Tygiel zła - James Rollins - ebook

Tygiel zła ebook

James Rollins

4,4

Opis

Najnowsza powieść Jamesa Rollinsa, mistrza książek łączących odkrycia naukowe, zagadki historyczne i akcję przyspieszającą bicie serca.

Tym razem członkowie zespołu Sigma Force staną do wyścigu z czasem, aby ocalić jednego ze swoich.

Powroty do domu nie zawsze okazują się szczęśliwe. Przekonuje się o tym komandor Gray Pierce, kiedy odkrywa, że jego mieszkanie zostało splądrowane, a ukochana – porwana. Jedyny świadek tego, co rozegrało się w domu Pierce’a, to żona jego najepszego przyjaciela. Niestety, jest pogrążona w śpiączce.

Kiedy genialny neurolog znajduje sposób na skontaktowanie się z katatoniczką, okazuje się, że agentów Sigmy czeka szalona misja. Będą musieli wyruszyć w podróż, aby odkryć tajemnice hiszpańskiej inkwizycji i jednej z przeklętych ksiąg chrześcijaństwa – Malleus MaleficarumMłota na czarownice.

Przerażająca przeszłość ujawni niewygodną prawdę o teraźniejszości i przyszłości świata… któremu grozi zagłada. I zmusi członków Sigmy do zadania sobie pytania: co tak naprawdę znaczy mieć duszę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (247 ocen)
140
76
23
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu.
00
witekpecherski

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle trzyma w napięciu do końca
00
szustylodz

Nie oderwiesz się od lektury

Zajefajna jak zwykle pozycja....Fani Rollinsa będą zadowoleni
00

Popularność




CZY BĘDZIEMY ARCHITEKTAMI WŁASNEGO KOŃCA?

CZY TWORZĄC SZTUCZNĄ INTELIGENCJĘ, WYWOŁAMY DEMONY?

Z PEWNOŚCIĄ! CHYBA ŻE PRZECIWSTAWIMY ŚWIATŁO CIEMNOŚCI

I WIEDZĘ IGNORANCJI

Atak w bibliotece

W noc zimowego przesilenia w bibliotece najstarszego portugalskiego uniwersytetu w Coimbrze zbiera się pięć kobiet, by być świadkiem przełomowej prezentacji. Ich młoda podopieczna ma przedstawić owoc swoich prac: program przyjaznej SSI – sztucznej superinteligencji. Mentorki dziewczyny giną w ataku nieznanych sprawców.

Cios w serce Sigmy

Dla agentów tej agencji ataki na ich życie nie są niczym nowym. Dotąd jednak żaden wróg nie odważył się uderzyć w tak brutalny sposób: żona Monka Kokkalisa jest w śpiączce, a ich dwie córeczki wraz z ciężarną dziewczyną komandora Graysona Pierce’a zostają uprowadzone.

Królowa Śniegu

Postawiona w stan gotowości Sigma szybko odkrywa, że atak na kobiety i dzieci miał związek ze śmiercią pięciu kobiet w Portugalii i że stoi za nim ich dawny wróg – rosyjska zabójczyni o białych włosach i oczach zimnych jak lód.

Młot na czarownice

Monk i Gray nie mogą poddać się rozpaczy. Jeśli chcą uratować najbliższe im osoby – a także świat – muszą wyruszyć do Paryża i Portugalii tropem tajnej organizacji nazywanej Tyglem oaz księgi, która od XV wieku była podręcznikiem dla łowców czarownic.

JAMES ROLLINS

Amerykański pisarz, z zawodu weterynarz, z zamiłowania płetwonurek i grotołaz. Absolwent University of Missouri, karierę literacką rozpoczął w 1999 r. powieścią o wyprawie do wnętrza Ziemi, Podziemny labirynt. Kolejne m.in. Ekspedycja, Amazonia oraz książki z cyklu SIGMA FORCE zapoczątkowanego w 2004 r. Burzą piaskową których akcja toczy się często w niedostępnych rejonach świata, dżunglach, głębinach oceanów, podziemnych grotach oraz na pustyniach i lodowcach odniosły międzynarodowe sukcesy.

jamesrollins.com

Tego autora

LODOWA PUŁAPKA

AMAZONIA

OŁTARZ EDENU

EKSPEDYCJA

PODZIEMNY LABIRYNT

Cykl SIGMA FORCE

BURZA PIASKOWA

MAPA TRZECH MĘDRCÓW

CZARNY ZAKON

WIRUS JUDASZA

OSTATNIA WYROCZNIA

KLUCZ ZAGŁADY

KOLONIA DIABŁA

LINIA KRWI

OKO BOGA

SZÓSTA APOKALIPSA

LABIRYNT KOŚCI

SIÓDMA PLAGA

DIABELSKA KORONA

TYGIEL ZŁA

James Rollins, Grant BlackwoodCykl z Tuckerem Wayne’em

WYŁĄCZNIK AWARYJNY

James Rollins, Rebecca CantrellCykl ZAKON SANGWINISTÓW

EWANGELIA KRWI

NIEWINNA KREW

DIABELSKA KREW

Tytuł oryginału:

CRUCIBLE

Copyright © James Czajkowski 2019 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Danuta Górska 2020

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Zdjęcia na okładce: Alexander Kagan/Unsplash

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

ISBN 978-83-8215-207-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Chucka i Cindy Bluthów,za wiele lat przyjaźni, doradzaniai nade wszystko za ich niezmienną wielkoduszność

To, co zostanie stworzone, praktycznie będzie bogiem. Nie takim bogiem, który ciska pioruny i wywołuje burze. Ale jeśli coś jest miliard razy mądrzejsze od najmądrzejszego człowieka, jak inaczej to nazwać?… [I] wtedy będziecie mogli porozmawiać z bogiem, dosłownie, i wiedzieć, że was słucha.

ANTHONY LEVANDOWSKI,były dyrektor w Google’u i założyciel Way of the Future, nowego kościoła opartego na kulcie sztucznej inteligencji (z wywiadu przeprowadzonego przez Marka Harrisa, Backchannel/„Wired”, Inside the First Church of Artificial Intelligence), 15 listopada 2017 roku

Tworząc sztuczną inteligencję, wywołujemy demony.

ELON MUSKna sympozjum stulecia Aeronautics and Astronautics Department w MIT

Podziękowania

Chyba rzeczywiście żaden dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie. Grupa krytyków, do której dołączyłem przed wiekami – jeszcze zanim wydano moje książki, a ja byłem pełnoetatowym praktykującym weterynarzem – działała niezłomnie przez całą moją karierę, ofiarowując mi mnóstwo redaktorskich rad, od dyskusji o fabule po analizę postaci, i tak, wyłapując liczne błędy, od których roiły się moje pierwsze szkice. A ta powieść nie jest wyjątkiem. Więc najpierw i przede wszystkim pragnę podziękować tej zżytej gromadce pierwszych krytycznych czytelników: Dave’owi Meekowi, Chrisowi Crowe’owi, Lee Garrettowi, Mattowi Bishopowi, Jane O’Rivie, Mattowi Orrowi, Leonardowi Little’owi, Judy Prey, Caroline Williams, Todowi Toddowi, Frankowi Barrerze i Amy Rogers. I jak zawsze specjalne podziękowania dla Steve’a Preya za wspaniałe mapy… i dla Davida Sylviana za poprawienie mojego wizerunku w cyfrowym wszechświecie (i dalej)… i dla Cherei McCarter za wiele istotnych historycznych i naukowych ciekawostek zamieszczonych na tych stronach. I oczywiście wyrazy wdzięczności oraz wielkie dzięki wszystkim w wydawnictwie HarperCollins za nieustanne poganianie, zwłaszcza Liate Stehlik, Lynn Grady, Danielle Bartlett, Kaitlin Harri, Joshowi Marwellowi, Richardowi Aquanowi i Anie Marii Allessi. I nie wolno mi zapomnieć o specjalnym pozdrowieniu dla Briana Grogana, który stał przy mnie w HarperCollins od początku mojej kariery i który w rzeczy samej nadał tytuł tej książce (Tygiel zła). Na koniec oczywiście wyrazy wdzięczności dla ludzi odgrywających ważne role na wszystkich etapach produkcji: mojej szacownej wydawczyni, która również była ze mną od mojej pierwszej książki, Lyssy Keusch, i jej pracowitej koleżanki Priyanki Krishnan; oraz dla moich agentów, Russa Galena i Danny’ego Barora (a także jego córki Heather Baror), za ich ciężką pracę. I jak zawsze muszę podkreślić, że wszelkie błędy dotyczące faktów czy szczegółów w tej książce (mam nadzieję, że nie jest ich zbyt wiele) są wyłącznie moją winą.

Notatki z zapisów historycznych

Eu non creo nas meigas, mais habelas, hainas.Nie wierzę w czarownice, ale one istnieją.stare galicyjskie powiedzenie

Od lutego 1692 roku do maja 1693 roku dwadzieścia osób w kolonii Massachusetts – w tym czternaście kobiet – zostało oskarżonych, osądzonych i skazanych na śmierć za uprawianie czarów. Chociaż niesławne procesy czarownic z Salem odcisnęły niezatarte piętno na historii, były to jedynie ostatnie spazmy histerii w końcówce wielkiego polowania na czarownice, które już przewaliło się przez Europę. Tu prześladowania trwały przez prawie trzy stulecia i w sumie ponad sześćdziesiąt tysięcy „czarownic” zostało spalonych, powieszonych lub utopionych.

Cała ta nagonka połączona z rozlewem krwi zaczęła się dość nagle w piętnastym wieku i została wywołana przez jedną jedyną książkę, podręcznik łowców czarownic zatytułowany Malleus Maleficarum (czyliMłot na czarownice). Autorem był niemiecki katolicki duchowny, niejaki Heinrich Kramer. Ta wydana w 1487 roku księga uzyskała aprobatę zarówno uniwersytetu w Kolonii, jak i głowy Kościoła katolickiego, papieża Innocentego VIII. Dzięki nowo wynalezionej prasie drukarskiej egzemplarze szybko drukowano i rozpowszechniano po całej Europie oraz wysyłano do obu Ameryk. Książka stała się instruktażową „biblią” dla inkwizytorów i prokuratorów, uczącą, jak rozpoznawać, torturować i uśmiercać czarownice, ze szczególnym naciskiem na kobiecą herezję. Wielu naukowców uważa ją za jedną z najbardziej krwawych książek w historii, nawet w porównaniu z Mein Kampf.

Jednak jeszcze przed publikacją tego podręcznika stosunki między czarownicami a chrześcijaństwem nie były takie proste, jak się wydaje, choć początkowo czarownice nie spotykały się z tak kategorycznym potępieniem. W Starym Testamencie król Saul zwrócił się do czarownicy z Endoru o pomoc w przywołaniu ducha Samuela, zmarłego proroka. W średniowieczu czarownice często były wykształconymi uzdrowicielkami, zbierającymi lecznicze zioła zgodnie z dawną tradycją. Nawet krwawa hiszpańska inkwizycja najczęściej chwytała i torturowała heretyków, nie czarownice.

