Kossakowie. Biały mazur - Joanna Jurgała-Jureczka - ebook + audiobook

Kossakowie. Biały mazur ebook i audiobook

Joanna Jurgała-Jureczka

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tadeusz i Wojciech Kossakowie, synowie znanego malarza Juliusza, byli bliźniakami. Ożenili się z pannami Kisielnickimi, kuzynkami. Tadeusz i Anna byli rodzicami znanej pisarki: Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej. Wojciech i Maria wydali na świat poetkę: Lilkę (Marię Pawlikowską-Jasnorzewską), satyryczkę: Madzię (Magdalenę Samozwaniec) i malarza: Jerzego Kossaka. Jak to się stało, że domy podobnych do siebie jak dwie krople wody braci, które prowadziły tak podobne do siebie kobiety, prawie siostry – były odległe, jak dwa różne światy? Kolejna książka biografki Zofii Kossak i autorki „Kobiet Kossaków” ujawnia nieznane, zaskakujące fakty dotyczące ziemiańskiej i artystycznej rodziny Kossaków. Jest próbą odpowiedzi na pytanie – czego jeszcze o nich nie wiemy? Jakie tajemnice skrywają ich domy? Czy Kossakówka jest nawiedzona? Jakie niezawinione winy ma na swoim sumieniu Jerzy Kossak? Czy Lilka była jedynie subtelną poetką; Magdalena – królową satyry, życie traktującą z przymrużeniem; a Zofia matką-Polką? Do kogo pisali w tym samym czasie listy miłosne syn i ojciec – Wojciech i Jerzy? Która z Kossakówien nosi imię kochanki Wojciecha? Dlaczego Magdalena Samozwaniec nie witała na lotnisku powracającej z emigracji kuzynki – Zofii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 23 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,1 (63 oceny)
24
26
9
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Jedne nazwisko, a tak odmienne / odległe światy.
00

Popularność




Joanna Jurgała Jureczka Kossakowie. Biały mazur ISBN Copyright © Joanna Jurgała-Jureczka, 2018All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redakcja Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Zdjęcie na okładce pochodzi z Narodowego Archiwum Cyfrowego. Skład komputerowy Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Od strony Wisły zajechał powóz,z niego wysiadły dwie panie i młody człowiek…Jeżeli ten wstęp zaciekawił czytelnika,podnieśmy portierę, za którą zniknęli, i idźmy za nimi…Sala balowa przepyszna, płytami marmuru pokryta,pełna różnobarwnych sukienek i czarnych fraków…Z listu Wojciecha Kossaka do narzeczonej,Kraków, 16 lutego 1884 r.

Dwie strony księżyca

Paryż żegnał 1856 rok. Na ulicach rozbawiony, świętujący tłum. Zbliżała się północ. W niewielkim mieszkanku Juliusza i Zofii Kossaków nikt jeszcze nie świętował. Akuszerka spojrzała na rodzącą z nadzieją. Już niedługo powinno się wszystko skończyć i pobiegnie świętować z innymi. Myliła się. Rację miała matka Zofii, Aniela, która przyjechała niedawno z dalekich Siąszyc. Od razu zauważyła, że to będą bliźniaki. Pierwszy chłopiec urodził się przed północą. Drugi w nowym, 1857 roku.

Byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Babcia Aniela wiązała im na czapeczkach kokardki w różnych kolorach. Ich matka — czarnowłosa i czarnooka Zofia, żona malarza — tak piękna, że oglądali się za nią na ulicy, o mało nie przypłaciła życiem porodu w sylwestrową noc. Kochała ponad życie Wojtka i Tadzia. Obaj byli pierworodni. Obaj chowali się zdrowo, rośli jak na drożdżach, płatali figle, byli żywiołowi i — choć do nauki nie bardzo skorzy — zdolni. Wkrótce wiadomo już było, że Wojtek — starszy bliźniak, urodzony przed północą — będzie malarzem, jak jego coraz bardziej sławny ojciec. Tadzio postanowił zostać medykiem. Nie został. Był ziemianinem.

Przystojni, postawni, wysportowani, sprężyści, pełni fantazji, zapału, energii, namiętności i żaru. Bracia bliźniacy — Kossakowie wzbudzali co najmniej zainteresowanie. Też oglądali się za nimi na ulicy. Panowie z odcieniem zazdrości, kobiety z nutką kokieterii.

Po przyjeździe z Paryża na ziemie polskie Wojciech zakochał się na zabój w niewysokiej jasnowłosej Marii Kisielnickiej — skromnej, uroczej, dość posażnej pannie z Łomżyńskiego. Adorował wytrwale. Jeździł do niej w konkury do Stawisk. Po sąsiedzku mieszkała Anna, kuzynka Marii. Na schodach swojego rodzinnego domu, pięknego dworu w Korzenistem, usłyszała po raz pierwszy o bracie bliźniaku — Tadeuszu. A potem się poznali. W małym kościółku w Porytem ślubował wierność pannie Kisielnickiej najpierw Wojciech, a potem Tadeusz.

Bliźniacy, choć tak podobni — zaczęli się z biegiem czasu różnić i widzieć świat inaczej. Wojciech cieszył się życiem, odnosił sukcesy, a jego brat nie miał dobrej passy. Chciał być lekarzem — został ziemianinem, a kolejne majątki tracił. I choć Kossakowie byli żywotni i silni — okazywał słabość i nawet bywało, że z życiem chciał się żegnać, mówił o samobójstwie. Pisał do Wojciecha, że jest ciemną stroną księżyca.

Wybrali drobne, niewysokie, jasnowłose panny z dobrego domu — także do siebie podobne — obie Kisielnickie, obie ziemianki, obie dobrze przygotowane, żeby prowadzić mężowi dom, rodzić dzieci, żyć po bożemu.

Obie zaczęły od umocnienia domu własnym posagiem. Zarówno Kossakówka w Krakowie, gdzie zamieszkał Wojciech, jak i kośmiński dworek na Lubelszczyźnie, pierwszy dom Tadeusza, istnieją dzięki ich pieniądzom.

Obie, jak umiały najlepiej, wychowały dzieci, których imiona trafiły do leksykonów i encyklopedii. Tadeusz i Anna byli rodzicami znanej pisarki: Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej. Wojciech i Maria wydali na świat poetkę: Lilkę (Marię Pawlikowską-Jasnorzewską), satyryczkę: Madzię (Magdalenę Samozwaniec) i malarza: Jerzego Kossaka.

Jak to się stało, że domy podobnych do siebie jak dwie krople wody braci bliźniaków, które prowadziły tak podobne do siebie kobiety, prawie siostry — kuzynki Kisielnickie — były odległe, jak dwa różne światy. Jak dwie strony księżyca…

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Życie jak rzeka

„Pożoga” ma powodzenie…

Z listu Wojciecha Kossaka do żony,

Paryż, sobota 3 listopada 1923 r.

Czas milczenia

Jewdokija była stara — najstarsza we wsi. Przeżyła wiele i z oddalenia swych lat patrzyła na to, co się dokonywało, a patrzyła z mądrością, choć nie kończyła żadnych szkół ani nie czytała uczonych ksiąg. Widziała piekło na ziemi — widziała rewolucję i wojnę z Niemcami, i rządy Stalina, którego nazywali słoneczkiem. Kobieta, obarczona ciężarem lat i przeżyć, mogłaby usiąść wieczorem przy ogniu i snuć nitkę opowieści, a słuchający z zapartym tchem mieliby łzy wzruszenia w oczach, często niedowierzanie i przerażenie wypisane na twarzy.

Ale Jewdokija nie siadała przy ogniu i nikomu niczego nie opowiadała, ponieważ nauczyła się milczeć. Nie pomstować, nie kłócić się ze strasznym losem, nie łudzić się, że oto nagle nastąpi cudowna jego odmiana, ale w milczeniu przyjmować kolejne ciosy. I ze spokojem, bo mądrość starości jest nieśpieszna i pełna spokoju.

Jewdokija wiedziała, że kiedy umrze, wszyscy o niej zapomną, wszyscy oprócz Panienki Przeczystej i jej Synaczka, a może i Wańki — sokolika, wnuka ukochanego, który jej jeden pozostał, jeśli żyw jeszcze będzie, kiedy ją ze świata Bóg zawoła.

***

Starą kobietę, która w milczeniu i niczemu się już nie dziwiąc, przyjmowała kolejne odmiany losu — najczęściej na gorsze — poznałam przypadkowo, a poznawszy, zrozumiałam, że w którymś momencie trzeba ją wskrzesić i koniecznie o niej opowiedzieć, choć Zofia Kossak, która powołała ją do życia, równocześnie skazała na zapomnienie.

