39,99 zł
Czy zabijanie jest zawsze złe?
Zbliża się koniec roku szkolnego i czas wystawiania ocen. Allan Fremling, były sportowiec pracujący jako wuefista, wbrew swoim zwyczajom, zamawia do domu dostawę pizzy. Posiłek jest jeszcze ciepły, gdy Fremling pada martwy w przedpokoju. Jedna kula przeszywa jego pierś, druga głowę.
Niebawem dochodzi do kolejnego morderstwa i sprawę od inspektora Borgsena, który nie radzi sobie ze śledztwem, przejmują komisarze Gunnar Barbarotti i Eva Backman.
Muszą zacząć od znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy coś łączy morderstwa.
Prawy zabójca to dziewiąty tom z serii o komisarzu Gunnarze Barbarottim i jego partnerce Evie Backman, został nominowany do nagrody Svenska Deckarakademin za najlepszy szwedzki kryminał w roku 2023.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 299
Wyjaśnienie tytułem wstępu
Miasta Kymlinge nadal nie ma na mapie. Jest za to zarówno Luleå, jak i Kalix czy Ängesbyn. Ta ostatnia miejscowość nieco zafałszowana, autor prosi o wybaczenie. Spośród opisanych tu osób i wydarzeń wiele jest fikcyjnych, ale na pewno mogłyby zaistnieć w tak zwanej rzeczywistości. To tyle.
Zważywszy na to, ilu jest żyjących, własnemu życiu chyba nie należy poświęcać zbyt wiele uwagi.
Werner Klimke
Był wieczór pod koniec maja.
Niesprawiedliwa wojna w Ukrainie trwała od równo trzech miesięcy, jednakże w regionie zachodniej Gotalandii znękanego królestwa Szwecji panował pokój i miłe, prawie letnie ciepło. Około kwadransa po dziewiątej nauczyciel wychowania fizycznego i były wieloboista Allan Fremling postanowił zamówić dostawę pizzy. Wspomniane trzy okoliczności, czyli wojna, pogoda i pizza, nie miały ze sobą nic wspólnego poza zbieżnością w czasie. No oczywiście, że nie.
Wybór dostarczyciela pizzy padł na Ristorante Orientale przy Östra Järnvägsgatan w Kymlinge. Fremling zdecydował się na pizzę numer osiem: z drobno pokrojoną polędwicą wołową, pomidorami suszonymi na słońcu i sosem bearneńskim. Bez sałatki, za to proszę puszkę coli. Dostawa jak najszybciej.
Za pół godziny?
Okej.
Jedzenie pizzy nie leżało w zwyczajach Allana Fremlinga. Ani picie coli. Z pewnością, bo jeśli naprawdę o coś dbał w życiu, to o zdrowe odżywianie. Jego dieta miała być treściwa i właściwie skomponowana. Korzystna dla flory jelitowej: dużo warzyw, mięso najwyżej raz w tygodniu, a ryba dwa, ale też nie każde mięso ani ryba. Odpowiednie proporcje białka i węglowodanów, umiarkowane spożycie alkoholu, nigdy piwo ani wódka, najwyżej parę kieliszków wina z Rebeccą w jakiś piątkowy czy sobotni wieczór. Jednak nie więcej.
Rebecca Nilzon, od przeszło roku jego partnerka na odległość, prowadziła razem ze swoją przyjaciółką sklep ze zdrową żywnością w centrum Kymlinge i od dwudziestu lat nie jadła pizzy. A już na pewno nie przywiezionej z Ristorante Orientale lub podobnego biznesu.
Nie było też zamiarem Fremlinga, aby opowiadać o swojej późnej kolacji owego majowego wieczoru, o cieście ani napoju komukolwiek, zwłaszcza zaś swojej bardzo świadomej narzeczonej. Cóż, stało się, jak się stało, siedział właśnie nad przeklętymi ocenami, które miały zostać wpisane najpóźniej do południa następnego dnia, i był głodny jak wilk zbudzony z zimowego snu.
Pod warunkiem, że wilki zapadają w sen zimowy. Zresztą wszystko jedno. Musiał jakoś zaspokoić głód, a zapomniał zrobić zakupy, zresztą czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie ta zamówiona pizza miała sporo namieszać w nadchodzących dniach. Co i tak było bez większego znaczenia, ponieważ on będzie się wtedy znajdował poza zasięgiem jakiejkolwiek krytyki. I czyjejkolwiek. Może jego pamięć zostanie nieco zszargana, ale nie można na tym świecie mieć wszystkiego.
Fremling właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata, tyle, ile liczy talia kart. Rebecca miała dziesięć lat mniej, nigdy nie rodziła i miała ciało jak dwudziestopięciolatka. Jeśli się nie mylił, wszystko zmierzało ku temu, że na jesieni ze sobą zamieszkają. Może nawet się pobiorą. Z tą swoją zasadniczością i zdrowym trybem życia wydawali się stworzeni dla siebie, było to oczywiste dla wszystkich, a w wizjach obojga na przyszłość czołowe miejsce zajmował własny dom. Ze sporym pomieszczeniem na porządną siłownię na poziomie piwnicy, zresztą na jakimkolwiek poziomie. W tych planach, wypowiedzianych jak dotąd tylko w połowie, przewidziane były również najróżniejsze sprawdziany siłowe: maratony, triatlon, wspinaczka górska, biegi narciarskie i tak dalej. Mens sana in corpore sano – tak brzmiała dewiza ojca Fremlinga, który też uprawiał kiedyś wielobój. W zdrowym ciele zdrowy duch.
Tak czy inaczej, dla Fremlinga przyszła pora, by opuścić dzielnicę Kvarnbo, potocznie zwaną Pittlösa. Mieszkał tam od przeszło trzech lat, to jest od rozstania z poprzednią partnerką Claudine, która zaszła w ciążę z pewnym instruktorem narciarskim z Östersund. Szuje jedne. Z tym ich dzieckiem coś było nie tak, chorowite jakieś, opóźnione w rozwoju i tak dalej. Fremling był jako tako zorientowany, chociaż niespecjalnie go to obeszło. Bo tak bywa i tak się właśnie stało. Tamta parka została w Örebro, gdzie również Fremling mieszkał, zanim postanowił ubiegać się o posadę w dzielnicowej szkole w Kvarnbo, którą to pracę dostał.
Posadę nauczyciela wuefu i matematyki, ale głównie wuefu. Był surowy, lecz sprawiedliwy. Wiedział, że nie jest specjalnie lubiany, ale miał posłuch. Allanowi Fremlingowi nie śmiał podskoczyć żaden nastoletni gówniarz. Lepiej być szanowanym niż lubianym, sporo się nauczył podczas służby w wojskach desantowych, między innymi tego. Twardy jak dobry chuj, ale nie boi się rozluźnić – tak brzmiał napis na należących do plutonu specjalnie zamówionych stalowych kubkach do kawy, prawda równie dobra jak każda inna.