Kolejny dowód tych niejednoznaczności w relacjach między czarownicami a Kościołem katolickim to kult świętej Kolumby, który kwitł w średniowiecznej Hiszpanii, głównie w północnej Galicji, regionie uważanym za bastion czarownic. Według legendy Kolumba była żyjącą w IX wieku czarownicą, która napotkała na drodze ducha Chrystusa. Powiedział jej, że nie dostanie się do nieba, jeśli nie nawróci się na chrześcijaństwo, więc się nawróciła – ale pozostała czarownicą. W końcu została umęczona i ścięta za swoją wiarę i stała się znana jako „święta patronka czarownic”. Do dziś jest obrończynią czarownic, wstawiającą się za tymi dobrymi, a zwalczającą te, które nadużywają swojej sztuki dla niecnych celów.

A teraz przyszedł chyba czas, żeby zapalić świeczkę świętej Kolumbie, ponieważ wkraczamy w nową epokę czarownictwa.

Notatki z zapisów naukowych

Każda wystarczająco zaawansowana technologia nie różni się od magii.Arthur C. Clarke, 1962,z eseju Hazards of Prophecy: The Failure of Imagination

Porozmawiajmy o końcu ludzkości – zwłaszcza że wkrótce możemy stracić sposobność do wypowiadania się w tej kwestii. Na horyzoncie majaczy groźba zagłady, prawdopodobnej już za naszego życia. Światowej sławy fizyk Stephen Hawking opisał ten nadchodzący kryzys jako „najgorsze wydarzenie w historii cywilizacji”. Elon Musk uważa, że doprowadzi ono do trzeciej wojny światowej. Nawet rosyjski prezydent Władimir Putin oświadczył, że ktokolwiek panuje nad tym wydarzeniem, będzie panował nad światem.

Owo wydarzenie to stworzenie pierwszej prawdziwie humanoidalnej sztucznej inteligencji (SI).

Ta chwila przeraża nawet tych będących u władzy. W lutym 2018 roku podczas konferencji World Government Summit1 odbyło się tajne spotkanie za zamkniętymi drzwiami, na którym omawiano SI. W spotkaniu brali udział przedstawiciele IBM, Microsoftu, Facebooka i Amazonu oraz wysoko postawieni urzędnicy z całej Europy, Singapuru, Australii i świata arabskiego. Panowała zgodność co do tego, że zagrożone jest samo nasze istnienie, ale co najgorsze, uczestnicy doszli do wniosku, że ani regulacje prawne, ani międzynarodowe umowy nie mogą powstrzymać nieuniknionego postępu w kierunku samoświadomej SI. Wszelkie środki zapobiegawcze uznano za „zawodne”, zwłaszcza że historia pokazała, że niejawne firmy czy organizacje, działające potajemnie w odległych zakątkach świata, z łatwością mogą obejść każdy zakaz.

Jak bliskie jest więc pojawienie się nowej inteligencji na naszej planecie? Rozmaite rodzaje SI przeniknęły już do naszego życia. Działają w naszych komputerach, telefonach, nawet domowych sprzętach. Obecnie niemal 70% poleceń kupna/sprzedaży na Wall Street wykonuje się bez udziału ludzi i tak przeprowadzane transakcje trwają nie dłużej niż trzy milisekundy. Różne formy sztucznej inteligencji stały się tak powszechne, że ludzie nawet nie rozpoznają w nich SI. Dużymi krokami zbliża się jednak następny etap tej technologicznej rewolucji: kiedy komputer zademonstruje ludzki poziom inteligencji oraz samoświadomość. Najnowsze sondaże wykazują, że 42% ekspertów komputerowych wierzy, że ten przełom nastąpi w ciągu dekady, a połowa z nich twierdzi, że w ciągu pięciu lat.

Ale dlaczego ma to wywołać taki kryzys? Dlaczego to jest „najgorsze wydarzenie w historii cywilizacji”? Dlatego, że pierwsza humanoidalna inteligencja nie będzie bezczynna, tylko bardzo zajęta. Szybko – w ciągu tygodni, dni, może nawet godzin – wyewoluuje w niepojętą superinteligencję, twór znacznie nas przewyższający, który raczej do niczego nie będzie nas potrzebować. Kiedy to się stanie, nie można przewidzieć, czy ta nowa superinteligencja będzie dobrotliwym bogiem, czy też zimnym, niszczycielskim diabłem.

Niemniej ten twór się zbliża. Nie można go powstrzymać. Niektórzy nawet wierzą, że już tu jest. Dlatego też muszę udzielić jeszcze jednego – ostatniego – ostrzeżenia: W sercu tej powieści ukryta jest klątwa. Samo przeczytanie Tygla zła może doprowadzić do waszej zguby.

Więc proszę, czytajcie dalej na własne ryzyko.

23 czerwca A.D. 1611Zugarramurdi, Hiszpania

Za żelaznymi kratami czarownik klęczał na brudnej słomie i modlił się do Boga.

Alonso de Salazar Frías studiował niecodzienny widok. Inkwizytor ledwie widział niewyraźną postać. W celi panował mrok, przez wąskie okienko wpadał tylko migotliwy blask płomieni z pobliskiego wioskowego placu. Na kamiennych ścianach tańczyły upiorne cienie, którym towarzyszył smród palonego ciała.

Inkwizytor słuchał, jak czarownik szepcze po łacinie, spoglądał na jego złożone ręce i pochyloną głowę. Modlitwa była znajoma, Anima Christi, ułożona przez Ignacego Loyolę, założyciela Towarzystwa Chrystusowego. Stosowna modlitwa, ponieważ klęczący czarownik należał właśnie do zakonu jezuitów.

Alonso w myślach przetłumaczył ostatnie słowa modlitwy: W godzinie śmierci wezwij mnie i każ mi przyjść do Ciebie, abym ze świętymi Twymi chwalił Cię. Na wieki wieków.

– Amen – powiedział na głos, przyciągając uwagę czarownika.

Zaczekał, aż oskarżony ksiądz wstanie. Chociaż z pewnością nie był starszy od Alonsa, który miał czterdzieści siedem lat, podnosił się z trudem. Szata, którą mu zostawiono, zwisała z chudych ramion. Twarz miał zapadniętą i poznaczoną wrzodami. Dozorcy więzienni nawet ogolili mu głowę; po tym zabiegu na czaszce zostało kilka strupów.

Inkwizytor poczuł drgnienie litości nad żałosnym stanem księdza, chociaż wiedział, że ten duchowny jest oskarżony o herezję i czarownictwo. Alonso został wysłany do tej maleńkiej baskijskiej wioski na osobiste żądanie generalnego inkwizytora, żeby przeprowadzić przesłuchanie. Tydzień zabrała mu podróż przez Pireneje do tej garstki chałup i gospodarstw przy samej granicy z Francją.

Ksiądz przykuśtykał do żelaznych krat i chwycił je kościstymi palcami, drżącymi i niemal sparaliżowanymi z osłabienia.

Kiedy ostatnio karmili tego człowieka? – przemknęło przez głowę Alonsa.

Jednak głos jezuity był mocny.

– Nie jestem czarownikiem.

– To właśnie nakazano mi ustalić, ojcze Ibarra. Przeczytałem postawione ci zarzuty. Oskarżają cię o uprawianie czarów, używanie zaklęć i amuletów do leczenia chorych.

Ksiądz milczał przez chwilę, zanim ponownie się odezwał.

– Ja również wiem o tobie, inkwizytorze Frías. O twojej reputacji. Dwa lata temu byłeś jednym z trzech sędziów na procesach czarownic z Logroño.

Alonso ukrył grymas zawstydzenia i odwrócił wzrok, ale nie mógł tak łatwo uciec przed migotaniem płomieni i odorem zwęglonego ciała. Tutejsze widoki i zapachy były aż nadto znajome. Podczas tamtych procesów w pobliskim miasteczku Logroño zgodził się z osądem dwóch pozostałych inkwizytorów. Z powodu tej decyzji dręczyły go wyrzuty sumienia. To był największy proces czarownic w Hiszpanii. Oskarżenie jednej kobiety – Marii de Ximildegui – doprowadziło do wybuchu niekontrolowanej histerii i paniki. Maria twierdziła, że uczestniczyła w sabacie czarownic, i wskazywała palcem inne kobiety, które z kolei rzucały oszczerstwa na następne. W końcu trzysta osób oskarżono o konszachty z diabłem. Wiele spośród nich to były jeszcze dzieci, najmłodsze miało zaledwie cztery lata. Zanim Alonso przybył do Logroño, pozostali dwaj inkwizytorzy zawęzili grupę oskarżonych do trzydziestu najgorszych przestępczyń. Te, które przyznały się do zbrodni, zostały ukarane, lecz miłosiernie oszczędzono im śmierci w płomieniach. Niestety, dwanaście najbardziej upartych nie chciało się przyznać, że są czarownicami, i w konsekwencji spłonęło na stosie.

Ich śmierć ciążyła na duszy Alonsa – nie dlatego, że nie zdołał wydobyć z nich przyznania się do czarów, ale ponieważ wierzył w ich niewinność. Później, wiele ryzykując, wyraził takie przekonanie wobec wielkiego inkwizytora Bernarda de Sandoval y Rojas, w którego przyjaźń głęboko wierzył. Jak się okazało, ta wiara opierała się na mocnych fundamentach. Okrutne i krwawe czasy królewskiego inkwizytora Tomasa de Torquemady minęły przed wiekiem. Obecny generalny inkwizytor wysłał Alonsa samego, żeby przeprowadził dochodzenie w całym baskijskim regionie Hiszpanii i oddzielił histerię od rzeczywistości. Alonso był w drodze od prawie dwóch miesięcy. Przesłuchiwał oskarżonych i uwięzionych, na razie jednak odkrywał tylko fałszywe zeznania wymuszone torturami, historie pełne sprzeczności i niekonsekwencji. Podczas swoich podróży nie natrafił na ani jeden wiarygodny przypadek uprawiania czarów.

W swojej prywatnej walce o oszczędzenie dusz oskarżonych o takie zbrodnie władał tylko jedną bronią. Znowu spojrzał na księdza i poklepał skórzaną sakwę u boku.

– Ojcze Ibarra, wożę ze sobą Edykt Wiary, podpisany przez generalnego inkwizytora. Pozwala mi ułaskawić każdego, kto wyzna swoje winy, przysięgnie wierność Bogu i wyrzeknie się diabła.

Oczy księdza zapłonęły w mroku, rozpalone dumą.

– Nie mam skrupułów co do tej przysięgi… deklaracji mojej miłości do Boga… ale jak mówiłem od początku, nie jestem czarownikiem i nie przyznam się do tego.

– Nawet żeby ocalić życie?

Ibarra odwrócił się plecami i popatrzył na rozświetlone ogniem okienko swojej celi.

– Czy przyjechałeś w porę, żeby usłyszeć ich krzyki? – spytał.