A może się mylę? Może pisząc dwie wersje opowiadania — któremu i tak przeznaczone było miejsce na samym dnie szuflady biurka, by tam zostało pogrzebane wśród wielu stron notatek albo zbyt szczerych i nieprawomyślnych maszynopisów i rękopisów — liczyła na to, że ktoś tę szufladę otworzy, Jewdokiję odnajdzie, wydobędzie z zapomnienia i o niej opowie?

Minęło wiele lat od śmierci pisarki i nastał czas, kiedy codziennie otwierałam drzwi, szafy i półki w jej ostatnim mieszkaniu, kiedy wydobyłam z szuflady i zapomnienia słabo czytelny maszynopis opowiadający o dramatycznych losach mądrej i starej kobiety, która nauczyła się milczeć. I ze wzruszeniem towarzyszącym odkryciu czegoś cennego, co pozostawione zostało dla kogoś, kto nie tylko otworzy, ale sięgnie głębiej, pomyślałam o pokrewieństwie losów Jewdokii i losów mądrej, szykującej się ze spokojem do przeprawy na drugą stronę, coraz bardziej oddalającej się od gwarnego życia i coraz częściej milczącej wobec wieści płynących ze świata Zofii z Kossaków Szczuckiej-Szatkowskiej.

***

Szła wzdłuż Brennicy. Powoli, nieśpiesznie, w zadumie. W myślach poprawiała i uzupełniała jeszcze zdania pisanego tego ranka opowiadania o staruszce, którą życie nauczyło milczenia, choć kiedyś było gwarne, kolorowe i pełne obietnic.

— Jak moje — powiedziała półgłosem, zastawiając się, że coś uparcie ciągnie ją do tej strasznej i pięknej historii z dawnych Kresów, ziemi błogosławionej niegdyś przez popów, omodlonej, a potem umęczonej Rosji, choć przecież wie, że cenzura i tak nie pozwoli wydrukować. Może dlatego, że Jewdokiję świetnie rozumie, że sama też widziała piekło na ziemi, a teraz uczy się od niej mądrości i milczenia.

Z przyzwyczajenia sprawdziła, czy Zygmunt jest obok. Nie, przecież tym razem wybrała się sama, bez niego. Mówił, że oczy z przepracowania znów bolą. Niech odpocznie. Zostali tylko we dwoje, choć mogli się pochwalić dużą rodziną. Radością były wnuki, ukochane, udane, wyczekiwane, ale tak odległe… Widywane raz w roku. Trzeba poczekać na ich przyjazd, jak na przylot rozszczebiotanych jaskółek z innych krajów. Ona z emigracji, z dalekiej Kornwalii wróciła, kiedy tylko powiedziano, że powrót do domu jest możliwy, ale dzieci pozostały za granicą. Już nie powrócą. Zostanie tu z Zygmuntem aż do ostatecznej przeprowadzki na górecki cmentarz, bo już w inne miejsce przeprowadzać się nie myśli. Całe jej życie było jedną wielką przeprowadzką. Wymuszaną. Wystarczy.

Przystanęła, żeby odsapnąć. Kiedyś lżej było oddychać, ta sama droga zdawała się być cztery razy krótsza, nogi niezmęczone, niosły szybko i nie wymagały myślenia o tym, że są, jak teraz, obolałe, opuchnięte, ciężkie. Myśl mogła płynąć swobodnie, jak woda w Brennicy, która czasem nieco spowolni i albo szepcze, albo kłóci się z kamieniami, ale i tak jest wolna, ominie przeszkody, za chwilę będzie już daleko stąd. I nie wróci. I nikt już tej samej wody dwa razy nie zobaczy.

Uśmiechnęła się do swoich wspomnień — tu, w tym zakolu rzeki jest głębina. Kąpali się w niej wszyscy mieszkańcy dworu jeszcze przed wojną. Ona też. W albumie jest, zdaje się, fotografia. Kiedy wróci, musi ją koniecznie zobaczyć. Śmiesznie wyglądała w czepku. Ale przynajmniej miała strój kąpielowy. Woda w gorące dni kusiła, dzieci kąpały się na golasa, a panie i panienki goszczące u Kossaków zanurzały się po ramiona w sukienkach albo w koszulach. Pamięta, jak matka zgorszona patrzyła na zdjęcie, które zrobił i wywołał w domowej ciemni Zygmunt, brat Zofii. — Wstydu nie macie! I odwracała głowę, a ojciec brał do ręki fotografie, przyglądał się ociekającym wodą kobietom o pięknych kształtach, które mokre, przylegające do ciała ubranie odsłaniało.

Samo życie — myślała Zofia — upływające jak woda. Dawno nie ma już tamtej młodości, nie ma matki chodzącej w gorsecie ani ojca, postawnego i przystojnego, podziwiającego kobiece wdzięki, tak samo jak jego brat, malarz. Jego też nie ma, a był tu — nad tą wodą, radosny, ubawiony tym, że parobczaki pojące konie w Brennicy patrzą z rozdziawionymi ze zdumienia gębami na niego i Tadeusza — jak podobni do siebie niczym dwie krople wody, tak samo ubrani, idą wzdłuż brzegu.

— Co za rozkosz oczy napaść widokiem tak urodziwej dziewczyny i równie zgrabnego konia — powiedział nienaturalnie głośno Wojciech w stronę zapłonionej panienki. Była istotnie śliczna, czarnowłosa, dorodna i jędrna, świadoma swoich wdzięków. Podwinąwszy spódnicę, próbowała właśnie złapać prześcieradło albo ręcznik, który uprzednio namoczywszy, dopiero co wyprała, pocierając o tarkę, a teraz zamierzała wypłukać. W końcu, zmieszana, pozwoliła mu odpłynąć i czmychnęła w stronę dworu, wiedząc, że majorowa będzie się gniewać i wyłaje za tę nieostrożność.

Wojciech i Tadeusz śmiali się głośno i hałaśliwie w Górkach Wielkich nad Brennicą, nad wodą, do której się dwa razy nie wchodzi. Zofia nawet teraz, po tylu latach, pamiętała tamten beztroski śmiech ojca i stryja i pamiętała też, że nad inną wodą, nad rzeką jej dzieciństwa, obaj bracia bliźniacy płakali.

***

Ciocia Romańska wchodziła do Brennicy tylko po kolana. Za nic w świecie nie założyłaby kąpielowego stroju. Stroje, jakie nosiła na co dzień, przypominały podomki. Włosy upinała byle jak. Kiedy przyjeżdżała do Górek, doglądała kurników — jak służąca. A przecież była wielką panią. Mieszkała kiedyś w pałacu w Hrusiatyczach. Zapraszała na cudowne wakacje. Do pałacu i ogrodu. Dla nich — kiedy byli dziećmi — to był raj.

Mój Boże — myślała Zofia o swojej imienniczce, nieszczęśliwej cioci, której fotografię miała nad biurkiem — była taka piękna. Jak jej matka — czarnowłosa, czarnooka. Śliczna. I zdolna. Mogła zostać malarką. Widząc talent córki, Juliusz Kossak nie tylko sam ją uczył, ale wysłał na kursy, do Jana Matejki. Już nawet jej rysunki publikowano w prasie. I wtedy do Krakowa przyjechał Kazimierz Romański. Zobaczył ją w teatrze. Zamyślone, melancholijnie załzawione, duże czarne oczy, smukła sylwetka i niezwykła uroda dziewczyny poraziły go. Zakochał się. Nie miał nazwiska, nie miał rodzinnych koneksji — ale miał pieniądze i nie chciał posagu. Dostał Zofię za żonę. I ofiarował jej majątek, swoją miłość i prezenty przywożone z Wiednia — piękne suknie, których nie nosiła, wybierając szare, przypominające znoszony szlafrok podomki. I hodowała drób, a mogła tworzyć. Stryj Wojciech mówił o Romańskim „cymbał i nudziarz”. Nie lubił go, bo choć długo zapewniał jego siostrze dobre, dostatnie życie — nie zapewnił szczęścia. Płakała, gdy pytano, kiedy wreszcie urodzi dziecko. Wojtek jej współczuł, rozdrażniony, że Romańscy traktują ją jak sprowadzoną z zagranicy drogą maszynę, która się zepsuła. W końcu dała im wnuka, potem wnuczki. Jasiu wkrótce umarł, a córki Kazio rozpieszczał tak, że kiedy stracił prawie cały majątek, nie bardzo wiedziały, jak żyć…

Zofia przystanęła. Spojrzała w stronę rzeki — zamyślona. Zdjęcie cioci, imienniczki stojącej po kolana w Brennicy, też znajduje się w rodzinnym albumie. Zatrzymało jedną chwilę. I jest jeszcze jedno — zaniedbanej, szarej, smutnej kobiety piastującej na kolanach indyka. W tle kurniki i pokrzywy. A mogła pozować w pracowni — z pędzlami i paletą w ręku. Mogła być artystką realizującą własne ambicje. Kossakówna z krwi i kości…

Zofia Romańska już dawno nie żyje. Umarła ze strachu, kiedy we Lwowie świętowano rocznicę zakończenia wojny. Strzelano na wiwat. A ona przestraszyła się na śmierć. Jej słabe serce nie wytrzymało. Jak serce jej męża w tamten upalny dzień na Wołyniu. Jeszcze zanim wybuchła rewolucja. Tak dawno temu… Tak dawno… A jednak pamięta wszystko jak dziś… Były imieniny matki — Anny Kossakowej. Niedługo rocznica ślubu rodziców. Coraz więcej gości zjeżdżało do Skowródek. Upalne lato, upalny dzień…

***

Gwar przy stole ucichł. Kazimierz Romański wstał, zachwiał się nieco, a jego żona, zmieszana, opuściła głowę.