Jednakże w ten akurat majowy wieczór, ciepły i pełen obietnic, na tapecie miał oceny. Rzecz była nie w tym, że Fremling nie lubił wystawiać ocen, po prostu uważał, że powinny być sprawiedliwe, co wymagało czasu i namysłu. Prowadził wychowanie fizyczne w sześciu klasach, a matematykę w jednej, to razem prawie dwustu uczniów, i powinni oni dostać takie oceny, na jakie zasługiwali. Może nieco słabsze, niżby mogli mieć, ale zdecydowanie nie lepsze. Człowiek wolałby uniknąć sytuacji, gdy musi obniżyć ocenę z poprzedniego semestru, bo poprzednio ją zawyżył. Dotyczyło to, rzecz jasna, tylko siódmo- i ósmoklasistów, bo gdy chodzi o ocenę końcową dziewiątoklasistów, można by sobie pozwolić na pewną, ale tylko pewną wspaniałomyślność.
O dziewiątej wieczorem miał już oceny dla czterech klas. Zostały trzy. Tymczasem spadł mu poziom cukru we krwi i czuł szarpiący głód.
Poszedł do łazienki, żeby się wysikać. Po chwili zastanowienia wyklikał w sieci restaurację Orientale, przejrzał menu i zadzwonił. Potrzeba rządzi się własnymi prawami.
Nie minęło więcej jak dwadzieścia minut, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Fremling poszukał stu pięćdziesięciu koron, bo według imigranta, u którego złożył zamówienie, najlepiej, jak zapłaci gotówką. Cash is king, a ostatnie małe królestwo to, jak widać, Pizzaland.
Otworzył drzwi, zdążył się zdziwić, że stojący za nimi człowiek nie trzyma płaskiego pudełka. Jego wyciągnięte ręce trzymały coś zupełnie innego, a twarz zakrywało coś, co wyglądało na kominiarkę. Co wręcz było kominiarką.
Możliwe, że Fremling zdążył się również zdziwić wymierzonym w niego pistoletem, który wbrew swemu sporemu rozmiarowi wydał jedynie dwa ciche „pif-paf”, zanim ból w szerokiej piersi nauczyciela rozwinął się niczym krzyk mięśni.
Zdążył jeszcze unieść częściowo ręce, gdy rozległo się trzecie „paf” i to był ostatni dźwięk, jaki usłyszał w tym życiu. Upadł skośnie do tyłu, uderzając głową o żeliwny stojak na buty, zajmujący oczywiste miejsce w tym przedpokoju od dnia, gdy się tam wprowadził. Jeśli w tym momencie nie był jeszcze martwy, to na pewno nie zajmował go ani hałas, ani niezaspokojony głód i niewystawione oceny.
Wszystko ma swój czas, a nic nie jest wieczne.
Jeśli jesteś jedenastoletnim jedynakiem i dowiadujesz się, że twoja matka zamordowała twego ojca, to masz problem.
Słowa te miały być początkiem zamierzonej przez niego autobiografii.
Dalszego ciągu nie było, chociaż od napisania pierwszego zdania upłynęło wiele lat. Pomyślał, że jest jak jest, i raczej nie będzie tego więcej. Są historie, które się wymykają, bo taka jest ich natura rzeczy. Nie dają się opowiedzieć, ich prawdy wolą się ukryć we wstydzie, w wodach głębokich i ciemnych.
I właśnie dlatego jego życie potoczyło się tak, nie inaczej. Streszczając tę długą historię w krótkich słowach.
W maju 2022 roku zdążył ukończyć pięćdziesiąt dziewięć lat. Prawie półwiecze minęło od samego wydarzenia i nawet bywały dni, gdy nie poświęcał mu żadnej myśli. Ani wydarzeniu, ani matce, wciąż żyjącej i mieszkającej w pewnym zakładzie kawałek nad Lillehammer, kilka kilometrów w głąb Gudbrandsdalen z widokiem na rzekę i zachodnią stronę doliny. Najczęściej matka była szczęśliwie nieświadoma czegokolwiek. Daleko jej było do jasnego rozumowania, natomiast wyraźnie nie miała zamiaru umierać; już jej nie odwiedzał, utrzymywał jedynie luźny kontakt z personelem zakładu.
Od kiedy trafił do Kvarnbo, to jakby znalazł się bliżej swego dzieciństwa. Zwłaszcza po covidzie, bo zaraził się i zachorował w październiku 2020 i niestety należał do tych pacjentów, których wirus dotknął szczególnie mocno. Wprawdzie przeżył, ale do pracy wrócił dopiero po wielu miesiącach, a teraz, półtora roku później, nie był w stanie pracować więcej niż na nieco ponad pół etatu. Głównie z powodu utrzymującego się zmęczenia, jednak często miał objawy zaburzeń świadomości i powracające luki w pamięci. Swoim kolegom nigdy nie ujawnił, do jakiego stopnia źle się czuł, ale być może i tak się domyślili.
Albo i nie. Oby nie. Udawanie, że jest się przy zdrowych zmysłach, jest całkiem możliwe.
Tak czy inaczej, spędzał dużo czasu samotnie w domu, czyli trzech pokojach w Kvarnbo, gdzie mieszkał od czasu rozwodu, a to już piąty rok. Czasami odnosił wrażenie, jakby jego życie zostało ściśnięte i jakby liczona w czasie odległość między Lillehammer i Kymlinge skurczyła się do jakiejś błahostki. Moje życie, myślał czasem, to jest tylko to. Czyli nic. A wszystko przez to, co się zdarzyło na początku lat siedemdziesiątych. Czyż nie?
Czyż nie? Pytanie równie dobre, co bezsensowne.
Jeśli kiedyś, mimo wszystko, uda mu się zabrać do napisania tej autobiografii, opowieści o własnym życiu, to nie powinien zapominać o porządnym przedstawieniu kwestii winy. Jego winy, dziewięcioletniego chłopczyka, który pewnego wieczoru powiedział mamie w zaufaniu, że się boi taty. Gdyby tego nie zrobił, gdyby nie otworzył przed nią serca, tata pewnie żyłby sobie dalej.
Może tak, może nie.
Skąd można wiedzieć?
I jak zważyć winę i nazwać słowami coś takiego?
Znacznie łatwiej byłoby opisać to, co się w rzeczywistości zdarzyło. Wystarczyło kilka zdań.
