conrada. W tym momencie Kurtz zdaje sobie sprawę z okrucieństw, jakie wyrządził rdzennym mieszkańcom afrykańskiego Konga. Jego słowa są ostrzeżeniem: strzeżmy się tej ciemności w naszych sercach.

Conrad pisał Jądro ciemności (wydawane w odcinkach) w 1899 roku, czerpiąc z własnych doświadczeń z czasów, gdy był kapitanem na parowcach pływających po rzece Kongo. Był świadkiem brutalnych rządów kolonialnych w Wolnym Państwie Kongo i nazwał je najohydniejszą walką o łupy, jaka kiedykolwiek wypaczyła historię ludzkiego sumienia[1]. W ciągu mniej więcej dziesięciu lat zginęło dziesięć milionów Kongijczyków. Brytyjski odkrywca Ewart Grogan napisał: Każda wioska została doszczętnie spalona, a gdy uciekałem z kraju, wszędzie widziałem szkielety i nasłuchałem się o tylu okropnościach[2].

Jak doszło do tych zbrodni?

Przykro powiedzieć, ale wszystko to zostało spowodowane przez postęp w medycynie i technologii. Odkrycie na początku XIX wieku chininy – środka na malarię – otworzyło Czarny Ląd na świat. Portugalscy i arabscy handlarze niewolników już wcześniej dokonywali najazdów na Kongo, ale lek na malarię zapoczątkował długi okres europejskiej kolonizacji. Północne tereny Konga zajęli Francuzi, a na południu belgijski król Leopold II na podstawie traktatów o perkalu i koralikach[3]został właścicielem terytorium o powierzchni ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych, równemu mniej więcej jednej trzeciej kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych.

Później szkocki lekarz weterynarii, John Boyd Dunlop, wynalazł oponę pneumatyczną, co doprowadziło do „gorączki kauczuku”. Ponieważ głównym źródłem tego surowca były kongijskie drzewa, właś­nie tam skupiła się uwaga poszukiwaczy. Leopold II brutalnie rządził swoją prywatną kolonią. Mieszkańcy każdej wioski musieli dostarczać wyznaczoną ilość kauczuku i kości słoniowej w określonym terminie. Powszechnie stosowaną karą za najmniejsze uchybienie było odcięcie ręki. W krótkim czasie ludzkie dłonie stały się środkiem płatniczym w całym Wolnym Państwie Kongo, podobnie jak odcięte uszy, nosy, genitalia, a nawet głowy. Belgijscy urzędnicy siali terror: krzyżowali i wieszali mężczyzn, kobiety i dzieci.

Takie okrucieństwa szerzyły się przez ponad dziesięć lat, co doprowadziło do śmierci połowy rdzennych mieszkańców Konga. Joseph Conrad dostrzegł je i potępił w Jądrze ciemności, ale świat poznał prawdę od misjonarzy, przede wszystkim od amerykańskiego czarnego prezbiterianina, wielebnego Williama Henry’ego Shepparda, który zetknął się z ludobójstwem podczas misyjnej pracy w tym regionie.

Wielebny Sheppard spotkał się w Kongu w tym krwawym czasie także z innymi okropnościami. Jedna z jego relacji została jednak pogrzebana pod kośćmi: opowieść powiązana z mapami, reliktami i mitami innego czarnego chrześcijańskiego duchownego w Afryce.

Ta historia była nieznana. Aż do teraz.

[1] Paul Vallely, Forever in Chains: The Tragic History of Congo, „Independent”, 28 lipca 2006.

[2] Robert Edgerton, The Troubled Heart of Africa: A History of the Congo, St. Martin’s Press, 2002, s. 137.

[3] Vallely, op. cit.

Dusza ludzka jest zdolna do wszystkiego – ponieważ zawiera w sobie wszystko, zarówno przeszłość, jak przyszłość.

Joseph Conrad, Jądro ciemności

Przełożyła Aniela Zagórska

Powód, dla którego małżeństwo było niegdyś tak skomplikowanym problemem, nie różnił się wcale od powodu wielu innych nieszczęść: był nim po prostu przerośnięty mózg.

Kurt Vonnegut, Galapagos

Przełożył Dariusz Józefowicz

Prowincja Kasai, Wolne Państwo Kongo

14 października 1894

Wielebny William Sheppard odmawiał bezgłośnie Modlitwę Pańską, czekając, aż kanibal skończy szlifowanie zębów. Kucający przy ognisku mężczyzna z plemienia Basongye trzymał w jednej ręce pilnik, a w drugiej lusterko. Gdy skończył ostrzenie siekacza, z podziwem uśmiechnął się do swojego odbicia i wstał.

Miał niemal dwa metry wzrostu, górował więc nad Sheppardem. Był elegancko ubrany – miał długie spodnie, koszulę i wyglansowane buty – jak koledzy Shepparda z Południowego Prezbiteriańskiego Seminarium Teologicznego dla Kolorowych w Tuscaloosie. Tyle że zgodnie z tradycją plemienia kanibali zgolił brwi i wyskubał rzęsy. Wyglądał dość przerażająco, zwłaszcza gdy pokazywał w uśmiechu zęby jak u rekina.

Sheppard pocił się w białym płóciennym garniturze z krawatem i nieodzownym hełmie korkowym. Musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć na twarz wodza Zappo Zapów. Mężczyźni tego wojowniczego plemienia sprzymierzyli się z belgijskimi wojskami kolonialnymi, co w praktyce oznaczało, że byli najemnikami króla Leopolda. Nazwę zawdzięczali broni, którą się posługiwali: żelaznym toporom nzappa zap. Patrząc na długi karabin wiszący na ramieniu kanibala, Sheppard zastanawiał się, ilu niewinnych ludzi zginęło od tej broni.

Pierwszym, co przykuło jego uwagę po wejściu do wioski, były dziesiątki zwłok oblepionych przez muchy. Stosy osmalonych kości wskazywały na to, że wcześniej zjedzono wiele ciał. W pobliżu jakiś mężczyzna wycinał właśnie płat świeżego mięsa z odrąbanego uda. Inny zwijał liście tytoniu w pustej czaszce. Kilku kanibali otaczało ognisko, wędząc odcięte dłonie nabite na bambusowe tyczki.

Wielebny nie szczędził starań, by zignorować to, co atakowało jego zmysły. W powietrzu brzęczały chmary czarnych much. Do jego nozdrzy wdzierał się smród spalonego mięsa. Żeby powstrzymać wymioty, skupił spojrzenie na kanibalu. Protestowanie czy okazywanie słabości nie pomogłoby jego sprawie.

– M’lumba, muszę pomówić z kapitanem Deprezem – zaczął powoli, bo wiedział, że kanibal zna angielski i francuski, ale nie jest biegły w żadnym z tych języków. – To niezwykle ważne.

M’lumba wzruszył ramionami.

– Nie ma go tu – rzucił. – Odszedł.

– A co z Collardem i Remym?

Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami i jego twarz spochmurniała.

– Odeszli z capitaine.

Sheppard zmarszczył czoło. Służący w belgijskim wojsku Deprez, Collard i Remy przewodzili Zappo Zapom w tym regionie. Poznał ich po założeniu chrześcijańskiej misji na brzegu rzeki Kasai, dopływu Konga. Zdumiało go, że są nieobecni w czasie, gdy powinni pobrać podatek kauczukowy, choć nawet gdyby tu byli, pewnie nie położyliby kresu popełnianym tu okrucieństwom. Wręcz przeciwnie – zachęcaliby do brutalności. Deprez nosił spleciony ze skóry hipopotama bicz, którym przy najmniejszym nieposłuszeństwie rdzennych mieszkańców zdzierał z nich skórę. Przez ostatnie kilka miesięcy prowadził grupę kanibali wzdłuż rzeki Kasai, szerząc terror w kolejnych wioskach i nieubłaganie kierując się na północ.

Właśnie dlatego Sheppard opuścił swoją misję w Ibanj i próbował ich odnaleźć. Król plemienia Kuba przysłał do niego emisariusza z błaganiem, by powstrzymał morderczych Zappo Zapów przed wkroczeniem na jego terytorium. Wielebny nie mógł mu odmówić. Był pierwszym cudzoziemcem, któremu dwa lata wcześniej pozwolono wejść do królestwa Kuba, przede wszystkim dzięki temu, że poświęcił dużo czasu na naukę tamtejszego języka. Kiedy dowiódł swojej biegłości w nim, przyjęto go przychylnie na dworze królewskim. Przekonał się, że członkowie plemienia Kuba są uczciwi i pracowici, choć wierzyli w czary i mieli króla, który posiadał siedemset żon. Nie udało mu się wprawdzie nawrócić żadnego z nich, ale i tak uważał ich za wspaniałych sprzymierzeńców w tym wrogim regionie.

Teraz potrzebują mojej pomocy, pomyślał.

Musi przynajmniej przedstawić sprawę Deprezowi, spróbować przekonać belgijskiego kapitana, by oszczędził cierpień temu ludowi.

– Gdzie udali się Deprez i pozostali? – zapytał.

M’lumba skierował wzrok na wschód, nad posępne wody Kasai. Zaklął w bantu i splunął w tamtą stronę.

– Mówiłem im, żeby nie szli – powiedział. – To alaaniwe.

Sheppard znał to słowo – w bantu oznaczało „przeklęty” – i wiedział, jak głęboko wśród miejscowych plemion są zakorzenione przesądy. Rdzenni mieszkańcy wierzyli w duchy i zjawy, w zaklęcia i magię. Teraz zdawał już sobie sprawę, że przedarcie się przez tę zasłonę pogańskich wierzeń i zastąpienie jej jasnym słowem Pana jest chyba niemożliwe. Mimo to nie szczędził starań; próbował nawracać tych ludzi, a jednocześnie – wyposażony w Biblię i aparat fotograficzny Kodaka – dokumentował popełniane tu przerażające zbrodnie.

Sfrustrowany, ściągnął brwi. Domyślał się, że tylko coś bardzo ważnego mogło skłonić trzech Belgów do oddalenia się od rzeki.

– M’lumba, dlaczego Deprez i pozostali odeszli? Czego szukają?