— Już ci wino uderza do głowy? — zaśmiał się Tadeusz Kossak.

— Nie… Tylko duszno dzisiaj… — Chustką otarł czoło.

Zofia spojrzała w stronę ojca z lekkim wyrzutem. Często, jak Wojciech, pokpiwał z wuja, nazywając go safandułą, który w młodości, pilnowany przez matkę, nigdy nie wpakował się w żadną awanturę ani łobuzerkę i nie płynęła w nim gorąca krew. A kiedy safanduła dorobił się wielkiego majątku, żartował, że Kazio zapala się tylko do buraków, które hodował, i może jeszcze do swojej żony. Na koniec, kiedy stracił wszystko — że jest nieudacznikiem, a siostra, biedactwo, ma z nim niewesołe życie.

— To prawda — musiała przyznać. — Ciocia miała zawsze smutne oczy — dawniej piękne, wyraziste, jakby załzawione, rozmarzone, cudne… a teraz smutne i zgaszone. I chore serce.

Przeniosła wzrok przed siebie, na wznoszącego toast. Siedział naprzeciwko. Od jakiegoś już czasu mówił podniośle o Annie Kossakowej, której imieniny świętowano, radował się, że czeka wszystkich wielka feta, bo przecież na dniach hucznie obchodzić się będzie srebrne wesele Tadeuszów…

— Jakże nie zawołać na koniec: życzymy zacnej gospodyni długich lat w zdrowiu — dodał niespodziewanie cicho i niepewnie.

Kieliszek upadł na stół, plama na obrusie rozlewała się przez nikogo niepowstrzymywana.

Goście zdumieni patrzyli na osuwającego się na krzesło, a potem na podłogę Kazimierza Romańskiego. Zofia poderwała się pierwsza, ale dla wuja nie było już ratunku. Wzniósł właśnie ostatni toast w życiu. Wzniósł go w Skowródkach na Wołyniu.

Był nadzwyczaj upalny dzień. Mówiono potem, że upał go zabił. Lilka i Madzia, odkąd odwiedziły astrologa, szeptały, że nie tylko upał.

***

— Nieprawdopodobne — zawołał nagle Józef Albin Herbaczewski. — Przy tej osobie musiało dużo ludzi umrzeć!

Magdalena spojrzała na Lilkę. Przed chwilą człowiekowi mądremu i tajemniczemu, o którym mówiono, że jest niesłychanie biegły w astrologii, podały datę urodzenia kuzynki — Zofii Kossak.

— Pamiętasz? Ojciec mówił, że podobno siedziała naprzeciwko, kiedy wujek nagle… no wiesz… — szepnęła cicho, nie chcąc przeszkadzać astrologowi, kontemplującemu i interpretującemu tarota.

— Proszę spojrzeć — powiedział zamyślony — to jej karta. Oznacza śmierć. Urodziła się pod złą gwiazdą…

***

Kossakowie krakowscy Zofię nazywali Pożogą. Nie było w tym sympatii. Pożoga — jej pierwsza książka — o piekle i ogniu bolszewickiej rewolucji, który o mało nie spalił i jej życia, była wspomnieniem, dziennikiem wielkiego pożaru, pisaniem oczyszczającym — nie do druku. Ostatecznie wydana w 1922 roku, z okładką, którą namalował Wojciech Kossak, uczyniła z córki Tadeusza pisarkę. Przyniosła i sukces, i zazdrość kuzynek. Kiedy mówiły o niej „Pożoga” — nawet nie wiedziały, ile w złośliwości było profetyzmu. Słowo to bowiem oznacza dramatyczne zdarzenia niosące z sobą zniszczenia, cierpienia i śmierć. Urodzona pod złą gwiazdą Zofia Kossak ze śmiercią musiała się oswoić. Musiała się ze śmiercią nauczyć żyć.

Pierwszy bal i pierwsza śmierć

Nad dworem w Kośminie wstało słońce. Zapowiadał się kolejny upalny lipcowy dzień. Choć nikt z domowników i gości z Krakowa, a tym bardziej nikt ze służących już dawno nie spał, albo w ogóle tej nocy nie zasnął, panowała dziwna i nienaturalna cisza. Inaczej niż wczoraj, kiedy do późna słychać było nawoływania, krzyki i lamenty. Kiedy do nocy trwała pośpieszna i nerwowa krzątanina, w której uczestniczyli ludzie i psy zaaferowane tym, że wszyscy wylegli na brzeg leniwie płynącego za dworem Wieprza, że palono nad rzeką ognie i łodziami wypływano aż hen daleko do drugiego jej zakola i wracano, i drągami próbowano w różnych miejscach dosięgnąć dna. Aż w końcu stary ekonom zawołał:

— Na nic to wszystko, w wir wciągnęła, to i nie odda! Ona tak robi. Trzeba ludzi na powrót przywołać, bo się jeszcze inni potopią.

Na te słowa w ciszy, jak nastąpiła, rozległ się głośny szloch dziedziczki, a potem jej załzawiona prośba:

— Szukajcie mojego syna…

A potem już cisza trwała aż do rana. Rano zaś dziesięcioletnia Zofia stała z innymi na dziedzińcu, kiedy jej ojciec wjeżdżał bryczką przed dom. Zatrzymał konie. Powiedział:

— Był zaplątany w wiklinie, daleko stąd.

Wojciech podszedł i wziął na ręce ciało Witolda, Tadeusz podtrzymał głowę jasnowłosego chłopca. Razem zanieśli dziecko do domu. Nie kryli łez.

Zofia z przerażeniem patrzyła na nieruchomego i nienaturalnie opuchniętego starszego brata, który jeszcze wczoraj o tej samej porze pognał konno w stronę wsi, a ją posadził przed sobą, śmiał się, że na pewno się nie utrzyma w siodle w takim pędzie, ale wciąż pilnował, żeby nie spadła. Potem patrzyła na równie nieruchomą mamę, którą długą chwilę próbowano solami trzeźwiącymi przywołać do życia.

Tylko rzeka, w którą wczoraj wskoczył Witold, żeby ratować tonącego kuzyna, a potem ojca, płynęła jak dawniej, powoli i leniwie.

Wszystko stało się nieruchome, świat dla niej zatrzymał się w momencie, w którym radosna i śmiejąca się do ludzi i zwierząt, do całego świata dziewczynka przeżyła swoją pierwszą zachowaną w pamięci tragedię.

***

Zofia Kossak urodziła się w Kośminie na Lubelszczyźnie, w dworku, za którym wśród równiny płynęła grymaśna i kręta rzeka Wieprz. To w tej rzece utonął jej brat, a wcześniej przez tę rzekę przeprawił się szczurołap, który najpierw, grając na piszczałce, wyprowadził szkodniki ze szlacheckiej siedziby i z dworskich zabudowań, a potem popłynął łodzią, szczury zaś, zwabione magicznym dźwiękiem, płynęły za nim. Wiódł je dalej przez pastwisko w stronę lasu — z dala od spichlerzy i resztek jedzenia. Sprytny szczurołap wywiódł je w pole.

A mała dziewczynka przyglądała się temu i zapamiętała. Po latach, już jako dorosła kobieta, odtworzyła tę scenę i rzekę też opisała z jej meandrami i leniwym, pozornie tylko bezpiecznym biegiem. Choć opisowi temu nie nadała żadnych symbolicznych ani metaforycznych znaczeń, można je bez trudu odnaleźć.