Na przykład:
W szpitalu w Lillehammer pracowało pod koniec lat sześćdziesiątych dwoje lekarzy. Nazywali się Øysten i Ingvild Borgsen i byli małżeństwem. Øysten był ordynatorem oddziału ortopedycznego, a Ingvild ordynatorką anestezjologii. Mieli syna o imieniu Lars. Øysten był z natury człowiekiem stanowczym i zasadniczym, Ingvild była łagodniejsza i milsza. Tak, matka chłopca była osobą pogodną i lubiącą śmiech. Pewnego wieczoru jesienią 1972 roku Lars opowiada jej, że boi się taty. I nawet nie trochę, często nie może spać, bo boi się snów, w których tata jest wobec niego surowy i wyraża niezadowolenie z syna. Nie to, żeby go bił, chodzi raczej o to delikatne, co zowią duszą. Poczucie, że Lars jest do niczego.
Mama słucha, kiwa głową, ale mówi niewiele.
Mniej więcej rok później rodzice wybierają się na wędrówkę podczas weekendu. Lars jest w tym czasie u siostry ojca. Ciotka Torvi mieszka w Hamar, nie lubi chłopca, ale poczytuje sobie za obowiązek, by się nim zaopiekować. Podczas wędrówki w górach Øysten Borgsen ulega wypadkowi, spada w przepaść i ginie. Pogrzeb odbywa się w kościele w Lillehammer, Lars po raz pierwszy w życiu nosi garnitur i krawat.
Po upływie kolejnego roku Ingvild zdradza synowi, że to, co się zdarzyło podczas wędrówki, nie było żadnym wypadkiem. To ona popchnęła męża, który spadł w przepaść i się zabił.
Przecież się go bałeś, dodaje. Sam tak mówiłeś. Teraz jest nam obojgu lepiej. Jeśli komuś powiesz o tym, trafię do więzienia, a ty zamieszkasz u Torvi.
To wszystko. Pewnie mógłby również pisać o innych sprawach, o swojej samotności i własnych rozmyślaniach. O tym, co dla niego niezrozumiałe, o smutku i braku poczucia przynależności. O tym, że trudno żyć bez radości. O myśli, by rzucić się w tę samą przepaść, w której zginął ojciec.
O matce?
Nie, o niej nie. Niemożliwe, ona jest zagadką. Już nigdy nie wspomnieli o tym, co się stało ojcu. Ani jednym słowem. Nie było potrzeby. Czegoś takiego się nie zapomina.
Jednak kilka wierszy o swoim dalszym życiu mógłby napisać.
O tym, jak przebrnął przez okres dojrzewania i kolejne szkoły. O tym, jak w 1982 roku zdał maturę. Potem była przeprowadzka do Oslo i lata studiów w Wyższej Szkole Policyjnej. Służba, najpierw w Drammen, potem znów w Lillehammer. Następnie olimpiada zimowa, owe dwa tygodnie 1994 roku, gdy Norwegia była najfajniejszym krajem na świecie, a on poznał Camillę, szwedzką dziennikarkę freelancerkę. Zakochali się, w co bardzo chciał wierzyć, ona zaszła w ciążę, nieplanowaną, po czym przeprowadzili się do Szwecji. Do Göteborga, gdzie się urodziła i wychowała w rodzinie o surowych zasadach. Wzięli ślub, bo w tym środowisku tak należało, kiedy ludzie spodziewają się dziecka. Kilka miesięcy później zamieszkali w Kymlinge, gdzie on dostał pracę.
W grudniu urodził się ich syn Robert, udane, zdrowe niemowlę o wadze prawie czterech kilogramów. Po dwóch latach przyszła na świat równie udana córka Nora.
Życie potoczyło się zwyczajnym trybem. W 2017 dzieci były już dorosłe i odeszły z domu. Camilla już nie chciała z nim żyć. Wzięli rozwód i zamieszkali osobno. Ona wróciła do Göteborga, on trafił do dzielnicy Kvarnbo na obrzeżach Kymlinge. Potocznie mówiło się na nią Pittlösa, ponieważ większość mieszkańców stanowiły samotnie żyjące rozwódki. Nie powinien mieć problemu z tym, żeby znaleźć nową partnerkę, ale jakoś go do tego nie ciągnęło.
Po rozwodzie jego życie stało się tożsame z pracą. Był doskonałym dochodzeniowcem, zwłaszcza kiedy nie musiał działać w terenie. Jego umiejętność odnajdywania tropów i kontekstów była dobrze znana, sam zdawał sobie sprawę, że jest uważany za bardzo przydatnego w wydziale kryminalnym policji w Kymlinge.
Wiedział również, że nazywają go inspektor Sorgsen1 z powodu jego wiecznie smętnego wyrazu twarzy, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Człowiek jest, jaki jest, w jego przypadku miało to swoje głębokie przyczyny, których żaden z kolegów jednak nie znał. A dokładniej mówiąc, których nikt nie znał poza nim samym i matką przebywającą w zakładzie opiekuńczym daleko stąd, w Gudbrandsdalen. Jeśli takie dawne myśli w ogóle zajmowały jej stary uschły umysł.
Mimo że żona ani dzieci przy nim nie zostały, Borgsen nie był niezadowolony ze swego losu. Mogło być gorzej; większość ludzi na świecie naprawdę ma gorzej. Poza tym utrzymywał jednak jakąś formę kontaktu z Robertem i Norą, telefoniczny i przez Instagram. A więc nie, Lars Borgsen nie narzekał.
Jednakże w październiku 2020, w pierwszym roku pandemii – jeden Bóg wie, ile ich będzie – został zarażony wirusem. Spędził trzy tygodnie w szpitalu, potem trzy miesiące na zwolnieniu w domu; wszystko to niefajne, ale najgorszy właściwie był dalszy ciąg. O tyle trudniejszy do poradzenia sobie. Uporczywe zmęczenie plus inne problemy. Pocovidowe, jak je nazwano.
A jeśli nie będzie w pełni sprawny w pracy, to co miałby robić?
Cóż, może i o tym dałoby się napisać kilka wierszy. O lęku przed wypadnięciem z wszelkich kontekstów. Przed staniem się martwym za życia. Taki kliniczny bezsens.
Jednak brakowało mu powodu. Bo przecież nawet pisząc o sobie, robi się to z myślą, że ktoś inny to przeczyta. Lars Borgsen obawiał się, że również jego dzieci nie będą zainteresowane, i dlatego nie zabrał się do pisania. Między innymi dlatego. Zatem poprzestał na tym jednym wierszu. Jeśli jesteś jedenastoletnim jedynakiem…
Telefon zadzwonił pod koniec maja na chwilę przed północą. Od dziewiątej spał niespokojnie; komórka ładowała się jak zwykle na jego stoliku nocnym, więc chwycił ją szybko.
– Borgsen, słucham.
– Mówi Stigman.
