Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Siedemnastoletni Joe nie widział swojego brata od dziesięciu lat. Ed jest w więzieniu w Teksasie. Został skazany na śmierć. A teraz wyznaczono datę egzekucji i Joe ma w głowie tylko jedno: spędzić te ostatnie tygodnie z bratem. Pomóc mu je przetrwać, bez względu na to, co myśli cały świat... i bez względu na to, czy Ed popełnił zbrodnię, której nigdy mu nie udowodniono. A czy popełnił? I czy w ostatecznym rachunku ma to jakiekolwiek znaczenie? Ta wstrząsająca, napisana białym wierszem powieść stawia fundamentalne pytania: Jaką wartość ma życie? Co można wybaczyć? I jak się pożegnać? Książka wyróżniona nagrodą jury młodzieżowego Deutscher Jugendliteraturpreis 2020.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
dla Jimmy’ego Foxa
PIERWSZY TELEFON
Zielony telefon
na ścianie w przedpokoju
prawie nigdy nie dzwonił.
Jak ktoś chciał rozmawiać z Mamą, dzwonił na komórkę.
Do Angeli też.
Przez chwilę słuchałem dzwonka,
zanim podniosłem słuchawkę.
„Halo?”
„Joe?” – To był Ed.
Nie odzywał się od kilku tygodni.
Już się martwiłem,
nie wiedziałem, czy wróci do domu.
„Jest Angela?” – spytał.
Oddychał szybko,
jakby go ktoś gonił.
Gdzieś za nim
ostre głosy,
trzaśnięcie drzwiami.
„Angela jest na treningu” – powiedziałem.
„A Mama?”
„Nie wiem.
Hej, Ed,
znalazłem w parku rękawicę do bejsbola.
Przyjedziesz niedługo?
To zagramy”.
Westchnął ciężko. „Nie wiem, Joe”.
„Aha”. Zdrapałem ze ściany kawałek odłażącej farby.
Znowu westchnął, mój starszy brat.
„Aresztowali mnie, Joe.
Myślą, że zrobiłem coś bardzo złego”.
Przycisnąłem słuchawkę mocno
do ucha.
„Co myślą?”
„Że zrobiłem komuś krzywdę.
Ale to nieprawda. Słyszysz?”
„Tak”.
„Serio. Słyszysz?
Bo ludzie będą ci mówić
różne głupoty.
Musisz wiedzieć, jak było naprawdę”.
Otworzyły się drzwi i do domu weszła Mama
z zakupami,
żeby moja siostra wyczarowała z nich obiad.
„Policja złapała Eda!” – krzyknąłem.
Wyciągnąłem do niej słuchawkę.
Wyrwała ją,
upuściła torbę.
Po dywanie potoczyła się mandarynka.
Podniosłem,
skórka była zimna i szorstka.
„Ed? Co się dzieje?...
Ale jak mogli się pomylić?...
Nie krzycz na mnie, ja tylko...
Nie, no wiem, ale...
Nie mam pieniędzy na...
Ed, uspokój się...
Zadzwonię do Karen. Powiedziałam, że zadzwonię do Karen...
Przestań na mnie krzyczeć...
Ed, na litość boską...
Ale ja nie mogę... Ed? Ed?”
Odsunęła słuchawkę
od ucha, krzywiąc się,
jakby telefon ją ugryzł.
„Policja mówi, że to zabójstwo, że jest winny” – powiedziała.
Miałem siedem lat.
Nie rozumiałem, co to znaczy.
Był komuś winny pieniądze?
Nie mieliśmy na rachunki za prąd.
Moje adidasy były takie za małe,
że bielały mi palce u nóg.
„Mogę do niego zadzwonić?” – spytałem.
Wciąż trzymałem mandarynkę.
Chciałem nią rzucić w Mamę, żeby zabolało.
„Nie – powiedziała. –
Nie porozmawiasz z nim przez długi czas”.
Nie wierzyłem jej.
Myślałem, że Ed zadzwoni.
Że wróci do domu.
Ale nigdy nie wrócił.
WŁAŚCICIEL NORY
Ciotka Karen mówiła, żebym tu nie przyjeżdżał.
Że Ed nie zasługuje na towarzystwo
po tym, co nasza rodzina przez niego wycierpiała.
Minęło dziesięć długich lat,
a wciąż obwinia go o wszystko.
Mówi:
„Zobaczcie, co nam zrobił”.
Może ma rację.
Wszystko się rozwaliło,
kiedy go zamknęli;
nic już nie było okej.
Więc może to i głupi pomysł.
Już tęsknię za domem, za Staten Island,
za wszystkim poza Wakeling w stanie Teksas
w koszmarnym upale.
Wcale nie chcę tu być
i oglądać jakiejś ohydnej nory.