Życie Zofii — córki Anny z Kisielnickich i Tadeusza Kossaka, bliźniaczego brata znanego malarza — było takie, jak pierwsza rzeka, jaką zobaczyła w życiu. Kręte, zmienne, kapryśne. Płynące jednostajnie kolejnymi dniami, ale tylko do czasu, do następnego zakola. Potem gwałtownie zmieniające bieg, zostawiające za sobą to, co było — zostawiające bezpowrotnie, jak zostawia się krajobrazy ginące za zakrętem.

Wieprz niepokoił domowników. Wiedziano już, że jest zdradliwy, że zaskoczy i wciągnie w wiry głębokie, śmiertelne. Potem, jeśli będzie chciał, wydobędzie z czeluści, wyrzuci na brzeg, zaplącze w wiklinę i w końcu odda ciało, żeby je na wieki powierzono ziemi. Tak jak dwunastoletniego brata Zofii, o której mówiono, że jest promiennym i żywiołowym dzieckiem szczęścia.

O tym, że jednak nie urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, mogła pomyśleć chociażby wtedy, kiedy wiele lat później za Wieprz się schroniła z dziećmi, uciekając w pamiętnym wrześniu 1939 roku przez najeźdźcą. Usłyszawszy o drugiej nad ranem w radiu przerażającą wiadomość, że armia radziecka wkroczyła na terytorium Polski, pomyślała z rozpaczą, że świat się kończy, bo zabrakło już ojczyzny pod stopami, że oto za sobą ma Sowietów, a na przeciwległym brzegu rzeki widoczną wyraźnie niemiecką swastykę.

***

Żywioły — woda i ziemia — natura, w którą się wpatrywała i na którą była tak wyczulona, że potrafiła usłyszeć, jak o świcie rośnie trawa — i wreszcie ogień, który strawił jej pierwszy dom tak, że na fundamentach dworu trzeba było zbudować kolejny — opisują życie Zofii z Kossaków, które zaczęło się 10 sierpnia 1889 roku o drugiej nad ranem w szlacheckim dworku w Kośminie nad rzeką.

***

Zofia miała duże, wyraziste oczy, jak czarne paciorki — i ciemne włosy. Była uroczym dzieckiem, a potem ładną, zgrabną i interesującą panienką. Podobnie jak kiedyś jej ciocia, imienniczka, Zofia z Kossaków — od której bardzo chciała się różnić. Ciocia była niespełniona, bo utalentowana i talentu nierozwijająca.

Tymczasem jej bratanica — też Zofia z Kossaków, urodzona nad zdradliwą rzeką leniwie płynącą wzdłuż równiny, uparcie chciała być szczęśliwa i spełniona. Talent miała w genach. A w gwiazdach zapisaną równie piękną, co dramatyczną linię życia tak krętą, jak rzeka jej dzieciństwa.

Ojciec chrzestny, Wojciech Kossak, kiedy trzymał ją, maleńką, na rękach, był już znanym malarzem, a miał przed sobą kolejne sukcesy, większe niż jego znany ojciec. Będący jego lustrzanym odbiciem brat bliźniak Tadeusz Kossak był równocześnie, paradoksalnie, jego przeciwieństwem. W dzieciństwie i młodości prawie nierozłączni, żywiołowi, pomysłowi, niepokorni, odważni, zabójczo przystojni, przyciągający wzrok i dojrzałych kobiet, i panien — zaczęli się od siebie oddalać. Bardzo z sobą związani i zżyci do końca, oddalali się jednak — nie tylko w sensie dosłownym, bo Tadeusz wyprowadził się na wieś, a Wojciech mieszkał w rodzinnym gnieździe — Kossakówce w Krakowie. Podczas pamiętnego lata, kiedy utonął w Kośminie, w majątku Tadeusza, jego syn Witold — Wojciech swojego syna, Jerzego, całego i zdrowego zawiózł z wakacji u brata do domu, choć to właśnie Jurek najpierw zaczął się topić w Wieprzu i to jego ratowanie okupione zostało śmiercią kuzyna. Wcześniej Tadeuszowi umarł Stefan, potem kolejny syn, który nie zdążył dorosnąć. Wkrótce Tadeusz zaczął mówić o sobie, że jest ciemną stroną księżyca. W prasie i w almanachach nie odnotowywano jego sukcesów, jak odnotowywano sukcesy Wojciecha. Jemu przeznaczone zostały dramaty i kolejne porażki, kolejne utraty majątków, którymi zarządzał nieszablonowo i z fantazją, bo tak żył i on, i jego brat. O ile jednak fantazja, odwaga i łamanie konwencji artyście gwarantuje sukces, o tyle właściciel majątku powinien być raczej rozważny i przewidujący. Tadeusz taki nie był. Co więcej, wciąż powtarzał te same błędy. Sprowadzał nowe gatunki bydła i drobiu, gest miał szeroki, a przezorność i ostrożność były sprzeczne z jego charakterem. Uważał się za pechowca, a okoliczności też mu nie sprzyjały. Wojciech więc pomagał, ratował od finansowej ruiny brata bliźniaka, który niejeden raz mówił nawet o samobójstwie. Sursum corda — telegrafował wtedy z dalekiego świata Wojciech podróżujący w poszukiwaniu nowych, bogatych klientów, którzy chcą sportretować siebie, swoje żony i konie — a bywało, że w ślad za telegramem wysyłał pieniądze. Aż w końcu i sam musiał uciekać przed wierzycielami, bo nastąpiła kolejna katastrofa i kryzys, który pogrążył i Tadeusza, i jego.

Zanim to jednak nastąpiło, Tadeusz Kossak prowadził eksperymenty hodowlane w Kośminie. A Zofia, jego jedyna, żywiołowa i bardzo ładna córeczka, którą podobno uwielbiał i rozpieszczał — przyglądała się wszystkiemu uważnie i uczestniczyła nie tylko w życiu domu, ale także zabudowań folwarcznych — obór i stajni. Inaczej niż jej kuzynki, córki Wojciecha, które przyjeżdżały tu z Krakowa — eleganckie, wiotkie, obyte w towarzystwie i poetycko wrażliwe, choć też niepozbawione fantazji — wiedziała, jak smakuje mleko prosto od krowy i co trzeba zrobić, kiedy krowa się cieli. Znała cudowne uczucie zachwytu naturą, poczucie wolności i swobody, kiedy człowiek konno zapuszcza się z psami daleko w las i patrzy uważnie przed siebie, ale też podnosi wzrok i przygląda się chmurom. Była rumiana i krzepka, silna i odważna, a kuzynka Magdalena (późniejsza Samozwaniec) opisze te jej przymioty z mieszaniną podziwu i złośliwości, przyznając, że zupełnie do siebie nie pasowały. Choć ich ojcowie byli jak dwie krople wody, a matki pochodziły z tej samej nobliwej familii Kisielnickich — one jednak różniły się, jak różnią się delikatne, różowe i białe kwiatki ziemniaka od ziemniaczanej bulwy. Nietrudno odgadnąć, że w tym porównaniu to nie Zofia była delikatnym kwiatkiem. Ale czy zasłużyła na miano pożytecznej, ale nieurodziwej i niepowabnej ziemniaczanej bulwy?

Była, inaczej niż jej miastowe kuzynki, dzieckiem wsi, sąsiadką rzeki i śliwowego sadu za dworem, dzieckiem pól i mokradeł. Była dzieckiem bogatych w zwierzynę lasów kośmińskich, puławskich, żyrzyńskich — głębokich, czerniejących, rozległych, które potem opisze w Trembowli. Ale była też wrażliwą, skorą, jeśli już nie do miłosnych uniesień, to przynajmniej do drgnień nastoletniego serca, ładną i zapewne dziedziczącą kossakowską umiejętność smakowania życia dziewczyną, która w młodość wchodziła w czasach belle époque, w epoce, która choć jeszcze nosiła gorset, to jednak starała się go poluzować. W Krakowie młodsze kuzynki Kossakówny już przeżywały swoje pierwsze uniesienia miłosne i miłosne dramaty. Chciały wiedzieć, jak smakuje pocałunek, pisały listy i wiersze, i łowiły płomienne spojrzenia młodzieńców.

A Zofia? Czy żywiej biło jej serce na czyjś widok, czy zapłoniona sprawdzała, kto zajechał na dziedziniec, czy marzyła o tańcu z kimś, czy płakała długo w noc, kiedy się to nie spełniło?

„Mam tam pełno wspomnień na każdym kroku” — mówiła o Kośminie po latach. Jakie wspomnienia wiązała z majątkiem ziemskim, w którym dorastała i przeżywała swoje „naście” lat, a wyprowadziła się, mając już dwadzieścia, a więc będąc panną na wydaniu?