– Szef? Dobry wieczór…
– Posłuchaj. Pięćdziesiąt metrów od twojego mieszkania leży zamordowany gość. Wskakuj w ubranie i idź tam. Nazwisko gościa Fremling… Allan Fremling. Tussilagovägen 12B. Na miejsce przybył właśnie patrol, jadą już technicy kryminalistyki i lekarz sądowy, ale ty będziesz dowodzić.
– Ja… rozumiem – odpowiedział Borgsen.
– Tussilagovägen 12B. Fremling.
– Zrozumiano – odparł Borgsen.
– Zamordowany – powtórzył Stigman.
– Zrozumiano – powtórzył Borgsen.
Monsieur szef, komisarz Stig Stigman rozłączył się.
A przecież jestem taki zmęczony, pomyślał Lars Borgsen.
– Był mistrzem Szwecji w dziesięcioboju w dziewięćdziesiątym ósmym roku – odezwała się Eva Backman.
Gunnar Barbarotti kiwnął głową.
– Tak, wtedy człowiek jest najlepszy.
Eva Backman spojrzała znad notatek.
– Co?
– A nie urodził się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym?
Znów zajrzała do notatek.
– Owszem, zgadza się.
– Czyli miał dwadzieścia osiem lat, kiedy został mistrzem Szwecji. W tym wieku osiąga się szczyt swoich możliwości jako zawodnik… w większości dyscyplin.
Nie otrzymał odpowiedzi, Eva pokręciła tylko głową, cokolwiek to znaczyło.
– Istnieją, rzecz jasna, wyjątki – poczuł się zmuszony dodać Barbarotti. – Choćby w gimnastyce, bo było wiele Rosjanek, które w wieku kilkunastu lat zdobywały złote medale olimpijskie. Na przykład wróbelek z Mińska… Olga Korbut.
Nie skomentowała.
– A jeśli chodzi o biegi na długie dystanse, kilka lat po trzydziestce może być atutem. W jeszcze większym stopniu dotyczy to strzelectwa sportowego, tam osiąga się szczyt swoich możliwości po pięćdziesiątce… Ragnar Skanåker…
Eva Backman poddała się.
– Skąd ty to wszystko wiesz? I jakie to w ogóle ma znaczenie?
Barbarotti zrobił nieokreślony gest.
– Miałem w liceum referat na ten temat. Nie wybrałem go, po prostu mi zadali. Ale rzeczywiście jest to bez znaczenia, jeśli chodzi o Allana Fremlinga. Masz rację. To była tylko taka refleksja.
– Świetnie – odparła Eva Backman. – To może spróbowalibyśmy znaleźć coś, co tak dla odmiany będzie miało znaczenie… co wtedy powiesz?
Barbarotti podrapał się w głowę.
– Będzie trudno – powiedział. – Na razie nie mamy zbyt wiele informacji.
– Trzy pociski w ciele ofiary i niezjedzona pizza – podsumowała. – To już coś. No i jeszcze niewypita puszka coli.
– Do tego banknot pięćdziesięciokoronowy – dodał Barbarotti. – Jak mówią, nie zapominajmy o nim. I jakie stąd wyciągasz wnioski?
– Wydaje mi się, że pizza i banknot się łączą – odparła po krótkiej chwili zastanowienia. – Pizza znajdowała się w pudełku przed drzwiami, czyli zapewne nie została zapłacona… cola też nie.
– Ale pięćdziesiąt koron chyba nie wystarczy? Razem z colą powinno być przeszło sto koron, prawda?
– Właśnie. A człowieka, który dostarczył pizzę, na pewno można skreślić z listy podejrzanych.
– Na pewno?
– Wstępnie.
– Okej. To ile mamy osób na tej liście?
– Zero – odparła Eva Backman. – Bardzo krótka ta lista – zauważył Barbarotti.
– Zgadzam się.
– Wstępnie zgadzam się z tym, że ten facet od pizzy… jak mu było? Boromir…?
– Jaromir. Boromir to z Władcy Pierścieni.
– Naprawdę? Cóż, Jaromir wydaje się niewinny. Mało prawdopodobne, żeby zastrzelił Fremlinga, który mu otworzył, a następnie zostawił zamówienie i odjechał. O której tam był?
Eva Backman przerzuciła papiery.
– Parę minut po dziesiątej, ponoć się trochę spóźnił, bo miał być na miejscu za kwadrans dziesiąta.
– A Fremling zadzwonił i złożył zamówienie kwadrans po dziewiątej?
– Taaa. Czyli jest luka czasowa na mniej więcej trzy kwadranse. Kiedy morderca skorzystał z okazji.
– To przynajmniej udało się określić czas zabójstwa.
– Owszem – przyznała Eva Backman. – Przychodzi ci do głowy coś, co nam się jeszcze udało?
– Znamy miejsce zbrodni i tożsamość ofiary – odparł. – I metodę: zastrzelony trzema pociskami, dwoma w pierś, jednym w głowę.
– Znakomicie. Jak dotąd świetna analiza. Jednak sprawę prowadzi Sorgsen, my jesteśmy tylko jego pomagierami. Może pójdziemy na kawę? Zdążymy jeszcze przed odprawą.
– Sorgsen, no właśnie – powiedział Barbarotti, podnosząc się.
– Wydajesz się zatroskany.
– Bo jestem zatroskany.
Na odprawie w salce konferencyjnej na czwartym piętrze zebrało się siedem osób, w tym sześcioro funkcjonariuszy wydziału kryminalnego i prokuratorka. Przewodniczył komisarz Stig Stigman. Pozostałymi byli komisarze Barbarotti i Backman, inspektorzy Sorgsen i Lindhagen oraz nowa asystentka kryminalna Paola Borgada, zaledwie dwudziestoośmioletnia, od niecałego miesiąca pracująca w policji miasta Kymlinge. Prokuratorką była Ebba Bengtsson-Ståhle. Proporcja cztery do trzech na korzyść mężczyzn, cokolwiek by to miało znaczyć. Zapewne ta myśl pojawiła się tylko w głowie Gunnara Barbarottiego. Piękny majowy dzień najwyraźniej stanowił pole – by nie rzec pole walki – dla właśnie takich nieistotnych refleksji.
Chyba że wczesnej demencji, pomyślał Barbarotti, zajmując miejsce między Lindhagenem a prokuratorką. Nie zdziwiłbym się.
– A Kavafis? – spytał zaraz na wstępie komisarz Stigman, spoglądając na swój masywny zegarek. – Gdzie inspektor Kavafis?
– Prawdopodobnie na porodówce – odpowiedziała Eva Backman. – Jego żona rodzi.
– Aha, tak, hmmm – mruknął Stigman, jakby się nieco zawstydził. – Wypadło mi z pamięci. Cóż, miejmy nadzieję, że będzie dobrze, żeby mógł jak najszybciej wrócić do pracy. Tak czy inaczej, mamy do czynienia z nowym zabójstwem. Niejaki Allan Fremling został śmiertelnie postrzelony wczoraj wieczorem w Kvarnbo. Obecnie dochodzenie prowadzi inspektor Borgsen. Oddaję ci głos. Proszę bardzo, Borgsen.
Sorgsen podziękował, stanął przed pustą białą tablicą i zrelacjonował dotychczasowe ustalenia. Zrobił to nieco obszerniej niż dopiero co Barbarotti z Backman w jej gabinecie, ale tylko odrobinę.
Nauczyciel wychowania fizycznego Allan Fremling został postrzelony śmiertelnie w swoim mieszkaniu, co stało się poprzedniego wieczoru między dwudziestą pierwszą piętnaście a dwudziestą drugą. Trzy strzały, dwa w pierś, jeden w głowę. Łuski zabezpieczono. Możliwe, że broń była wyposażona w tłumik, ponieważ żaden z przepytanych dotąd sąsiadów nie słyszał wystrzałów. Jednakże było to jedynie przypuszczenie, ponieważ dawniej broń krótka powodowała większy hałas niż dziś.
Zwłoki Fremlinga odkryła zaraz po dwudziestej trzeciej jego narzeczona Rebecca Nilzon, która wpadła z nieplanowaną wizytą i zastała go leżącego w wielkiej kałuży krwi na podłodze przedpokoju tuż przy drzwiach mieszkania. Zapewne zabójca zadzwonił do drzwi i zastrzelił Fremlinga w momencie, gdy ten mu otworzył. Rebecca Nilzon przeżyła ciężki szok. Po tym, jak udało jej się zadzwonić na policję, została odwieziona do miejskiego szpitala i jeszcze jej nie przesłuchano.
– Backman i Borgada pojadą do niej zaraz po odprawie – polecił Sorgsen. – Trwają przesłuchania świadków wśród sąsiadów. Na miejscu przestępstwa pracuje ekipa techników.
Lindhagen spojrzał na zegarek.
– Mija pół doby od zdarzenia. Niewiele, ale mam inne pytanie: czy występują tu jakieś powiązania z przestępczością zorganizowaną? W dzisiejszych czasach to pierwsze pytanie, jakie należy zadać. A więc czy w Kvarnbo są jakieś gangi?
Sorgsen odpowiedział, że w obecnej sprawie nie widać takich powiązań. Fremling był nauczycielem wyższych klas szkoły podstawowej, miał pięćdziesiąt dwa lata, jego rodzice byli Szwedami i wychował się w Grums. Nic nie wskazuje na jakiekolwiek związki z gangami, zresztą generalnie przestępczość w tej dzielnicy jest niewielka. Jeszcze tego samego dnia zaczną się przesłuchania kolegów nauczycieli Fremlinga z miejscowej szkoły i potrwają przez kilka następnych dni. Nie wiadomo jeszcze, czy Fremling miał jakichś zdeklarowanych wrogów ani jaki mógł być motyw zabójcy.
– Jeśli chodzi o kwestię motywu, jesteśmy dopiero w punkcie startowym – stwierdził Stigman. – Wiemy cokolwiek na temat przeszłości ofiary? Słucham!
– Nieżonaty – powiedział Sorgsen. – Miał narzeczoną, jak już mówiłem. Wcześniej też nie był żonaty, nie miał dzieci… ale do tego wrócimy, kiedy uzyskamy więcej informacji.
– No dobrze. Jednak ktoś musiał mieć powód, by go zastrzelić. Chyba że zabójca zadzwonił do niewłaściwych drzwi. To się już zdarzało i wtedy mogłoby być powiązane z tymi cholernymi gangami. Nie należy tego wykluczać.
– Domy w tym rejonie mają dość pokrętną numerację – wtrącił się Barbarotti. – Borgsen, kiedyś przecież byłem u ciebie i potrzebowałem sporo czasu, żeby trafić.
– Zgadza się – powiedział Sorgsen. – Numeracja jest trochę mętna. Może by jednak na początek przyjąć, że celem zabójcy był właśnie Allan Fremling.
– Owszem, trochę uprości to sprawę – zgodził się z nim Lindhagen. – A jeśli celem miał być kto inny, pewnie okaże się wkrótce. Mam na myśli, gdy dojdzie do zabójstwa właściwej osoby.
– Słuszna myśl, chociaż niezbyt optymistyczna.
– Można by z tym podyskutować – zauważył Lindhagen. – Gdybyś miał zostać zamordowany, to lepiej czy gorzej, jeśli morderca będzie miał do tego dobry powód?
– Nie wiem, co bym wolał – odparł Barbarotti. – Chyba byłoby mi wszystko jedno.
Komisarz Stigman spojrzał spod zmrużonych powiek.
– Przypominam, że to nie klub dyskusyjny. Swoje hipotezy możecie omawiać prywatnie… Czy pani prokurator ma jakieś uwagi? Nie do paplaniny Lindhagena i Barbarottiego, ale dotyczące sprawy. Nad którą pracujemy.
Ebba Bengtsson-Ståhle przykryła chrząknięciem niezamierzony uśmiech i pokręciła głową.
– Nie, żadnych. Jak powiedziano, jesteśmy dopiero w punkcie startowym. Proszę mnie jak zwykle informować na bieżąco.
– Oczywiście. Jak zwykle – odparł Stigman. – Mam spotkanie z mediami o trzynastej, to jest o pierwszej. Razem z panią prokurator chyba zostawimy państwu podzielenie się pracą. Czy tak, inspektorze Borgsen?
– Oczywiście, dziękuję – powiedział Sorgsen. – Nie ma problemu. Idźcie sobie!
To ostatnie miało zapewne być żartem, niemniej komisarz Stigman drgnął. Zmilczał jednak, poprawił krawat – tego dnia żółty – i wstał.
Sorgsen powinien utrzymać powagę, pomyślał Barbarotti. Bardziej do niego pasuje.
Eva Backman polubiła Paolę Borgadę.
Być może za to, że zupełnie nie przypominała policjantek z niemających nic wspólnego z rzeczywistością seriali telewizyjnych. Atrakcyjnych, błyskotliwych i obarczonych jakąś interesującą skazą. Jak autyzm, zespół Tourette’a albo coś w tym rodzaju.
Tymczasem Paola Borgada sprawiała dosyć normalne wrażenie. Córka chilijskiej imigrantki w drugim pokoleniu i smalandzkiego rolnika w szesnastym pokoleniu. Policjantką została – i na tym koniec normalności – ponieważ we wsi (Rumskulla), w której się wychowała, doszło do niewyjaśnionego morderstwa, czemu postanowiła zaradzić.