Tym razem Alonso nie zdołał ukryć grymasu. Wcześniej, kiedy zjeżdżał z gór, dostrzegł smugi dymu unoszące się nad wioską. Modlił się, żeby dym oznaczał ogniska rozpalone z okazji święta letniego przesilenia. Jednak lękając się najgorszego, popędził konia. Ścigał się z zachodzącym słońcem, lecz kiedy dotarł na skraj wioski, przywitał go chór jęków.

Sześć czarownic spalono na stosie.

Nie czarownic, napomniał się. Sześć kobiet.

Na nieszczęście Alonso nie był pierwszym przedstawicielem inkwizycji, który odwiedził tę wioskę. Podejrzewał, że ojciec Ibarra został na razie oszczędzony tylko dlatego, że był księdzem.

Popatrzył na plecy więźnia.

Jeśli tylko mogę go ocalić, niech tak się stanie.

– Ojcze Ibarra, proszę, przyznaj tylko…

– Co wiesz o świętej Kolumbie?

Zaskoczony tym dziwnym pytaniem, Alonso potrzebował chwili, żeby odpowiedzieć. Przygotowując się do przyjęcia święceń i przystąpienia do Kościoła, studiował prawo kanoniczne zarówno na uniwersytecie w Salamance, jak i w Sigüenzie. Znał na pamięć listę wszystkich świętych. Jednak postać wymieniona przez ojca Ibarrę była nieco kontrowersyjna.

– Mówisz o czarownicy z Galicji, która w dziewiątym wieku podczas pielgrzymki do Rzymu napotkała na drodze ducha Chrystusa – odparł.

– Chrystus ostrzegł ją, żeby nawróciła się na chrześcijaństwo, jeśli chce pójść do nieba.

– A ona się nawróciła i później została za to umęczona; ścięto jej głowę, bo nie chciała się wyrzec swojej religii.

Ibarra skinął głową.

– Chociaż przystąpiła do Kościoła, nigdy nie przestała być czarownicą. Wieśniacy w tym regionie wciąż czczą oba jej aspekty: czarownicę i świętą męczennicę. Modlą się do niej o obronę przeciwko złym czarom, a jednocześnie proszą, żeby chroniła przed prześladowaniami dobre czarownice, takie, które leczą chorych ziołami, amuletami i zaklęciami.

Podczas swoich podróży po północnej Hiszpanii Alonso słyszał szepty o kulcie świętej Kolumby. Znał wiele kobiet – wykształconych kobiet – które studiowały naturę, szukały ziół i leków, czerpiąc z pogańskiej wiedzy. Niektóre zostały oskarżone o uprawianie czarów i otrute przez księży albo spalone na stosie; inne znalazły schronienie w klasztorach, gdzie – jak święta Kolumba – mogły czcić Chrystusa, a jednocześnie uprawiać sekretne ogródki i pomagać chorym czy cierpiącym, zacierając granicę pomiędzy pogaństwem a chrześcijaństwem.

Przyjrzał się ojcu Ibarrze.

Czy ten ksiądz też należał do tego kultu?

– Ty sam jesteś oskarżony o używanie zaczarowanych amuletów do leczenia chorych – powiedział Alonso. – Czyż to nie piętnuje cię jako czarownika tego samego rodzaju? Jeśli przyznasz się tylko do tego, mogę wykorzystać Edykt, żeby wstawić się…

– Nie jestem czarownikiem – powtórzył ksiądz i wskazał dym napływający przez wąskie okienko celi. – Oto odchodzą kobiety, które wyleczyły wielu chorych w tych górskich wioskach i na pastwiskach. Ja tylko je chroniłem, działając jako pokorny sługa świętej Kolumby, świętej patronki czarownic. Nie mogę z czystym sercem twierdzić, że jestem czarownikiem. Nie dlatego, że gardzę takim oskarżeniem, ale ponieważ nie zasługuję na miano czarownika… Nie jestem godzien takiego zaszczytu.

Alonsa zaszokowały te słowa. Niezliczone razy słyszał, jak oskarżeni wypierają się zarzutów, ale żaden nie zaprzeczał w ten sposób.

Ibarra przysunął się bliżej do krat.

– Ale historia o moim amulecie… – odezwał się. – Ten zarzut jest prawdziwy. Lękam się tych, którzy przybyli do wioski przed tobą, żeby go szukać.

Jakby na dany znak za Alonsem otworzyły się drzwi. Weszła zakapturzona postać w czarnej szacie mnicha. Chociaż nowo przybyły miał oczy zakryte szkarłatną opaską, najwyraźniej dobrze widział.

– Przyznał się? – zapytał szorstko mnich.

Alonso odwrócił się do Ibarry. Ksiądz cofnął się od krat i wyprostował plecy. Inkwizytor wiedział, że ten człowiek nigdy się nie złamie.

– Nie przyznał się – wyznał.

– Brać go – rozkazał mnich.

Dwaj bracia zakonni wepchnęli się do pomieszczenia, gotowi zawlec Ibarrę na stos. Alonso zastąpił im jednak drogę.

– Ja go odprowadzę.

Szybko otwarto celę i Alonso wyprowadził księdza z więzienia na wiejski plac. Podtrzymywał go za łokieć, pomagając mu się wyprostować i stawiać kroki. Ibarra drżał na całym ciele, nie tylko z głodu i osłabienia – ale też na widok tego, co ujrzał na wioskowym placu.

Na sześciu dymiących stosach tkwiły skręcone od żaru sylwetki – zwęglone uniesione ramiona, nadgarstki skute żelazem rozpalonym do czerwoności. Siódmy pień świeżo ściętego kasztanowca wznosił się nad sięgającą do pasa stertą suchego chrustu.

Ibarra mocno chwycił rękę Alonsa.

Ten próbował dodać otuchy przerażonemu skazańcowi.

– Niech Bóg przyjmie cię na swoje łono.

Jednak mylnie zrozumiał zamiar księdza. Kościste palce rozwarły jego rękę i wcisnęły we wnętrze dłoni jakiś przedmiot. Alonso instynktownie zamknął na nim palce, wiedząc, co mu zostało przekazane w sekrecie, zapewne wydobyte z ukrytej kieszeni w podartej szacie księdza.

Amulet Ibarry.

– Nóminas de moro – szepnął po hiszpańsku ksiądz, potwierdzając jego podejrzenia.

Nóminas to były talizmany lub amulety, na których wypisano imiona świętych i które podobno mogły czynić cuda.

– Znaleziono go u źródeł rzeki Orabidea – wyjaśnił pospiesznie Ibarra. – Chroń go przed nimi.

Z kłębów dymu energicznym krokiem wyszła wysoka postać w szkarłatnym habicie, z czarną opaską na oczach. Był to przywódca sekty. Alonso słyszał plotki o tej frakcji wewnątrz inkwizycji, o ludziach nadal hołdujących krwiożerczym poglądom dawno nieżyjącego Torquemady. Nazwali się Crucibulum, od łacińskiego słowa oznaczającego „tygiel”, naczynie, które oczyszcza się w ogniu.

Alonso spojrzał na dymiące szczątki przykute do sześciu słupów. Mocniej zacisnął palce na amulecie.

Przywódca wystąpił do przodu i skinął na swoich braci. Na ten milczący rozkaz oderwali Ibarrę od Alonsa i powlekli do stosu. Przywódca trzymał w rękach grubą księgę w pozłacanej oprawie. Alonso od razu rozpoznał ten przeklęty wolumin. Pełny tytuł brzmiał: Malleus Maleficarum, Maleficas & earum haeresim, ut phramea potentissima conterens – „Młot na czarownice, który niszczy czarownice i ich herezje jakoby dwusiecznym mieczem”. Książka powstała przed ponad stuleciem, jako podręcznik tropienia, rozpoznawania i karania czarownic. Wypadała już z łask papiestwa, nawet wśród członków inkwizycji.

Ale we frakcji Crucibulum zdobyła jeszcze mocniejszą pozycję.

Alonso stał bez ruchu. Co jeszcze mógł zrobić? Był samotnym młodszym inkwizytorem przeciwko tuzinowi przedstawicieli starożytnego Crucibulum.

Kiedy Ibarrę prowadzono na śmierć, przywódca sekty szedł za nim krok w krok. Szeptał coś gorączkowo do ucha księdza. Alonso wyłowił słowo: nóminas.

Zatem Ibarra słusznie się lękał.

Alonso domyślał się, że przywódca Crucibulum rzuca pogróżki albo obietnice ułaskawienia, jeśli tylko ksiądz wyzna prawdę o swoim amulecie.

Obawiając się, że ściągnie na siebie uwagę, ponieważ przebywał sam na sam z Ibarrą, Alonso wycofał się z placu. Po raz ostatni widział księdza, kiedy przykuwano go łańcuchami do pnia kasztanowca na szczycie sterty chrustu. Ibarra pochwycił jego spojrzenie i nieznacznie kiwnął głową.

Chroń go przed nimi.

Odwróciwszy się plecami, Alonso przysiągł w duchu, że tak zrobi. Pospieszył do stajni, gdzie trzymał konia. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy pod niebo wzniósł się grzmiący głos Ibarry:

– SPALCIE NAS WSZYSTKICH! TO NIEWAŻNE. ŚWIĘTA KOLUMBA PRZEPOWIEDZIAŁA JEJ PRZYJŚCIE. CZAROWNICY, KTÓRA PODEJMIE JEJ DZIEDZICTWO. CZAROWNICY, KTÓRA ROZTRZASKA TYGIEL I OCZYŚCI ŚWIAT!

Alonso potknął się na te słowa. Nic dziwnego, że członkowie Crucibulum usiłowali wyplenić kult Kolumby, a co ważniejsze, spalić na popiół wszelkie ślady jego istnienia. Inkwizytor mocniej ścisnął amulet w ręce. Czy im się to podobało, czy nie, świat powoli się zmieniał – metody Torquemady odchodziły w zapomnienie, porzucone egzemplarze Malleus Maleficarum pleśniały i rozsypywały się w proch – lecz zanim to nastąpi, Alonso przewidywał jeszcze więcej płomieni i rozlewu krwi, ostatnich konwulsji ginącej epoki.

W bezpiecznej odległości zaryzykował zerknięcie na nóminas Ibarry. Rozchylił dłoń. Zaszokowany tym, co zobaczył, o mało nie upuścił skarbu. To był palec, nierówno oderwany od czyjejś ręki. Krawędzie wyglądały na przypalone, poza tym jednak palec był doskonale zachowany. Alonso wiedział, że jedną z oznak świętości są relikwie pozostałe po świętej osobie, które nie ulegają rozkładowi, okazują się odporne na zgniliznę, jakby nie dotyczył ich upływ czasu.

Czyżby trzymał w ręku taką relikwię?

Przystanął, żeby dokładniej ją obejrzeć, i odkrył słowa wytatuowane na skórze.

Sanctus Maleficarum.

Przetłumaczył z łaciny.

Święta Czarownica.

Więc to naprawdę był nóminas, amulet z wypisanym imieniem świętej. Ale dalsze oględziny ujawniły jeszcze większą niespodziankę. Palec nie był relikwią – częścią ciała świętej osoby – tylko czymś jeszcze bardziej niezwykłym.

Z zapartym tchem Alonso obracał go na wszystkie strony. Ciało wydawało się prawdziwe, lecz to był tylko pozór. Skóra była elastyczna, ale zimna. W oderwanym końcu odsłonił się skomplikowany mechanizm z cienkich drucików i lśniących metalowych kości. To była atrapa, palec mechanicznego homunkulusa.

Alonso znał opowieści o darach składanych królom i królowym, przemyślnych urządzeniach naśladujących ruchy ludzkiego ciała. Sześćdziesiąt lat wcześniej cesarz rzymski Karol V otrzymał w prezencie mechaniczną figurę mnicha, wykonaną przez hiszpańsko-włoskiego inżyniera i rzemieślnika Juanela Turriana. Lalka mogła podnosić i opuszczać drewniany krzyż, przykładać krucyfiks do ust, które poruszały się w bezgłośnej modlitwie, podczas gdy głowa się kiwała, a oczy mrugały.

Czyżbym trzymał fragment czegoś takiego?

Jeśli tak, jakie jest jego znaczenie? Jaki jest związek z kultem świętej Kolumby?

Nie znajdując odpowiedzi, ruszył dalej w stronę stajni. Ibarra zostawił mu jeszcze jedną wskazówkę dotyczącą tej tajemnicy: źródło pochodzenia amuletu, miejsce, gdzie go znaleziono.

– Rzeka Orabidea – wymamrotał Alonso ze zmarszczonym czołem.

Każdy inkwizytor w tym regionie słyszał o rzece Orabidea. Wypływała z jaskini zwanej Sorginen Leizea, „jaskinia czarownic”. W tym miejscu odbywało się wiele sabatów. Sama rzeka miała równie mroczną historię. Niekiedy nazywano ją Infernuko Erreka, czyli „piekielny strumień”, bo plotka głosiła, że wypływa na świat prosto z wnętrza piekła.

Alonso zadygotał ze zgrozy. Jeśli Ibarra mówił prawdę, amulet został znaleziony u źródeł rzeki.

Innymi słowy, u bram samego piekła.

Inkwizytor wzdragał się przed dalszym badaniem tej kwestii i rozważał wyrzucenie amuletu, gdy za jego plecami rozbrzmiał przeraźliwy krzyk cierpienia, budzący echo wśród gwiazd.

Ibarra…

Mocniej ścisnął w garści nóminas.

Ksiądz umarł, by ochronić ten sekret.

Nie wolno mi odrzucić tego ciężaru.

Poznam prawdę, nawet jeśli będę musiał przekroczyć bramy piekła.

Czasy współczesneCoimbra, Portugalia21 grudnia, godzina 22.18 czasu miejscowego

Kowen na nią czekał.

Charlotte Carson przebiegła przez całą szerokość ciemnej uniwersyteckiej biblioteki. Jej pospieszne kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki i rozbrzmiewały pod ceglanym dachem dwupiętrowej średniowiecznej galerii. Wszędzie dookoła na bogato zdobionych regałach stały książki – najstarsze z dwunastego wieku. Rozległą przestrzeń oświetlało tylko kilka kinkietów. W mroku majaczyły cienie drabin i misterne złocone rzeźbienia.

Zbudowana na początku osiemnastego wieku Biblioteka Joanina pozostała perfekcyjnie zachowanym klejnotem barokowej architektury i zdobnictwa, prawdziwym centrum historycznym Uniwersytetu w Coimbrze. I jak każda skarbnica, była prawdziwą fortecą o murach grubych na ponad pół metra, z masywnymi drzwiami z solidnego drewna tekowego, szczelnymi jak w sejfie. Została zaprojektowana w ten sposób, żeby w środku panowała stała temperatura dwudziestu stopni, bez względu na porę roku, oraz niska wilgotność.

Idealne warunki do przechowywania starożytnych ksiąg…

Lecz te wysiłki konserwatorskie nie ograniczały się do bibliotecznej architektury.

Charlotte zrobiła unik, kiedy nietoperz śmignął obok jej głowy i przemknął na górną galerię. Niedosłyszalny, lecz wyczuwalny ultradźwiękowy gwizd stworzenia zjeżył drobne włoski na jej karku. Kolonia nietoperzy zadomowiła się w bibliotece przed wiekami. Były wiernymi sojusznikami w walce o zachowanie zgromadzonych tu zbiorów. Co noc pożerały owady, które inaczej mogłyby się dobrać do obfitych zasobów starej skóry i pożółkłego pergaminu.

Oczywiście dzielenie tej skarbnicy z tak zagorzałymi łowcami wymagało pewnych środków ostrożności. Charlotte przesunęła palcem po skórzanych płachtach nakrywających stoły. Dozorcy zakładali je co wieczór po zamknięciu budynku, żeby ochronić drewniane powierzchnie przed odchodami nietoperzy.

Niemniej spoglądając w górę, na skrzydlate cienie szybujące pod ceglanym sklepieniem, Charlotte poczuła ukłucie przesądnego lęku – a także odrobinę rozbawienia.

Co by to było za zgromadzenie czarownic bez nietoperzy?

Nawet ta noc została specjalnie wybrana. Dziś zakończyło się tygodniowe naukowe sympozjum. Jutro uczestnicy wrócą do domów, rozjadą się na wszystkie strony świata, żeby spędzić święta z rodziną i przyjaciółmi. Ale tego wieczoru w mieście zapłoną niezliczone ogniska, wokół których zabrzmi wesoła muzyka, i wszyscy będą świętować zimowe przesilenie, najdłuższą noc w roku.

Charlotte spojrzała na zegarek, wiedząc, że jest spóźniona. Wciąż miała na sobie elegancki strój ze świątecznego przyjęcia w ambasadzie: szeroką czarną spódnicę do kostek i krótki żakiet na błękitnej bluzce. Włosy gładko zaczesała do tyłu. Przedwcześnie posiwiały, zrobiły się rzadkie i krótkie po serii chemioterapii przed dziewięcioma miesiącami. Później nie zawracała sobie głowy farbowaniem czy przedłużaniem. Odkąd przeżyła brutalne i upokarzające okrucieństwo raka, próżność wydawała się niemądrą stratą czasu. Nie miała już cierpliwości do takich błahostek.

Zresztą i tak brakowało jej wolnego czasu.

Spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi.

Jeszcze tylko cztery minuty.

Wyobraziła sobie słońce po drugiej stronie świata, wznoszące się nad zwrotnikiem Koziorożca. Słońce znajdujące się na tej szerokości geograficznej wyznacza moment prawdziwego przesilenia, kiedy zima nieuchronnie przechodzi w lato, kiedy ciemność ustępuje przed światłem.

Idealny czas na tę demonstrację.

Udowodnienie teorii.

– Fiat lux – szepnęła.

Niech się stanie światło.

Przed nią jaśniejszy blask płynął z łukowatego przejścia, otwierającego się na spiralne schody, które prowadziły do niższych poziomów biblioteki. Ten najwyższy nazywał się Szlachetny ze względu na jego piękno i historię. Dokładnie pod nim Średni Poziom stanowił wyłączną domenę bibliotekarzy, gdzie przechowywano dla bezpieczeństwa większość najrzadszych ksiąg.

Lecz miejsce, do którego zmierzała Charlotte, znajdowało się jeszcze o poziom niżej.

Wyczuwając, że czas nagli, pospieszyła w stronę łukowatego wejścia.

Pozostałe już z pewnością zebrały się na dole. Charlotte przebiegła pod portretem portugalskiego króla Jana V, który założył tę bibliotekę, i dotarła do stopni wijących się w dół aż do najniższego poziomu.

Schodząc w kółko i w kółko po ciasnych schodach, usłyszała cichy pomruk głosów wznoszących się na jej powitanie. Na ostatnim stopniu przystanęła przed solidną czarną żelazną bramą. Jedno skrzydło zostawiono uchylone dla niej. Napis na bramie głosił: PRISÃO ACADÉMICA.

Uśmiechnęła się na myśl o więzieniu zbudowanym pod biblioteką. Wyobrażała sobie, że zamykano tu krnąbrnych studentów albo pijanych profesorów. Ten poziom stanowił niegdyś część oryginalnych lochów królewskiego pałacu i służył za uniwersyteckie więzienie aż do 1834 roku. Obecnie pozostał jedynym zachowanym przykładem średniowiecznego więzienia w całej Portugalii.

Wśliznęła się przez bramę do lochu. Spora część tego poziomu była otwarta dla turystów, natomiast zamknięte pomieszczenia wykorzystywano jako dodatkowe magazyny książek. Ruszyła na sam koniec, gdzie do średniowiecznych murów przeniknęła nowoczesność. W nieużywanej tylnej piwnicy zainstalowano nowy system komputerowy, włącznie z systemem digitalizacji książek, by jeszcze lepiej chronić skarby zgromadzone na górze.

Podczas tego zimowego przesilenia komputery posłużą do nowego celu – nie do zachowania przeszłości, ale do spojrzenia w przyszłość.

Kiedy Charlotte weszła do piwnicy, przywitał ją kobiecy głos:

– Ach, embaixador Carson, zdążyła pani na czas.

Eliza Guerra, kierowniczka Biblioteki Joanina, w wyprasowanym granatowym kostiumie i białej bluzce, podeszła i cmoknęła Charlotte w oba policzki, a potem szybko uścisnęła jej przedramię. Podniecenie aż kipiało w małej bibliotekarce.

– Nie wiedziałam, czy dam radę – wyjaśniła Charlotte z przepraszającym uśmiechem. – W ambasadzie brakuje personelu i panuje chaos z powodu nadchodzących świąt.

Jako ambasador USA w Portugalii Charlotte miała tego wieczoru tysiące obowiązków, włącznie ze złapaniem nocnego lotu do Waszyngtonu, żeby dołączyć do męża i dwóch córek. Starsza, Laura, przyjechała z Princeton – Alma Mater Charlotte – gdzie robiła magisterium z biotechnologii. Druga córka, Carly, była bardziej niesforna i próbowała spełnić marzenia o karierze muzycznej na Uniwersytecie Nowojorskim, a jednocześnie studiowała inżynierię jako zabezpieczenie.

Charlotte była ogromnie dumna z obu córek.

Żałowała, że nie ma ich tutaj, żeby dzieliły z nią tę chwilę. Również ze względu na nie pomagała założyć tę organizację, składającą się z kobiet naukowców i badaczy. Ta fundacja charytatywna stanowiła odgałęzienie większej Grupy Coimbra, związku prawie czterdziestu uniwersytetów badawczych rozrzuconych po całym globie.

W trosce o to, by wspierać, rozwijać i łączyć działalność naukową kobiet, Charlotte i pozostałe zebrane tu cztery członkinie stworzyły Bruxas International, nazwaną od portugalskiego słowa „czarownice”. Przez stulecia kobiety, które leczyły chorych, eksperymentowały z ziołowymi kuracjami albo po prostu kwestionowały istniejący porządek świata, ogłaszano heretyczkami albo czarownicami. Nawet tutaj, w Coimbrze – mieście cieszącym się długą tradycją naukową – palono je na stosach, często podczas makabrycznych widowisk zwanych Auto-da-fé albo „aktami wiary”, kiedy płonęły jednocześnie dziesiątki heretyków i apostatów.

Zamiast odrzucać to piętno, Charlotte i jej towarzyszki postanowiły nosić je z dumą, dlatego prowokująco nazwały swoją fundację Bruxas.

Ale metafora nie ograniczała się do nazwy.

Eliza Guerra uruchomiła już stację komputerową. Na ekranie rozbłysnął symbol ich organizacji i obracał się powoli. Był to pentagram wpisany w okrąg.

Pięć promieni gwiazdy przedstawiało pięć obecnych tu kobiet – pierwotny kowen – które przed sześciu laty założyły tę organizację na Uniwersytecie w Coimbrze. Nie miały wyznaczonej przywódczyni. We wszystkich sprawach decydowały wspólnie przez głosowanie.

Charlotte uśmiechnęła się ponad ramieniem Elizy do trzech pozostałych: doktor Hannah Fest z Uniwersytetu w Kolonii, profesor Ikumi Sato z Uniwersytetu w Tokio i doktor Sophii Ruiz z Uniwersytetu w São Paulo. Chociaż Charlotte przed rokiem otrzymała stanowisko ambasadora – w dużej mierze dzięki swojej roli w tworzeniu tej międzynarodowej organizacji z siedzibą w Portugalii – pierwotnie była naukowcem jak tamte, wykładała w Princeton i reprezentowała Stany Zjednoczone.

Pomimo różnic tych pięć kobiet – wszystkie po pięćdziesiątce – wybiło się każda w swojej dziedzinie mniej więcej jednocześnie, napotkało podobne trudności z powodu swojej płci, doświadczyło takiej samej dyskryminacji i poniżenia. Oprócz naukowego zacięcia łączyła je ta właśnie więź. Ich celem było wyrównanie szans, zachęcanie młodych kobiet do kariery naukowej, pomaganie im i wspieranie poprzez stypendia, praktyki naukowe i doradztwo.

Ich wysiłki przyniosły już wspaniałe rezultaty na całym świecie – zwłaszcza tutaj.

Hannah nachyliła się w stronę mikrofonu stojącego obok klawiatury komputerowej.

– Mara, jesteśmy wszystkie na miejscu. – Mówiła po angielsku z ciężkim teutońskim akcentem. – Zaczynaj prezentację, kiedy będziesz gotowa.

Odstąpiła i ekran się podzielił. Pentagram skurczył się i przesunął na bok, odsłaniając młodą twarz Mary Silviery. Zaledwie dwudziestojednoletnia, już od pięciu lat studiowała w Coimbrze, uzyskawszy stypendium z Bruxas w wieku szesnastu lat. Pochodziła z małej wioski w galicyjskim regionie północnej Hiszpanii i przyciągnęła uwagę licznych firm technologicznych, kiedy opublikowała aplikację translatorską przyćmiewającą wszystkie inne dostępne wówczas na rynku. Niewątpliwie wykazywała wrodzony talent zarówno do komputerów, jak i językoznawstwa.

Nawet na ekranie z jej oczu biła czysta inteligencja. A może tylko duma. Ciemna, kawowa karnacja i długie proste, czarne włosy sugerowały domieszkę mauretańskiej krwi w przeszłości jej rodziny. Obecnie znajdowała się po drugiej stronie kampusu, w uniwersyteckiej Pracowni Zaawansowanych Systemów Obliczeniowych, która mieściła klaster Milipeia, jeden z najpotężniejszych superkomputerów na kontynencie.

Mara zerknęła w bok.

– Rozpocznę cykl Xénese. W ciągu minuty powinnyśmy być online.

Kobiety przysunęły się bliżej. Charlotte spojrzała na zegarek.

22.23.

W samą porę.

Ponownie wyobraziła sobie słońce wiszące nad zwrotnikiem Koziorożca, oznaczające kulminację zimowego przesilenia, obiecujące koniec ciemności i powrót światła.

Zanim do tego doszło, głośno szczęknęło żelazo. Wszystkie kobiety odwróciły się, zaskoczone.

Przez czarną bramę do więzienia wtargnęła zbita grupa zakapturzonych ciemnych postaci. Intruzi trzymali w rękach duże, błyszczące pistolety. Rozproszyli się, zamykając pięć kobiet w pułapce.

Z komputerowego pomieszczenia nie było innego wyjścia.

Z sercem walącym w gardle Charlotte cofnęła się o krok. Zasłoniła własnym ciałem monitor i pomacała na ślepo za plecami. Przesunięciem i kliknięciem komputerowej myszy zwinęła obraz Mary Silviery, żeby chronić młodą kobietę oraz zrobić z niej niemego świadka. Mikrofon i kamera nadal działały, toteż Mara mogła widzieć, słyszeć, a nawet nagrywać to, co się wkrótce stało.

Kiedy postacie zbliżyły się do kobiet, Charlotte pomyślała, że Mara powinna wezwać policję, chociaż było mało prawdopodobne, żeby ratunek przybył na czas. Nie wiedziała nawet, czy Mara zdaje sobie sprawę ze zmiany sytuacji, bo zapewne skupiała się na swojej zbliżającej się prezentacji.

Napastników było ośmiu – sami mężczyźni – w czarnych szatach, ze szkarłatnymi jedwabnymi szarfami zawiązanymi na oczach. Jednak sądząc po ich zachowaniu i precyzyjnych ruchach, najwyraźniej doskonale widzieli przez te opaski.

Eliza Guerra wystąpiła do przodu, gotowa bronić swojej biblioteki.

– Co to ma znaczyć? Czego chcecie?

Odpowiedziało jej denerwujące milczenie.

Napastnicy rozstąpili się, żeby przepuścić dziewiątego mężczyznę, widocznie przywódcę. Miał dobrze powyżej metra osiemdziesięciu wzrostu i nosił szkarłatną szatę z czarną przepaską na oczach – lustrzane odbicie stroju pozostałych. Zamiast broni trzymał w rękach gruby tom. Wytarta skórzana okładka miała ten sam odcień szkarłatu co jego szata. Tytuł wytłoczony złotymi literami był wyraźnie widoczny: Malleus Maleficarum.

Charlotte skuliła się, bo nadzieja w niej zgasła. Dotąd modliła się, żeby to był zwykły napad rabunkowy. Biblioteka zawierała wiele bezcennych woluminów. Lecz na widok księgi w rękach mężczyzny ogarnęła ją rozpacz. To wyglądało na pierwsze wydanie, z którego zachowało się tylko kilka egzemplarzy. Jeden przechowywano tutaj, w Bibliotece Joanina. Z chmurnej miny Elizy wywnioskowała, że to może być to samo wydanie, wykradzione z półki.

Książkę napisał w piętnastym wieku katolicki ksiądz, niejaki Heinrich Kramer. Łaciński tytuł tłumaczyło się jako Młot na czarownice. Służąca za podręcznik rozpoznawania, prześladowania i torturowania czarownic, należała do najbardziej krwawych i najczęściej piętnowanych ksiąg w historii ludzkości. Według szacunkowych ocen liczba przypisywanych jej ofiar przekraczała sześćdziesiąt tysięcy.

Charlotte spojrzała na swoje towarzyszki.

A teraz będzie jeszcze pięć więcej, pomyślała.

Pierwsze słowa przywódcy potwierdziły jej obawy.

– Maleficos non patieris vivere.

Rozpoznała przestrogę z Księgi Wyjścia.

Czarownicy żyć nie dozwolisz.

Mężczyzna mówił dalej po angielsku, chociaż z hiszpańskim akcentem.

– Xénese nie może zaistnieć – zaintonował. – To abominacja zrodzona z czarów i nieczystości.

Charlotte uniosła brwi.

Skąd on wie, czego próbujemy dokonać tej nocy?

Jednak ta tajemnica musiała zaczekać. Pistolety jednoznacznie mierzyły w kobiety, podczas gdy dwaj mężczyźni przynieśli dwa pięciogalonowe kanistry. Charlotte przeczytała napis na jednym: Querosene. Nie potrzebowała biegłej znajomości portugalskiego, żeby rozpoznać zawartość, zwłaszcza kiedy napastnicy przechylili kanistry i wylali oleisty płyn na podłogę.

Duszący zapach nafty szybko wypełnił ciasne pomieszczenie.

Kaszląc, Charlotte wymieniła spojrzenia ze swoimi przerażonymi towarzyszkami. Pracowały razem od sześciu lat i dobrze się znały. Nie potrzebowały słów. Nie były przykute do drewnianych słupów. Jeśli nadszedł ich koniec, te czarownice zginą, walcząc.

Lepsza kula niż ogień.

Uśmiechnęła się szyderczo do przywódcy.

– Wsadź to sobie, gnojku!

Pięć kobiet z chlupotem rzuciło się na napastników przez kałużę nafty. Pistolety wypaliły, ogłuszająco głośne w zamkniętej przestrzeni. Charlotte poczuła, że pociski wbijają się w jej ciało, ale rozpęd doniósł ją do przywódcy. Sięgnęła rozczapierzonymi rękami do jego twarzy, wbiła w nią głęboko paznokcie, rozorała policzek, zerwała mu opaskę i zobaczyła furię w jego odsłoniętych oczach.

Odrzucił przeklętą księgę i odepchnął kobietę. Wylądowała na kamiennej podłodze obok kałuży nafty. Podparła się jednym ramieniem i rozejrzała po pomieszczeniu. Ze zgrozą zobaczyła cztery pozostałe kobiety leżące bez ruchu na podłodze; ich krew mieszała się z naftą.

Szybko osłabła i też osunęła się na podłogę.

Przywódca zaklął i rzucił jakieś rozkazy po hiszpańsku.

Spod szat wyjęto pół tuzina koktajli Mołotowa i szybko podpalono.

Charlotte zignorowała je, bo ogarniało ją zimno, które tłumiło strach przed nadchodzącym żarem. Spojrzała w głąb pokoju, gdzie jakiś ruch przyciągnął jej gasnący wzrok. Pentagram Bruxas na ekranie komputera wirował szybko, znacznie szybciej niż wcześniej, jakby poruszony tym, co się stało.

Zdumiona, wpatrywała się w rozmazany obraz.

Czy Mara próbowała jej coś zasygnalizować?

Koktajle Mołotowa rozbiły się o ściany. Płomienie strzeliły wysoko i fala żaru oblała Charlotte.

Umierająca kobieta wciąż jednak wpatrywała się w serce ognia.

Symbol na ekranie przyspieszał jeszcze przez parę sekund – potem nagle znieruchomiał. Ale środek się nie zatrzymał. Fragmenty oderwały się i rozproszyły.

Przywódca, widocznie także zaintrygowany tą zagadką, podszedł do nieruchomego ciała Charlotte. Chociaż ze swojego miejsca na podłodze nie widziała jego twarzy, wyczuwała zdziwienie mężczyzny. W pentagramie pozostały tylko dwa promienie gwiazdy, niczym diabelskie rogi.

Najwyraźniej zobaczył to samo co ona, bo zesztywniał, wyraźnie obrażony. Zatoczył się do tyłu, podniósł ramię i krzyknął po hiszpańsku:

– Znisz… zniszczyć ten computadora!

Ale było już za późno. Obraz zmienił się po raz ostatni – wykonał ćwierć obrotu.

Pistolety trzasnęły, kule przeszyły ogień. Ekran komputera pękł i pociemniał. Charlotte opadła bezwładnie i podążyła za ciemnością, wypatrując obiecanego światła na końcu, modląc się o bezpieczeństwo Mary.

Lecz jeden obraz wciąż towarzyszył jej w głębinach. Płonął jasno przed oczami jej duszy. To był ostatni obraz widoczny na ekranie. Krąg wokół pentagramu zniknął i pozostał tylko nowy symbol, który urósł i wypełnił ekran, zanim kule dosięgły monitora.

Wyglądał jak grecka litera.

Sigma.

Nie wiedziała, co znaczy ten symbol, ale jego doniosłość dała umierającej nadzieję.

Nadzieję dla świata.

CZĘŚĆ PIERWSZADUCH W MASZYNIEΣ

1

Silver Spring, Maryland, USA24 grudnia, godzina 21.06 czasu miejscowego

Kiedy moneta wirowała w powietrzu, komandor Grayson Pierce poczuł narastający niepokój. Siedział na stołku obok swojego najlepszego przyjaciela, Monka Kokkalisa, który rzucił ćwierćdolarówkę wysoko nad mahoniowym barem.

Inni klienci Quarry House Tavern zgromadzili się wokół nich, pijani, hałaśliwi i kłótliwi, i czekali na upadek monety. Po drugiej stronie tawerny mały zespół zarzynał The Little Drummer Boy w wersji rockabilly. Ciężki łomot basowego bębna rezonował w żebrach Graya, potęgując napięcie.

– Reszka! – zawołał Monk, kiedy ćwierćdolarówka błysnęła przelotnie w słabym świetle.

To był trzynasty rzut monetą.

Tak jak dwanaście razy wcześniej, ćwierćdolarówka spadła płasko na jego dłoń. Profil Jerzego Waszyngtona zalśnił, doskonale widoczny dla wszystkich.

– I jest reszka! – potwierdził Monk trochę bełkotliwym głosem.

W tłumie rozległy się jęki i wiwaty, zależnie od tego, czy ktoś stawiał na niego, czy przeciw niemu. Trzynasty raz z rzędu Monk rzucił monetą i prawidłowo odgadł, co wypadnie. Czasami orzeł, czasami reszka. Po każdym udanym rzucie Gray i jego przyjaciel dostawali w nagrodę darmową dolewkę.

Barman schylił się pod knajpianą maskotką – wiszącym łbem dzika, teraz przystrojonym czerwoną czapką Świętego Mikołaja – i przyniósł dzbanek guinnessa.

Podczas gdy ciemne piwo wypełniało kufle, jakiś bysior wepchnął się między Graya i Monka, o mało nie zwalając Graya ze stołka. Cuchnął whisky i tłuszczem.

– To sztuczka… pieprzona sztuczka. On używa fałszywej ćwierćdolarówki. – Chwycił monetę i zaczął ją oglądać przekrwionymi oczami.

Inny klient – widocznie kumpel oskarżyciela – próbował go odciągnąć. Dobrana z nich była para: przed trzydziestką, takie same bluzy z podwiniętymi rękawami, tak samo krótko ścięte włosy. Lobbyści, może prawnicy, ocenił Gray. Tak czy owak, brakowało im tylko pieczątek na czołach: BYŁY CZŁONEK BRACTWA STUDENCKIEGO.

– Daj spokój, Bryce – łagodził mniej pijany z tej dwójki. – Facet użył z sześciu różnych monet. Raz nawet dziesięciocentówki. To nie może być sztuczka z monetą.

– Gówno prawda. To oszust.

Próbując się uwolnić z uścisku kumpla, Bryce stracił chwiejną równowagę. Zamachał rękami, nieświadomie celując łokciem w twarz Graya.

Komandor zdążył się uchylić i poczuł na nosie podmuch powietrza. Rozpędzone ramię trafiło w bok przechodzącą kelnerkę, dźwigającą na ramieniu ciężką tacę. Szklanki, talerze i jedzenie – głównie frytki i krokiety ziemniaczane – poleciały w powietrze.

Gray zerwał się i złapał młodą kobietę w talii. Podtrzymał ją i osłonił przed deszczem szkła spadającym na bar.

Monk już wstał i napierał na pijanego mężczyznę.

– Odejdź, koleś, bo zobaczysz.

– Bo co? – zaszydził Bryce. Bynajmniej się nie przestraszył, tym bardziej że ogolona głowa Monka sięgała mu ledwie do ramienia.

Monk musiał wyciągnąć szyję, żeby spiorunować wzrokiem przeciwnika. Na domiar złego w grubym wełnianym swetrze, maskującym twarde mięśnie wyrobione przez lata w Zielonych Beretach, wyglądał jak mięczak. A wesoła choinka wyhaftowana z przodu swetra – prezent od jego żony Kat – raczej nie mogła skłonić Bryce’a, żeby się wycofał.

Wyczuwając narastające napięcie, Gray wypuścił kelnerkę z objęć.

– Nic się pani nie stało?

Kiwnęła głową i odsunęła się w bezpieczne miejsce.

– Nie, dzięki.

Barman nachylił się i wskazał drzwi.

– Wyjdźcie na dwór, chłopcy.

Tymczasem następni kumple Bryce’a z bractwa zebrali się wokół tych dwóch, gotowi wesprzeć towarzysza.

Wspaniale.

Gray sięgnął obok Bryce’a, żeby wyciągnąć Monka z tej sytuacji.

– Wynośmy się stąd – rzucił.

Zanim dosięgnął przyjaciela, ktoś pchnął go z tyłu. Pewnie któryś z tej paczki, przekonany, że Gray zamierza się na ich kumpla. Komandor wpadł na Bryce’a, co podziałało jak płachta na byka – Bryce ryknął i wyprowadził sierpowy w szczękę Monka.

Ten uchylił się, chwycił pięść napastnika i zatrzymał w powietrzu.

Bryce uśmiechnął się pogardliwie, napinając bicepsy napakowane w siłowni, gotowy wyrwać rękę. Potem Monk ją ścisnął. Pogardliwy uśmieszek agresora zmienił się w grymas bólu.

Monk mocniej zacisnął palce, zmuszając gościa do przyklęknięcia na jedno kolano. Ręka Monka była w rzeczywistości protezą, skonstruowaną z użyciem najnowszej wojskowej technologii. Prawie nieodróżnialna od prawdziwej, łatwo mogła rozłupywać orzechy – a w tym przypadku kości pijanego chama.

Teraz to Bryce, klęcząc na podłodze, musiał wyciągać szyję, żeby spojrzeć na przeciwnika.

– Powtórzę tylko jeszcze jeden raz, koleś – ostrzegł Monk. – Spadaj.

Jeden z kumpli Bryce’a próbował się wtrącić, ale Gray zablokował go ramieniem i wbił w niego lodowaty wzrok. W przeciwieństwie do przyjaciela nie ukrywał swoich mięśni pod luźnym swetrem, tylko podkreślał je obcisłą koszulką. W dodatku nie golił się od dwóch dni. Wiedział, że ciemna szczecina nadaje jeszcze większą szorstkość twardym płaszczyznom jego twarzy.

Obrońca Bryce’a wycofał się, ewidentnie wyczuwając drapieżnika.

– Skończyliśmy? – zapytał Monk swojego jeńca.

– Tak, człowieku, okay.

Wypuścił pięść Bryce’a, ale dopiero wtedy, kiedy przewrócił go na bok. Przestąpił nad nim z groźną miną, ale mijając Graya, mrugnął do niego.

– Teraz możemy iść.

Komandor ruszył za nim. Twarz Bryce’a pociemniała i to było jedyne ostrzeżenie. Upokorzony na oczach swojej paczki, widocznie musiał zachować twarz. Poderwał się, napędzany toksyczną mieszanką whisky i testosteronu, i rzucił się w stronę pleców Monka, zamierzając zaatakować od tyłu.

Już dość…

Gray złapał go za nadgarstek, kiedy ten go mijał. Wykorzystując masę i rozpęd napastnika, wprawnie wykręcił mu rękę za plecami. Uniósł Bryce’a na palce i tak trzymał, uważając, żeby nie naderwać mu mięśni barku.

Poskromiwszy napastnika, zamierzał go opuścić na ziemię. Ale Bryce jeszcze nie skończył; niemal zapluwając się z wściekłości, szamotał się i próbował walnąć Graya łokciem.

– Wal się. Moi kumple i ja dopadniemy was…

To by było na tyle, jeśli chodzi o zachowanie umiaru.

Gray szarpnął go mocniej za ramię. Kość pękła z głośnym trzaskiem, a ból stłumił resztę pogróżek.

– Jest cały wasz! – krzyknął Gray, popychając Bryce’a w objęcia przyjaciół.

Nikt nie pofatygował się, żeby go złapać.

Z okrzykiem bólu Bryce runął głową naprzód na podłogę. Gray popatrzył na pozostałych, milcząco prowokując ich, żeby wystąpili przeciwko niemu. Dostrzegł swoje odbicie w lustrze za barem. Proste ciemnoblond włosy o popielatym odcieniu miał zmierzwione, twarz pociemniałą, lodowato błękitne oczy zdawały się jarzyć groźbą.

Rozpoznając niebezpieczeństwo, kolesie Bryce’a wycofali się w głąb baru.

Zadowolony z rozwiązania sprawy, Gray odwrócił się i wyszedł. Dogonił przyjaciela na podeście przed barem. Monk, znany z bezdennego żołądka, zerkał na podświetlony szyld sąsiedniej hinduskiej restauracji.

– Co tak długo? – zapytał, nie odwracając się.

– Musiałem dokończyć to, co zacząłeś.

Monk wzruszył ramionami.

– Pewnie potrzebowałeś upuścić trochę pary.

Komandor skrzywił się, ale musiał przyznać, że ta drobna utarczka pomogła mu się odprężyć znacznie bardziej niż kilka szklanek guinnessa.

Przyjaciel wskazał na szyld restauracji, ale Gray go powstrzymał.

– Nawet o tym nie myśl. – Spojrzał na zegarek i podszedł do krawężnika. – Poza tym czekają na nas cztery panie.

– Racja. – Monk podszedł do Graya, który przywołał taksówkę. – A dwie z nich nie usną bez buziaka na dobranoc.

Mówił o swoich córkach, Penny i Harriet, którymi opiekowały się lepsze połowy obu mężczyzn. Żona Monka, Kat, przywiozła dziewczynki do domu Graya w Takoma Park na przedmieściach Waszyngtonu. Rodzina Monka miała zostać na noc, żeby spędzić świąteczny poranek z Grayem i Seichan, która była w ósmym miesiącu ciąży. Wcześniej tego wieczoru mężczyźni zostali wypędzeni z domu. Kat wygoniła ich pod pretekstem, że ona i Seichan muszą zapakować prezenty pod choinkę, jednak chociaż kapitan Kathryn Bryant była dawnym oficerem wywiadu, Gray z łatwością przejrzał wymówkę. Seichan była nienormalnie spięta, wyraźnie przytłoczona tym, co ją czekało, i Kat chciała z nią porozmawiać w cztery oczy – jak doświadczona matka z przyszłą matką.

Gray podejrzewał, że wychodne tego wieczoru miało uspokoić również jego nerwy. Wyciągnął rękę i ścisnął przedramię przyjaciela, dziękując mu bez słów. Monk miał rację. Rzeczywiście potrzebował spuścić trochę pary.

Taksówka podjechała do krawężnika i dwaj mężczyźni wsiedli.

W środku Gray z jękiem odchylił głowę na oparcie.

– Nie wypiłem tyle od lat. – Rzucił Monkowi karcące spojrzenie. – I wątpię, czy DARPA się ucieszy, że wykorzystujesz ich najnowszy hardware, żeby wyłudzać darmowe piwo.

– Nie zgadzam się. – Moneta pojawiła się jakby znikąd i Monk podrzucił ją w powietrze. – Zachęcali mnie, żebym ćwiczył motorykę.

– A jednak ten pijany gość z bractwa miał rację. Oszukiwałeś.

– To nie oszustwo, kiedy chodzi o umiejętności.

Gray przewrócił oczami, co tylko sprawiło, że wnętrze taksówki zawirowało. Przed pięcioma miesiącami Monk przeszedł operację, podczas której wszczepiono mu chirurgicznie eksperymentalny interfejs mózg/maszyna. Do kory somatosensorycznej jego mózgu podłączono szereg mikroelektrod wielkości dziesięciocentówek, które pozwalały mu kierować nową neuroprotezą za pomocą samej myśli, nawet „czuć” to, czego ona dotyka. Ponieważ lepiej wyczuwał przedmioty w przestrzeni i nimi manipulował, mógł dostroić swoją kontrolę motoryczną z niezwykłą precyzją, toteż rzucając monetą, dokładnie wiedział, co wypadnie.

Początkowo Graya bawiła ta „sztuczka”, ale przy każdym kolejnym rzucie narastała w nim niejasna obawa. Nie potrafił tego wyjaśnić. Może chodziło o utratę kobiety, którą niegdyś kochał: poniosła śmierć z powodu nieudanego rzutu monetą. A może to nie miało nic wspólnego z rzucaniem monetami, po prostu coraz bardziej denerwował się swoim zbliżającym się ojcostwem. Nigdy nie potrafił się dogadać z własnym ojcem, który szybko wpadał w gniew i przekazał mu tę cechę.

Znowu usłyszał trzask łamanego ramienia pijaka z baru. W głębi duszy wiedział, że mógł poskromić tego bydlaka, nie robiąc mu prawdziwej krzywdy, ale nie był w stanie się powstrzymać. Ta świadomość sprawiła, że znowu ogarnęły go wątpliwości.

Jakim ojcem się stanę? Czego nauczę moje dziecko?

Zamknął oczy, żeby taksówka przestała wirować. W tej chwili wiedział tylko, że cieszy się z powrotu do domu. Wyobraził sobie Seichan. W ósmym miesiącu wyglądała wspaniale. W ciąży stała się jeszcze piękniejsza, wręcz uwodzicielska. Słyszał już wcześniej, że ciężarne kobiety promienieją, ale zaczął w to wierzyć dopiero w ostatnich miesiącach. Migdałowa skóra Seichan – zdradzająca jej euroazjatyckie pochodzenie – teraz jaśniała blaskiem, który zapierał mu dech w piersi. Jej szmaragdowe oczy płonęły, czarne włosy migotały niczym skrzydła kruka w locie. I przez cały czas rygorystycznie przestrzegała reżimu ćwiczeń, zachowując siłę i sprawność, jakby wzmacniała swoje ciało, żeby chronić to, co rosło w jej wnętrzu.

– Orzeł – szepnął Monk.

Gray otworzył oczy i patrzył, jak ćwierćdolarówka ląduje na dłoni przyjaciela. Profil Jerzego Waszyngtona zabłysnął w półmroku. Gray uniósł brwi.

Monk wzruszył ramionami.

– Jak mówiłem, potrzebuję więcej ćwiczeń.

– Albo obietnicy darmowego piwa.

– Hej, przestań narzekać. Lepiej zacznij oszczędzać każdego centa, dziesiątkę i ćwierćdolarówkę. – Znowu rzucił monetą. – Pampersy nie są tanie.

Czy z powodu tego ostrzeżenia, czy samego rzutu monetą Gray znowu poczuł ukłucie niepokoju. Wkrótce jednak skręcili w jego ulicę, co pomogło mu opanować nerwy.

Po obu stronach ulicy stały urokliwe domy w stylu wiktoriańskim lub amerykańskim. Pod wieczór się ochłodziło i w powietrzu wisiała lodowata mgła. Gwiazdy słabo świeciły na niebie, przegrywając konkurencję ze sznurami choinkowych lampek, podświetlonymi reniferami na podwórzach i rozjarzonymi choinkami w oknach.

Taksówka podjechała do domu Graya. Ganek zdobiły lampki w kształcie sopli, cicho podzwaniające. Monk przed paroma tygodniami pomógł wszystko zawiesić. Gray próbował sobie wyobrazić, że wychowuje tu dzieci, gra w piłkę na podwórzu, bandażuje podrapane kolana, podziwia stopnie na świadectwach i chodzi na szkolne przedstawienia.

Lecz chociaż bardzo chciał w to uwierzyć, jakoś nie potrafił. To wszystko wydawało się niemożliwe. Mając tyle krwi na rękach, jak mógł prowadzić normalne życie?

– Coś jest nie tak – odezwał się Monk.

Zaprzątnięty swoimi zmartwieniami, Gray nic nie zauważył. Razem z Seichan ubrali choinkę, swoją pierwszą. Przez całe tygodnie wybierali ozdoby i zdecydowali się na anioła Swarovskiego na czubku. Zapłacili horrendalną cenę, Seichan twierdziła jednak, że warto i że to będzie rodzinna pamiątka – następna pierwsza wspólna rzecz. Ustawili choinkę w wykuszowym oknie od frontu.

Teraz zniknęła.

Frontowe drzwi były uchylone. Nawet z ulicy Gray zobaczył roztrzaskaną framugę. Nachylił się do taksówkarza.

– Dzwoń na dziewięćset jedenaście.

Monk wyskoczył już z samochodu i ruszył do drzwi.

Gray pospieszył za nim; zatrzymał się tylko na chwilę, żeby wyciągnąć sig sauera P365 z kabury na kostce. Zdjęty przerażeniem, wiedział, że przez cały czas miał rację.

Nigdy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia.

Godzina 22.18

Monk wbiegł po schodkach na ganek. Serce łomotało mu w gardle, utrudniając oddychanie. Spanikowany, wpadł w drzwi, uzbrojony tylko w gołe pięści. Pięć lat w Zielonych Beretach nauczyło go błyskawicznie oceniać sytuację. Jego zmysły się wyostrzyły, postrzegał wszystko w okamgnieniu.

…przewrócona choinka w wykuszowym oknie.

…roztrzaskany szklany blat stolika.

…antyczny wieszak na ubrania Stickleya złamany na pół.

…stalowy sztylet wbity w balustradę schodów prowadzących na piętro.

…chodnik zepchnięty pod ścianę.

Gray wpadł za nim, trzymając przed sobą oburącz czarny pistolet. Uszami, skórą, każdą komórką ciała Monk rejestrował brzemienną ciszę.

Nikogo tu nie ma.

Czuł to w kościach.

Mimo wszystko Gray kiwnął głową w stronę schodów. Monk wbiegł na górę, biorąc po trzy stopnie naraz, podczas gdy Gray sprawdzał parter. Dziewczynki powinny już być w łóżkach. Wyobraził sobie sześcioletnią Penelope z rudoblond włosami splecionymi w warkoczyki, w świątecznej piżamce w tańczące renifery. I jej siostrę Harriet o kasztanowych włosach, młodszą o rok, ale już zbyt dojrzałą jak na swój wiek, zawsze poważną, zawsze zadającą pytania o świat.

Najpierw pobiegł do pokoju gościnnego, gdzie dziewczynki powinny śnić o kolorowo zapakowanych prezentach i laseczkach cukrowych. Zastał pościelone łóżka, nietknięte; pokój był pusty. Zawołał je, zajrzał do szaf, sprawdził pozostałe pokoje – z tym samym rezultatem.

Tak jak się obawiał.

Zniknęły… wszystkie zniknęły.

Targnęły nim potworne mdłości, jego pole widzenia zawęziło się do rozmiaru łebka od szpilki, kiedy chwiejnie schodził na dół.

– Gray… – Niemal zaszlochał.

Odpowiedź nadeszła z głębi domu, z małej kuchni wychodzącej na tylne podwórze.

– Tutaj!

Monk przebiegł przez splądrowany salon, obok stołu w jadalni, stojącego krzywo i zagradzającego drogę, obok dwóch przewróconych krzeseł. Próbował sobie nie wyobrażać zażartej walki, która wybuchła po wtargnięciu napastników do domu.

Wpadł do kuchni, gdzie ślady walki były wyraźniejsze. Drzwi lodówki stały otworem. Porozrzucane noże, garnki i potłuczone talerze zaśmiecały podłogę i centralną wyspę. Drzwi szafki wisiały na jednym zawiasie.

W pierwszej chwili nie dostrzegł Graya, ale kiedy ominął kuchenną wyspę, zobaczył, że przyjaciel klęczy na drewnianej podłodze. Przed nim leżało bezwładne ciało.

Oddech uwiązł Monkowi w piersi.

Kat…

– Ona żyje… słaby puls, ale oddycha – powiedział Gray, wstając.

Monk runął na podłogę. Instynktownie wyciągnął ręce, żeby przytulić żonę do piersi, lecz przyjaciel go powstrzymał.

– Nie ruszaj jej.

Monk o mało go nie uderzył; koniecznie chciał w coś walnąć, ale wiedział, że Gray ma rację.

Na ramionach Kat widniały liczne rany, z których sączyła się krew. Ciemne strumyczki wypływały z jej nozdrzy i lewego ucha. Oczy miała półotwarte, ale źrenice wywrócone w głąb. Monk kątem oka dostrzegł kuchenny tłuczek z nierdzewnej stali. Do jednego końca ciężkiego narzędzia przykleiły się zlepione krwią kasztanowe włosy – pasujące kolorem do włosów Kat.

Delikatnie ujął obiema rękami nadgarstek żony. Palce protezy odnalazły puls. Wyhodowana w laboratorium skóra była znacznie bardziej wrażliwa od prawdziwej. Zmierzył częstotliwość bicia serca Kat, wyobrażając sobie każdy skurcz komory i przedsionka. Przesunął protezę na palec wskazujący żony i ujął czubek w swoje dwa palce. Myślą aktywował małą podczerwoną diodę w jednym palcu i fotodetektor w drugim. Światło przeniknęło przez czubek palca Kat, umożliwiając wykonanie prymitywnej pulsoksymetrii, czyli zmierzenie nasycenia krwi tlenem.

Dziewięćdziesiąt dwa procent.

Nie za dobrze, ale na razie wystarczy. Gdyby poziom tlenu jeszcze bardziej spadł, Kat potrzebowałaby dotlenienia.

Monk był w Beretach sanitariuszem. Od tamtego czasu rozwinął swoje umiejętności; specjalizował się w medycynie i biotechnologii. On i Gray – a także Kat i Seichan – pracowali w Sigma Force, tajnej grupie działającej pod auspicjami DARPA, agencji badań i rozwoju Departamentu Obrony. Z wyjątkiem dziewczyny Graya wszyscy służyli dawniej w Siłach Specjalnych, zostali w sekrecie zwerbowani przez Sigmę i wyszkoleni w rozmaitych dziedzinach nauki, żeby działając jako agenci terenowi DARPA, chronić Stany Zjednoczone i cały świat przed wszelkimi zagrożeniami.

Gray miał już w ręce szyfrowany telefon satelitarny i dzwonił do dowództwa Sigmy.

– Seichan? – zapytał Monk.

Jego przyjaciel, którego twarz była maską furii i strachu, pokręcił głową.

Monk spojrzał na kuchenne drzwi, otwarte na ciemne podwórze. Wiedział, że żona walczyłaby jak diabeł wcielony, żeby chronić ich córki.

– Czy Seichan mogła uciec z dziewczynkami, podczas gdy Kat powstrzymywała tamtych? – spytał.

Gray wyjrzał w noc.

– To samo pomyślałem. Wołałem Seichan, kiedy już sprawdziłem, co z Kat. – Pokręcił głową. – Jeśli uciekła, to niedaleko.

Czyli musiałaby go usłyszeć.

– Może ten, kto to zrobił, ścigał ją – podsunął Monk. – Zmusił ją, żeby uciekła dalej.

– Może. – W głosie Graya nie było jednak nadziei.

Co znaczyło, że raczej nie.

Monk rozumiał. Seichan była dawną zabójczynią, równie sprawną jak Kat, jeśli nie bardziej. Ale w ósmym miesiącu, prowadząc dwójkę przerażonych dzieci, nie mogła uciec daleko przed pościgiem.

Musieli założyć, że Seichan i dziewczynki zostały porwane.

Ale przez kogo? I dlaczego?

Gray omiótł wzrokiem bałagan w kuchni.

– Atak był szybki i dobrze skoordynowany, jednocześnie od frontu i od tyłu – ocenił.

– Więc to nie jakieś miejscowe ćpuny, próbujące ukraść prezenty…

– Nie. Mam broń poukrywaną w całym domu. Seichan widocznie została od razu obezwładniona albo bała się strzelaniny przy dziewczynkach.

Monk kiwnął głową. U siebie zastosował podobne środki ostrożności – smutna konieczność przy tego rodzaju pracy.

Połączywszy się z dowództwem Sigmy, Gray aktywował głośnik, żeby Monk wszystko słyszał. Wkrótce miał na linii Paintera Crowe’a, dyrektora Sigmy, i zwięźle opisał mu, co się stało.

W oddali syreny rozbrzmiewały echem wśród zimnej nocy, coraz głośniej.

– Zabierz Kat do szpitala – polecił Painter. – Zadbaj o jej bezpieczeństwo… a potem… Gray, potrzebuję cię tu natychmiast.

Gray wymienił spojrzenie z Monkiem.

– Dlaczego?

– Zważywszy na czas tego ataku, to nie może być zbieg okoliczności – odparł dyrektor.

– Co to znaczy? – spytał Gray, marszcząc brwi.

Monk nachylił się bliżej do telefonu. Pragnął… nie, potrzebował odpowiedzi. Klęcząc przy boku Kat, miał widok na salon i przewróconą choinkę. Jego wzrok przyciągnął błysk kryształu na drewnianej podłodze, odbijającego migotliwe światło lampek z ganku.

To był anioł, roztrzaskany, z połamanymi skrzydłami.

Monk mocniej ścisnął palce Kat.

Painter nie ofiarował żadnej pociechy, żadnego ukojenia. Zamiast tego w głosie dyrektora brzmiało zmartwienie.

– Po prostu tu przyjedźcie.

2

Lizbona, Portugalia25 grudnia, godzina 5.17 czasu miejscowego

Myślę, więc jestem.

Mara Silviera skrzywiła się na te słowa René Descartes’a, siedemnastowiecznego francuskiego filozofa: Cogito ergo sum.

– Gdyby to było takie proste – wymamrotała.

Zgarbiła się nad laptopem przy biurku w hotelowym pokoju i niezdarnie próbowała podłączyć kabel USB-C biegnący do czarnej skrzynki na podłodze.

Wyściełana kaseta chroniła tuzin dwuipółcalowych półprzewodnikowych twardych dysków PM1633a, każdy o pojemności szesnastu terabajtów. Mara modliła się, żeby nie zostały uszkodzone i żeby dane na nich ocalały. Pamiętała swoją panikę cztery noce wcześniej. Po ataku na bibliotekę próbowała zabezpieczyć swoją pracę. Trzęsąc się od płaczu, ze wzrokiem zaćmionym przez łzy, gorączkowo wyrywała twarde dyski z klastra Milipeia w pracowni komputerowej Uniwersytetu w Coimbrze.

Jeszcze teraz wspomnienie strzałów dzwoniło jej w uszach. Oddech zaczął rzęzić jej w gardle. Usiłowała zmusić swoje palce, żeby wpięły kabel USB-C do laptopa. Łzy zebrały jej się pod powiekami. Widziała śmierć pięciu kobiet, które były jej mentorkami, które przyznały jej pełne stypendium ufundowane przez ich organizację, Bruxas International. Miała wtedy zaledwie szesnaście lat, niewiele widziała świata poza swoją rodzinną wioską O Cebreiro. Maleńka galicyjska osada, przycupnięta wysoko w górach północno-zachodniej Hiszpanii, sięgała korzeniami aż do czasów Celtów. Domy – w większości okrągłe chaty kryte strzechą, zwane pallozas – stały przy brukowanych kocimi łbami uliczkach.

Jednak nowoczesność dotarła do tej starożytnej wioski za pośrednictwem łącza satelitarnego i internetu. Otworzyła przed samotną, nieśmiałą dziewczyną – która w wieku sześciu lat straciła matkę zmarłą na raka i którą później wychowywał pogrążony w żałobie ojciec – okno na świat. Dorastając, Mara fatalnie sepleniła, toteż wśród rówieśników przeważnie milczała. Spędzała większość czasu z nosem w książkach i odnajdywała głos tylko w chat roomach i na Facebooku. Świat stał przed nią otworem, więc poszerzała słownictwo, żeby komunikować się z jak największym gronem: najpierw języki romańskie, potem arabski, chiński i rosyjski. Chociaż na pierwszy rzut oka tak bardzo się różniły, szybko dostrzegła prawidłowości we wzorcach mowy, w dykcji, nawet w słowach i zwrotach, wspólnotę ukrytą pod tym wszystkim, której oprócz niej nikt chyba nie widział.

Próbowała to wyjaśnić swoim przyjaciołom w mediach społecznościowych, potem im to udowodnić. W tym celu musiała opanować jeszcze inne języki: BASIC, Fortran, COBOL, JavaScript, Python. Pożerała książki, zaliczała kursy internetowe. Dla niej te komputerowe języki stanowiły po prostu kolejny środek komunikacji, narzędzie do przetwarzania myśli i przekazywania ich w taki sposób, żeby inni ją rozumieli.

Dlatego stworzyła aplikację translatorską na iPhone’a i nazwała ją AllTongues. Nie chodziło jej o to, żeby opracować program użytkowy dla ludzi – chociaż spełniał te funkcje znacznie lepiej niż większość ówczesnych programów translatorskich – ale żeby udowodnić zasadniczą tezę: że w mnogości języków ukryta jest wspólna nić, która łączy ludzką myśl i komunikację. Użyła więc tego nowego języka, złożonego z zer i jedynek, żeby pokazać to światu.

I świat to zauważył.

Najpierw Google zaproponował jej pracę, nie wiedząc, że ma dopiero szesnaście lat. Potem Bruxas International zaofiarowało się płacić za jej kształcenie. „Żeby pomóc ci rozwinąć w pełni twój potencjał”, powiedziała jej doktor Charlotte Carson, która przyjechała do O Cebreiro, żeby osobiście złożyć tę ofertę.

Mara pamiętała, jak doktor Carson stanęła, zakurzona i zmęczona po podróży, na progu jej rodzinnego palloza. Wtedy jeszcze nie zdiagnozowano u niej raka i wciąż miała siłę na takie wyprawy. Mara wiedziała, że nie jest jedyną dziewczyną, którą wynalazła Charlotte. Doktor Carson zbierała talenty, pielęgnowała intelekty. Nawet jej dwie córki – Laura i Carly – poszły w ślady matki i wybrały karierę naukową.

Mara bardzo zaprzyjaźniła się z Carly, która też miała dwadzieścia jeden lat. Chociaż przebywały na różnych kontynentach, rozmawiały ze sobą albo esemesowały prawie codziennie. Dyskutowały o nauce, nauczycielach i szkołach, głównie jednak próbowały rozszyfrować tajemnice ludzkiego serca, poczynając od niepojętej głupoty młodych mężczyzn, kończąc na nieznośnej banalności portali randkowych. Podobnie jak w ludzkich językach, istniał jakiś uniwersalny wątek udręki i upokorzenia łączący wszelkie próby stworzenia uczciwego związku miłosnego.

Carly miała pasję, której Mara początkowo nie rozumiała, mianowicie muzykę. Przed poznaniem córki doktor Carson Mara niewiele dbała o najmodniejszych idoli popu czy najnowsze trendy muzyczne. Z czasem jednak – słuchając niezliczonych piosenek przysyłanych przez Carly, odkrywając Pandorę i Spotify i wpadając do króliczej dziury, jaką były te serwisy – Mara została zauroczona. Ponownie dostrzegła wspólne wątki, na przykład matematyczne i wymierne podobieństwo jednego z koncertów Beethovena do najnowszego rapowego kawałka. To skłoniło ją do studiowania teorii muzyki i jej bezpośredniego powiązania z teorią umysłu – koncepcją kluczową dla jej studiów nad sztuczną inteligencją.

Właśnie ten niezwykły związek doprowadził do przełomu w jej pracy.

Choć jednak tyle zawdzięczała Carly, nie skontaktowała się jeszcze z przyjaciółką od czasu ataku.