Pisała dowcipny, dziewczęcy pamiętnik. To kolejna rzecz wyjęta z jej szuflady, która pozwala dopełnić, wycieniować i uczynić wielowymiarowym portret Zofii, córki chrzestnej Wojciecha Kossaka. Ilustrowała go, siebie nazywając nadwornym malarzem pedagoga, czyli domowej nauczycielki. W zachowanych zeszytach pysznią się soczyste letnie kwiaty i kolorowe motyle, pozują nieruchome kośmińskie lasy i rzeka słoneczna w dzień i tajemniczo szara nocą. I są tam też portrety szczupłych, młodych dziewczyn w kapeluszach, z wysoko upiętymi włosami, długimi szyjami, które takie właśnie fryzury miały podkreślać. Ubrane w długie, obowiązkowo zasłaniające kostkę spódnice i bluzki najczęściej grzecznie zapięte pod szyją, albo z niewielkim tylko dekoltem, za to wcięte w pasie i podkreślające smukłą talię; z ozdobnymi bufiastymi rękawami, z falbankami i wąskimi makietami. Dzięki Zofii wiemy też, jak wyglądały panienki mieszkające w Kośminie w stroju nocnym, kiedy za osłonę miały jedynie „koszulę, płaszcz włosów i własną niewinność” i wyobrazić sobie możemy, co założyły, idąc na bal zorganizowany w dworze nad rzeką na pożegnanie lata Anno Domini 1906.

***

Dwór w Kośminie miał zawsze pootwierane drzwi — to była jego charakterystyczna cecha, a Zofia Kossak zadba o to, żeby w każdym jej kolejnym domu drzwi były otwarte — i dosłownie, i w przenośni. Kiedy rzeka zabrała jej brata i potem oddała już tylko jego ciało, żeby go opłakano i pochowano, wówczas też drzwi były otwarte, a w Kośminie spędzała lato rodzina Kossaków z Krakowa. Kiedy pisała swój pamiętnik zatytułowany Jak pedagog chorował, wówczas, choć była jedyną córką gospodarzy, w domu mieszkały cztery panienki i praktykant. Chodziło zapewne o Zofię, jej domową nauczycielkę; wymienioną z imienia Ninkę, prawdopodobnie kuzynkę Zofii (zdrobnienie od Jadwigi — przyszłej żony ekscentrycznego Witkacego), i być może jej siostrę, a także tajemniczego praktykanta zwanego czasem prześmiewnie głupim Jędrkiem. Był to, jak można przypuszczać, syn któregoś z zaprzyjaźnionych lub spokrewnionych ziemian, który kończył szkołę rolniczą i odbywał roczną praktykę, oglądając na własne oczy wzorcowy cykl uprawy ziemi. Mieszkał na prawach domownika i uczestniczył w życiu domu. A życie domu, jak można wywnioskować z opisanych ołówkiem zdarzeń, tego lata upływało pod znakiem szybko opanowanej choroby młodej i najwyraźniej lubianej domowej nauczycielki, pod znakiem przyjmowania gości, oddawania wizyt, ale nade wszystko miłosnych westchnień i w żart obracanych wielkich nadziei i równie wielkich sercowych tragedii i rozczarowań. We wszystkim tym uczestniczyła siedemnastoletnia Zofia i choć nie zdradza, z kim zatańczyła na balu, o czyich ramionach marzyła, a czyje ją obejmowały w tańcu, nie wiemy, w czyich oczach chciała utonąć, a kto na nią patrzył, nie zwierza się, kogo wyglądała, a kto ostatecznie zajechał przed kośmiński dwór — to i tak nietrudno się domyślić, że sprawy damsko-męskie obchodzą i ją, i pozostałych młodych mieszkańców domu nad kapryśną rzeką najbardziej.

***

Dość monotonną egzystencję, w której do rangi wydarzenia urastało mozolne moszczenie się nauczycielki w hamaku (hamak ostatecznie nie wytrzymał i „trachnął, ale niezupełnie”) i zjawienie się psów, wśród których na szczęście nie było Trezora, zwanego faryzeuszem, bo Trezor najwyraźniej nie lubił praktykanta — przerywały wizyty gości. Najczęściej chyba nieproszonych. Trzeba jednak pamiętać, że były to czasy, w których przyjmowanie i oddawanie wizyt było świętym, ale jednocześnie nader uciążliwym obowiązkiem. Trzeba było odsiedzieć swoje, nawet jeśli nikt nie miał nic do powiedzenia ani też nie przyjechał w żadnym konkretnym celu. Anna Kossakowa, matka Zofii, na początku małżeństwa wpadła w popłoch, kiedy okazało się, że sama musi przyjąć sąsiada przybywającego z wizytą. Pech chciał, że Tadeusz, który powinien tego rodzaju niełatwy obowiązek przyjąć na swoje barki, wyjechał w interesach, więc to ona musiała bawić sąsiada rozmową.

Zofia Kossak, córka Anny i Tadeusza, też wiedziała, że są odwiedziny, które trzeba przetrwać, a potem oddać. I w takim właśnie tonie opisywała je latem 1906 roku. Oto dnia pewnego wola Boża zesłała „gorąco oczekiwanych gości, których przyjęto okrzykami radości na zewnątrz, a czarnej rozpaczy wewnątrz”. Usłyszawszy w niedzielny wieczór, że zaturkotała przed domem bryczka, panienki najpierw jęknęły: „O chwilo przeklęta”, następnie wyrecytowały litanię do wszystkich świętych, którą kardynał zwykł był odmawiać w ciężkich chwilach, a potem — ponieważ gospodarzy nie było w domu — wezwały na pomoc praktykanta, który był, jak uważały panienki, niezupełnie dziki i trochę oswojony. Niewątpliwie miał za sobą już niejedno silne wzruszenie miłosne, bo wprawdzie wśród odwiedzających Kośmin była panna, w której kochał się pięć lat temu, ale teraz jego serce i myśli wzięła w posiadanie bliżej nieznana czytelnikowi Irenka. Ninkę zaś, którą wezwano, żeby zagrała na fortepianie, mogła uszczęśliwić jedynie wizyta Lucka. Lucka nie było, ale, zagrawszy pięknie, uratowała sytuację. Przynajmniej na jakiś czas, bo goście widać uznali, że grzeczność wymaga nie kończyć jeszcze wizyty, więc trwała, choć wszystkie tematy zostały wyczerpane, a Ninka nuciła półgłosem pieśń dziadowską: „A żebyście poślepli, a żeby was psi zjedli, a żeby was cholera…”. I to nie pomogło, jak czytamy w pamiętniku Zofii, ale ponieważ, jak stwierdziła filozoficznie, ostatecznie wszystko ma swój koniec, więc w końcu pojechali. Na wyjezdnym złożyli pannom życzenia szczęścia — czyli szybkiego zamążpójścia.

Niechże się życzenia spełnią. Należało kawalerów jakoś zwabić, zachęcić. Przed nimi się zaprezentować, olśnić, zatańczyć. Może więc bal?

***

— Niechże Jan nie drzemie! — Małomówna i dostojna pani Radczyni nareszcie nie wytrzymała i parasolką dźgnęła w ramię siedzącego na koźle chudego i istotnie śpiącego w najlepsze służącego, który poderwał się zaskoczony i chwilę dumał widać nad tym, dokąd jedzie i z kim — i dlaczego ten ktoś ma do niego pretensje, po czym gorliwie zawołał: „Wio” — w stronę zwieszonych końskich łbów. Lora i Greta, zaprzęgnięte do bryczki, chętnie dostosowały się do sennego charakteru woźnicy i upalnego popołudnia. Teraz jednak zaczęły iść szybciej.

Zofia trąciła siedzącą obok Ninkę i uśmiechnęła się porozumiewawczo.

— Za chwilę Jan znowu wpadnie w drzemkę, a konie zwolnią. Nie ma na to rady. Cierpi na chroniczną senność — powiedziała, ale Radczyni, która sobą wypełniała szczelnie połowę bryczki, nie podtrzymała rozmowy, dając do zrozumienia, że więcej na ten temat ani na żaden inny mówić nie zamierza. Była może trochę zbyt surowa, wyniosła i zasadnicza, ale przy tym szczerze życzliwa rodzinie Kossaków. Zobowiązała się do odwiedzania z nimi okolicznych dworów i zaproszenia na bal — który zmierzano wydać w Kośminie pod koniec sierpnia — wszystkich zdatnych do tańczenia młodzieńców.