– Pango – mruknął kanibal. To słowo oznaczało „jaskinię”. Z gniewnym grymasem zaczął udawać, że kopie łopatą ziemię.

Sheppard zmrużył oczy i po chwili zrozumiał.

– Chodzi ci o kopalnię? – spytał.

M’lumba skinął głową.

– Oui. Kopalnia. Złe miejsce. Mfupa Ufalme.

Królestwo Kości, przetłumaczył w myślach wielebny i spojrzał za rzekę.

Choć ta nazwa brzmiała złowróżbnie, nie przywiązał do niej większej wagi. Wiedział, że w dżungli jest wiele niezbadanych miejsc. Sam odkrył jezioro i z tej okazji brytyjskie Królewskie Towarzystwo Geograficzne poprosiło go, by za kilka miesięcy opowiedział w Londynie o swoim dokonaniu. Jeszcze bardziej powszechne niż przesądy były wśród rdzennych mieszkańców pogłoski o zaginionych skarbach i ukrytych królestwach. Takie opowieści doprowadziły wielu ludzi do zguby.

Może także tych trzech belgijskich wojskowych.

– Dlaczego szukają tej kopalni? Co mają nadzieję w niej znaleźć?

M’lumba odwrócił się i przywołał starszego mężczyznę o twarzy pokrytej tatuażami, które wskazywały, że jest mganga, czyli szamanem. Zappo Zapowie nigdzie nie ruszali się bez szamanów, bo ci pomagali odpierać visuka i roho, mściwe duchy tych, których zamordowali.

Pomarszczony starzec podszedł do nich. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową i naszyjniki z amuletami z kości i drewna. Jego usta były tłuste po niedawnej uczcie. M’lumba zwrócił się do niego w dialekcie plemienia Basongye, którego Sheppard nie znał.

Szaman skrzywił się, przez chwilę przesuwał między palcami amulety, po czym zdjął z szyi uplecioną pętlę. Zwisał z niej metalowy krążek nie większy niż paznokieć. Starzec rzucił go M’lumbie, a ten podał Sheppardowi.

– Znalazł to capitaine Deprez – wyjaśnił. – Na szyi mganga z innej wioski. Capitaine wali go biczem, żeby mówić. Krzyki dwa noce. A potem mganga mówi mu, skąd to ma.

– Z Mfupa Ufalme – mruknął Sheppard. Z Królestwa Kości.

M’lumba skinął głową z gniewnym grymasem, wyraźnie na coś zły.

Wielebny obejrzał krążek, który wyglądał jak moneta, poczerniała za starości, przewiercona przez środek i zawieszona na kawałku sznurka. Jedna strona była wystarczająco wytarta, by odsłonić złoty połysk.

Ogarnęła go rozpacz.

Nic dziwnego, że Deprez był taki brutalny.

Dla tak zdeprawowanego człowieka perspektywa zdobycia złota musiała być bardziej ponętna niż każda ilość kości słoniowej czy kauczuku. Ze wszystkich pogłosek o tajemnych miastach i skarbach ukrytych w dżungli żadna nie podsycała żądzy chciwych ludzi bardziej niż opowieści o zaginionym złocie. Poszukiwacze od wieków przeczesywali dżungle w pogoni za takimi skarbami. Legendy mówiły o kopalniach założonych przez zaginione legiony rzymskie, a nawet przez starotestamentowe wojska króla Salomona.

Sheppard westchnął ciężko. Wiedział, jak wielu śmiałków zginęło w trakcie ryzykanckich poszukiwań. Nagle w blasku słońca mig­nęło coś na drugiej stronie monety. Wielebny podniósł ją i przechylił, by przyjrzeć się niewyraźnemu napisowi. Zmrużył oczy, a potem, zszokowany, otworzył je szeroko. Dla pewności przetarł monetę i dwa słowa po łacinie stały się wyraźniejsze.

Presbyter Iohannes.

Ścisnął ją mocniej.

Niemożliwe.

Chociaż słowa były po łacinie, wiedział, że moneta nie została wybita przez rzymski legion. I że nie była zrobiona ze złota wydobytego przez wojska króla Salomona. Napis wskazywał na inną historię, równie fantastyczną jak tamte.

– Prezbiter Jan – mruknął Sheppard.

Podczas studiów teologicznych dowiedział się o budzącym respekt chrześcijańskim kapłanie – królu Afryki. Według relacji sięgającej XII wieku Prezbiter Jan przez prawie sto lat władał starożytną Etiopią. Powiadano, że jest potomkiem Baltazara, czarnego mędrca, jednego z Trzech Króli, którzy odwiedzili Dzieciątko Jezus w stajence. Wierzono, że królestwo Prezbitera Jana jest niebotycznie bogate i skrywa tajemną wiedzę. Legendy wiązały go nawet ze źródłem młodości i zaginioną Arką Przymierza. Przez wiele stuleci europejscy władcy szukali śladów Prezbitera Jana. Emisariusze, których wysyłali, nie wracali z dżungli. Nawet Szekspir wspomniał w Wiele hałasu o nic o zaginionym afrykańskim patriarsze.

Większość współczesnych historyków odrzuciła jednak tę opowieść o czarnym chrześcijańskim królu, który rządził rozległymi obszarami Afryki, i uznała ją za mit.

Sheppard wpatrywał się w imię wypisane w złocie. Chciał zbagatelizować to, co trzymał w palcach, uznać za fałszerstwo. Lecz jako syn niewolnika nie mógł tego zrobić. Poczuł nić pokrewieństwa z tą legendą, z czarnym chrześcijaninem sprzed wieków.

Przecież w każdej legendzie może się skrywać ziarno prawdy.

Podczas gdy kapitana Depreza zwabiła do dżungli obietnica złota, wielebny nie mógł zlekceważyć własnego pragnienia – nie bogactwa, ale historii, która mogła się kryć za monetą.

Opuścił rękę i spojrzał na M’lumbę.

– Kiedy odeszli Deprez i pozostali? – spytał.

Kanibal pokręcił głową.

– Dwanaście dni. Zabrać dwadzieścia ludzi. – Wyraźnie zagniewany, odsłonił ostre zęby. – I mój brat, Nzare. Mówię mu, żeby nie idzie. Ale capitaine mu każe.

Sheppard odgadł, że to jest przyczyną jego gniewu, i dostrzegł swoją szansę.

– Zróbmy mkataba – zaproponował. – Pakt między nami.

M’lumba niepewnie uniósł wygolone brwi.

– Nini mkataba?

Wielebny położył dłoń na sercu.

– Pójdę do Mfupa Ufalme i sprowadzę twojego brata, ale pod warunkiem, że przysięgniesz, że ty i twoi ludzie zostaniecie tutaj i nie pójdziecie dalej na ziemie Kuba.

M’lumba wpatrywał się w ruiny wioski, rozważając tę ofertę.

– Daj mi trzy tygodnie – poprosił Sheppard.

Kanibal się skrzywił.

Sheppard czekał na odpowiedź. Kilka tygodni pozwoliłyby ludowi Kuba na ucieczkę i ukrycie się w dżungli. Modlił się, by jego propozycja uchroniła tych pięćdziesiąt tysięcy dusz przed barbarzyństwem, do jakiego doszło w tej wiosce.

M’lumba w końcu uniósł trzy palce.

– Tatu tygodnie. Zostaniemy. – Spojrzał na rozrzucone ciała. – Znowu będę głodny.

Wielebny zapanował nad dreszczem odrazy, wywołanym przez ostatnie słowa kanibala. Przywołał w pamięci zadbane ulice królewskiej wsi Kuba i stojące w niej naturalnej wielkości posągi dawnych królów. Słyszał rozlegający się tam śmiech kobiet i dzieci. Wyobraził sobie, że te radosne dźwięki zastępuje krzyk, a czyste uliczki spływają krwią.

Popatrzył nad rzeką Kasai na ciemną dżunglę. Nie miał pojęcia, czy jest tam zaginiona kopalnia złota. Wątpił nawet w prawdziwość tego, co było napisane na monecie. I zdecydowanie nie wierzył w stare klątwy związane z Królestwem Kości.

Swąd spalonego mięsa przypomniał mu o tym, co wiedział na pewno.

Nie wolno mi ich zawieść.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Prowincja Tshopo, Demokratyczna Republika Konga

23 kwietnia, godzina 7.23 czasu miejscowego

Ostre ukłucie przywołało Charlotte Girard do brutalnej rzeczywistości. Śniła, że pływa nago w orzeźwiająco zimnym basenie w wiejskiej posiadłości swojej rodziny na Lazurowym Wybrzeżu. Klepnęła się w szyję i gwałtownie usiadła w namiocie, w którym było gorąco i parno. Wilgotne powietrze wydawało się gęste. Poczuła kolejne ukłucie na grzbiecie drugiej dłoni i odruchowo potrząsając ręką, wplątała ją w moskitierę.

Zaklęła po francusku i uwolniła dłoń. Rozglądając się za winowajcą, spodziewała się zobaczyć jedną z czarnych much, które nękały obóz pomocy humanitarnej działający pod auspicjami ONZ-etu. Tymczasem ujrzała na nadgarstku czerwono-czarną mrówkę – długą jak paznokieć – z żuwaczkami głęboko wbitymi w ciało.

Przerażona, strzepnęła ją drugą ręką. Owad wylądował na moskitierze i powędrował w górę. Charlotte z łomoczącym sercem odsunęła siatkę. Po podłodze tej części namiotu, w której spała, dreptały szeregi mrówek, a inne zygzakami wspinały się po ścianach.

Skąd one się tu wzięły?

Zanim włożyła sandały, strąciła z nich kilka zabłąkanych owadów, a następnie ruszyła po tej żywej mapie na podłodze. Na szczęście była już ubrana; miała na sobie niebieski kombinezon i białą kamizelkę.

Zerknęła na swoje odbicie w stojącym lustrze. Drgnęła z przerażenia na widok własnej twarzy. Dobiegała trzydziestki, a wyglądała przynajmniej o dziesięć lat starzej. Praktyczny kucyk, w który związała hebanowe włosy, przekrzywił się, gdy spała. Oczy wciąż były podpuchnięte i matowe ze zmęczenia. Skóra łuszczyła się po dniach spędzonych na słońcu. Jej dermatolog z Montmartre przeraziłby się, ale tutaj, w afrykańskim buszu, nie miała czasu na takie subtelności jak drogie filtry przeciwsłoneczne i mleczka nawilżające.

Położyła się do łóżka – a raczej na nie padła – kompletnie wyczerpana, dobrze po północy. Była najmłodsza w czteroosobowym zespole medycznym z organizacji Médecins Sans Frontières, Lekarze bez Granic. Brakowało im personelu, a do obozu napływało coraz więcej uchodźców, gdy padający niemal bez przerwy deszcz zalewał dżungle na wschodzie.

Osiem dni temu przyleciała tu śmigłowcem z miasta Kisangani, gdzie pomagała UNICEF-owi w programie Zdrowe Wioski. W obozie szybko poczuła się przytłoczona. Dopiero dwa lata temu ukończyła rezydenturę z pediatrii na USPC – Université Sorbonne-Paris-Cité – i zdecydowana zrobić coś dla innych, złożyła wniosek o roczny staż w MSF. Wtedy wydawało jej się to wielką przygodą i była zdecydowana ją przeżyć, zanim pogrąży się w rutynie pracy w szpitalu. Poza tym w dzieciństwie mieszkała w Brazzaville, stolicy państwa Kongo, sąsiadującego z Demokratyczną Republiką Konga, i potem zawsze chciała wrócić do Afryki Środkowej. Jej wyidealizowany obraz Konga odbiegał jednak bardzo od rzeczywistości. Minione lata nie przygotowały jej na trudy życia w takim miejscu.

Na przykład na to, że wszystko tutaj próbuje cię zjeść, użądlić, otruć albo oszukać.

Odchyliła klapę namiotu i wyszła na zewnątrz. Przez chmury przebijało się słońce poranka, zmrużyła więc oczy i osłoniła je dłonią. Po prawej stronie stały kryte strzechą chaty i chałupy z blaszanymi dachami. Płynąca w pobliżu wezbrana rzeka Tshopo zmiotła wiele domostw. Po lewej stronie ciągnęły się namioty i prowizoryczne szopy. Zajmowali je uchodźcy z innych wiosek, zmuszeni do ucieczki przed podnoszącą się wodą.

W i tak już przeludnionym obozie codziennie pojawiali się kolejni.

Zapach dymu z kilkudziesięciu ognisk nie tłumił smrodu otwartych ścieków. Przybywało chorych na cholerę, a zespołowi medycznemu kończyły się płyny infuzyjne i doksycyklina. Wczoraj Charlotte zajmowała się kilkunastoma osobami chorymi na malarię.

Nie był to sielankowy świat przyrody, jaki wyobrażała sobie w Paryżu.

Jakby na potwierdzenie tego w oddali zadudnił złowieszczo grzmot. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy burze przetaczały się przez ten obszar, zalewając tereny nawet w porze suchej podmok­łe. Były to najgorsze opady od ponad wieku i prognozy pogody nie wróżyły dobrze. Wody powodziowe zagrażały środkowym regionom Demokratycznej Republiki Konga, a korupcja i biurokracja spowalniały pomoc humanitarną. Charlotte modliła się, żeby ONZ nie zwlekał z kolejną dostawą zaopatrzenia medycznego, bo sytuacja stawała się tragiczna.

Idąc w stronę namiotu medycznego, zobaczyła, jak mała dziewczynka kuca i oddaje wodnisty stolec. Dziewczynka zaczęła krzyczeć z bólu, bo mrówki oblazły jej bose stopy i wspinały się wyżej. Jakaś kobieta, pewnie matka, podniosła ją za ramię i zaczęła strzepywać z niej owady.

Charlotte podbiegła do nich, pomogła usunąć mrówki z ciała dziewczynki, po czym wskazała namiot, w którym mieściła się obozowa przychodnia. Znała niewiele słów w suahili.

– Dawa – powiedziała, prowadząc kobietę i dziecko. – Twoja córka potrzebuje lekarstwa.

Odwodnienie – spowodowane cholerą czy tysiącem innych przyczyn – może zabić dziecko w niespełna dzień.

– Kuza, kuza – ponagliła, ciągnąc kobietę.

Wszędzie wokół kręcili się uchodźcy. Wielu zaopatrzyło się w miotły z liści palmowych i walczyło z nacierającą hordą mrówek. Mężczyzna z plemienia Luba zamiatał ścieżkę, przesuwając się w stronę namiotu medycznego. Podążając za nim, bezpiecznie dotarły pod plandekę rozpiętą nad wejściem. Z wnętrza namiotu dochodził zapach środka dezynfekującego i jodu i na chwilę stłumił smród obozu.

Cort Jameson, siwowłosy pediatra z Nowego Jorku, zauważył Charlotte.

– Co dla mnie masz, doktor Girard? – zapytał po angielsku, używając żargonu medyków.

– Kolejny przypadek biegunki – odparła, prowadząc do niego kobietę z dzieckiem.

– Zajmę się tym – rzucił i podsunął Charlotte blaszany kubek z parującą kawą. – Najpierw coś na rozruch. Wygląda na to, że ledwie co otworzyłaś oczy. Poradzę sobie sam przez kilka minut.

Uśmiechnęła się, z wdzięcznością wzięła od niego kubek i oburącz uniosła go pod nos. Sam zapach przyspieszył bicie jej serca. Kawa tutaj była gęsta jak syrop, zupełnie inna niż łagodna petit café w jej ulubionej paryskiej kawiarni. Cały zespół zdążył się już od niej uzależnić i na wpół żartem rozważali, czy nie przyjmować jej dożylnie.

Odeszła na bok, by delektować się chwilą spokoju i ciemnym gorzkim napojem.

Jej wzrok zatrzymał się na krępej sylwetce Benjamina Freya, dwudziestotrzyletniego biologa doktoranta z Cambridge. Był w stroju safari, na kasztanowych włosach miał kapelusz z podgiętym rondem, a na nogach białe tenisówki, które w niewytłumaczalny sposób utrzymywał w idealnej czystości. Jego gwałtowne ruchy oraz tiki mogły wskazywać na autyzm, ale wysokofunkcjonujący. Benjamin potrafił również zagłębić się w jakiś ezoteryczny temat, nie zwracając uwagi na zainteresowanie słuchaczy… lub jego brak.

Podeszła, gdy przykucnął nad szlakiem mrówek i chwycił jedną pęsetą. Ciekawiła ją ta inwazja, najnowsza plaga, która nawiedziła obóz.

Frey spojrzał na Charlotte przez ramię.

– Dorylus wilverthi – rzucił, pokazując jej schwytany okaz. – Afrykańska mrówka koczująca. Nazywana siafu. Jeden z największych rodzajów rodziny mrówkowatych. Żołnierze, tacy jak ten, mogą osiągać do trzynastu milimetrów długości, a ich królowa pięć centymetrów. Mają tak mocne żuwaczki, że miejscowe plemiona używają ich do zszywania skaleczeń.

Charlotte zauważyła, że młody człowiek zapala się do tego tematu, i przerwała mu.

– Ale skąd się tu wzięły?

– Są uchodźcami, jak wszyscy tutaj. – Opuścił mrówkę na ziemię i wstał. Wycelował pęsetą w kierunku wzburzonej rzeki Tshopo. – Powódź wypędziła je z naturalnych siedlisk.

Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że niesione przez nurt czarne wyspy nie są stosami szczątków. Były to zwarte tratwy sczepionych ze sobą czerwonych mrówek.

– Dlaczego się nie potopiły? – zapytała.

– To dla nich żaden problem. Potrafią przetrwać cały dzień pod wodą. Mrówki są wytrzymałymi małymi żołnierzami. Istnieją od czasów dinozaurów i skolonizowały każdy kontynent. Z wyjątkiem Antarktydy oczywiście.

Zrobiło jej się niedobrze, zwłaszcza gdy zobaczyła, że jedna z tratw rozbija się o brzeg i fala mrówek wdziera się na ląd. Najeźdźcy działali jednomyślnie, jakby przeprowadzali z góry zaplanowany atak.

– I są niegłupie – dodał Frey. – Jeden osobnik ma dwieście pięćdziesiąt tysięcy komórek mózgowych. Czyni je to najmądrzejszymi owadami na planecie. Jeśli pomnożymy to przez czterdzieści tysięcy, otrzymamy twór dorównujący nam inteligencją. A pamiętaj, że niektóre superkolonie Dorylus wilverthi liczą ponad pięćdziesiąt milionów osobników. Potrafisz to sobie wyobrazić? Wszystkie dowodzone przez królową, która może żyć nawet trzydzieści lat, dłużej niż jakikolwiek inny owad. Więc nie lekceważ ich.

Charlotte nagle pożałowała, że go zagadnęła. Odwróciła się, ale Frey jeszcze nie skończył.

– Dopóki ta armia nie pomaszeruje dalej, powinniśmy spodziewać się wielu ukąszeń. Oprócz sprytu mrówki koczujące mają paskudny charakter, a także odpowiednie uzbrojenie. Ich żuwaczki są twarde jak stal i ostre jak brzytwa. Te mrówki są znane z tego, że podczas marszu pożerają wszystko na swojej drodze. Potrafią zabić spętanego konia i obgryźć go do kości. Albo psy zamknięte w domach. A czasami niemowlęta.

Charlotte z trudem przełknęła ślinę. Jakbyśmy nie mieli dość problemów, pomyślała.

– Kiedy stąd odejdą? – spytała.

Frey zmarszczył czoło i oparł dłonie na biodrach. Obserwował sznury owadów ciągnące od rzeki przez obóz.

– To dziwne – odezwał się po chwili. – Takie zachowanie jest niezwykłe. Zazwyczaj mrówki koczujące unikają zamętu, miejsc takich jak to. Wolą trzymać się cienia i dżungli. – Wzruszył ramionami. – Ale ta powódź też jest nietypowa. Może dlatego są wyjątkowo agresywne. W końcu powinny się jednak uspokoić i ruszyć dalej.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz.

Skinął głową, z niepokojem obserwując migrującą kolonię.

– Ja też – rzucił.

Godzina 11.02

Charlotte zaświeciła latarką w oczy trzymiesięcznego niemowlęcia. Chłopczyk spoczywał w ramionach zatroskanej matki. Trzymał kciuk w ustach, ale go nie ssał. Leżał spokojnie; jego plecy były niezwykle sztywne i proste. Rozszerzone źrenice prawie nie reagowały na światło. Gdyby nie unosząca się klatka piersiowa, można by go było wziąć za woskową lalkę. Skóra dziecka miała połysk jak przy gorączce, ale temperatura utrzymywała się w normie.

– Co o tym sądzisz? – zapytała, nie odwracając się.

Cort Jameson stał przy jej ramieniu. Ściągnęła go na konsultację. Skupili się za cienką zasłoną, oddzielającą ich od zatłoczonej części namiotu.

– Wczoraj widziałem podobny przypadek – oznajmił amerykański pediatra. – Nastoletnia dziewczynka. Ojciec powiedział, że przestała mówić i ledwo się porusza, chyba że się ją szturchnie. Zjawiła się z obrzękiem węzłów chłonnych i wysypką na brzuchu. Jak ten chłopiec. Pomyślałem, że to może być trypanosomoza w późnym stadium.

– Śpiączka – mruknęła Charlotte, zastanawiając się nad tą diagnozą. Chorobę wywołuje pasożytniczy pierwotniak przenoszony przez muchy tse-tse. Do wczesnych objawów choroby należą obrzęk węzłów chłonnych, wysypka, bóle głowy i ból mięśni. Później, jeśli pacjent nie jest leczony, choroba atakuje ośrodkowy układ nerwowy, co prowadzi do zaburzeń mowy i trudności w chodzeniu. – Co się stało z tą dziewczynką? – zapytała.

Cort wzruszył ramionami.

– Dałem jej kroplówkę, bo była odwodniona, a potem nafaszerowałem ją doksycykliną i pentamidyną. Uwzględniłem wszystko, co mogłem. Próbowałem nakłonić ojca, żeby ją zostawił, ale odmówił. Później dowiedziałem się, że zwrócił się do szamana ze swojej wioski.

Charlotte usłyszała nutę pogardy w głosie kolegi. Wyciągnęła do niego dłoń, żeby go pocieszyć.

– Jej ojciec też robi, co może – zauważyła.

– Pewnie tak – przyznał.

Nie potępiała ojca dziewczynki za jego decyzję. Wielu szamanów znało ziołowe i mineralne środki leczące różne choroby, leki jeszcze nieodkryte albo niepotwierdzone przez medycynę akademicką. Sama badała kilka z nich. Rdzenni mieszkańcy leczyli grejpfrutami infekcje dróg moczowych na długo przed tym, nim zachodnia medycyna potwierdziła korzyści płynące z cytrusów. Szamani uży­wali Ocimum gratissimum – bazylii eugenolowej – w leczeniu biegunki. Charlotte myślała już o tym, że ona i jej koledzy mogliby sięgnąć po tę roślinę, gdyby w obozie skończyły się lekarstwa.

– Nie sądzę, żeby to maleństwo miało śpiączkę – powiedziała, wskazując na niemowlę. – Początkowo, biorąc pod uwagę minimalną reakcję źrenicy i brak odruchu mrugania, uznałam, że to może być ślepota rzeczna. Ale w jego oczach nie wykryłam tych małych owadów przenoszących pasożyty.

– Więc co to może być według ciebie? – zapytał Cort.

– Jego matka mówi, że dwa dni temu czuł się dobrze. Jeśli się nie myliła, to organizm zareagował zbyt szybko, by w grę mogła wchodzić choroba pasożytnicza. Szybkość wskazuje na wirusa.

– Z pewnością ich tutaj nie brakuje. Żółta febra, AIDS, chikungunya, denga, gorączka doliny Rift, gorączka Zachodniego Nilu. Nie wspominając o wszelkiego rodzaju wirusach ospy. Ospa małpia, ospa wietrzna…

– Nie wiem. Objawy nie pasują do żadnej z tych chorób. Niewykluczone, że mamy do czynienia z czymś nowym. Większość nowych wirusów powstaje w wyniku zakłócania środowiska naturalnego. Budowa dróg, wycinanie lasów, spożywanie mięsa dzikich zwierząt… wszystko to odgrywa rolę. – Charlotte spojrzała na amerykańskiego kolegę. – Również ulewne deszcze, zwłaszcza w przypadku wirusów przenoszonych przez komary i inne owady.

Jakby na potwierdzenie tych domysłów po rączce niemowlęcia wspięła się na jego szyję duża mrówka. Pociekła krew, gdy jej żuwaczki przecinały delikatną skórę. Charlotte wiedziała już, jak bolesne są takie ukąszenia, ale dziecko ani drgnęło. Nie wysunęło kciuka z buzi, żeby krzyknąć. Nawet nie mrugnęło z zaskoczenia. Leżało sztywno i patrzyło w pustkę matowymi oczami.

Spojrzała na chłopczyka współczująco, po czym sięgnęła dłonią w rękawiczce do jego szyi i złapała mrówkę. Ścisnęła ją mocno i odrzuciła.

Cort Jameson ze ściągniętymi brwiami obserwował Charlotte.

– Módlmy się, żebyś nie miała racji, żeby nie był to jakiś nowy wirus – powiedział. – Przeludnienie, przesiedlenia, migracje…

To może oznaczać nadciągającą katastrofę, pomyślała.

– Może powinniśmy zaostrzyć procedury bezpieczeństwa, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej – zasugerowała. – Na razie pobiorę próbki krwi i moczu.

Cort zmrużył oczy.

– Nie wiem, czy to coś da. Biorąc pod uwagę panujący tu chaos, miną tygodnie, zanim będziemy mogli dostarczyć je do laboratorium z prawdziwego zdarzenia.

A wtedy może być już za późno, przemknęło jej przez głowę.

– Ale mam przyjaciela w Gabonie – dodał Cort. – Jest weterynarzem. Zajmuje się dzikimi zwierzętami i pracuje dla Programu Zdrowia Globalnego, prowadzonego przez Smithsonian. Ściślej mówiąc, uczestniczy w nowym projekcie o nazwie Wirion. Zbiera próbki, by pomóc grupie naukowców w odkrywaniu nowych wirusów i tworzeniu sieci kontroli genomicznej nad patogenami o potencjale pandemicznym. A najważniejsze jest to, że ma własne mobilne laboratorium. Jeśli złapiemy go przez radio i przekonamy, by tu przyleciał…

Spojrzał na Charlotte, pytając ją wzrokiem o sensowność takiego przedsięwzięcia.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, od wejścia do namiotu medycznego dobiegły pełne paniki podniesione głosy. Oboje wyszli zza zasłony. Do namiotu wpadło dwóch mężczyzn z noszami. Ich koleżanka, czterdziestoletnia ginekolożka z Melbourne, pospieszyła do nich, lecz zaraz cofnęła się wystraszona.

Cort ruszył w ich stronę, a Charlotte za nim.

Jednym z mężczyzn był kongijski żołnierz FARDC – armii Demokratycznej Republiki Konga – a drugim szwajcarski ratownik medyczny, który robił obchód wokół obozu. Szwajcar, wysoki blondyn, miał jasną cerę odporną na opalanie. Teraz jego twarz zbielała jeszcze bardziej.

Dyszał, opuszczając nosze na podłogę.

– Zna… znalazłem go na skraju obozu. Było jeszcze czterech innych. Wszyscy martwi. Zostali napadnięci. Tylko on jeszcze żyje.

Charlotte wychyliła się zza pleców Corta Jamesona i zobaczyła zmasakrowaną ofiarę. Starszy czarny mężczyzna podejmował wysiłki, żeby usiąść. Krew przesiąkała przez jego skąpe ubranie i spływała po strzępach skóry. Połowa jego twarzy była kłębem czerwonych mięśni i odsłoniętych białych kości. Wyglądał jak poszarpany przez lwa, ale prawdziwi sprawcy tego ataku byli znacznie mniejsi.

Mrówki nadal kursowały w jego krwi i zagrzebywały się w żywym ciele.

– Znaleźliśmy go pod górą mrówek – wyjaśnił ratownik medyczny. – Zjadały go żywcem. Polewaliśmy go wodą z wiader, żeby je zmyć.

– Dlaczego ten człowiek po prostu przed nimi nie uciekł? – zapytał Cort. – Stracił przytomność? Może jest pijany? – Przyklęknął, żeby zbadać zakrwawionego pacjenta.

Ten w końcu zdołał usiąść. Otworzył usta, jakby chciał wyjaś­nić, co go spotkało. W tym momencie z jego gardła wylał się czarny potok mrówek i spłynął po brodzie i klatce piersiowej. Ciało mężczyzny zwiotczało i opadło bezwładnie na nosze.

Cort odskoczył ze stłumionym okrzykiem.

Charlotte przypomniała sobie ostrzeżenie biologa: „powinniśmy spodziewać się wielu ukąszeń”. Wyobraziła sobie to, co opisał: jak mrówki atakują i pożerają spętanego konia. Spojrzała tam, gdzie wcześniej badała niemowlę. Stała tam kobieta trzymająca zesztywniałego synka, zbyt otępiałego, by zareagować na ugryzienie mrówki.

Nagle stwierdziła, że ma kłopoty z oddychaniem, jakby powietrze stało się cięższe. Wezbrała w niej przerażająca pewność. To wszystko jest jakoś połączone, pomyślała. Odwróciła się i złapała Corta za ramię.

– Skontaktuj się ze swoim przyjacielem, tym łowcą wirusów. Natychmiast.

Przez chwilę tylko na nią patrzył, jakby strach osłabił jego władze umysłowe. Potem zamrugał, by otrząsnąć się z szoku, i skinął głową. Wybiegł i ruszył w stronę namiotu łączności, wyróżniającego się szeregiem anten satelitarnych.

Charlotte wciąż stała z uniesioną ręką. Nagle spojrzała na nadgarstek i zobaczyła na nim trzy czarne mrówki, wczepione w jej skórę tuż nad rękawiczką. Ich żuwaczki tkwiły głęboko w ciele. Zmroził ją strach, i to wcale nie z powodu tego ataku. Przeraziło ją to, co nagle sobie uświadomiła.

Nie poczuła ani jednego ukłucia.

2

Prowincja Ogooué-Maritime, Gabon

23 kwietnia, godzina 17.38 czasu miejscowego

Głęboko pod ziemią Frank Whitaker patrzył w dwoje czerwonych oczu, w których odbijało się światło latarki na jego kasku. Oczy jarzyły się w głębi tunelu, tuż nad powierzchnią czarnego strumienia, w którym brodził. Serce ścisnął mu pierwotny strach. Ostrzegano go przed drapieżnikami czającymi się w tym na wpół zalanym systemie jaskiń.

Krokodyle…

Wcześniej dostrzegł kilka mniejszych, nie dłuższych niż jego ręka, ale czmychnęły, machając ogonami. Ten tutaj nie był jednym z nich. Frank widział pancerz za jarzącymi się ślepiami. Zwierzę miało prawie dwa metry długości. Zwrócił uwagę na pomarańczowy odcień łusek, typowy dla krokodyli uwięzionych w tych jaskiniach. Miał przed sobą przedstawiciela Osteolaemus tetraspis, afrykańskiego krokodyla krótkopyskiego. Patrząc na jego paszczę, powątpiewał w trafność tego określenia.

Kiedy trzy tysiące lat temu opadł poziom wody, krokodyle zostały uwięzione w jaskiniach Abanda w pobliżu wybrzeża Gabonu i z pokolenia na pokolenie żyły w izolacji. W tym pozbawionym słonecznego światła surowym środowisku powoli oddalały się od swoich ewoluujących braci na górze.

Jako weterynarz Frank był tym zafascynowany. Ale wolałby przebywać w większej odległości od tych gadów.

– Są prawie ślepe – zapewnił go Remy Engonga, rodowity Gabończyk, patolog z CIRMF[4] w południowo-wschodnim Gabonie. Placówka ta odgrywała kluczową rolę w ocenianiu chorób pojawiających się w Afryce Zachodniej. – Zrób trochę hałasu i malec czmychnie.

– Malec? – rzucił Frank głosem stłumionym przez maskę.

– Oui. Na górze mamy znacznie większe krokodyle.

Frank pokręcił głową. Dla mnie ten jest wystarczająco duży, pomyślał. Mimo to uwierzył patologowi na słowo, że ten gad jest ślepy. Odpiął od paska aluminiową manierkę i uderzając nią w skalną ścianę, ryczał na całe gardło. Krokodyl nadal się na niego gapił, jakby wysiłki Franka nie robiły na nim wrażenia. W końcu obrócił cielsko, odpłynął niespiesznie i znikł w ciemności.

Gdy droga została odblokowana, ruszyli dalej. W tym obcym środowisku Frank czuł się jak astronauta eksplorujący wrogą planetę. Wrażenie to potęgował okrywający go od stóp do głów strój ochronny. Miał na sobie kombinezon MicroGuard z kapturem i nogawkami spodni wpuszczonymi w wodery. Plastikowe gogle chroniły jego oczy, a maska filtrowała zarówno gęste od amoniaku powietrze, jak i kłębiące się wokół chmary komarów i muszek.

W końcu opuścili strumień i brnęli przez grząskie błoto, składające się głównie z guana nietoperzy. Spod stropu zwisały stada skrzydlatych mieszkańców jaskiń, inne wirowały i tańczyły w powietrzu, od czasu do czasu bombardując intruzów. To nagromadzone guano nietoperzy wybielało łuski krokodyli, nadając im wyjątkowy pomarańczowy odcień. A krokodyle, odizolowane w zupełnej ciemności, żywiły się nietoperzami, urozmaicając dietę krabami jaskiniowymi, świerszczami i glonami.

– Daleko do pułapek?! – zawołał Frank do Remy’ego.

– Prawie jesteśmy na miejscu. Są za następnym przewężeniem. Uznałem, że to najlepszy punkt na rozpięcie siatki.

Remy i kilku członków jego zespołu z CIRMF byli na tyle uprzejmi, że poprzedniego dnia zastawili pułapki. Frank chciał pobrać próbki od każdego występującego tu gatunku nietoperzy: zjawy płowej, płatkonosa olbrzymiego i kilku innych. To właśnie nietoperze były naturalnymi rezerwuarami wirusów Ebola i Marburg. Frank miał nadzieję skatalogować całą gamę wirusów przenoszonych przez mieszkańców tej jaskini i szukać patogenów, które mogłyby wywołać kolejną wielką pandemię.

Przebywał w Afryce od pół roku; podróżował po Kongu i przybrzeżnej Afryce Zachodniej. Do tej pory zebrał ponad piętnaście tysięcy próbek.

Gdy brnął w stronę pułapek, ogarnęło go zdumienie, że tu jest. Przywiodła go tutaj dziwna ścieżka: od czarnego adoptowanego dziecka mieszkającego na South Side w Chicago do weterynarza zajmującego się dzikimi zwierzętami w systemie jaskiń w Gabonie. Jego miłość do świata przyrody zrodziła się z próby ucieczki przed mrozem chicagowskich zim i upałami wilgotnego lata. Gdy żył na ulicy, często szukał schronienia w Parku Lincolna albo w ogrodzie zoologicznym w Brookfield czy w oceanarium Shedd. Godzinami czytał i zapamiętywał treść tabliczek informacyjnych, marząc o opisanych na nich tajemniczych zakątkach świata. Wszystko to wydawało się obce czarnemu chłopcu w za dużej o dwa numery kurtce i podartych dresowych spodniach.

I spójrzcie, gdzie teraz jestem, pomyślał, brodząc w błocie.

Jego zdolności do przedmiotów ścisłych sprawiły, że kiedy był w liceum, zainteresował się nim rekruter z armii, z Korpusu Szkoleniowego Młodych Oficerów; wysoki wzrost pewnie też odegrał jakąś rolę. W grupie Frank radził sobie na tyle dobrze, że pełen pochwał list polecający zapewnił mu stypendium w lokalnym college’u. Później został objęty programem stypendialnym dla przyszłych lekarzy wojskowych i armia opłacała jego studia na Wydziale Weterynarii Uniwersytetu Illinois. Jeszcze jako student otrzymał stopień podporucznika, co wprawiło w dumę jego adopcyjnych rodziców.

Nie znał biologicznej matki i biologicznego ojca i nigdy nie próbował dociekać, dlaczego go zostawili, ale należał do szczęśliwców. Wychowywał się w trzech rodzinach zastępczych – albo niedbających o niego, albo pełnych najlepszych intencji – i w końcu trafił do Whitakerów. Ich miłość stała się kotwicą, która ustabilizowała przepełnionego goryczą chłopaka, coraz dzikszego, dryfującego ku ulicom, coraz dalej od społeczeństwa, które już go odrzuciło.

Po zrobieniu licencjatu i kilkutygodniowym szkoleniu w armii awansował do stopnia kapitana, a przed przydziałem przeszedł kolejne szkolenie. Zobowiązany do siedmiu lat służby, trafił w sam środek wojny w Iraku, gdzie zbierał materiały do pracy magisterskiej z dziedziny zdrowia publicznego i pracował w terenie, zajmując się chorobami odzwierzęcymi. Wojna pozbawiła go jednak złudzeń, zarówno co do stanu świata, jak i kondycji ludzkości.

Po powrocie do Stanów przez pewien czas pracował w wojskowym ośrodku badań biomedycznych, ale wytrzymał tam tylko rok. W końcu odszedł ze służby i został zatrudniony przez Program Zdrowia Globalnego, organizację non profit, która bierze pod lupę pojawiające się zagrożenia wirusowe. Dostał grant na wyjazd do Afryki, gdzie miał skatalogować jak najwięcej wirusów i szukać tego, co jeden z biologów nazwał niebezpieczną wirusową ciemną materią ukrytą w dalekich zakątkach świata.

– Wygląda na to, że mamy wielu ochotników – stwierdził Remy, gdy zrównał się z Frankiem.

Wskazał siatkę rozpiętą w poprzek przewężenia tunelu. Wplątały się w nią ciemne kształty, zwisające jak grona kosmatych owoców: kilkanaście nietoperzy różnej wielkości. Niektóre szamotały się, gdy podchodzili.

– Spokojnie, maluchy – powiedział Frank. – Nie chcemy was skrzywdzić.

Zdjął plecak i przyklęknął. Szybko przygotował strzykawkę z uspokajającym koktajlem acepromazyny i butorfanolu, po czym nałożył grube gumowane rękawice. Nie chciał ryzykować, że zostanie pogryziony. Ze strzykawką w dłoni zaczął od góry i robił zastrzyki kolejnym nietoperzom. Dostosowywał dawki do ich wielkości; najmniejszym wstrzykiwał nie więcej niż kropelkę. Zanim dotarł do dolnej części siatki, te wiszące najwyżej już usypiały.

– Pomożesz mi odpiąć sieć? – zwrócił się do Remy’ego.

Usunęli ją, otwierając przejście. Kilka nietoperzy skorzystało z okazji i przemknęło nad ich głowami. Po rozłożeniu sieci i drzemiących okazów na błotnistym podłożu Frank wrócił do plecaka i wyjął sprzęt do pobierania próbek.

No to do roboty.

Godzina 18.28

Frank klęczał wśród zapieczętowanych wacików, igieł i szklanych pipetek. Pot spływał mu po czole i wzmagał pieczenie oczu podrażnionych amoniakalnymi wyziewami guana.

Może powinienem był zabrać respirator.

Pracował szybko, uważając, żeby nie zanieczyścić próbek. Zajmował się wielkim płaskonosem, Hipposideros gigas. Remy rozpostarł skrzydło, by ułatwiać koledze pobranie krwi. Potem Frank użył dwóch wymazówek do pobrania próbek z jamy ustno-gardłowej i odbytu nietoperza.