Ale nie stać mnie
na Wakeling Motorstop Motel,
w każdym razie nie przez cały pobyt.
„Sześć stów za miesiąc” – chrypi właściciel,
wykasłuje coś mokrego,
wypluwa w chusteczkę.
Sądząc po naczyniach w zlewie,
mieszkanie od dawna stoi puste,
więc gość ma farta, że ktoś w ogóle chce wynająć ten slums.
W szafkach karaluchy,
w kuchni szczury.
„Będę do połowy sierpnia.
Dam czterysta” – mówię.
Prycha. „Pięćset. Gotówką”.
Widzę
po tym, jak odwraca się do wyjścia,
że więcej nie opuści.
No dobra, to on ma klucze,
może grać krótką piłkę.
„Jak się dowiem, że handlujesz zielskiem,
przyślę tu swoich chłopaków.
Nie chcesz ich poznać”.
Nie obchodzą mnie jego chłopaki.
Mam większe zmartwienia
niż kije bejsbolowe
wynajętych bandziorów.
Moim zmartwieniem jest Ed.
Ed.
Dlatego tu jestem.
Muszę.
To będzie najgorszy czas w moim życiu.
W życiu nas wszystkich.
Tych, którzy przeżyją.
ESEMESY
Na parkingu przy motelu
motocykliści piją alko z papierowych torebek,
heavy metal wyje na całą okolicę.
Gdy ich mijam, pika telefon
w mojej tylnej kieszeni.
Nie chce mi się czytać wiadomości.
Wiem, że to moja siostra Angela:
gdz jesteś
byłeś w więzieniu?
widziałeś Eda?
jak on się czuje???
Karen ciągle wściekła
pisał nowy prawnik Eda. Chyba ok
gdz jesteś???
Powinienem do niej zadzwonić.
Zrobię to.
Później.
Na razie umieram z głodu.
I muszę uciec od tej muzyki.
BAR U BOBA
Z zewnątrz bar jest dziadowski,
tynk odpada, pół neonu zepsute.
W środku nie lepiej:
popękane kafle na podłodze,
na ścianach wyblakłe plakaty.
Kelnerka w średnim wieku,
w różowej koszulce polo, uśmiecha się.
Imię, SUE, ma wyszyte
na kieszonce z przodu,
ale haft pruje się i czarna nitka
opada, wije się na tkaninie
jak cienkie pnącze.
„Co dla ciebie, złotko?” – pyta,
podnosząc papierosa do ust
i zaciągając się, tam gdzie stoi,
za barem,
jakby to było normalne –
kelnerka paląca w restauracji.
Może jest. W tej okolicy.
Wyciągam wszystko, co mi zostało, i pokazuję.
„Co dostanę za cztery dolary?” – pytam.
„Bułkę z szynką
i kawę.
Może być?”
„Super” – mówię, wdychając
rozwiewający się dym.
Sue wykrzykuje zamówienie w stronę wahadłowych drzwi,
odwraca się, nalewa kawy do niedomytego kubka
i przesuwa do mnie po blacie.
Kawa jest mocna i gorzka, zupełnie inna niż
w Nowym Jorku,
ale nie narzekam.
Otwieram saszetkę słodzika,
wsypuję, żeby zabić smak.
„Szukacie kogoś do pracy?” – pytam.
„Poczekaj”.
Sue znika
za
wahadłowymi drzwiami.
Biorę zapakowaną w plastik muffinkę z koszyka
na barze i wciskam do torby, zanim
pojawi się facet,
z grubym wąsem zakrywającym usta,
z brzuchem wystającym nad paskiem.
Wyciąga rękę przez bar, ściska mi dłoń.
„Jestem Bob. Podobno szukasz roboty”.
Mówi z rozwlekłym akcentem, totalnie z Teksasu.
„Joe Moon” – odpowiadam.
Kiwa głową.
„Potrzebuję dostawcy.
Kogoś z samochodem, bo ten grat,
co stoi na parkingu, nie chce jeździć.
Albo kogoś szybkiego na rowerze.
Ale z rowerem”.
„Umiem naprawiać samochody – mówię. –
Dostanę pracę, jak go naprawię?”
Wraca Sue, z nowym szlugiem
w chudych palcach.
Wypluwa okruchy tytoniu na podłogę.
„Tylko żebyś wiedział, złotko, mój chłopak Lenny
zna się na silnikach i nawet on nie dał rady
z tym rzęchem”.
Brudną szmatą
rozmazuje plamy z kawy na blacie.
„Mógłbym spróbować” – proponuję.
Staram się, żeby nie brzmiało rozpaczliwie.
„Okej. Spróbuj” – mówi Bob.
Sięga do koszyka
i wręcza mi muffinkę z jagodami.
„Deser ja stawiam, synu” – dodaje.