— A jeśli zdatni, to powinni służyć pannom, które rzędem siedzą pod ścianą, a nie hołdować modzie na karciane przyjemności albo podpieranie pieca w salonie — mówiła często, nakazując, żeby gabinet pana domu był na czas balu zamknięty, a wszyscy mężczyźni zajęci tańcem. Niczym innym.

Droga dłużyła się niemiłosiernie, nie tylko z uwagi na senność Jana, ale i dlatego, że pod Moszczanką musiano stać około pół godziny, czekając aż znajdzie zgubioną przez Lorcię podkowę. Potem trzeba było w samej Moszczance czekać drugie tyle, ponieważ kowal musiał ową podkowę przybić.

Nareszcie zajechano pod dwór sąsiadów. Z bryczki wysiadła powoli spocona i niezadowolona z przebiegu podróży Radczyni, po niej z ulgą wyskoczył praktykant, który siedział cały czas w niewygodnej pozycji, chcąc uprzejmie wygospodarować dla panien więcej miejsca. Podał rękę Zofii i Nince, i rozpoczęto wizytę.

Pan domu zakłopotany, o nieco zaniedbanej toalecie, stał już w progu, tłumacząc, że cierpi silnie na odciski, ale małżonka i synowie lada moment powinni go wybawić… To znaczy, dołączyć do zacnej kompanii, z której jest wielce rad.

Przywitał się z Radczynią, potem z praktykantem i prosił siadać. Siadano.

— Nas pominął. Prawdopodobnie ze względu na odciski — szepnęła Zofia do Ninki, kiedy szły w stronę nieco już sfatygowanej, ale pamiętającej czasy dawnej świetności kanapy.

— Skoro pan niezdrów, pani Skarbnikowej rzecz całą wyłuszczę — oznajmiła Radczyni i nastała wielka i uroczysta cisza. Tak w myślach nazwała ją Zofia, która zaczęła ciekawie rozglądać się dookoła. Była tu już wprawdzie niejeden raz, ale nowy szczegół wystroju szlacheckiego salonu na długo przykuł jej uwagę. Czegoś takiego jeszcze nie widziała. Na ścianach w Kośminie były obrazy — urzekające kolorem i ruchem. Te, które malował dziadek Juliusz — akwarele — o pastelowych barwach, delikatnej i zwiewnej kolorystyce, prześwietlone słońcem, grające światłem, rozprowadzane, rozmyte wodą, wymagające mistrzowskiej ręki. I malowane przez stryja Wojciecha — olejne, stworzone z równym mistrzostwem, nasycone barwami, nieraz dopracowane kilkoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla, odważnie, pewnie, prawdziwe. Przedstawiały rodzajowe sceny, ludzi i zwierzęta, a nade wszystko konie — jak żywe. Bo te obrazy, które oglądała, odkąd otworzyła oczy — żyły. Wychodziły z ram — o czymś opowiadały, kogoś trafnie charakteryzowały, chciało się w stworzony świat wejść, dopowiedzieć, rozejrzeć się, być jego częścią.

Tymczasem teraz nieruchomo, uwięziony w wielkiej, złotej ozdobnej ramie, patrzył zezem na panienki siedzące na kanapie naturalnej wielkości bocian o nad wyraz smutnym wejrzeniu, stojący po kolana w jakiejś dziwnej wodzie. Przeraźliwie smutne wejrzenie i przeraźliwie kiczowaty obraz. Widząc, że Zofia skupiła na nim wzrok, pan domu przerwał ciszę:

— To dzieło naszego Lucka — rzekł obolałym i cichym głosem (ze względu na odciski zapewne), ale w głosie tym była nutka ojcowskiej dumy, kiedy dodał: — Prawda, że zdumiewający?

— Tak — szczerze i spontanicznie zapewniła Zofia. — Zdumiewający. Zapewne portret musiał być zrobiony za granicą, bo u nas takiej wody nie ma.

Ojciec artysty chciał zapewnić, że to woda tutejsza i bocian też tutejszy, malowany z natury, ale uznał, że mówienie go bardzo wyczerpuje, a ponadto: „zrobiony za granicą” brzmiało dużo lepiej, niech więc już tak zostanie.

I zostało, podobnie jak długotrwała i uroczysta cisza, którą przerwało dopiero wejście pani Skarbnikowej i jej dwóch synów, wspomnianego Lucka i Witolda. Byli przystojni, głowy trzymali sztywno i wysoko, a spojrzenie mieli nieco melancholijne. Siedli w przyzwoitej odległości i siedzieli. W milczeniu.

Ninka pomyślała, że Lucek jest niezwykle interesujący, tajemniczy i ma coś z artysty, a Zofia — że te przeklęte, wysokie, mocno krochmalone kołnierzyki zapewne uciskają i duszą, a może i tamują mowę.

Pani Radczyni zaprosiła na bal uwięzionych w kołnierzykach młodzieńców, ich matka wyraziła zgodę. Rozmowa się nie kleiła. Czekano na podwieczorek. Był skromny, ale smaczny. Po nim pan domu zaproponował wyjście do ogrodu. Podczas spaceru wymieniono kilka grzecznych uwag o psach, zbiorach i pogodzie. Zofia postanowiła opisać wszystko w pamiętniku i koniecznie zaznaczyć, że chyba od czasu przyjścia na świat nie milczała tak długo. Bała się, że zaśnie, czekając w salonie w towarzystwie gospodarzy, ich synów, pani Radczyni, praktykanta i Ninki, a także bezbrzeżnie smutnego bociana na kolację, na której obowiązkowo trzeba było zostać, więc zaczęła w wyobraźni budować scenę, jaką opisze, a opis zilustruje w zeszycie, kiedy tylko wróci do domu.

Bociana i panienki siedzące na kanapie namaluje na pewno. Może i panią Skarbnikową, matkę Witolda i Lucka, w którego teraz z niemym zachwytem wpatrywała się Ninka, zapewne licząc na ów bal, na który zaproszenie pani Skarbnikowa przyjęła przyzwalającym, łaskawym skinieniem głowy. Pan Radca uważał, że matrona jest osobą w pewnym wieku i stale porównywał ją do krokodyla. Dlaczego — nie wiadomo, ale jeżeli już, z całą pewnością był to krokodyl małomówny.

Podczas kolacji nagle Witold, nachylając się w stronę Zofii na tyle, na ile pozwalał bajecznie wysoki kołnierzyk, zapytał:

— Czy pozwoli panienka kompotu?

— Dziękuję — odparła zaskoczona i nie wytrzymała — parsknęła śmiechem.

Cisza, jaka później nastąpiła, była jeszcze bardziej krępująca niż przedtem, a Radczyni spiorunowała wzrokiem obie panny, ponieważ Ninka też nie zachowała należytej powagi — i w drodze powrotnej powiedziała coś o dziewczęcej płochości.

Następnego dnia panny mieszkające w Kośminie były w świetnym nastroju. Podekscytowane i przejęte. Po śniadaniu dziedzic, ojciec Zofii, powiedział:

— Zamówi się w Bobrownikach orkiestrę! O balu u Kossaków będzie mówić cała okolica! Ma być wesoło, hucznie, tłumnie i bajecznie!

***

I było! Bo bal w Kośminie u Tadeusza Kossaka okazał się nie tylko udany, ale i niezapomniany. Trwał do samego świtu. Minęło już ponad sto lat, odkąd orkiestra zagrała ostatni taniec, a jednak nadal się o nim mówi. I choć dożynki w Osmolicach, które zorganizowano wcześniej, też chwalono za wyśmienitą zabawę, to jednak sala balowa przygotowana w szlacheckim dworze nad rzeką była tak piękna, że — przy odrobinie wyobraźni, a miała ją niewątpliwie opisująca wszystkie te zdarzenia w dziewczęcym pamiętniku Zofia Kossak — można było zobaczyć, że jest cała ze szkła. Że skrzy się i mieni światłem świec, kandelabrów, a biżuteria tańczących pań połyskuje świetliście, wirują pary zwielokrotnione w odbiciu szklanych ścian kośmińskiego salonu, a silne męskie ramiona obejmują wąską kibić partnerek…

A zaczęło się dość banalnie, bo od koszyka śliwek, który przywieźli Lucek i Witold. Po nich przyjechali goście z Osmolic. W Kośminie kończyły się już ubierać zaproszone panny. Lola była jeszcze w dziennej koszulce, suknia leżała przygotowana na krześle, ale i tak dziewczyna zajrzała do sieni i zobaczywszy przybyłych, przeżyła silne wzruszenie na widok pewnego młodzieńca.

— Ma ze sobą cztery koszule i tuzin kołnierzyków — oznajmił głośno ktoś z przybyłych, a panienki zachichotały.