Jednakże bez nadmiernego pośpiechu. Morderstwo wydarzyło się w 1999 roku, a jego ofiarą padła babcia przyjaciółki Paoli z przedszkola, Ellen. Dziewczynki miały po pięć lat, gdy doszło do tej ohydnej zbrodni. Policja nie sprostała zadaniu, tymczasem Paola była uważana za bystrą dziewczynę, w związku z czym Ellen domagała się od niej, aby kiedyś doprowadziła do rozwikłania sprawy. Paola jej to przyrzekła.
Młoda asystentka kryminalna przedstawiła tę historię swojej przeszło trzydzieści lat starszej koleżance pewnego wieczoru przy kieliszku wina, a opowiadała w tonie lekkiej ironii, z którą było jej bardzo do twarzy. Było to po jej pierwszym tygodniu pracy w Kymlinge, a Eva Backman pomyślała wtedy, że przy tym nastawieniu dziewczyna ma szansę zostać właśnie takim dochodzeniowcem, jakiego policja potrzebuje.
Na dodatek była kobietą, oprócz Evy Backman pierwszą od dawna w wydziale kryminalnym, co też wydawało się nie bez znaczenia.
Podobnie jak to, że Paola była skromna i mądra. Chętna do nauki i stawiania pytań, ale nie nachalna jak niektórzy młodsi koledzy. Mężczyźni, mówiąc już wprost.
Mogłaby być moją rówieśnicą, pomyślała Eva Backman, bo Paola sprawiała bardzo dojrzałe wrażenie. Albo chociaż trochę młodszą siostrą. Oby paru najbliższych lat nie zamierzała spędzić na macierzyńskim. Jej partner miał na imię Gustaf i pracował w banku, na razie niczego więcej nie ujawniła.
Tak czy inaczej, Eva Backman poczuła się dobrze, mając u swego boku właśnie Paolę Borgadę, gdy przyszła pora wziąć na siebie przesłuchanie zszokowanej narzeczonej zamordowanego dopiero co nauczyciela wuefu.
Na Bruksgatan 30, gdzie narzeczona ofiary zajmowała dwupokojowe mieszkanie z lat siedemdziesiątych, otworzyła im nie Rebecca Nilzon, lecz niejaka Helena Gratte, współwłaścicielka sklepu ze zdrową żywnością Grundsund, wciśniętego między aptekę Draken a sklep monopolowy w centrum Kymlinge. Była to niska tęga kobieta około czterdziestki, blondynka o błękitnym spojrzeniu, a sądząc po wymowie, pochodziła z północy kraju. Może nawet z dalekiej północy, zza kręgu polarnego lub okolic, jednak Eva Backman nie była specem w dziedzinie dialektów krainy położonej na północ od Dalälven.
Przedstawiły się sobie nawzajem, po czym zaprowadziła je do pokoju dziennego, udekorowanego głównie dużymi roślinami zielonymi. Był tam również kącik wypoczynkowy, gdzie zastały Rebeccę Nilzon na kanapie, w pozycji półleżącej, wyglądającą mniej więcej tak, jak się należało spodziewać. Półprzytomną i z czerwoną twarzą zapuchniętą od płaczu.
– Prawie nie spała w nocy – wyjaśniła Helena Gratte. – Odebrałam ją ze szpitala o wpół do szóstej rano. Ona nigdy nie bierze środków nasennych, ale tym razem by się przydało. Proszę się z nią obchodzić delikatnie.
– Naturalnie – odpowiedziała Eva Backman, zwracając się do zapłakanej kobiety na kanapie. – Pani Rebecco, na pewno pani rozumie, że musimy zadać kilka pytań. Po tym, co się stało, pewnie jest pani w szoku, ale postaramy się, żeby odbyło się to w spokojnej atmosferze, dobrze?
Rebecca Nilzon skinęła głową, wtedy usiadły.
– Mam zostać? – spytała Helena Gratte.
– Nie, nie trzeba – odparła Eva Backman. – Ale zostanie pani w mieszkaniu?
– Nie opuszczę przyjaciółki nawet za szare kluski z Piilijärvi. Jakby co, to będę w kuchni.
Wyszła z pokoju, zamykając za sobą przesuwne drzwi.
– Nie rozumiem tego – odezwała się cicho, ledwo słyszalnie Rebecca Nilzon. – Po prostu nie rozumiem.
– Dla nas też jest to dość niezrozumiałe – przyznała Eva Backman.
– A może to pomyłka… i strzelającemu chodziło o kogoś innego? Czytałam o takich przypadkach.
– Tego nie wiemy – powiedziała Eva Backman. – Być może, jednakże Kvarnbo nie jest jakąś niebezpieczną dzielnicą. A więc to pani go znalazła? Da pani radę o tym opowiedzieć?
– Spróbuję – odparła Rebecca Nilzon, przyjmując pozycję siedzącą. – Przepraszam, może się panie czegoś napiją? Helena może tymczasem zaparzyć kawę albo herbatę.
Eva Backman podziękowała, pomyślała przy tym, że cokolwiek się dzieje na tym świecie, zawsze da się to popić filiżanką kawy. To jak odnajdywanie drogi powrotnej do normalności, a w każdym razie tak jest w tym kraju.
– Nagram naszą rozmowę – powiedziała. – Otrzyma pani jej zapis do zatwierdzenia albo zgłoszenia uwag. Zgadza się pani?
– Tak… oczywiście.
– Dobrze. To proszę teraz opowiedzieć, co się wydarzyło wczoraj wieczorem.
Rebecca Nilzon odetchnęła głęboko i na sekundę zamknęła oczy.
– Właściwie nie miałam zamiaru jechać tam… to znaczy do Allana. Miał pracować, wystawiał oceny na koniec roku, więc mieliśmy się spotkać dopiero dziś. Jednak kiedy nie odebrał… bo gdzieś za kwadrans dziesiąta zadzwoniłam, żeby mu powiedzieć dobranoc… Właśnie, potem dzwoniłam jeszcze ze dwa razy i zaniepokoiłam się.
– Bo zawsze odbiera? – spytała Paola Borgada.
– Zawsze. A jeśli jest akurat zajęty, to oddzwania po chwili.
Umilkła i przeszedł ją dreszcz. Allan Fremling należał już do czasu przeszłego.
– Odbierał – powiedziała. – Zawsze odbierał… Boże, nie mieści mi się w głowie, że dopiero co… przecież mieliśmy się pobrać.
– Długo byliście ze sobą? – spytała Eva Backman.
– Rok… trochę ponad rok. Na jesieni mieliśmy zamieszkać razem… szukaliśmy jakiegoś domu. A teraz… o co pani pytała?