Przyglądał się delikatnemu stworzeniu. Dzwonkowate uszy były miękkie jak aksamit. Nozdrza wyglądały jak miniaturowe wachlarze. Błona skrzydeł była tak cienka, że przeświecało przez nie światło latarki na kasku Remy’ego.

Remy pochylił się do Franka.

– Dlaczego właściwie koncentrujesz się w badaniach tylko na nietoperzach?

Frank wyprostował się i opisał ołówkiem probówkę.

– Zasadniczo dlatego, że są futrzanymi workami pełnymi wirusów – odparł. – Są nie tylko naturalnym siedliskiem setek gatunków, ale także wielkimi rezerwuarami wirusów środowiskowych. Te, które posilają się owadami, zjadają wszelkiego rodzaju arbowirusy, a te owocożerne wirusy roślinne. Po czym przekazują je dzikim zwierzętom… i ludziom. Byłoby idealnie, gdybyśmy mogli zbadać wirosferę każdego kręgowca, bezkręgowca i wszystkich roślin. Ale to niepraktyczne i właściwie w ogóle niemożliwe. Nietoperze są doskonałymi probierzami tego, co czai się w całym środowisku.

– Rozumiem. Ale zawsze zastanawiałem się, dlaczego przy swojej ekspozycji na wirusy nietoperze nie chorują.

Frank położył płaskonosa na ziemi i zabrał się do wyplątywania z siatki innego okazu. Kształt i rozmiar sugerowały, że to owocożerny Rousettus aegyptiacus.

– Z trzech przyczyn. Po pierwsze, nietoperze są supergwiazdami, jeśli chodzi o układ odpornościowy. Badania sugerują, że wykształciły go dzięki temu, że są jedynymi ssakami latającymi. – Rozpostarł duże skrzydło, wbił igłę w żyłę i spuścił kilka kropli krwi do pipetki. – Osiągnięciu tej cudownej odporności sprzyja metabolizm z hipernapędem. Metaboliczne ciepło sprawia, że małe ciała nietoperzy osiągają na tyle wysoką temperaturę, że pomaga ona powstrzymywać infekcje. – Frank odłożył pipetkę i wziął wacik. – Drugą przyczyną, ważniejszą, jest to, że za sprawą przyspieszonego metabolizmu wytwarzają mnóstwo niebezpiecznych cząsteczek wywołujących stany zapalne, które mogą być zabójcze. Żeby temu przeciwdziałać, w ewolucyjnej przeszłości nietoperze osłabiły dziesięć genów i w ten sposób powstrzymały swój układ odpornościowy przed nadmierną odpowiedzią immunologiczną, tak zwaną burzą cytokin, która odpowiada za większość zgonów wywołanych wirusami. Poza tym stany zapalne są główną przyczyną starzenia się, więc ich tłumienie wyjaśnia, dlaczego nietoperze żyją do czterdziestu lat. Niezwykle długo jak na tak małe ssaki.

Gdy Frank podniósł wymazówkę, Remy pomógł mu otworzyć maleńkie szczęki, odsłaniając ostre jak igły kły.

– Powiedziałeś, że są trzy przyczyny odporności nietoperzy na choroby – przypomniał koledze. – Jaka jest trzecia?

– Ach, żeby uzyskać odpowiedź na to pytanie, trzeba spojrzeć na DNA nietoperzy. Większa część ich kodu genetycznego, jak zresztą i naszego, zawiera fragmenty prastarego kodu wirusowego, fragmenty DNA włączone do ich genomu podczas wcześniejszych infekcji. Nietoperze wykorzystują je w wyjątkowy sposób. Mogą je dzielić, włączać w swoją cytoplazmę komórkową i zamieniać je w fabryki przeciwciał.

– Dzięki czemu są zdrowe – skwitował Remy i ze smutkiem pokręcił głową. – Gdybyśmy my, ludzie, mogli zrobić to samo… Mój zespół wciąż walczy z ogniskami eboli w Afryce Zachodniej. Gdy tylko zgasimy jedno, pojawia się następne.

Frank ponuro skinął głową. Odłożył nietoperza owocożernego i przeszukał sieć. Była już pusta.

– Wygląda na to, że zabrakło nam ochotników – powiedział.

– I dobrze – rzucił Remy. – Niedługo zajdzie słońce. Powinniśmy wracać.

Frank przyznał mu rację. Nie miał ochoty wędrować do obozu po ciemku.

Razem sprzątnęli miejsce pracy. Frank spakował ostatnie próbki, a Remy zwinął siatkę. Odeszli, zostawiając obiekty swoich badań, by obudziły się i wróciły do kryjówek.

Kiedy pierwsze wzbiły się w powietrze, Frank obejrzał się.

– Lepiej się stąd wydostańmy, zanim reszta rozwinie skrzydła.

– Dlaczego? – spytał Remy.

– Nietoperze świetnie sobie radzą z utrzymywaniem wirusa w ryzach, ale strach załamuje ich skomplikowany układ odpornościowy. Wirusy namnażają się, co sprawia, że nietoperze stają się wirusowymi bombami. – Frank spojrzał na kolegę. – Zapamiętaj to: zestresowany nietoperz jest niebezpiecznym nietoperzem.

– Będę o tym pamiętać – obiecał Remy i przyspieszył kroku. Co jakiś czas oglądał się ze zmartwionym wyrazem twarzy.

Szybko dotarli do zalanej części jaskini. Brodząc w kierunku wyjścia, Frank czujnie wypatrywał jarzących się czerwonych ślepi. Nie dostrzegł ani jednej pary. Najwyraźniej zamieszanie i hałas wypłoszyły krokodyle do głębszych części systemu jaskiń.

– Co dalej? – zapytał Remy, wskazując głową na jego plecak. – Co zrobisz z tymi próbkami?

– Zabiorę je do mobilnego laboratorium w moim obozie. Mogę przeprowadzić wstępną analizę przez amplifikację PCR. Porównam sekwencje wirusowych antygenów z genetyczną bazą danych. Pomoże mi to w katalogowaniu znanych wirusów. Opracowałem również zestaw odczynników i starterów do identyfikacji tych nieznanych. To prymitywna metoda, ale stosując SISPA, amplifikację pojedynczego startera, mogę dołączyć krótkie fragmenty DNA o znanej sekwencji do tych o nieznanej i…

– Wierzę – przerwał koledze Remy, unosząc rękę.

Frank uśmiechnął się.

– Przepraszam. To najlepsze, co mogę zrobić w terenie. Idealne byłoby oczywiście wyhodowanie któregokolwiek z tych nieznanych wirusów w kulturze komórkowej, ale coś takiego można robić tylko w laboratorium o najwyższym poziomie bezpieczeństwa biologicznego. Na przykład w tym, które macie w swoim ośrodku badawczym we Franceville.

Zazdrościł Remy’emu i jego ekipie z CIRMF, którzy mieli zarówno laboratorium prymatologiczne, jak i laboratorium klasy czwartej. Gdybym tylko mógł z niego skorzystać, pomyślał.

Remy widocznie czytał w jego myślach.

– Jestem pewien, że gdybyś znalazł coś szczególnie intrygującego, moglibyśmy pójść ci na rękę i umożliwić zbadanie wyizolowanego wirusa – powiedział. – Zwłaszcza w przypadku próbek z Afryki Zachodniej. Lepiej wiedzieć, co tu jest, zanim stanie się to problemem.

– Dlatego jestem w Afryce. Poza tym chcę się przekonać, ile razy trzeba zostać ukąszonym przez komary, żeby popaść w szaleństwo.

Remy uniósł brew.

– To jedna z zagadek, którą z pewnością rozwikłasz. Zwłaszcza przy ulewach przechodzących przez ten obszar.

– Prawda. – Frank zerknął przez ramię na ciemną wodę za sobą. – Może przez deszcze i powodzie te biedne krokodyle wrócą do słonecznego świata.

Remy wskazał przed siebie.

– W tej chwili sam z przyjemnością się stąd wyniosę.

Godzina 19.22

Pół godziny później Frank dostrzegł przed sobą nikły blask nad szeroką czarną wodą w tunelu.

Remy też go zobaczył.

– Dieu merci – westchnął.

Przyciągani przez światło, przebrnęli ostatni odcinek drogi do wyjścia. Frank sapnął ze zmęczenia i stanął w wylocie tunelu. Siedem metrów nad nimi był jasny otwór, z którego zwisała sznurowa drabinka. Obok niej spadała z niego wąska struga wody, rozsiewająca delikatną mgiełkę.

Frank zadarł głowę ku niebu, po czym zdjął gogle i maskę. Odetchnął powietrzem, które nie cuchnęło amoniakiem, ale dawał się we znaki upał. Dzień stawał się coraz gorętszy mimo zbliżającego się zachodu słońca. Frank był gotów przysiąc, że wilgotność powietrza wynosi sto dziesięć procent.

Remy zaczął się wspinać pierwszy po kołyszącej się drabince. Frank podążał za nim, dźwigając ciężki plecak na ramionach. Na górze Remy pomógł mu wyczołgać się z obrośniętej paprociami groty.

Frank podniósł się z jękiem; mieli przed sobą kolejne wyzwanie. Wydeptana ścieżka prowadziła przez gęstą dżunglę. Od prowizorycznego obozu dzieliły ich trzy kilometry marszu. Miał nadzieję, że dotrą tam, zanim słońce schowa się za horyzontem.

Napili się wody z manierek i ruszyli ścieżką. Obaj byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać. Po przejściu kilkuset metrów Frank spływał potem. Zastanawiał się, czy nie zdjąć kombinezonu, ale związany z tym wysiłek wydawał się zbyt wielki. Poza tym kombinezon chronił większą część ciała przed chmarami komarów.

I gdzie się podziewają te nietoperze, kiedy są potrzebne? – przemknęło mu przez głowę.

Idący przed nim Remy nagle się zatrzymał, tak że Frank niemal na niego wpadł.

– Co się stało?

Remy przesunął się w bok i wskazał stertę pokrytych skorupą much odchodów pośrodku ścieżki.

– Leśny słoń – wyjaśnił. – I łajno jest świeże.

Frank się skrzywił. Las deszczowy Gabonu jest domem tych ociężałych olbrzymów. Wiedział, że te zwierzęta zaciekle bronią swojego terytorium, i nie miał im tego za złe, zwłaszcza gdy pomyślał o niezliczonych kłusownikach. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w Gabonie wybito osiemdziesiąt procent słoni dla pozyskania kości słoniowej.

– Idźmy po cichu – przykazał Remy i ominął wielki stos łajna. Położył dłoń na ukrytej w kaburze broni, niezbędnym środku ostrożności w dżungli, służącym do obrony nie tylko przed zwierzętami. Mały pistolet nie dawał nadziei na zatrzymanie szarżującego samca, ale głośne strzały mogły zwierzę spłoszyć.

W każdym razie Frank miał taką nadzieję. Idąc za kolegą, co chwila wstrzymywał oddech, żeby nasłuchiwać trąbienia albo tupotu. Las szybko ciemniał i świat pogrążał się w cieniu.

Nagle obaj usłyszeli dochodzący z przodu trzask gałęzi i szelest liści.

Frank zamarł na ścieżce.

Remy odpiął kciukiem kaburę i wysunął broń do połowy. Stanął na rozsuniętych nogach.

– Uciekaj w krzaki przy pierwszych oznakach agresji – szepnął.

Frank z trudem przełknął ślinę i skinął głową.

Hałas stał się głośniejszy i po chwili zza zakrętu wąskiej ścieżki wyłoniło się zwierzę. Nie słoń, tylko duży pies, z nisko zwieszonym łbem i postawionymi uszami, na wpół ukryty w cieniu. Z jego gardła popłynęło niskie warczenie.

Chwilę później za psem pojawiło się dwóch uzbrojonych mężczyzn. Byli w strojach maskujących i mieli długie karabiny.

Frank pomyślał, że to kłusownicy, ale gdy podeszli bliżej, rozpoznał czerwone czapki i mundury sił zbrojnych Gabonu. Za nimi szedł opalony mężczyzna z kudłatymi jasnymi włosami. Miał na sobie cywilne ubranie: podniszczone buty z cholewkami, bojówki khaki i przewiewną koszulę z długimi rękawami, a na głowie bejsbolówkę.

Przepchnął się obok żołnierzy i podszedł do Franka i Remy’ego.

– Doktor Whitaker, jak mniemam? – spytał, wyciągając rękę.

Frank skrzywił się na ten kiepski żart. Kudłaty blondyn próbował naśladować badacza Konga, Henry’ego Mortona Stanleya, i jego słynne pytanie: „Doktor Livingstone, jak mniemam?”.

Frank obszedł Remy’ego, by stanąć twarzą w twarz z Amerykaninem, człowiekiem, którego dobrze znał z czasów służby w wojsku. Chwycił stwardniałą dłoń mężczyzny; musiał ją poczuć, by się upewnić, że to niespodziewane spotkanie w środku gabońskiego lasu deszczowego jest prawdziwe.

– Tucker, co ty tu robisz? – Spojrzał na psa z podpalaną czarną sierścią, który z wysoko postawionymi uszami podszedł do swojego opiekuna. – I Kain. Ostatni raz widziałem was w Bagdadzie, tuż przed twoim odejściem ze służby.

Kapitan Tucker Wayne był odznaczonym żołnierzem, trenerem wojskowych psów pracujących w Rangers, elitarnej formacji Armii Stanów Zjednoczonych. Jego partner Kain też zdobył więcej medali niż większość wojowników.

Tucker wzruszył ramionami.

– Jestem tutaj, żeby przeprowadzić tajną ewakuację. To nasza specjalność. – Poklepał Kaina po boku, po czym znowu zwrócił się do Franka: – Wygląda na to, że ktoś usilnie próbował cię złapać. Kiedy mu się nie udało, wiadomość dotarła do twoich szefów w Smithsonian. Najwyraźniej trudno cię znaleźć.

– Większą część dnia spędziłem pod ziemią – wyjaśnił Frank. – Ale nie rozumiem, jak ty się w to wplątałeś.

– Znam grupę powiązaną ze Smithsonian. Sprawa jest poważna, więc skontaktowali się ze mną. – Sądząc po kwaśnej minie, Tu­cker nie był tym zachwycony. – Byłem akurat w Afryce, zajmowałem się pewną inwestycją z RPA. Szukałem kontaktu z partnerami biznesowymi na północy Namibii, kiedy nadeszło wezwanie i usłyszałem, kogo mam sprowadzić. W końcu jestem ci winny przysługę za udzielenie kiedyś pomocy Kainowi.

– Ale dlaczego ja? Do czego jestem potrzebny?

– W obozie humanitarnym prowadzonym przez ONZ doszło do wybuchu czegoś w rodzaju epidemii. Najwyraźniej sytuacja staje się rozpaczliwa. Prośbę o pomoc złożył pracujący tam pediatra, ktoś, kto cię zna. Niejaki Jameson.

Frank potrzebował chwili, żeby skojarzyć to nazwisko. Przypomniał sobie lekarza, którego przed miesiącem poznał w Kinszasie, stolicy Demokratycznej Republiki Konga.

– Cort? – spytał. – Cort Jameson?

Tucker skinął głową.

Frank zmarszczył czoło. Jameson namówił go, żeby wygłosił grupie Lekarzy bez Granic wykład na temat chorób odzwierzęcych. Wieczorem Frank pokazał mu swoje metody pobierania próbek.

– Nie krył paniki – dodał Tucker. – Poprosił, żebyś zabrał ze sobą swoje mobilne laboratorium. Nawiązał kontakt osiem godzin temu. Kiedy tu wylądowałem, dostałem wiadomość o drugim wezwaniu. Słowa były zniekształcone, przebijały przez nie wystrzały i krzyki.

Frank wzdrygnął się. Wyobraził sobie obóz napadnięty przez bandytów albo jedną z miejscowych grup milicji.

– Połączenie zostało nagle przerwane – ciągnął Tucker. – Dalsze próby nawiązania kontaktu nie powiodły się. Wysłano już kongijskie wojsko, ale ONZ prosi, żebyś posłuchał apelu Jamesona i pomógł ocenić sytuację w obozie.

– Oczywiście. Sądzę, że zdołam spakować moje laboratorium w ciągu godziny.

– To dobrze. Mam zatankowaną i gotową do lotu cessnę. Możemy zabrać cię do Kisangani, a potem polecisz śmigłowcem do obozu. Jeśli pogoda pozwoli, będziesz na miejscu przed północą.

Frank dał znak Tuckerowi, że ma ruszyć pierwszy, ale ten zatrzymał go, unosząc rękę.

– Co? – rzucił Frank, który zauważył twardy błysk w jego niebieskozielonych oczach.

– Ta druga wiadomość… Niewiele dało się zrozumieć, z wyjątkiem ostatnich słów twojego znajomego.

– Jak brzmiały?

Tucker spojrzał na niego z powagą.

– „Nie zbliżajcie się. Dobry Boże, nie zjawiajcie się tutaj”.

[4] CIRMF – Centre International de Recherches Médicales de Franceville (Międzynarodowe Centrum Badań Medycznych).

3

Prowincja Tshopo, Demokratyczna Republika Konga

23 kwietnia, godzina 22.44 czasu miejscowego

Charlotte wyjrzała przez plastikowe okno namiotu medycznego. Deszcz bębnił w ruinach obozu. W czarnych kałużach i rozlewiskach odbijał się blask paru większych ognisk.

Hordy mrówek wciąż przedzierały się przez błoto, pokrywając niemal wszystko, co napotykały na drodze. Kilka skrzydlatych samców wirowało w kroplach deszczu. Kopczyki po drugiej stronie ciemnego obozu oznaczały ciała ludzi zabitych przez mrówki i zastrzelonych.

Latarki podskakiwały w pobliżu stosu skrzyń z zaopatrzeniem, gdzie Cort Jameson i szwajcarski ratownik medyczny Byrne pracowali z trzema miejscowymi, którzy mieli na ramionach karabiny. Ładowali sprzęt na skrzynię pick-upa. Pięciu mężczyzn miało na sobie białe stroje ochronne z kapturami, gogle i maski. Tanie jednorazowe kombinezony zapewniały minimalną ochronę przed jakimikolwiek organizmami zakaźnymi, ale przynajmniej uniemożliwiały mrówkom znalezienie odsłoniętej skóry.

Cort, przygotowujący grupę do ewakuacji, wydał kilka ostatnich poleceń. W obozie zostało już niewiele osób. Namioty leżały przewrócone, wszędzie walały się skrzynie.

Przynajmniej ustały walki i chaos, pomyślał.

Przez cały dzień – wspierany przez uzbrojonych ludzi z ICCN[5], nazywanych tu ekostrażnikami, bo chronili miejscowe lasy deszczowe przed kłusownikami i samozwańczymi leśnikami – dwoił się i troił. Kiedy jednak do obozu napłynęło więcej mrówek i rozeszły się wieści o nieznanej chorobie, prysły nadzieje na objęcie tego obszaru kwarantanną. Rozpoczęły się grabieże i padły strzały, gdy ekostrażnicy chronili sprzęt medyczny i ciężarówki ICCN. Nie minęło wiele czasu, a większość uchodźców uciekła do dżungli.

Tymczasem rzeka Tshopo nadal wzbierała i stało się jasne, że zespół medyczny również będzie musiał się ewakuować. Dwie godziny temu Cort Jameson próbował powiadomić władze, że przenoszą się w inne miejsce, więc ściąganie pomocy tutaj mija się z celem. Niestety, mrówki wdarły się do obozowego radia i zniszczyły elektronikę. Cort nie miał pewności, czy ktokolwiek go usłyszał.

Charlotte spojrzała na niskie ciemne chmury, pod którymi przetoczył się cichy grzmot. Deszcz nie ustawał, a migające w dali błys­kawice ostrzegały, że prawdziwe kły burzy dopiero ich dosięgną.

Musimy uciec przed uderzeniem nawałnicy, pomyślała Charlotte.

Odwróciła się od okna i powiodła wzrokiem po rzędach łóżek. Została tu tylko garstka pacjentów, zbyt słabych, by poruszać się o własnych siłach. Z ich twarzy biła gorączka, w oczach płonął strach. Doktor Mattie Poll, australijska ginekolożka, wyciągnęła igłę kroplówki i zakorkowała cewnik wątłego starszego mężczyzny z koroną białych włosów. Patrząc na Charlotte, skinęła głową, dając w ten sposób znak, że wszystko jest gotowe do drogi.

Na skraju obozu stały dwie ciężarówki ICCN, przygotowane do przewiezienia pacjentów w wyżej położone miejsce. Jedyna droga biegnąca od rzeki była pełnym dziur i kolein traktem przez dżunglę.

Charlotte zatrzymała spojrzenie na młodej matce, która nuciła cicho trzymiesięcznemu niemowlęciu. Chłopczyk leżał bezwładnie w jej szczupłych ramionach, z głową odchyloną do tyłu i pustym wzrokiem wbitym w dach namiotu. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała… ale jak długo jeszcze? Kiedy w obozie panował największy chaos, matka próbowała odejść z maleństwem, ale Char­lotte nakłoniła ją do pozostania, obiecując, że dołoży wszelkich starań, by ratować jej synka.

Co jednak mogę zrobić? – pomyślała teraz.Nadal nie mam pojęcia, co mu dolega.

Klapy namiotu rozchyliły się, przyciągając jej uwagę. Cort schylił głowę w wejściu i opuścił maskę. Dyszał ciężko, a jego oczy za goglami błyszczały z niepokoju i desperacji.

– Jesteśmy gotowi. Każę ludziom Byrnego i Ndayego zapakować wszystkich do ciężarówek.

Na zewnątrz silnik samochodu zakrztusił się i zaczął pomrukiwać.

– A co z Benjiem? – zapytała Charlotte, robiąc krok do przodu.

Cort rozejrzał się po namiocie i westchnął ciężko.

– Jeszcze nie wrócił?

Charlotte nie musiała odpowiadać. Doktorant wyszedł ponad godzinę temu, wkrótce po tym, jak amerykański pediatra próbował skontaktować się z lokalnymi władzami. Wcześniej większość dnia spędził na łapaniu i badaniu mrówek. Jego czoło stawało się coraz bardziej zmarszczone, w miarę jak koncentrował się na tej pracy.

Szczególnie zaintrygowany był wtedy, gdy w obozie zaroiły się skrzydlate mrówki, tak duże, że Charlotte wzięła je za pszczoły. Benjie postanowił je zbadać i przed wyjściem zapewnił ją, że samce nie stanowią zagrożenia, ponieważ w przeciwieństwie do żołnie-rzy nie mają żuwaczek. Ich brzęczenie budziło jednak grozę i zaogniało i tak już napiętą sytuację. Niedługo po jego zniknięciu w obozie wybuchła panika.

– Musimy na niego zaczekać – odezwała się Charlotte. – Nie możemy wyjechać bez niego.

Cort pokręcił głową.

– Poczekamy, dopóki ostatnia osoba nie wsiądzie do ciężarówki. Ani chwili dłużej.

– Ale…

– Rzeka ciągle przybiera i nadciąga burza – powiedział, odwróciwszy się. – W tej sytuacji nie możemy tu zostać. Benjie może iść za nami pieszo… zakładając, że jeszcze żyje.

Charlotte zadrżała i znowu spojrzała w plastikowe okno namiotu. Potarła nadgarstek. Miejsca po ukąszeniach mrówek swędziały; miała nadzieję, że to dobry znak. Kontrolowała swoje funkcje życiowe, bo martwiła się, że to, co dotknęło trzymiesięczne niemowlę, mogło zarazić również ją. Jak dotąd wszystko wydawało się normalne. Starała się przypisać swoje wcześniejsze odrętwienie adrenalinie i napięciu.

Chodziło pewnie tylko o to, pocieszała się, wpatrując się w ciemną noc, skupiona na nowym zmartwieniu.

Gdzie jesteś, Benjie?

Godzina 22.55

Benjamin Frey polował w ciemnym lesie, uzbrojony w latarkę i ogromną determinację, żeby poznać prawdę. Wycierał krople deszczu z plastikowych gogli i obiektywu kamery GoPro na czole. Podążał wzdłuż gęstego szlaku mrówek, kierując się w górę ich strumienia.

To nie ma sensu, pomyślał. To zupełnie do nich niepodobne.

W kieszeniach jego kombinezonu pobrzękiwały małe probówki. Przez cały dzień zbierał okazy mrówek i badał je w swoim namiocie pod mikroskopem preparacyjnym. Na ekranie iPada leżącego obok mikroskopu wyświetlał się tekst entomologiczny z jednej z setek załadowanych do niego publikacji: książek i czasopism biologicznych. Benjie porównywał anatomię schwytanych okazów, biorąc pod uwagę wielkość i rozstaw żuwaczek, kształt tułowia, stawy czułków. Na podstawie subtelnych różnic rozpoznawał gatunki i podgatunki należące do rodzaju Dorylus. Do tej pory zidentyfikował ich kilkanaście.

Ich nazwy krążyły mu w głowie jak nagranie na zepsutej płycie.

Dorylus moestus, Dorylus mandicularis, Dorylus kohli indolcilis i militaris, Dorylus funereus pardus, Dorylus brevis…

Chociaż wszystkie te podgatunki żyły w tutejszych równikowych dżunglach, nigdy nie tworzyły wspólnej kolonii. Były na to zbyt wojownicze. A jednak przez obóz przepływała rzeka złożona z osobników należących do różnych podgatunków. To zbijało Benjiego z tropu. Intrygowała go nie tajemnica, lecz nieprawidłowość tej sytuacji.

Nie cierpiał i nie tolerował tego, że coś jest nie na swoim miejscu.

W wieku jedenastu lat zdiagnozowano u niego łagodny zespół Aspergera – dziś nazywany zaburzeniem ze spektrum autyzmu poziomu 1. Urodził się o miesiąc za wcześnie. Jak często mówiła jego matka, był zbyt niecierpliwy, by czekać na właściwy moment. Może miało to coś wspólnego z jego stanem, ale rzadko się nad tym zastanawiał.

W latach szkolnych miał zajęcia z behawiorystą, który uczył go, jak wykorzystywać hiperkoncentrację i niemal ejdetyczną pamięć do analizowania mimiki twarzy i wskazówek społecznych. Z czasem Benjie radził sobie z tym coraz lepiej, ale jego najbardziej uporczywym problemem była obsesja na punkcie porządku i rozwiązywania problemów. W liceum układał kostkę Rubika w mniej niż siedem sekund. Naprawianie tego, co niewłaściwe, i zaprowadzanie porządku w chaosie niosło mu ukojenie. Ale jednocześnie podsycało jego kompulsywność, którą nieustannie starał się okiełznać.

Pomagało mu to odnosić sukcesy w nauce – co nie znaczy, że w szkole miał lekko. Szkolne łobuzy dokuczały mu z powodu jego problemów w interakcjach społecznych i uporczywego tiku szybkiego mrugania. Ale poza tym nie mógł narzekać na brak miłości. Wychowała go samotna matka w mieszkaniu komunalnym w Hackenthorpe w South Yorkshire. Świata poza nim nie widziała, dodawała mu odwagi i robiła wszystko, co w jej mocy, by utwierdzić go w przekonaniu, że jest wartościowym dzieckiem. Wsparcie matki bardziej niż cokolwiek innego zapewniło mu miejsce na Uniwersytecie Sheffield, publicznej uczelni odległej o zaledwie szesnaście minut jazdy autobusem od jego domu.

Teraz był znacznie dalej, dalej od domu niż kiedykolwiek. Musiał wyjechać do Afryki, by dokończyć pracę doktorską z biologii ewolucyjnej. Promotor w Sheffield skontaktował go z kolegą z Uniwersytetu Kisangani, a ten ulokował go w zespole medycznym w obozie pomocy humanitarnej, położonym na terenie zagrożonym powodzią. Tematem pracy Benjiego były mutacje wywołane stresem i ich wpływ na dziedziczenie.

Miał nadzieję, że odkryje coś doniosłego, badając tę rzekę mrówek. Mając to na uwadze, skradał się ich śladem. Rojenie się skrzydlatych samców wskazywało na to, że ich partnerka może być gdzieś w pobliżu. Przeszukując obrzeża obozu, znalazł szlak czerwono-czarnych mrówek z białymi plamkami. Były to wyspecjalizowane robotnice – przenosicielki potomstwa. Uciekając przed powodzią, ciągnęły larwy i poczwarki.

Podążając w górę żywego strumienia, Benjie zebrał już kilka okazów larw i poczwarek. Po powrocie do Kisangani zbada DNA mrówek, zwłaszcza modyfikacje epigenetyczne, które mogły wywołać to nowe zachowanie: współpracę między podgatunkami. Ale nadal polował na swój najcenniejszy łup: okaz niezbędny do każdego badania nad dziedziczeniem u mrówek cech wywołanych stresem.

W końcu dostrzegł to, czego szukał.

Za przenosicielkami potomstwa podążała większa mrówka, długości około pięciu centymetrów. Była to królowa kolonii. Towarzyszył jej orszak robotnic, eskortujących ją od zalanego gniazda.

Benjie ukląkł obok rzeki mrówek i wyjął długą pęsetę z kieszeni na piersi kombinezonu. Użył jej do porwania królowej. Strząsnął kilka robotnic, które do niej przywarły, po czym wrzucił królową do probówki i szybko włożył korek, by uniemożliwić jej ucieczkę oraz odciąć wydzielane przez nią feromony. Wszystkie mrówki koczujące są ślepe i kierują się wibracjami i zapachami. Nie chciał ryzykować, że armia królowej ruszy za nią w daremny pościg. Reszta kolonii, jeśli nic jej nie przeszkodzi, będzie podążać wcześniej zaprogramowaną trasą i albo wymrze bez królowej składającej jaja, albo pojawi się nowa pretendentka i obejmie tron.