Mogły tańczyć w zwiewnych, szyfonowych sukienkach, ale panowie, nie bacząc na upał, musieli tańczyć we frakach. A skoro zamierzali wytrwać do białego rana i wiadome było, że w tańcu zgrzeją się i spocą, powinni mieć coś na zmianę.

Tańce rozpoczął, podobnie jak w Osmolicach na dożynkach — porucznik Pierwszego Pułku Ułanów Nadwieprzańskich. Na dożynkach jednak dość długo bawiono się na zewnątrz, w dodatku trzeba było tańczyć w piasku, a to było niewygodne i uciążliwe, a zdaniem Zofii — wprost zabójcze. Potem dopiero, kiedy przeniesiono się do salonu, zaczęły się zachwyty, nie tyle samym tańcem, ile jednym z najsympatyczniejszych znanych jej ludzi. Za takiego uważała „importowanego” z Warszawy Zyzia, który przyjechał z kolegą zasilić szczupłe grono młodzieńców zdatnych do tańca w Osmolicach, a potem Kośminie. Zagrał walca, a zagrał tak pięknie, że zachwycona Zofia pomyślała: Żeby kogoś dobrze poznać, nie dosyć jest zjeść z nim beczkę soli — trzeba jeszcze usłyszeć, jak gra walca.

Z Osmolic wróciła rozmarzona i poetyczna. Podobnie jak inni mieszkańcy Kośmina. Praktykant, zobaczywszy ranne obłoki, westchnął, bo i w nich zapewne zobaczył oczy panny Ireny, a Zofia, choć o tym nie wspomina, może widziała oczy i dłonie młodzieńca grającego walca?

Czy tańczyła z nim w kośmińskim salonie zamienionym na salę balową, która w jej wyobraźni był cała ze szkła? Nie zwierzyła się, ale napisała, że tańce z wielką werwą trwały do rana. Zyzio zaś okazał się nie tylko świetnym pianistą, ale i genialnym wodzirejem. Nad Kośminem znów widać było poranne obłoki, kiedy bal dobiegł końca.

Praktykant wciąż widział oczy Ireny, Ninka po wyjeździe Lucka popadła w melancholię. Położyła się na kanapie, a tymczasem zaimprowizowano dla niej i o niej pieśń:

Leży dziewica — białolica — mając w sercu wyrytego obraz jego

— Lucciniego!

O nim cicho marzy z uśmiechem na twarzy — o Luccinim

czarnookim

W kołnierzu wysokim — z spojrzeniem głębokim… głębokim…

Przybędzie za chwil kilka — małych jak szpilka

Przybędzie za parę chwilek jak motylek…

Już konie jego w pędzie — jak białe łabędzie

Za chwilę ona — wyciągnie ramiona — przyciśnie do łona

Jak szczęśliwa będzie owa chwila — gdy mama podobna do

starego krokodyla…

I w tym miejscu żartobliwa pieśń się urywa. Urywa się opowieść o mieszkańcach Kośmina. Wiadomo jeszcze tylko, że dwa dni później skończyły się wakacje. Kolejny zeszyt, jaki zamierzała Zofia Kossak wypełnić tekstem zapisanym ołówkiem i zilustrować, miał nosić tytuł: „Panny znad koryta Wieprza w Warszawie”.

***

Dom w Kośminie miał stale otwarte drzwi, w końcu jednak nadszedł czas, żeby je zamknąć. Młodzi bohaterowie Trembowli — jednej z powieści Zofii z Kossaków Szczuckiej-Szatkowskiej — urodzili się nad tą samą rzeką, w tym samym miejscu, ale w innej epoce. Mieli jedno marzenie — uciec stąd jak najdalej w świat, wyfrunąć z ojcowskiego gniazda, poza granicę borów puławskich i żyrzyńskich, poza widoczne na horyzoncie lasy: piękne, majestatyczne i pełne zwierząt.

Czy takie marzenie miała przyszła artystka, której powołaniem na tym etapie życia zdawało się być przede wszystkim malarstwo? Kiedy więc zaangażowanie polityczne ojca, a może i powtarzające się odtąd problemy związane z prowadzeniem majątku spowodowały, że rodzina postanowiła przenieść się na Kresy i za Kossakami ostatecznie zamknęły się drzwi kośmińskiego dworu — czy była szczęśliwa, że wyfruwa z gniazda?

Znad pierwszej rzeki swojego życia — znad koryta Wieprza, wyjechała Zofia Kossak, obejrzawszy się na wyzłocone w zachodzącym słońcu lasy, na wodę — groźną i piękną, na przestrzenie, które ją uczyły wolności i zachwytu światem. Zapamiętała miejsca, barwy i kolory. Chciała je zapamiętać, a kiedy przyjdzie czas — odtworzyć, namalować, z pamięci przywrócić. Kończyła pierwszy etap. Mijała pierwsze zakole rzeki życia. Wkrótce będzie już daleko stąd, a kiedy spojrzy za siebie, nie zobaczy Kośmina. Dom, rzeka, sad śliwowy, lasy i pola — pierwsza śmierć i pierwszy bal; pierwsze cierpienie i pierwsze wzruszenie — znikną za zakrętem.

Zegar w stawie

Paliły się zabudowania folwarczne, mieszkańcy dworu uciekali.

— Tato — wołał chłopczyk trzymany na rękach matki. Biegła przerażona, a biegnąc, przyciskała jego głowę do siebie, odwracała, żeby się nie oglądał. Żeby nie widział, jak ojciec leży przed wejściem na ganek twarzą w błocie. Byle jak najdalej stąd.

Sąsiedzi i służący — ludzie, którzy pozdrawiali ich co rano i wieczorem życzyli spokojnej nocy, teraz oszaleli, siekierami rąbali szafy, zdzierali z okien zasłony, palili książki, wyrywali szuflady, zrzucali na podłogę, szukali kosztowności, pieniędzy, skarbów. I — nade wszystko — mordowali bez litości. Pana dziedzica też ubili, ale zanim ubili na śmierć, męczyli, żeby śmierć poczuł.

A teraz wywlekali z dworu znienawidzonych polskich panów wielki czarny fortepian. Po co komu takie bydlę, co gra? Utopić w stawie. Altankę, co w niej pany do podwieczorku siadały albo żeby książkę czytać — porąbać, spalić, zniszczyć… I jeszcze zegar, który stał w salonie… Dwóch rosłych chłopów niosło go z niemałym trudem, ale, stanąwszy na brzegu, znaleźli w sobie dość siły, żeby się zamachnąć i rzucić. Niechże wpadnie w samą głębinę, żeby ślad po nim nie został.

Wybijał godzinę pogromu, godzinę pożogi, godzinę bolszewickiej rewolucji, kiedy wpadał do coraz bardziej mętnej wody.

***

— Jeszcze trzeba tego cara ubić — powiedział komisarz, wskazując na niebo.

— Ubijem — wszystkich panów ubijem! — Jego towarzysz zaśmiał się. — A ty, stara, co tak stoisz — warknął w stronę Jewdokii, która właśnie weszła za wzgórze i przystanęła niepewnie. — Pomodlić się przyszła do twojego Chrysta? — zadrwił i z całej siły kopnął w pochylony ze starości, zbutwiały krzyż.

Stara w milczeniu patrzyła na jego upadek. W milczeniu odwróciła się i odeszła.

— A jeśli nowy postawicie, komsomolcy obiecali na nim psa powiesić! — zawołał za nią i obaj zarechotali z uciechy, widząc, jak śpiesznie i niezgrabnie próbuje zejść stromą ścieżką w stronę wsi.

— Sztob was trastia! — powiedziała półgłosem i pomyślała, że tak jak starzy pochowali w strzechach ikony, tak też Pan Bóg, który po dawnemu przecież władał niebem i ziemią, z tego kraju odszedł.

***

Zofia Kossak odłożyła kolejną, ostatnią stronę opowiadania o Jewdokii z powrotem do szuflady biurka. Mikusia oparła przednie łapy o parapet i szczekała, dojrzawszy kogoś za oknem.