– Postanowiła pani pojechać do mieszkania Allana. O której to było?
– Najpierw chciałam jechać rowerem, ale pomyślałam, że o tej późnej porze byłoby to niemądre. A więc wzięłam samochód i wyjechałam stąd mniej więcej za kwadrans jedenasta. Na miejscu byłam koło jedenastej, pomyślałam, że może jednak przenocuję…
Tu wszystko pękło. Rebecca Nilzon ukryła twarz w dłoniach i opadła z powrotem na kanapę, wstrząsana płaczem. Eva Backman dała znak koleżance, że mają poczekać, i po dziesięciu, może piętnastu sekundach atak minął. Przypomniało jej się przeczytane kiedyś zdanie: Płacz jest potrzebny i zawsze mija. Jest to sposób reakcji ciała na zbyt silną presję. Rebecca Nilzon usiadła ponownie, wydmuchała nos i przeprosiła.
– Może pani mówić dalej?
Przytaknęła i ponownie odetchnęła głęboko.
– Spróbuję. Właściwie nie ma wiele do opowiadania… straszne rzeczy, choć niewiele. Nie zawracałam sobie głowy pukaniem do drzwi, mam oczywiście klucz, ale nie było zamknięte, zwykle nie zaprząta… nie zaprzątał sobie tym głowy. Przepraszam. No tak, więc kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam go leżącego. Wszędzie krew i wydaje mi się…
– Tak?
– Wydaje mi się, że od razu wiedziałam, że on nie żyje. Nie sprawdziłam mu pulsu i tak dalej, chociaż przeszłam kurs pierwszej pomocy… on leżał w wielkiej kałuży krwi. Po prostu zamknęłam drzwi, chociaż sama nie wiem dlaczego, i udało mi się zadzwonić na sto dwanaście. Potem usiadłam przy drzwiach, oparłam się o ścianę i wtedy przyszedł szok… Nie bardzo pamiętam, co było dalej, poza tym, że nagle zaroiło się od policji i ktoś mnie podwiózł do szpitala. Tak, spisali moje dane, no i oczywiście… właśnie, zanim przyjechała policja, pojawił się jakiś kot i zaczął się ocierać. Zamruczał, kiedy go pogłaskałam… Chyba wmówiłam sobie, że to Allan wrócił.
Zaszlochała. Eva Backman poczuła, że i w niej wzbiera płacz. Być może Paola Borgada to zauważyła, bo powiedziała:
– Dziękuję, ładnie to pani ujęła. Czasem zwierzęta przychodzą z jakiegoś powodu.
Rebecca Nilzon rzuciła jej zdziwione spojrzenie i przez moment była bliska uśmiechnięcia się, lecz ani rozsądek, ani okoliczności na to nie pozwoliły.
Ciągnęło się to jeszcze przez dłuższą chwilę. Padły wszystkie rutynowe pytania: czy Fremling miał jakichś wrogów, o to, jak się ostatnio zachowywał, czy kiedykolwiek mówił, że czuje się zagrożony, czy według narzeczonej mógł ukrywać coś przed nią, i tak dalej, i tak dalej – a jednak nawet się nie zbliżyły do powodu, dla którego ktoś go zastrzelił.
Takiego powodu zwyczajnie nie było. Allan Fremling był ogólnie szanowanym, uczciwym człowiekiem, starał się być dobrym obywatelem i spełniać swoje obowiązki. Co do jego zainteresowań, to całkowicie się ze sobą zgadzali: zdrowe nawyki, różnego rodzaju aktywność fizyczna, sprawdzanie się w biegach na długie dystanse i dyscyplinach wytrzymałościowych, jak triatlon i temu podobne.
Przyjaciele i znajomi?
Kilkoro wspólnych, ale oprócz nich Allan miał też kolegów z treningów i ze szkoły, z którymi spotykał się bez niej.
Podała ileś nazwisk, a co do jego rodziny wiedziała w zasadzie tylko to, że oboje rodzice nie żyją i że Allan ma siostrę w Danii, z którą się nigdy nie spotyka. Nie spotykał. Wcześniej pozostawał w dość długim związku, który się jednak zakończył, zanim jeszcze kilka lat temu sprowadził się do Kymlinge. Nie miał dzieci.
Czy w ogóle jest coś, co według niej mogłoby rzucić światło na to tragiczne wydarzenie?
Nie, nic. Kompletnie nic. Morderca musiał być jakimś szaleńcem, chyba że zabił niewłaściwą osobę.
– Chociaż ta pizza… – powiedziała w końcu.
– Co z tą pizzą? – spytała Borgada.
– Nie jadamy pizzy. To śmieciowe jedzenie, a my się tego wystrzegamy.
– Bardzo mądrze – odezwała się Eva Backman i natychmiast zrobiło jej się głupio, bo w tym przypadku zdrowy wybór wydał się pewną przesadą. Zresztą Allan Fremling i tak na koniec życia nie zjadł tego śmieciowego jedzenia. Skoro pudełko i cola zostały przed drzwiami.
Wyłączyła nagrywanie i podziękowała. Powiedziała, że za parę dni na pewno jeszcze wrócą, ale Rebecca Nilzon powinna skontaktować się z policją, gdyby przypomniała sobie coś istotnego. Lepiej zadzwonić o jeden raz za dużo niż raz za mało.
Przed wyjściem zamieniły jeszcze kilka słów ze znajdującą się w kuchni Heleną Gratte, ale przyjaciółka-wspólniczka nie miała do dodania nic ponad to, co powiedziała po ich przyjściu.
– Na pewno będziemy chcieli z panią jeszcze porozmawiać, więc się skontaktujemy – zakończyła Eva Backman. – Czy w najbliższym czasie pozostanie pani w mieście?
– Przynajmniej do Midsommar – zapewniła Helena Gratte. – Proszę się zgłaszać. Allan nie żyje i nigdy nie wróci, ale bydlak, który go zastrzelił, powinien trafić za kratki.
– Załatwimy to – obiecała Paola Borgada.
Dzielnicowa szkoła podstawowa w Kvarnbo była nowoczesną placówką, która wróciła do dawnych sprawdzonych metod z podziałem na klasy i pomieszczenia lekcyjne, a także dzwonkiem na początek i koniec lekcji. Były, rzecz jasna, komputery, ale również normalne ołówki i nauczyciele mający prawo decydowania o temacie lekcji. Czas pandemii nie należał do łatwych, ale od paru miesięcy wszystko funkcjonowało ku zgodnemu zadowoleniu zarówno uczniów, jak i personelu. Oceny były coraz lepsze, a wkrótce miały się zacząć letnie wakacje.
Te oto podstawowe informacje otrzymali komisarz Barbarotti i inspektor Lindhagen w początkowych minutach spotkania z dyrektorem Svedjemyrem, pogodnym panem około pięćdziesiątki. Wysokim, o wysportowanej sylwetce i wygolonej gładkiej twarzy bez zmarszczek, świadczącej o życiu pozbawionym większych zawirowań.
– Tylko że my nie jesteśmy z Urzędu do spraw Szkolnictwa – skontrował go Lindhagen. – Czy jak mu tam. Jesteśmy policjantami, a powodem naszego pojawienia się jest fakt, że wczoraj wieczorem został zamordowany jeden z pańskich nauczycieli.
W tym momencie został przekłuty balon optymizmu.
– Oczywiście, oczywiście. To po prostu straszne. Rano odbył się apel dla całej szkoły. Dokąd zmierza nasze wspaniałe społeczeństwo?
Dobre pytanie, pomyślał Barbarotti. Tylko wyświechtane. I nie zamierzamy za to odpowiadać. Zamiast tego spytał:
– Jaki był ten Allan Fremling? Mógłby go pan opisać w skrócie?
– E…? To znaczy w jakim sensie?
– Czy był dobrym nauczycielem? – sprecyzował Lindhagen. – Za moich czasów byli zarówno dobrzy, jak i źli nauczyciele, w większości źli. Był lubiany? Czy potrafił trzymać dyscyplinę… Trochę informacji z tej półki, poproszę.
– Rozumiem. – Dyrektor musiał przełknąć ślinę. – Fremling pracuje u nas od paru lat i jest znakomitym nauczycielem… to znaczy był. Przede wszystkim nauczycielem wychowania fizycznego, ale miał również kilka godzin matematyki. Bezsprzecznie trzymał dyscyplinę, bez żadnych wątpliwości.
Aha?, pomyślał Barbarotti. To taka prawda, w której są pęknięcia.
– Ale? – dopytał.
– Ale? – Dyrektor uniósł jedną brew.
Może to jakaś choroba, ciągnął w myślach Barbarotti. On wyraźnie potrzebuje poganiania, żeby mówić dalej.
– Miałem wrażenie, że chce pan powiedzieć coś jeszcze. Czyż nie?
Dyrektor Svedjemyr wiercił się na swoim fotelu biurowym.
– Ależ skąd, pragnę podkreślić, że nigdy nie było zastrzeżeń do jego metod nauczania. W głowie się nie mieści, że ktoś go zastrzelił, i jestem pewien, że…
Zawahał się, a Lindhagen nie lubił wahania.
– Czego jest pan pewien?
Dyrektor nadal się wahał i ścierał kurz z biurka.
– Chciałem tylko powiedziać, że nie ma to, rzecz jasna, nic wspólnego z naszą szkołą.
– Mówi pan, że jest pewien, ale jak dla mnie brzmi to, jakby pan wcale nie był taki pewien – nacierał Lindhagen.
Barbarotti czasem wyobrażał sobie swego kolegę jako cholerycznego prokuratora w amerykańskim filmowym dramacie sądowym. Jakby go widział.
– A więc tak – zaintonował dyrektor po krótkim namyśle. – Nasz pan Fremling potrafił być dość surowy. Jednak w takim miejscu bywa to potrzebne, zresztą nigdy nie przekroczył pewnych granic.
– Niech pan kontynuuje – powiedział Barbarotti, starając się, żeby zabrzmiało to przyjaźniej. – Powinniśmy uzyskać możliwie klarowny obraz sytuacji. W końcu nauczyciel ma w szkole bardzo szeroki zakres kontaktów. Poza tym może pan liczyć na naszą dyskrecję. To, co nie ma bezpośredniego znaczenia dla dochodzenia, nigdy nie wychodzi na światło dzienne.
„Zakres kontaktów”, „światło dzienne”, pomyślał. Lindhagen zaraz da mi w pysk.
Ale Lindhagen poprzestał na mruknięciu pod nosem. Dyrektor wyprostował się na krześle i jakby tam, nieco wyżej, odnalazł swój autorytet.
– Rozumiem – rzekł. – Nie da się kontrolować wszystkiego, co się dzieje w szkole, i rzecz jasna nie będę snuć domysłów. W szkołach na całym świecie dzieją się dziś takie dziwne rzeczy. I paskudne. Strzelaniny, ataki nożowników i tak dalej. U nas w kraju te ostatnie wydarzenia w Malmö Latin2, ale i tak jest nam pod tym względem daleko do USA. Chociaż nikt nie może czuć się pewnie… chcę powiedzieć, oczywiście nie mogę gwarantować, że to potworne morderstwo naszego kolegi nie ma nic wspólnego z naszą szkołą. Jednak nie wierzę w to. Zdecydowanie w to nie wierzę.
– Miejmy nadzieję, że ma pan rację – powiedział Barbarotti. – A może przypomina się panu jakiś incydent związany z Fremlingiem? Jakiś szczegół albo wyróżniające się zdarzenie?
Lindhagen milczał, a dyrektor zastanawiał się przez chwilę. Następnie pokręcił kształtną głową.
– Nie, nie przychodzi mi nic do głowy. Rozumiem, o co panu chodzi… O jakiś rodzaj konfliktu, który nie znalazł akceptowalnego rozwiązania.
– Właśnie – rzekł Barbarotti, jednak odpowiedź wciąż była odmowna.
– Nie, tak na poczekaniu mi się nic nie przypomina.
– A jak wyglądały jego relacje z kolegami? – spytał Lindhagen, jak na niego wyjątkowo neutralnym tonem.
– Chyba dobrze. W każdym razie nie słyszałem, żeby było inaczej.
– Przydałoby się porozmawiać z kilkorgiem jego najbliższych kolegów – powiedział Barbarotti. – Może pan podać nam ze dwa, trzy nazwiska kandydatów?
– Nie ma problemu – odparł dyrektor Svedjemyr. – Żadnego problemu.
– Doskonale – stwierdził Barbarotti.
– No to już – odezwał się Lindhagen.
Lena Hjort czekała w wolnej sali grupowej na piętrze. Była ciemnoskórą kobietą około czterdziestki, ubraną w czerwony dres z równie czerwoną wstążką przewiązaną wokół bujnych włosów. Wyraźnie się denerwowała.
Barbarotti przedstawił siebie i sprawę bez owijania w bawełnę.
– Wie pani, co się stało, a ja potrzebuję odbyć z panią poważną rozmowę. Jest pani nauczycielką wuefu i zapewne tą spośród kolegów nauczycieli Fremlinga, która znała go najlepiej. Dobrze zrozumiałem?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Borgsen zwany Sorgsen – sorgsen znaczy po szwedzku „smutny” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
W marcu 2022 roku w liceum w Malmö uczeń zastrzelił dwie nauczycielki. [wróć]