Krach - Andrew Gross - ebook + książka

Krach ebook

Andrew Gross

4,3

Opis

Brutalne morderstwo rodziny Glassmanów stało się wiadomością dnia. Glassman był wpływowym finansistą, jego transakcje giełdowe sięgały milionów dolarów. Wkrótce potem zostaje zamordowany kolejny znany finansista. Przypadek czy fragment większej układanki? Włączony do śledztwa Ty Hauck, były policjant, odkrywa spisek, który może zachwiać międzynarodowym rynkiem finansowym. Wiele wskazuje na to, że giełdowy Krach to nie tylko efekt spekulacji największych graczy, ale być może kolejna operacja terrorystów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
8
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrew Gross

Krach

Tłumaczenie:

Pamięci Eleanor Zorman – wiernej czytelniczki i jeszcze lepszej teściowej

PROLOG

Londyn

– Pip, pip! Pip, pip!

Amir, sześcioletni syn Marty’ego al-Baszira, pędził dziecięcym modelem samochodu Formuły 1 wokół stołu w jadalni. O mały włos nie zderzył się z Anną, libańską gosposią, która właśnie przyniosła sobotni lunch, czyli chleb pita i pikantnie przyprawioną jagnięcinę.

– Amir, uważaj! – zawołała matka chłopca, Szira. – Potrącisz Annę. Marty, nie mógłbyś powiedzieć synowi, żeby przestał?

– Amir, słuchaj matki! – zawołał podenerwowany Marty z pokoju obok.

Razem ze starszym synem Gassanem – nazywali go Gary – siedzieli przed szerokoekranowym telewizorem, śledząc bardzo ważny mecz piłki nożnej. Manchester United przeciw Chelsea. Pierwsza połowa dobiegała końca. Do tej pory wynik był bezbramkowy, a do końca pierwszej połowy zostały dosłownie sekundy. Manchester United była ukochaną drużyną Gary’ego. Właśnie kupili Antonia Valencię, jego ulubionego skrzydłowego i najlepszego zawodnika w tym meczu.

– Och nie, patrz! – zawołał Gary, kiedy Marty skupił się znów na ekranie. Zawodnik ofensywy Chelsea z trzydziestu metrów zakręcił piłką tuż obok lewego słupka, centymetry za wyciągniętą ręką bramkarza Manchesteru.

– Jasna cholera, no widzisz, co przez ciebie straciłem, Szira – jęknął Marty. – Gola!

– Też mi coś! Gol! Twój syn jeździ tym czymś po domu jak Jenson Button. Amir, posłuchaj… – Tym razem zaczęła stanowczo. – Jeśli w tej chwili nie przestaniesz, zapomnij o wizycie w Universal Studios, jak będziemy w Los Angeles. Słyszałeś?

Model wyścigowego samochodu, jakby kierowany autopilotem, gwałtownie się zatrzymał. Amir zobaczył rozbawiony wzrok ojca i uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Tak, mamo, słyszałem.

– Chodźcie, chłopcy, mama się dla nas napracowała. Chodźcie jeść. – Marty wstał.

Wszyscy członkowie rodziny wyciągnęli krzesła i zasiedli przy zgrabnym stole van der Rohego w stylowo urządzonej rezydencji.

Szerokie okno na drugim piętrze georgiańskiego domu w ekskluzywnej dzielnicy Mayfair wychodziło na Hyde Park. Był to jeden z najbardziej pożądanych widoków w mieście. Dom kosztował niemal sześć milionów funtów, ale dla dyrektora inwestycyjnego Royal Saudi Partnership, funduszu inwestycyjnego rodziny królewskiej z Arabii Saudyjskiej, skąd pochodził Marty, ta kwota znaczyła nie więcej niż błąd powstały z zaokrąglenia dziennych zestawień jednego z największych kapitałów inwestycyjnych na świecie.

Imię Marty, jak od lat nazywano al-Baszira, było po prostu zamerykanizowaną formą Maszhura, jego prawdziwego imienia. Zwracano się tak do niego jeszcze podczas studiów licencjackich u Whitinga i McComba na Uniwersytecie w Chicago. A potem już tak pozostało, także w jego CV, kiedy starał się o pracę w Goldman i w Reynolds Reid, i w Blackstone, funduszu typu private equity, w Nowym Jorku.

Tylko w rodzinnym domu, w ojczyźnie, zwracano się do niego inaczej.

Marty nadzorował gigantyczny fundusz działający dosłownie na całej kuli ziemskiej, dysponujący wszelkimi możliwymi typami aktywów: kapitałem akcyjnym, kapitałem mezaninowym, walutami, obligacjami zabezpieczonymi długiem, derywatami. Fundusz działał także na rynku nieruchomości, posiadał nieruchomości w Rockefeller Center w Nowym Jorku i na londyńskim Trafalgar Square. Kiedy cena ropy poszybowała w górę, fundusz zainwestował w plantację trzciny cukrowej w Brazylii, z której produkuje się etanol. Gdy cena ropy znów spadła, wykupił z kolei dzierżawione przez USA zagraniczne centra rozwojowe oraz potężne tankowce. Holdingi Royal Saudi warte były ponad bilion dolarów. Miały udziały dosłownie wszędzie i we wszystkim. W czasach kryzysu wiele państw zwracało się do nich o wspomożenie budżetów.

Marty i Szira poznali się w Stanach, kiedy on pracował w Reynolds, a ona, córka prominentnego profesora prawa z Bejrutu, studiowała ekonomię na Uniwersytecie Columbia. Teraz mieli już za sobą dwanaście lat małżeństwa. Praca gwarantowała Marty’emu i jego najbliższym spokojne życie – większość ludzi powiedziałaby: luksus – i z biegiem czasu al-Baszirowie nabierali coraz więcej zachodnich zwyczajów. Mieli apartament na Lazurowym Wybrzeżu i penthouse w Trump Tower na Piątej Alei w Nowym Jorku. Jeździli na narty do Aspen. Gary i Amir uczęszczali do najlepszych szkół. Marty żałował jedynie, że jego żona, by spełnić życzenie rodziny królewskiej, musiała porzucić własną karierę i poświęcić się rodzinie. Czasami myślał nawet, choć w świecie finansów zajmował bardzo odpowiedzialne stanowisko i powierzono mu nadzwyczaj ważne obowiązki, że gdyby to żona zajmowała się rynkiem finansowym, a on mógł opiekować się dziećmi, zarówno dom, jak i portfolio inwestycyjne Saudi znalazłyby się w lepszych rękach.

Niedziela była tradycyjnie dniem rodzinnego obiadu. Później wybierali się kilka przecznic dalej do Hyde Parku, by trochę pokopać piłkę. W drodze powrotnej może zajrzą na Shepherd Market, popatrzą na wystawy modnych butików i antykwariatów. W czasach telekonferencji i Internetu, z którego na co dzień korzystał także świat finansów, Marty latał do ojczyzny ledwie dwa razy do roku, głównie po to, by spotkać się z najbliższymi. Tyle już lat mieszkał z dala od Rijadu, że tamtejsze obyczaje stawały mu się coraz bardziej obce. Coraz też częściej myślał o członkach rodziny królewskiej jak o klientach, a nie jak o braciach rodakach. Wiedział również, że ze względu na osiągane przez niego wyniki jego przełożeni postrzegali to inaczej.

– Okej, kto chce pierwszy? – Marty wziął do ręki talerz i rozejrzał się. – Kucharka – rzekł z dumą, nałożył duszoną jagnięcinę na jogurt i chleb i podał talerz żonie. Gdyby jego rodzice widzieli, że najpierw obsługuje kobietę, byliby przerażeni.

Gdzieś z głębi domu, z gabinetu Marty’ego, dobiegł dźwięk jego komórki.

Szira jęknęła, kręcąc głową:

– Nawet w niedzielę nie dają ci spokoju.

– Nie będę się rozgadywał. Obiecuję. – Marty podniósł się od stołu. – Tylko zostawcie mi trochę jagnięciny. – Puścił oko do Amira, którego apetyt trudno było zaspokoić.

Przy tak różnorodnej i aktywnej działalności Royal Saudi, dla Marty’ego noce czy weekendy nie istniały. Interesy kręciły się codziennie na całym świecie dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Marty musiał być dyspozycyjny, choć zapach jagnięciny i świeżo upieczonego chleba przez moment kusił, by zignorować telefon.

Marty ruszył do gabinetu i zamknął za sobą drzwi, stąpając po kablach konsoli gier wideo podłączonej do telewizora. Gary dostał ją pod choinkę – kolejne ustępstwo na rzecz Zachodu. Na małym stoliku wibrował blackberry. Marty usiadł ciężko na kanapie, jak linoskoczek przeskakując porzuconego przez Amira na podłodze robota transformera z klocków lego.

– To się nigdy nie skończy – skomentował z westchnieniem.

Spodziewał się, że dzwoni Len Whiteman, jego zastępca, ale gdy spojrzał na wyświetlacz i przeczytał „numer prywatny”, jego nastrój się zmienił. Poczuł ucisk w żołądku. Ostrożnie przyłożył telefon do ucha.

– Słucham?

– Mam nadzieję, że ma się pan dobrze, panie Maszhur al-Baszir.

Na dźwięk oryginalnego imienia Marty omal nie podskoczył. Natychmiast wiedział, z kim ma do czynienia. Pierwszy taki telefon otrzymał przed pół rokiem. Miał jednak nadzieję, mimo wszystko, gdy czas mijał, a oni coraz bardziej się tam aklimatyzowali, czuli się coraz lepiej i coraz lepiej prosperowali, że ten kolejny telefon nigdy nie nastąpi.

– Mam się dobrze – odparł Marty po arabsku, choć w ustach mu zaschło.

– Nasi synowie i córki na całym świecie oczekują pańskiej usługi, Maszhur al-Baszir. Jest pan gotowy zrobić to, o co prosiłem?

Marty pomyślał, że minęło tyle czasu. Jego poglądy, pasje, wszystko wtedy było inne. Nigdy nie był religijnym czy politycznym fanatykiem. Raczej po prostu był dumny z własnej kultury, zwłaszcza w obliczu lekceważącego traktowania jego narodu przez Zachód. To ojczyźnie zawdzięczał start i wykształcenie. Tyle że teraz od lat już żył na Zachodzie, i przez te lata się zmienił.

Sześć miesięcy temu odebrał pierwszy taki telefon. Przypominający mu o jego obowiązkach. O oczekiwaniach wobec jego osoby. Nagle mu się wydało, że dobrobyt, który stał się jego udziałem, szczęśliwy los, na który sobie zasłużył, należą do odległego i jakby obcego świata. Nie było od tego odwrotu. Zdał sobie sprawę, że wszystko im zawdzięcza. Całe to szczęście i fortunę. Jak to mówią, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

– Tak – odparł posłusznie Marty al-Baszir.

– To dobrze. Sprawy ewoluują – mówił rozmówca. – Zgadza się pan ze mną? Globalne szanse się przesunęły. My tutaj z pewnych sygnałów jesteśmy niezadowoleni. Naszym zdaniem przyszła pora na zmianę kierunku. I strategii. Rozumie pan?

– Już przygotowałem nowy plan – odparł Marty. Wiedział, jakie będą tego konsekwencje, i zamknął oczy.

– W takim razie do dzieła. Niech pan zacznie od jutra. Niech pan się bierze do pracy, Maszhur al-Baszir. Reszta jest już przygotowana. – Rozmówca zrobił pauzę. – Powiedzmy, że samoloty są już w powietrzu.

Rozłączyli się. Z sąsiedniego pomieszczenia Marty’ego dobiegały głosy i śmiech jego bliskich. Jeszcze przez chwilę nie wstawał z kanapy.

Wszystko, co znał, wszystko, do czego przywykł, miało ulec zmianie.

Gdy podniósł się i podszedł do okna, potknął się o transformera syna, a klocki lego rozsypały się po podłodze.

– Jasna cholera.

Nazajutrz jak co dzień świat się obudzi, dzieci pójdą do szkoły, dorośli do pracy, będą się śmiać, kochać, jeść posiłek z rodziną, na pozór wszystko będzie tak jak zwykle. Ale przed końcem dnia nastąpi zmiana, i to tak wielka, jakiej świat jeszcze nie widział.

Pochylił się i zaczął zbierać rozrzucone fragmenty kolorowego transformera.

– Boże, dopomóż nam wszystkim – wyszeptał Marty al-Baszir perfekcyjną angielszczyzną.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Weszli do domu przez oszklone przesuwane drzwi na parterze, które Becca, piętnastoletnia córka właścicieli, czasami zostawiała niedomknięte, żeby w nocy przemycać do domu przyjaciół.

Na górze April Glassman poruszyła się w łóżku. Była wyjątkowo wyczulona na wszystkie późnowieczorne i nocne hałasy. Przekleństwo każdej matki nastolatki. Marc chrapał bez problemu, przespałby alarm pożarowy, żartowała. Za to April miała jakby wewnętrzną antenkę, która bezbłędnie wychwytywała kroki córki, gdy na palcach wracała do domu po ustalonej godzinie, czy Amosa, ich psa rasy goldendoodle, drapiącego w szybę balkonowych drzwi w salonie, gdy za nimi dojrzał zabłąkaną późną nocą sarnę lub wiewiórkę.

Dom był duży, z czerwonej cegły, w stylu georgiańskim. Stał na odludziu. Z Cat Rock Road prowadził do niego prywatny podjazd. W nocy każdy zakręt w lesie wyglądał dość przerażająco. April otworzyła oczy i spojrzała na dekoder kablówki, żeby sprawdzić, która godzina. Była druga trzynaście. Kilka sekund leżała i nasłuchiwała. Na pewno coś słyszała – skrzypiącą drewnianą podłogę, stłumione głosy – w holu albo na schodach.

Nagle Amos zaczął szczekać.

– Marc. – Szturchnęła męża.

– Kochanie? – Marc Glassman jęknął, poprawił poduszkę i przewrócił się na drugi bok.

Uniosła się i potrząsnęła go za ramię.

– Słyszałam coś.

– Pewnie Amosa. Może wypatrzył sarnę. Wiesz, że te dranie z litości dla nas nigdy nie wychodzą z lasu przed drugą nad ranem.

– Nie – odparła przestraszona. – Słyszałam głosy.

– Okej, okej… – Marc poddał się z westchnieniem. Otworzył oczy i zerknął na zegar. – Brr… Dam głowę, że to Becca…

Córka miała chłopaka w liceum, członka drużyny zapaśniczej juniorów, który już prowadził samochód i wprowadził w ich życie całe mnóstwo nowych komplikacji. Ostatnio, kiedy szli spać albo w weekendy, Becca nabrała zwyczaju wymykać się z domu do przyjaciół.

– Nie, jest niedziela, Marc – odparła April, przypominając sobie, że kilka godzin wcześniej pocałowała córkę na dobranoc i zostawiła ją skuloną w łóżku z Facebookiem i podręcznikiem chemii na kolanach.

– Już nie… – Marc usiadł zaspany, przetarł oczy i zapalił światło. – I tak właśnie chciałem wstać i sprawdzić depozyty jednodniowe.

Jako główny trader Wertheimer Grant, jednej z najstarszych firm na Wall Street, od miesięcy nie przespał całej nocy. Giełda w Singapurze otwierała się o północy, w Australii godzinę później. Europa i Rosja zaczynały o czwartej. Jeszcze pół roku wcześniej spał jak dziecko do rana. Zdawało mu się, że to było w innym życiu. Teraz rynek chyba nie miał dna. Cały ten bajzel z kredytami hipotecznymi subprime – kredytami wysokiego ryzyka! Zawirowania dopadły Fannie Mae i Freddie Mac, AIG. Banki znalazły się na krawędzi bankructwa. Nie wspominając o akcjach jego firmy, rok wcześniej warte były ponad osiemdziesiąt dolarów, a on i April mogli rzucić robotę i do końca życia uprawiać pomidory. W ostatni piątek na zamknięciu z trudem osiągnęły dwanaście dolarów! Potrzebowałby całej dekady, żeby zrekompensować straty. Żołądek Marca, jak zwykle o drugiej w nocy, dopadły bolesne skurcze.

A teraz jeszcze April słyszy głosy.

– Zobaczę, co to.

W ciągu minionych miesięcy April zauważyła, że przez ten stres mąż stracił parę kilogramów. Wiedziała, że coś jest nie tak. Wiedziała, że firma męża przeżywa trudne chwile, a także, jak bardzo tam na niego liczą. Jak wiele od niego oczekują. Marc już rzadko wspominał o pracy. Unikał tematu, bo presja, którą na niego wywierano, była szalona.

April położyła rękę na jego ramieniu.

– Kochanie, czy to kiedyś wróci do normalności?

Odrzucił kołdrę i sięgnął po szlafrok.

– To jest nowa normalność.

W tym momencie oboje usłyszeli kolejny hałas.

Skrzypienie schodów. Marc przyłożył palec do warg, żeby April milczała.

Kolejne skrzypnięcie. Tym razem bliżej. Atmosfera stała się tak gęsta, że można by ją ciąć nożem.

Ktoś wchodził po schodach.

– Marc… – April spotkała się z nim wzrokiem. Patrzyła z niepokojem. – Amos już nie szczeka…

Kiwnął głową, czuł to samo co ona.

– Wiem.

Kolejne skrzypnięcie wydawało się dochodzić z podestu na piętrze. Serce April zamarło. Spojrzenie męża było jednoznaczne.

Ktoś był w ich domu.

– Zostań tu – powiedział, wskazując głową na łóżko i unosząc rękę, żeby się nie odzywała.

Wszyscy wiedzieli o niedawnej serii włamań do domów na obrzeżach miasta. Właśnie minionej soboty rozmawiali o tym z Rudenbachami w Mediterraneo. Marc stanął przy drzwiach, nasłuchując. Nigdy nie włączali alarmu. Po co im, u diabła, to ustrojstwo? Setki razy zadawał sobie to pytanie. Wyrzucanie głupich pieniędzy. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętał ani cholernego kodu, ani gdzie jest przycisk alarmowy.

– Marc…

Odwrócił się. Patrzył na piegowatą twarz April, jej łagodne okrągłe oczy i związane w koński ogon włosy. Na jej twarzy widział strach. I bezbronność.

– Becca, Evan… – szepnęła.

Pokoje dzieci znajdowały się na dole.

Marc krótko skinął głową.

– Sprawdzę to.

Gdy tylko się ruszył, drzwi sypialni gwałtownie się otworzyły i do środka wpadło dwóch mężczyzn w czapkach kominiarkach i gładkich niebieskich roboczych kombinezonach.

April krzyknęła.

– Co się dzieje, do diabła? Co tutaj robicie? – Marc zrobił krok w ich stronę.

Pierwszy z mężczyzn ciosem pięścią w twarz przewrócił go na łóżko.

– Marc! – April wyciągnęła do niego ręce.

Odsunął rękę intruza i spojrzał na swoje palce. Była na nich krew.

– Czego chcecie, do diabła? – spytał.

– Zamknij się! – rzucił pierwszy. Mężczyzna był potężny, głos miał chropawy. Spod czapki sterczał mu kosmyk rudych włosów. Sądząc z krwi w ustach Marca, trzymał w ręce broń. – Zamknij się, kurwa, to może przeżyjesz.

– O Boże, Marc, proszę… – mówiła nieprzytomnie April. Jej serce waliło bez opamiętania. Myślała tylko o śpiących na dole dzieciach. Żeby im nic się nie stało.

Drugi mężczyzna zamknął drzwi sypialni. Ten z bronią podszedł i ściągnął April z łóżka.

– Wstawaj. Ręce do tyłu.

Jego towarzysz z kieszeni kombinezonu wyjął rolkę taśmy klejącej, wykręcił do tyłu ręce April i skrępował taśmą nadgarstki. Kiedy kawałkiem taśmy zaklejał jej usta, April spojrzała na męża z przerażeniem w oczach.

– Czego od nas chcecie? – spytał błagalnie Marc, bezradnie patrząc na żonę. – Posłuchajcie, na dole mam sejf. Mamy trochę pieniędzy… – Rzucił April uspokajające spojrzenie, jakby próbował powiedzieć: „Trzymaj się, kochanie, wszystko będzie dobrze. Oni chcą tylko pieniędzy, po to tu przyszli”.

To nie jest pierwszy napad. Dotąd nikogo nie skrzywdzili.

– Gdzie? – spytał ten z bronią.

– Na dole. W gabinecie. Pokażę wam. Słuchajcie, nie widzimy waszych twarzy. Nie wiemy, kim jesteście. Weźcie, co chcecie, i zostawcie nas, okej?

– Prowadź. – Mężczyzna z bronią chwycił go za rękę i podciągnął do góry.

Właśnie w tym momencie, ku przerażeniu obojga rodziców, drzwi sypialni znów się otworzyły. Ich córka Becca, zaspana, w błękitnej bluzie Greenwich High, przecierając oczy, weszła do sypialni.

– Co się dzieje?

Nie zdążyła nawet krzyknąć, bo ten drugi chwycił ją i zakrył jej usta.

Proszę, nie zróbcie jej krzywdy, błagał w myślach Marc, widząc pobladłą twarz córki.

-To jeszcze dziecko…

April z wytrzeszczonymi oczami próbowała się uwolnić. Och, kochanie, nie…

Becca odepchnęła rękę napastnika.

– Mamo!

Przyglądali się znów bezradni, jak drugi mężczyzna brutalnie zakleił taśmą usta córki, a potem skrępował jej ręce. Becca patrzyła nic nierozumiejącym i przerażonym wzrokiem.

– Wsadź je tam. – Mężczyzna z bronią wskazał wspólnikowi niedużą garderobę. Becca, która cierpiała na klaustrofobię, zaczęła nerwowo kręcić głową. Próbowała się opierać. Nie bacząc na to, mężczyzna wepchnął ją z matką do środka. April upadła na podłogę. Nie zrób nic głupiego, starała się przekazać Marcowi z desperacją w oczach. Daj im to, czego chcą. Proszę…

Napastnicy wyłączyli w garderobie światło i zamknęli drzwi.

W ciemności rozległ się stłumiony krzyk córki, która wiła się na podłodze, ocierając się o matkę. April mogła jedynie przytulić się do niej, z całej siły przekonywać ją, że wszystko dobrze się skończy. Tylko zachowaj spokój, kochanie. Oni chcą tylko pieniędzy. Zaraz sobie pójdą i wszystko będzie dobrze. Tatuś nas uwolni. Obiecuję, kochanie, proszę…

W oczach dziewczyny błyszczały łzy. April oparła głowę o jej głowę, w ten sposób usiłowała przekazać wiarę i siłę. Myślała: Jej włosy są takie miękkie i pachną czystością, moja mała córeczka… Zapamięta to do końca życia. Dranie. Skradliście jej niewinność. Jej zaufanie. Myślami przeniosła się do Marca, który był na dole. Marc, proszę, daj im wszystko, czego chcą. Nie udawaj bohatera. Daj im wszystko i niech stąd idą. Potem zwróciła się w myślach do Evana, słodkiego synka, który spał w pokoju na dole. Śpij, kochanie, obyś to przespał. Wszystko będzie dobrze… Proszę, Evan, proszę. To tylko…

W tym momencie na dole padły dwa strzały.

April i Becca wymieniły spojrzenia. Dziewczyna też to słyszała. Serce April zamarło ze strachu.

Marc.

Spanikowana nie zdołała powstrzymać łez, które spływały jej po policzkach. Coś ty zrobił, Marc? Coś ty zrobił, do jasnej cholery?

Nagle rozległy się kroki, ciężkie kroki na schodach. Ktoś szedł na górę. Becca zapiszczała, jej duże oczy chyba dwukrotnie się powiększyły. Zdawało się, że cały dom drży.

Coś ty zrobił?

Zdesperowana April próbowała uwolnić się z więzów. Spojrzała na córkę. Jedyne, co mogła dla niej zrobić, widząc w jej oczach rosnącą panikę, to mocno się do niej przytulić.

Moje dzieci… April zaczęła płakać. Gdy kroki znów zabrzmiały w pokoju, ponownie wróciła myślami do Evana. O mój Boże, co się z nim stanie, mój biedny mały śpiący synek. Zróbcie ze mną, co chcecie, ale jego zostawcie. Proszę, oszczędźcie też moją córeczkę.

Drzwi garderoby otworzyły się szeroko i oślepiło je światło.

Tylko nie moje dzieci, próbowała krzyknąć April. Zasłoniła sobą córkę. Tylko nie one. Tylko nie one… Błagalnym i jednocześnie wyzywającym wzrokiem patrzyła na zasłonięte twarze.

Proszę…

ROZDZIAŁ DRUGI

– Przypomnij mi znów – powiedziała Annie Fletcher, ściągając granatowy T-shirt Uniwersytetu Michigan. – Czemu zawsze nazywają ten dzień Smutnym Poniedziałkiem?

– Nie mam pojęcia – wysapał Hauck. Oddech miał przyśpieszony, z trudem łapał powietrze.

Zakołysała się nad nim, opierając ręce na trzeszczącym zagłówku, kołysała się w rytm jego pchnięć. Annie była drobna i lekka, ale piersi miała pełne. Krótkie ciemne włosy, wciąż potargane od snu, opadały jej na twarz.

W tle prowadzący poranne wiadomości oznajmił radośnie, że zapowiada się słoneczny i pogodny dzień.

– Już nigdy nie będę tak myśleć – powiedziała Annie. Była naprawdę podniecona. Z powodu jej pracy w restauracji i nowej pracy Haucka, nie wspominając o synu Annie, Jaredzie, który się z nią przeprowadził na Wschód i pięć dni w tygodniu spędzał w szkole dla dzieci wymagających specjalnej opieki, mogli się widywać tylko dwa razy w tygodniu. No i w ich relacji zaczął dominować seks.

– Ja też – sapnął Hauck, chwytając ją za pośladki. Gorączka orgazmu była tuż-tuż.

Od pół roku byli razem, owszem, z przerwami, choć jednak większość czasu razem. Obowiązki Annie w restauracji trochę kolidowały z zaangażowaniem Haucka w nowej pracy. Ale nie naciskała na więcej. On też niczego nie proponował. Annie była ufna i otwarta. Właściwie trudno to nazwać związkiem, była to raczej przyjaźń bez zobowiązań, za to z pakietem korzyści, jeśli czas na nie pozwalał.

Teraz przyśpieszyli, ich ciała pokryły krople potu.

– Myślałem, że musisz jechać na targ – rzekł Hauck. Słyszał, że oddychała głęboko, i wiedział, że tylko kilka przyśpieszonych pchnięć dzieli ją od ostatecznego wstrząsu.

– Cholerne pstrągi muszą poczekać.

Głos z telewizora oznajmił właśnie, że na giełdzie czwarty dzień z rzędu utrzymują się spadki.

Ale Hauck i Annie tego nie słyszeli. Ich plan emerytalny mógł lecieć na łeb, na szyję, lecz w tym momencie żadne z nich ani trochę się tym nie przejmowało.

Wreszcie z ostatnim jękiem Annie się wygięła, znieruchomiała, a potem opadła na Haucka radosna i bez tchu, i zaspokojona się na nim ułożyła. Zdawało się, że jej ciało ma temperaturę hutniczego pieca.

– Cholera – rzuciła z głośnym westchnieniem, podkreślając to mową ciała. – Tak się powinno zaczynać tydzień pracy. Tym razem było naprawdę dobrze.

– To był trzeci raz. – Hauck szeroko rozłożył ręce, udając wyczerpanie. – Jestem już stary. Zabijasz mnie, dziewczyno.

– Trzeci? – Oparła brodę na jego piersi. – Chyba drugi.

– Drugi był wtedy, kiedy mówili o wzroście cen w komunikacji. Ten był kolejny po informacjach drogowych i pogodzie.

– No tak, trzeci – mruknęła zadowolona i powoli westchnęła. – Ta dziewczyna nigdy nie była dobra z matmy.

Hauck odwrócił się i spojrzał na zegar.

– Jasna cholera! Spójrz, która godzina. Muszę pędzić.

Próbował się uwolnić, lecz Annie go zatrzymała, mocniej wbijając brodę w jego pierś.

– Wiesz, jestem szczęśliwa… – Uśmiechnęła się, radośnie i trochę wstydliwie, celowo się z nim drażniła. – A ty jesteś szczęśliwy? Nie zawsze wyglądasz na szczęśliwego. Wiem, że z ciebie twardy orzech do zgryzienia.

– A jednak najwyraźniej nie – rzekł i zaśmiał się z kiepskiego żartu. – No jasne, tak, jestem szczęśliwy. – Próbował ją z siebie zrzucić. – Będę szczęśliwy, jeśli pozwolisz mi wstać i wskoczyć pod prysznic.

– No dobra – zachichotała Annie. – Jakbyś właśnie o tym nie myślał, kiedy się we mnie wtulałeś, zanim zadzwonił budzik…

– W porządku, może i tak – przyznał Hauck i poczuł się trochę winny. – Ale myślałem o jednym razie.

– Jesteś z tych, dla których szklanka jest zawsze do połowy pusta, co? Nigdy się do końca nie otwierasz.

– Nieprawda. – W końcu Ty Hauck (Ty – tak miał na imię) zsunął ją z siebie i spojrzał na nią z ukosa. – Prawdę mówiąc, jestem z tych, dla których zawsze jest do połowy pełna. Tylko że tego nie okazuję. To jest we mnie bardzo głęboko ukryte.

– Tak, gdyby było jeszcze trochę głębiej, dokopałbyś się do złóż ropy – powiedziała Annie i uznając, że to zabawne, chwyciła go za nos.

– Ha, ha! Bardzo śmieszne – rzekł Hauck, krzywiąc się, ale potem też się zaśmiał.

Ponieważ, szczerze mówiąc, Hauck był szczęśliwy. Zmarszczki wyryte na jego twarzy może tego nie pokazywały, lecz Annie obudziła w nim takie emocje, na które nigdy wcześniej sobie nie pozwalał. Zwyczajne pragnienie cieszenia się życiem. Relaksu, zatrzymania się i życia chwilą. Po raz pierwszy wydawało się, że sprawy, które tak długo mu ciążyły – śmierć córki przed ośmiu laty, śmierć brata zaledwie przed rokiem, a także śmierć Freddy’ego Munoza, jego protegowanego z policji – zostały zepchnięte do zamkniętej na zamek z regulatorem czasowym piwnicy, której nie czuł się zmuszony otwierać i do której chwilowo zgubił klucz.

Nie wspominając o tym, że nagle opuścił policję i przeszedł do prywatnego sektora. Po piętnastu latach.

Teraz codziennie wkładał marynarkę oraz wiązał krawat i miał elegancki gabinet w parku biznesowym nad wodą. Zarabiał trzy razy więcej niż do tej pory. Miał kumpli z Europy i Azji na szybkim wybieraniu. Każdego ranka przeglądał Wall Street Journal, udając, że jest na bieżąco z biznesowymi nowinkami, oczywiście już po tym, gdy na ESPN.com sprawdził wyniki sportowe. Otworzył się na nowe uczucie i zdawało się, że jego nowe życie działa. Żył tu i teraz, do czego nakłaniała go Annie. Okej, może, tak jak czasami powtarzał, to było gdzieś w głębi i niezbyt często wypływało na powierzchnię. Ale już bardzo długo tak się nie czuł. Niczym nieograniczony. Wolny od żalu.

– Naprawdę muszę lecieć – powiedział, odsuwając Annie. – Zaparzę kawę.

Opadła na poduszki, głośno jęcząc:

– Dobra…

Na ekranie pojawiła się znów prezenterka wiadomości.

– A teraz, wracając do naszego głównego tematu…

Korek na Merritt Parkway zamienił się w coś o wiele poważniejszego.

– Greenwich w stanie Connecticut obudziła dzisiaj wiadomość o przerażającym potrójnym morderstwie. Tej nocy trader z prestiżowej firmy z Wall Street został brutalnie zastrzelony razem ze swoją żoną i córką w ich dużym domu na obrzeżach Greenwich. Cindy Marquez jest na miejscu…

Hauck gwałtownie usiadł. Lata pracy na stanowisku szefa detektywów wzięły nad nim górę. Atrakcyjna reporterka, ciepło otulona na zimnie, stała przed dwiema kamiennymi kolumnami prowadzącymi do typowego domu w Greenwich.

– Witaj, Kate. Lokalna policja uważa, że powodem tej rodzinnej tragedii był zwykły napad rabunkowy, jednak sytuacja musiała wymknąć się złodziejom spod kontroli. Okolica zamieszkana przez zamożnych ludzi od miesięcy nękana jest przez rabusiów, ale aż do tej pory żadne z tych włamań nie zakończyło się tak tragicznie. Marc Glassman. – Na ekranie pojawiło się zdjęcie. – Czterdziestojednoletni główny trader nękanego problemami Wertheimer Grant z Wall Street został znaleziony martwy na parterze eleganckiej rezydencji z pięcioma sypialniami w pobliżu Cat Rock Road…

Hauck siedział prosto. Wstrząsnął nim silny dreszcz.

– Zaczekaj. – Uwolnił się od nóg Annie i z walącym sercem podszedł do ekranu.

– Ciała jego żony, kobiety znanej z działalności charytatywnej i udzielającej się w miejscowych szkołach, a także ich nastoletniej córki, zostały znalezione w garderobie na piętrze. April i Rebecca Glassman zostały brutalnie zamordowane, a najmłodszy syn…

Hauck wlepił wzrok w zdjęcie na ekranie. Rodzinne zdjęcie zrobione w szczęśliwszych czasach. Kiedy reporterka opisywała makabryczną scenę, jego umysł pracował na wysokich obrotach. Skupił się na mężu. Lekko łysiejący, w polarowym pulowerze i ciemnych okularach, jedną ręką obejmował córkę o długich brązowych włosach, w obszernej bluzie college’u. Drugą ręką obejmował młodsze dziecko, syna o szerokim uśmiechu i z burzą jasnobrązowych włosów.

Potem Hauck przeniósł wzrok na żonę.

Ładna. Chyba szczęśliwa. W zielonej bejsbolowej czapce. Jasnobrązowe włosy miała związane w wystający spod czapki koński ogon. Piękny uśmiech, jednocześnie dumny i tragiczny.

– O Boże… – jęknął Hauck, biorąc uspokajający oddech.

– Wiem, to okropne – powiedziała Annie. Stanęła za nim i oparła brodę na jego ramieniu. – W porządku?

W milczeniu skinął głową. W tym momencie na nic więcej nie było go stać. Czuł na piersi ogromny ciężar.

– Znam ją – oznajmił.

ROZDZIAŁ TRZECI

Lśniący biały dassault falcon z wdziękiem wylądował na Westchester County Airport, rzut beretem od granicy Greenwich.

Smukły samolot mieszczący sześciu pasażerów skręcił z pasa w stronę prywatnego hangaru NetJets. Kiedy silnik umilkł, drzwi się otworzyły i wysunęły się schodki. Z samolotu wysiadła atrakcyjna para – stylowa kobieta po czterdziestce, z jasnymi włosami spływającymi spod kowbojskiego kapelusza, otulona futrem. Jej towarzysz o ciemnej karnacji był nieco młodszy, miał przeciwsłoneczne okulary, granatowy kaszmirowy blezer i dżinsy. Kobieta stanęła na szczycie schodków i szepnęła pilotowi słowo podziękowania, komplementując go za zgrabne lądowanie.

– Zawsze perfekcyjnie, Mike.

– To zawsze przyjemność z panią lecieć, pani Simons. Czekamy na wiadomość w sprawie lotu na Anguillę.

– Poproszę Pam, żeby się z wami skontaktowała, gdy tylko będziemy coś wiedzieć. Miłego tygodnia.

Pasażerowie zeszli na pas kołowania, oboje opaleni po tygodniu wiosennego szusowania na nartach w Aspen.

Merrill Simons miała czterdzieści cztery lata i powszechnie znane nazwisko w organizacjach dobroczynnych Greenwich. Przez lata była gospodynią setek balów, działała w tysiącach komitetów i znała praktycznie wszystkich. Przez dwadzieścia trzy lata była żoną Petera Simonsa, prezesa Reynolds Reid z Wall Street.

Ale to już historia. Rok wcześniej ich rozwód został sfinalizowany, sześć miesięcy po tym, jak Peter zamieszkał z Erskiną Menshikovą, modelką Victoria’s Secret, zostawiając Merrill dom na Dublin Hill, rezydencję w Palm Beach i penthouse z widokiem na park przy Piątej Alei, nie wspominając o stałym dostępie do prywatnego samolotu.

Te same pół roku wcześniej, przed podpisaniem dokumentów rozwodowych, Merrill z pewnym zadowoleniem zauważyła, że akcje Reynolds Reid zaczynają spadać z powodu poważnego zaangażowania firmy w objęte kryzysem kredyty hipoteczne i wynikającą z tego kryzysu falę globalnych wyprzedaży. Zawsze podejrzewała, że Peter pojęcia nie ma o zestawieniach bilansowych, podobnie jak nie miał pojęcia, jak być ojcem czy mężem.

No i miała rację.

Teraz z przyjemnością myślała, że Peter pewnie tyra jak wół za jedną czwartą tego, co zarabiał w czasie ich ugody rozwodowej, i pewnie już mu nie staje przy tej złotowłosej zdobyczy o jedwabistych udach. Swoją drogą, to i tak była tylko kwestia czasu, wiedziała to z pierwszej ręki, niezależnie od gwałtownych spadków akcji Reynolds.

Merrill znalazła własny „nowy rozdział do napisania”, jak to Peter trafnie ujął w dniu, gdy jej oznajmił, że chce się wyprowadzić. Dani Thibault był atrakcyjnym mężczyzną i człowiekiem sukcesu. Prowadził interesy w całej Europie, działał w branży hotelowej i nieruchomości komercyjnych, częściowo finansowanych przez belgijską rodzinę królewską, z którą był związany. Hodował konie do polo. Uprawiał windsurfing. Szusował po śnieżnych zboczach, jakby urodził się z przypiętymi do nóg nartami. Wydawało się, że nie potrzebuje jej pieniędzy, i wydawało się, że bardzo go cieszy, że obudził jej czterdziestoczteroletnie ciało z głębokiego snu. Robił z nią takie rzeczy, jakich jej mąż nie robił od czasu, kiedy był stażystą w wydziale obligacji. A prawdę mówiąc, Peter nigdy tego nie robił. Dani znał świat. Potrafił zorganizować fantastyczne wieczory w prywatnych londyńskich klubach, zarezerwować stolik w El Bulli w pobliżu Barcelony czy w Robuchon w Paryżu. Nawet jej dzieci – Louisa pracowała w firmie producenckiej w Los Angeles, a Jason zaczął studia na Uniwersytecie George’a Washingtona – były nim zauroczone, a także zachwycone, że mama zebrała się do kupy i rozpoczęła nowe, szczęśliwsze życie. Przyjaciółki Merrill, które ugrzęzły w nudnych, niespełnionych małżeństwach, patrzyły na nią z zazdrością.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby ostatnio nie wypłynęło kilka dotyczących Daniego drobiazgów, które ją zaniepokoiły.

Przez całą podróż mu o nich nie wspomniała. Zatrzymała je dla siebie. Ich relacja nabierała głębi, a Merrill właśnie zaczęła sobie uświadamiać, jak niewiele o nim wie. O mężczyźnie, w którym się zakochała.

A tych kilka opowieści o sobie, które jej przekazał, jakoś się nie składało w spójną całość.

Na pasie kołowym czekały na nich dwa samochody. Jeden, czarny, z szoferem, mercedes C 63 AMG, należał do Daniego. Szofer otworzył mu drzwi. Drugim samochodem było srebrne audi kombi Merrill.

– Muszę jechać do miasta – rzekł Dani z trudnym do określenia, a jednak zdecydowanie seksownym europejskim akcentem. Merrill sądziła, że jest niemiecki, on twierdził, że holenderski, ewentualnie z odrobiną francuskiego, z Brukseli. – Aż do piątej czas zajmą mi spotkania. Potem mamy imprezę w bibliotece, prawda? Przebiorę się w domu, jeśli nie masz nic przeciw.

– Oczywiście. Poproszę Louisa, żeby mnie zawiózł.

– Wyglądasz fantastycznie. – Uśmiechnął się, wsunął rękę pod jej futrzaną kurtkę i ścisnął pośladek. – Będę się tam rozglądał, aż dojrzę najseksowniejszą kobietę.

– Lepiej się nie spóźnij – powiedziała Merrill, wstydliwie puszczając do niego oko. – Ktoś inny może wpaść na ten sam pomysł.

– Wspaniale było dzielić z panią stok, pani Simons. – Dani ujął jej dłonie. – Musimy to powtórzyć.

– I z panem, Sven. – Zaśmiała się, używając imienia fikcyjnego instruktora narciarskiego. Tak po licznych szusach po stokach i po dwóch butelkach szampana przechrzciła Daniego. – Bardzo proszę, kiedy tylko będzie pan w mieście, może pan zboczyć ze stoku.

Dani się uśmiechnął, przytulił ją i pocałował. Merrill położyła rozłożoną dłoń na jego koszuli i leciutko go odsunęła, muskając wargami jego policzek.

– Do zobaczenia.

Zadzwonił blackberry. Dani, widząc numer na wyświetlaczu, westchnął.

– Muszę odebrać. – Kiwnął głową szoferowi, wsiadł na tylne siedzenie mercedesa i pomachał do Merrill. – Do wieczora.

Zamknęły się czarne drzwi, przyciemniona szyba się zasunęła, powoli zasłaniając twarz Daniego.

Louis, zarządca domu i szofer w jednej osobie, schował bagaże i otworzył drzwi, a Merrill wsiadła.

Tak, wszystko jest świetnie, pomyślała. Audi minęło druciane ogrodzenie prywatnego lotniska i wyjechało na drogę dojazdową.

Wszyscy kochali Daniego. Był czarujący, życzliwy i był człowiekiem sukcesu. W łóżku sprawiał, że czuła się dwadzieścia lat młodsza. Byłaby głupia, gdyby dopuściła do tego, by coś stanęło im na drodze.

Nie podobało jej się to powątpiewanie, nieufność, która zaczęła ją dręczyć.

Gdyby nie ten jeden drobiazg.

– Do domu, pani Simons? – spytał Louis.

– Tak. Muszę się przebrać. Mam spotkanie w mieście.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Przy kawie niewiele o tym rozmawiali. O tej koszmarnej scenie z telewizji.

Hauck powiedział tylko, że to był ktoś, kogo znał. Annie utyskiwała, że te włamania to coraz większe szaleństwo i że mnóstwo ludzi o tym mówi, nawet w restauracji. Pokręciła głową ze zdumieniem.

– Kto może coś takiego zrobić takiej wspaniałej rodzinie? I dlaczego? Dla pieniędzy?

Hauck potrząsnął głową. Też zadawał sobie to pytanie, ale nie znał odpowiedzi. W milczeniu przeżuwał wieloziarnistą grzankę, przeglądając gazety, aż Annie zdała sobie sprawę, jak bardzo jest poruszony. W tej krwawej historii było coś, co nie dawało mu spokoju.

– Wiem, masz poczucie, że musisz coś z tym zrobić. – Obeszła blat i stając za jego plecami, objęła go i delikatnie pogłaskała po twarzy. – Ale to już nie twoja działka. Jesteś teraz biznesmenem, prawda?

Bez przekonania skinął głową.

Puściła do niego oko i szczypnęła go w czubek nosa.

– Więc idź robić interesy.

Od sześciu miesięcy Hauck był zatrudniony w Talon Group. Wciąż czuł się nieco dziwnie. Po latach pracy w policji los zrządził, że został urzędnikiem. Hauck stroił się w garnitur i krawat, odbywał spotkania z przedstawicielami grupy Fortune 500, najbogatszych firm na świecie, zawierał umowy o ochronie danych i wewnętrznej kontroli z szefami finansowymi i szefami ochrony firm, czasami pamiętającymi jego nazwisko z głośnych śledztw, które prowadził.

Choć dusił to w sobie, nadal w pewnym stopniu czuł się jak ryba wyrzucona z wody, nawet gdy na czeku z wypłatą widział sumę trzykrotnie większą niż jego dotychczasowe zarobki.

Wziął prysznic i ogolił się. Krótkie ciemne włosy właściwie obywały się bez grzebienia. Nadal trzymał formę i choć przekroczył czterdziestkę, nie miał powodu, by wstydzić się swego ciała. Włożył błękitną koszulę i krawat w kolorze łososiowym. Kiedy wychodził z łazienki, Annie wskoczyła pod prysznic. To był dzień wizyt w szkole jej syna. Później zamieni suknię na dżinsy i ruszy do restauracji.

Kiedy Hauck przyszedł się z nią pożegnać, owinięta ręcznikiem i z mokrymi włosami poprawiła mu węzeł krawata. Na koniec doprowadziła do porządku marynarkę i uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– Ładnie wyglądasz.

– Ty też. – Przesunął palcem wzdłuż skraju jej ręcznika. – Później powinniśmy do tego wrócić.

– Wybacz, ale później mam dwie zmiany na kolacji i jakieś dwa tuziny sajgonek z homarem i jicamą do zrobienia. Ale jeszcze to przemyślę.

– Umowa stoi. Tak czy owak, pozdrów ode mnie Jareda. Przypomnij mu, że w środę chcę go widzieć na treningu. – Hauck trenował drużynę hokeja składającą się z chłopców do dwunastego roku życia, i uczył dziewięcioletniego Jareda, syna Annie, który miał zespół Downa, jeździć na łyżwach. Wyglądało na to, że pozostałe dzieci nawet go polubiły, a przede wszystkim uczyły się od niego pozytywnego nastawienia. Jaredowi też się to raczej spodobało.

– Dobra. Jesteś pewny, że już wszystko w porządku, kotku? Wiem, jak się czujesz w związku z tą biedną rodziną, bo nie możesz nic zrobić.

– Wszystko dobrze – odparł, poklepując ją po pupie. – Słowo.

Annie z uśmiechem popchnęła go do wyjścia.

– I tak byś mi nie powiedział, gdyby było inaczej…

Na dole Hauck wrzucił gazetę i teczkę na przednie siedzenie nowego białego bmw 550i – jedynym luksusem, na jaki sobie pozwolił, gdy przyjął pracę w Talon Group, była zamiana ponaddziesięcioletniego pożeracza benzyny forda bronco na bmw – i wyjechał z garażu.

Jechał do Greenwich Post Road, która biegła równolegle do autostrady. Greenwich bardzo się zmieniło. Nawet tutaj kryzys mocno dał się we znaki. Po raz pierwszy od lat na tej ulicy można było znaleźć nieruchomości do wynajęcia. Całe piętra biurowych kompleksów z czerwonej cegły, gdzie kiedyś niepodzielnie panowały fundusze hedgingowe, stały teraz puste. Mówiło się, że połowa strzeżonych domów wzdłuż North Street jest na sprzedaż bez pośredników.

Przez lata żartowano, że gliniarze w białych rękawiczkach kierowali ruchem na Greenwich Avenue, za Saks i Polo.

Teraz policjanci zniknęli. Nie byli już potrzebni.

Zatrzymując się na światłach, Hauck myślał o tym, co tego dnia go czeka. Próbował namierzyć „złodzieja” hipoteki, który jednego dnia załatwił sobie trzy, warte wiele milionów dolarów, refinansowania kredytu hipotecznego, dotyczącego tej samej nieruchomości. Cóż, biuro księgowe hrabstwa potrzebowało kilku miesięcy, by nadążyć za liczbą wpisów w księdze hipotecznej. A teraz ów spryciarz, co nikogo specjalnie nie zdziwiło, zniknął bez śladu. O pierwszej Hauck miał spotkanie z Tomem Foleyem, swoim szefem, który chciał mu kogoś przedstawić.

Cały czas towarzyszył mu obraz zamordowanej rodziny Glassmanów.

Daj spokój, nakazał sobie i włączył radio. Jak stwierdziła Annie, ten rozdział jego życia został zamknięty. Musi się z tym pogodzić, że nic nie jest w stanie zrobić. Przełączył radio na program sportowy i przemknął Bruce Park w stronę końca Greenwich Avenue, minął wydział policji, gdzie kiedyś pracował, kilka minut od jego luksusowego biura na Steamboat. Bezmyślnie słuchał komentatorów sportowych rozwodzących się na temat kontraktów bejsbolistów i decydujących meczów koszykówki. Cały ten czas miał wrażenie, że lada moment krew w jego żyłach zacznie wrzeć jak woda w zatkanym bojlerze, i czuł znajome pulsowanie.

Nic ci nie jest? Hauck…

Nie, nic mu nie było. Stał na światłach, czując ucisk w piersi, z palcami mocno zaciśniętymi na kierownicy.

Aż dłużej nie mógł już wytrzymać.

Do diabła z nowym rozdziałem.

Kiedy światło się zmieniło, gwałtownie skręcił w lewo, w Mason, omal nie zderzając się z furgonetką z piekarni, która też skręciła z rykiem klaksonu. Ruszył w górę, dodając gazu, i wjechał na Post Road, potem znów zjechał w lewo, w Stanwich, z sercem walącym tak samo jak dwadzieścia lat wcześniej.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jakieś trzy kilometry dalej Hauck skręcił w prawo w Cat Rock Road, wzdłuż której po obu stronach z rzadka stały eleganckie kosztowne domy. Półtora kilometra dalej trafił na policyjną blokadę. Kręta droga zwężała się tu w jednopasmówkę. Niebiesko-biały policyjny radiowóz blokował drogę, przepuszczając wyłącznie tutejszych mieszkańców. Hauck zwolnił. Samochody stacji telewizyjnych jak karawana parkowały jeden za drugim na poboczu.

Opuszczając szybę, kiedy podjechał bliżej, Hauck dojrzał znajomego policjanta, Roba Ferettiego.

– Poruczniku! – zawołał policjant, zaglądając w okno, odruchowo zwracając się do Haucka jak dawniej. – Ładny wóz… Co pana tu sprowadza?

– Jest tu może Steve Chrisafoulis?

W pobliżu domu migały liczne światła policyjnych wozów.

– Tak, sir.

– Pozwolisz, że tam podjadę?

– Myślałem, że pan rzucił tę robotę? – Feretti uśmiechnął się. – Dom jest po lewej. To wygląda paskudnie.

– Spodziewam się. Dzięki.

Rob wskazał mu drogę i Hauck ruszył naprzód. Za zakrętem zobaczył dwóch kolejnych mundurowych i mrugające światła samochodu blokującego podjazd. Feretti uprzedził ich przez radio, więc puścili Haucka bez problemu. Jeszcze parę miesięcy temu to on dowodził tymi ludźmi. Fakt, że przeszedł do cywila, w niczym nie zmienił tego, jak go postrzegali.

Przejechał między kamiennymi kolumnami, a potem długim krętym podjazdem prowadzącym do dużego domu. Georgiański budynek z czerwonej cegły robił wrażenie. Hauck zaparkował w odległym końcu okrągłego podjazdu. Przed nim tłoczyły się wozy policyjne i karetki ratunkowe. Przez wszystkie te miesiące, odkąd opuścił służbę, tylko dwa razy był w wydziale policji. Na otwarciu nowego skrzydła dla służb przeszkolonych do pierwszego kontaktu w czasie wypadków, a drugi raz na pożegnalnej imprezie Raya Reigera, jednego ze starych pracowników, który przechodził na emeryturę.

Przed wejściem kręciły się ze dwa tuziny policjantów i techników kryminalistyki. Hauck kilku z nich kiwnął głową, a oni odmachiwali, ze zdumieniem wołając:

– Cześć, poruczniku!

Nikt go nie zatrzymywał. W drzwiach domu minął mundurowego policjanta. Wewnątrz w dużym wysokim holu stał okrągły marmurowy stół. Na piętro prowadziły kręte schody.

W pomieszczeniu tuż obok holu zebrała się niewielka grupa osób. Hauck wszedł do środka. Wyglądało to na gabinet, prawdopodobnie Marca Glassmana. Wzdłuż ścian widniały wbudowane półki z książkami i zdjęciami. Były tam również wyeksponowane piłki bejsbolowe z autografami. Ciało zniknęło, a niebieski kontur na podłodze obok biurka i dużej plamy krwi oznakowany został cyfrą 1. Marc Glassman został zastrzelony na parterze, przypomniał sobie Hauck. Rozejrzał się i zobaczył otwarty sejf i wyciągnięte szuflady biurka na podłodze. „Policja uważa, że głównym motywem tej rodzinnej tragedii był tragicznie zakończony napad rabunkowy”.

Po drugiej stronie pokoju Hauck dojrzał Steve’a Chrisafoulisa, który zastąpił go na stanowisku szefa detektywów. Steve rozmawiał z Edem Sinclairem, jednym z podwładnych.

Spojrzał na Haucka z mieszaniną zdumienia i zakłopotania.

– Hej! Masz w nowej robocie za dużo wolnego czasu?

– Twoja pierwsza duża sprawa. – Hauck wzruszył ramionami, pozdrawiając Eda. – Nie mogłem nie zajrzeć.

– Dość makabryczna, jeśli chcesz wiedzieć. – Hauck i Steve wymienili uścisk dłoni.

Hauck lubił Steve’a, który piętnaście lat służył w Nowym Jorku, nim przeniósł się do Greenwich. Prawdę mówiąc, to Hauck nalegał, by Steve zajął jego miejsce, kiedy Freddy Munoz został zamordowany. Detektyw był mu oddany, nawet kiedyś zażartował:

– Pojadę za tobą do samego piekła z pełnymi zbiornikami paliwa.

Teraz Chrisafoulis przepraszająco wzruszył ramionami.

– Posłuchaj, Ty, nie chcę być niegrzeczny, ale sam widzisz, co się tu dzieje…

– Wiem. Zastanawiałem się, czy mógłbym się rozejrzeć.

– Rozejrzeć?

– Chodzi o April Glassman. – Hauck zerknął na niebieski zarys ciała jej męża widoczny na podłodze. – Pracowaliśmy razem w Teen Center przy kilku projektach. – Kłamał w żywe oczy, aż poczuł ucisk w żołądku.

Nowy szef detektywów podrapał zarost nad górną wargą.

– Sam nie wiem – powiedział niepewnie. – W każdej chwili może się zjawić Fitz… – Fitz, czyli Vern Fitzpatrick, szef policji w Greenwich, dawny przełożony Haucka.

Hauck opuścił służbę po tym, jak podczas ostatniej dużej sprawy nie doszedł z Fitzem do porozumienia i nie był już pewien, po której stronie stoi szef.

– Jesteś przekonany, że to napad rabunkowy? – spytał Hauck.

Chrisafoulis znów wzruszył ramionami.

– Sejf jest otwarty. Cokolwiek w nim było, zniknęło. Szuflady przetrząśnięto. To czwarte takie włamanie w tej okolicy w ciągu sześciu tygodni. Tak samo wygląda na górze, obok ciał żony i córki. Możesz mnie nazwać idiotą.

Hauck niechętnie skinął głową.

– Podobno był też chłopiec, ich syn?

– A tak. – Steve kiwnął głową. – Prawdę mówiąc, to ten dzieciak wezwał policję. Ma siedem lat. Obudził się, kiedy to się działo. Schował się w szafie w holu.

– Nic mu nie jest?

– Jest cały i zdrowy. Bardzo zaradny, prawdziwy spryciarz. Kiedy ci dranie wychodzili, zrobił kilka zdjęć komórką siostry.

– Widać coś?

– Dwóch gości w kominiarkach i roboczych kombinezonach. Laboratorium już nad nimi pracuje. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Może powinienem coś zostawić na konferencję prasową, co, poruczniku?

Zatrzeszczało radio, które detektyw trzymał w ręce. Odezwała się Brenda, sekretarka z wydziału policji, która jeszcze niedawno była również sekretarką Haucka.

– Szef chce, żebyś wiedział, że umówili konferencję prasową na jedenastą trzydzieści, poruczniku…

– Przekaż mu, że będę. – Chrisafoulis wyłączył radio i zdusił śmiech. – Pewnie dziwnie ci to słyszeć, co?

– Jak mówi do ciebie „poruczniku”? – Hauck lekceważąco wzruszył ramionami. – Posłuchaj, wiedziałem, co robię, Steve.

– No wiesz, dzisiaj, jeśli zechcesz to jeszcze przemyśleć, chętnie ci to oddam – odparł, rozglądając się ponuro. – Zapewniałeś mnie, że tu, na przedmieściach, to bułka z masłem. – Zawołał go ktoś z zewnątrz. Steve pomachał, mocniej chwycił radio, jakby trzymał w ręce coś naprawdę ciężkiego.

– Jeśli chodzi o pozostałe włamania – zaczął znów Hauck. – O ile mnie pamięć nie myli, za którymś razem złodzieje zastali w domu rodzinę?

– Tak, u Nelsonów. Na Riversville.

Hauck spojrzał mu w oczy.

– I jak to tam wyglądało?

– Wiem, do czego zmierzasz… Wepchnęli ich pod bronią do spiżarni, wzięli, co mogli, i uciekli.

– Tak właśnie myślałem, Steve.

Szef detektywów spojrzał na Haucka i ciężko westchnął.

– Żona i córka były w sypialni na górze. Daj mi znać, jak coś znajdziesz. – Puścił do niego oko. – Pomoc zawsze się przyda. Odezwij się, zanim wyjdziesz.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W sypialni kręciło się kilku znajomych techników i detektywów, więc Hauck się przywitał, a oni grzecznościowo zapytali, co u niego słychać i co tu robi.

Hauck rozejrzał się po jasnym i ciepłym pokoju, urządzonym w zieleniach i żółciach. Widział w tym rękę April – i jej ducha, szczególnie w tych kwiecistych zasłonkach i namalowanej na ścianie winorośli. Łóżko było wciąż rozkopane po nocy. Na nocnej szafce leżała powieść Jodi Picoult i stało parę oprawionych zdjęć rodziny i psa.

Znajomy zapach, świeży jak zapach margerytek, wrócił do niego po tych wszystkich latach.

Ruszył do garderoby i zaczekał, aż wyjdą z niej technicy CSI.

Kontury dwóch ciał na siebie zachodziły. Hauck wyobraził sobie April, która osłania córkę własnym ciałem, zaklejone taśmą usta, związane ręce, walące z przerażenia serca. April musiała słyszeć, co działo się na dole. Uzbrojeni bandyci wrócili na górę, otworzyli drzwi, do środka wpadło światło. April słyszała oszalałe zduszone krzyki córki. Straszliwy smutek był silniejszy niż potworny strach.

To musiał być dla niej koszmar.

Hauck tyle razy już to widział. Za każdym razem serce mu zamierało. Przypominał sobie ludzi, których kochał.

Czemu zawsze czuł się tak, jakby widział to po raz pierwszy?

W garderobie zamknęli kobiety, podczas gdy męża April sprowadzili na dół, do sejfu. Co, do diabła, poszło nie tak? Czy jedno z nich zobaczyło twarz któregoś z tych drani, więc musieli zatrzeć wszelkie ślady? Czy Marc próbował z nimi walczyć? Szuflady, ubrania, zdjęcia, papiery leżały rozrzucone na podłodze. Na konsoli stała rozgrzebana szkatułka na biżuterię.

Kradzież z włamaniem.

Hauck przyklęknął i przycisnął dłoń w samym środku pierwszego niebieskiego konturu. Przez sekundę mu się zdawało, że czuje ciepło bijącego wciąż serca. Po tylu latach… Ogarnęły go nudności. Przeszłość wracała szybko, jak pociąg bez maszynisty, nad którym nikt nie panuje.

Tyle razy to widział, i łudził się, że zdoła o tym zapomnieć.

A jednak nie. Zawsze wszystko wracało.

W zderzeniu pamięci i zapomnienia, pamięć zawsze zwyciężała.

– Hauck, to ty?

Rozpoznał ją, gdy tylko się odwrócił. Po tylu latach.

Na końcu kolejki w pralni na Putnam. Łagodne zielone błyszczące oczy. Niezapomniany akcent ze Środkowego Zachodu. W jej promiennym uśmiechu widział miłe zaskoczenie.

– April?

– O mój Boże, Ty… – Wyszła z kolejki i uściskała go. – Boże, szmat czasu… Cztery lata?

– Może pięć – odparł, obejmując ją wzrokiem. – Jak się masz?

Niezależnie od tego, ile lat minęło, wyglądała tak samo. Nie, lepiej. Czas był dla niej więcej niż łaskawy, a twarz lśniła pewnością siebie. Z tymi jej miodowo-brązowymi włosami i piegami, które obsypywały policzki, można by ją wziąć za Julianne Moore. Miała na sobie dżinsy z łatami i długi szary sweter, a na to puchową parkę. Wyglądała jak zwyczajna dziewczyna, a przy tym emanowała wewnętrznym blaskiem.

– Dobrze, Ty. Mamy się dobrze. Słyszałam, że tu jesteś, pracujesz w policji. Nawet nie wiesz, ile razy chciałam wpaść i się przywitać.

– No to witaj – rzekł z uśmiechem.

– Witaj, cześć. – Też się uśmiechnęła.

Było tak, jak bywa wtedy, gdy po latach spotyka się kogoś, kto wiele dla nas znaczył. Ale my przez czas rozłąki już o tym zapomnieliśmy. A potem nagle wszystko wraca. Hauck ujął jej dłonie i patrzył na zmarszczki na jej ładnej twarzy.

April powiedziała:

– Wiesz, często o tobie myślę. W zeszłym miesiącu wpadłam na doktora Paula. Wierz mi albo nie, wpadliśmy na siebie w kinie w Stamford. Tak jak my teraz… Jakiś ambitny film, kino artystyczne. Widujesz go jeszcze?

– Nie, od lat go nie widziałem. – Pokręcił głową. – Od czasu… – Odeszli z kolejki. – Powiedz lepiej, co u ciebie słychać.

– W porządku. Naprawdę – odparła, jakby musiała go przekonywać. – U mnie w porządku. Właściwie u nas. Marc nadal pracuje w Wertheimer. Świetnie sobie radzi. Becca skończyła dwanaście lat. Chodzi na balet. Całkiem nieźle tańczy. Bierze udział w próbach „Dziadka do orzechów”, którego przygotowują w college’u Purchase, na Uniwersytecie Stanowym.

Hauck się uśmiechnął. April w dzieciństwie też tańczyła.

– Czemu mnie to nie dziwi?

– Zawsze miło się z tobą rozmawia… – Posłała mu kolejny uśmiech. – A co u ciebie?

– Cóż, jestem teraz tutaj. Już dwa lata. Mieszkam w Stamford. Jestem szefem wydziału do spraw przestępstw z użyciem przemocy.

– A twoja żona? Beth, prawda? – Gdy kiwnął głową, spytała: – Ułożyło się wam?

– Nie. – Z rezygnacją wzruszył ramionami. – Nie dogadaliśmy się. Trzy lata temu rozstaliśmy się na dobre.

– Tak mi przykro, Ty.

– Nie ma sprawy. Jessie jest już duża, ma dziesięć lat. Woli piłkę od baletu.

– Czemu mnie to nie dziwi? – April uśmiechnęła się znacząco.

Zapadła cisza. Hauck zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma jej dłonie. W końcu, odwracając wzrok, puścił je.

– Dobrze wyglądasz, Ty. Wydaje się, że minęło tyle czasu. Jakby to było w innym życiu. Oboje wyszliśmy na prostą, prawda? Udało nam się. Doktor zawsze tak mówił.

– Udało nam się. – Hauck skinął głową. Jej twarz przywoływała tyle wspomnień. – Udało nam się.

April zerknęła na zegarek.

– Ojej. Becca już pewnie czeka na mnie w szkole. Robię za szofera. Powinniśmy się spotkać. Bardzo bym chciała, naprawdę.

– Tak, pewnie powinniśmy. – Hauck wiedział, że to jedno z tych zdarzeń, które zapewne nigdy nie dojdą do skutku.

– Muszę lecieć. – Nagle jej oczy pojaśniały. – Hej, moment, spójrz… tam jest ktoś, kogo chciałabym ci przedstawić. – Wzięła go pod ramię i wyprowadziła na ulicę.

Przed pralnią parkował srebrny mercedes SUV. April poprowadziła Haucka dokoła samochodu i otworzyła tylne drzwi pasażera. W środku siedział chłopiec. Cztero-, może pięcioletni, z burzą włosów w kolorze siana. Z oczami w kolorze mchu jak oczy jego mamy, tak samo żywymi. Twarz April jaśniała. Może od słońca, które na nią padało. A może od światła, które odbijało się od twarzy syna. Hauck miał wrażenie, jakby mu pokazywała zdjęcie własnego serca.

– To jest Evan…

Gdy Hauck podniósł się, zesztywniałe kolano zatrzeszczało. Czuł ucisk w żołądku, zaczął się pocić. Próbował zdusić złość, która ściskała mu wnętrzności i powstrzymać falę nudności.

Wspomnienia zawsze zwyciężają…

Avila, młody technik CSI, przestraszył Haucka, podchodząc od tyłu.

– Masakra, co, poruczniku? – Avila nadął policzki niczym weteran z dwudziestoletnim stażem, który widział już setki takich potworności.

– Już nie jestem porucznikiem. Odszedłem z policji.

– Ale trudno to za sobą zostawić, prawda? Mnie się wydaje, że to w człowieku pozostaje.

– Co w człowieku pozostaje? – Hauck uważnie spojrzał na niego.

– No nie wiem. – Avila wzruszył ramionami. – Ta nasza robota.

Hauck obejrzał się na młodego mężczyznę w czarnym służbowym stroju, który miał za sobą ledwie pół roku służby.

– Tak, pozostaje. – Z uśmiechem poklepał chłopaka po ramieniu i wyszedł.

Nie można tego za sobą zostawić, dudniło mu w głowie.

Tego, co człowiek w sobie nosi, nie można za sobą zostawić.

Niezależnie z jakiego zakrętu wychodzi się na prostą.

Tytuł oryginału: Reckless

Pierwsze wydanie:

HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, USA, 2010

Opracowanie graficzne okładki:

Kuba Magierowski

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Władysław Ordęga

Korekta:

Małgorzata Narewska

© 2010 by Andrew Gross

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa, 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: 123 rf.com.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1582-4

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com