Psy ogonami wachlują moją maszynę — pomyślała. Uspokoiła jamniczkę, która położyła się na jej kolanach. — Czas zacząć pisać nowy rozdział Dziedzictwa, bo mi życia nie starczy, a już może i niewiele zostało — przekonywała samą siebie, ale Jewdokija przywoływała wspomnienia z czasów młodości, z czasów, kiedy przyjechawszy z Kośmina, z zachwytem patrzyła na bezkres równin falujących, a po dwunastu latach, uciekając z Kresów, z przerażeniem i żalem, zostawiała za sobą popioły Sławuty, opalone mury Płużna, ograbiony dom rodziców i swoje pierwsze „mieszkanie zamężne”. Miała tam znaleźć spokojną, może nawet monotonną egzystencję ziemiańskiego domu, przerywaną narodzinami dzieci i wnuków i odchodzeniem antenatów. Bliższych i dalszych. Tak się jednak nie stało. I choć, jak piękna ciocia Zofia z Kossaków, zaczęła od malowania, nawet pojechała do Genewy na studia — ostatecznie wyszła za mąż i urodziła dwóch jasnowłosych chłopców, Julka i Tadzia, Stefanowi Szczuckiemu. Poznała go, kiedy był praktykantem u cioci Zofii i wuja Kazia Romańskiego. Kiedy wuj nagle umarł, Stefan został na jego miejsce zarządcą nowosielickiego klucza. Monumentalny i piękny pałac w Nowosielicy stał nieporuszony i cichy dzień w dzień i nawet nie drgnął, kiedy razu pewnego opowiadano, że w niedalekich Antoninach w oranżerii świnie zagryzły dumnego i pięknego pawia. Wciągnęły do błota i zagryzły. Na śmierć.

I nagle śmierć, która w czasach spokojnych familie dotykała od czasu do czasu, stała się wszechobecna. Wybuchł ogromny pożar — dziejowy — zmieniający wszystko. Wybuchła bolszewicka rewolucja. Oto spokojna, może nawet monotonna egzystencja ziemiańskich i arystokratycznych domów stała się męczeńska. A Zofia z Kossaków Szczucka zaczęła zapisywać, opisywać, notować — dla siebie, dla najbliższych — żeby zapamiętać, żeby zrozumieć, żeby z siebie wyrzucić. Mówiła po latach: — Pisały dzieje, które były — nie ja.

Odtąd narodziła się w niej pisarka. Od pożaru, który domagał się, żeby słowami oddać jego ogrom. Odtąd pisała o pięknych i męczeńskich Kresach i to nie raz. Miała w oczach płonące dwory i staw, w którym utopiono fortepian i zegar. Opowiadała o starej piastunce, Motrze — Ukraińce, która kochała dzieci zamordowanego polskiego dziedzica, i o Żydzie, który pomógł je uratować. Od opisu tamtych krwawych zdarzeń w Pożodze zaczęła się jej literacka droga, ale teraz już o nich milczy, jak nauczyła się milczeć stara Jewdokija, o której opowieść dziś, u schyłku życia, wciąż na nowo pisze i poprawia, a przecież wie, że nikt tego nie wydrukuje. Że o tym się nie mówi. O tym się milczy.

***

Bo w życiu jest czas mówienia i czas milczenia. Bo wszystko ma swój czas, jest wyznaczona godzina na sprawy pod niebem, które stały się i jej udziałem. Z biblijnej wyliczanki Koheleta na opisanie czasu spędzonego na Wołyniu mogłaby wybrać prawie wszystkie sprzeczności. Było sadzenie i wyrywanie z korzeniami tego, co zostało zasadzone; było budowanie i burzenie tego, co inni zbudowali; była radość i rozpacz, nadzieja i beznadzieja, czas pląsów i zawodzenia, pieszczot cielesnych i czas powstrzymywania się od nich, czas rzucania kamieni i czas ich zbierania, leczenia i zabijania, szukania i tracenia, zszywania i rozdzierania, miłowania i nienawiści, pokoju i wojny.

A nade wszystko był czas rodzenia i umierania.

Najpierw narodziła się miłość. Wybrała Stefana Szczuckiego, syna lekarza z Antonin, choć jej odradzano to małżeństwo. Może i słusznie… Potem pokochała bezgranicznie i na zawsze dzieci. Kiedy jej świat się walił, za wszelką cenę chciała je uratować i tuliła się do Stefana. I płakali razem, kiedy bezradni próbowali ochronić dom przed rewolucyjną pożogą. Kiedy uciekała powozem i trzymała maleńkiego syna na kolanach, drżała, że któreś z rzucanych w ich stronę żądań: „Wysiadajcie, burżuje, teraz nasza kolej” może zostać spełnione, a któraś z rzucanych w ich stronę grud ziemi przebije okno karety i dosięgnie jej synów — czteromiesięcznego Tadzia i półtorarocznego Julka.

Udało się przeżyć z nimi w ukryciu, udało się wyleczyć ich ze strasznej, zbierającej śmiertelne żniwo hiszpanki, udało się uciec.

Za kolejnym życiowym zakrętem został dom na Kresach. Domu nie ochronili, a Stefan umarł. Zanim, tak niedawno poślubieni, rozstali się na zawsze — otworzył jej nową drogę. Kiedy chorował, chciał, żeby uzupełniła na gorąco spisywane notatki, żeby dokładnie opisała wszystko, co widziała i przeżyła. Co razem przeżyli. Opisała. Czytała przy jego łóżku. Co wieczór. Nie doczekał wydania Pożogi i jej wielkiego sukcesu. Nie doczekał dnia, w którym zaczęto mówić o jego żonie: Zofii z Kossaków — artystka. Wprawdzie nie: malarka — jak marzyła i ona, i kiedyś jej imienniczka piękna ciocia, ale — literatka. Zofia Kossak-Szczucka — literatka.

Bo w czasach wołyńskich narodziła się w niej nowa siła i jednocześnie zaczęła umierać pewność, kim chce być. Kiedy studiowała w Genewie malarstwo, miała wrażenie, że talent gdzieś się zagubił, a w krąg artystycznej bohemy nigdy nie będzie umiała ani chciała wejść. Za to, usłyszawszy wykład francuskiego pisarza i teologa Georges’a Goyau, chciała wejść w krąg jego myślenia i filozofii. Przeżyła swój Emaus — zrozumiała, że prawdziwa wiara to nie tylko majowe nabożeństwo i złota legenda. Postanowiła inaczej żyć. Dojrzalej.

Kiedy wybuchła wojna i rewolucja, odłożyła paletę i farby. I przekonać się miała od razu, że czas, w którym żyje, jest czasem burzenia wszystkiego, że człowiek dosięgnąć chce władców na niebie i ziemi. Że jej Bóg, ten, którego dla siebie na nowo odnalazła w Genewie, był zagrożony. Że bolszewicy chcą Go ludziom odebrać.

Ale mądra, stara Jawdokija wiedziała, że nie mają takiej mocy. Zofia, która ją do życia powołała — wiedziała tym bardziej. A ta budująca pewność dająca spokój i nadzieję zrodziła się w niej w czasach burzenia, niepewności i beznadziei.

I jeszcze jedno. Jeszcze jedno ważne poczęcie i narodzenie wpisane w ziemię wołyńską, w czasy kochania i porzucania.

Tu przecież narodziła się wielka miłość do kresowej ziemi. Kiedy żegnała ją ze łzami w oczach, ślubowała jej wieczną miłość i wieczną wiarę. Właściwie nie odchodziła — uciekała stąd w przebraniu, razem z matką i synami. Wiedziała, że nie ma już powrotu.

Obejrzała się za siebie. Świtało. Nad zielonymi łąkami wstawały białe smugi. Były jak przędziwa, pomiędzy którymi płynęła rzeka. Zofia starała się zapamiętać bezkres falujących równin, obszar i przestrzeń, stepowy wicher i oddalenie od świata, urodzajną, żyzną i szeroką ziemię — bór ogromny i niezmierzony. Konie, wolne i piękne, zwłaszcza ukochanego Kruczka, który nie przeżył rewolucji.

Nigdy już na nim nie będzie galopować, nigdy nie wejdzie do domu w Skowródkach, nie będzie podziwiać dostojnego i cichego pałacu w Nowosielicy… Nigdy już Kresów nie zobaczy. Łzy zasłoniły widok. Kiedy przyjechała tu z Kośmina znad innej rzeki, zobaczyła po raz pierwszy falujący bezkres i zakochała się w nim. A ta miłość do końca życia w niej nie umarła…

***

— Zofio, śpisz? — Zaniepokojony Zygmunt pochylał się nad nią, Miki znów na parapecie okna szczekaniem anonsowała gości, którzy przyszli do ogrodu. Tym razem może sarny, albo zające.

— Która to już godzina? — dopytywała niecierpliwie, poprawiając poduszkę na krześle i przysuwając bliżej maszynę do pisania. — Nie przeszkadzaj. — Delikatnie odsunęła jamniczkę. Próbowała krzątaniną rozproszyć wspomnienia — powrócić z odurzających przestrzenią Kresów do małego domku w Górkach. — Przecież miałam pisać, tak mało czasu, a tyle jeszcze do zrobienia…

Wzięła czystą kartkę papieru. Zaczęła nowy rozdział.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki