Komisarz Barbarotti. Prawy zabójca - Håkan Nesser - ebook

Komisarz Barbarotti. Prawy zabójca ebook

Nesser Håkan

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy zabijanie jest zawsze złe?

Zbliża się koniec roku szkolnego i czas wystawiania ocen. Allan Fremling, były sportowiec pracujący jako wuefista, wbrew swoim zwyczajom, zamawia do domu dostawę pizzy. Posiłek jest jeszcze ciepły, gdy Fremling pada martwy w przedpokoju. Jedna kula przeszywa jego pierś, druga głowę.

Niebawem dochodzi do kolejnego morderstwa i sprawę od inspektora Borgsena, który nie radzi sobie ze śledztwem, przejmują komisarze Gunnar Barbarotti i Eva Backman.

Muszą zacząć od znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy coś łączy morderstwa.

Prawy zabójca to dziewiąty tom z serii o komisarzu Gunnarze Barbarottim i jego partnerce Evie Backman, został nominowany do nagrody Svenska Deckarakademin za najlepszy szwedzki kryminał w roku 2023.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 299

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wyjaśnienie tytułem wstępu

Wyja­śnie­nie tytu­łem wstępu

Mia­sta Kym­linge na­dal nie ma na mapie. Jest za to zarówno Luleå, jak i Kalix czy Ängesbyn. Ta ostat­nia miej­sco­wość nieco zafał­szo­wana, autor prosi o wyba­cze­nie. Spo­śród opi­sa­nych tu osób i wyda­rzeń wiele jest fik­cyj­nych, ale na pewno mogłyby zaist­nieć w tak zwa­nej rze­czy­wi­sto­ści. To tyle.

Cytat

Zwa­żyw­szy na to, ilu jest żyją­cych, wła­snemu życiu chyba nie należy poświę­cać zbyt wiele uwagi.

Wer­ner Klimke

I maj 2022

1

Był wie­czór pod koniec maja.

Nie­spra­wie­dliwa wojna w Ukra­inie trwała od równo trzech mie­sięcy, jed­nakże w regio­nie zachod­niej Gota­lan­dii znę­ka­nego kró­le­stwa Szwe­cji pano­wał pokój i miłe, pra­wie let­nie cie­pło. Około kwa­dransa po dzie­wią­tej nauczy­ciel wycho­wa­nia fizycz­nego i były wie­lo­bo­ista Allan Frem­ling posta­no­wił zamó­wić dostawę pizzy. Wspo­mniane trzy oko­licz­no­ści, czyli wojna, pogoda i pizza, nie miały ze sobą nic wspól­nego poza zbież­no­ścią w cza­sie. No oczy­wi­ście, że nie.

Wybór dostar­czy­ciela pizzy padł na Risto­rante Orien­tale przy Östra Järnvägsgatan w Kym­linge. Frem­ling zde­cy­do­wał się na pizzę numer osiem: z drobno pokro­joną polę­dwicą wołową, pomi­do­rami suszo­nymi na słońcu i sosem bear­neń­skim. Bez sałatki, za to pro­szę puszkę coli. Dostawa jak naj­szyb­ciej.

Za pół godziny?

Okej.

Jedze­nie pizzy nie leżało w zwy­cza­jach Allana Frem­linga. Ani picie coli. Z pew­no­ścią, bo jeśli naprawdę o coś dbał w życiu, to o zdrowe odży­wia­nie. Jego dieta miała być tre­ściwa i wła­ści­wie skom­po­no­wana. Korzystna dla flory jeli­to­wej: dużo warzyw, mięso naj­wy­żej raz w tygo­dniu, a ryba dwa, ale też nie każde mięso ani ryba. Odpo­wied­nie pro­por­cje białka i węglo­wo­da­nów, umiar­ko­wane spo­ży­cie alko­holu, ni­gdy piwo ani wódka, naj­wy­żej parę kie­lisz­ków wina z Rebeccą w jakiś piąt­kowy czy sobotni wie­czór. Jed­nak nie wię­cej.

Rebecca Nil­zon, od prze­szło roku jego part­nerka na odle­głość, pro­wa­dziła razem ze swoją przy­ja­ciółką sklep ze zdrową żyw­no­ścią w cen­trum Kym­linge i od dwu­dzie­stu lat nie jadła pizzy. A już na pewno nie przy­wie­zio­nej z Risto­rante Orien­tale lub podob­nego biz­nesu.

Nie było też zamia­rem Frem­linga, aby opo­wia­dać o swo­jej póź­nej kola­cji owego majo­wego wie­czoru, o cie­ście ani napoju komu­kol­wiek, zwłasz­cza zaś swo­jej bar­dzo świa­do­mej narze­czo­nej. Cóż, stało się, jak się stało, sie­dział wła­śnie nad prze­klę­tymi oce­nami, które miały zostać wpi­sane naj­póź­niej do połu­dnia następ­nego dnia, i był głodny jak wilk zbu­dzony z zimo­wego snu.

Pod warun­kiem, że wilki zapa­dają w sen zimowy. Zresztą wszystko jedno. Musiał jakoś zaspo­koić głód, a zapo­mniał zro­bić zakupy, zresztą czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Nie zda­wał sobie sprawy, że wła­śnie ta zamó­wiona pizza miała sporo namie­szać w nad­cho­dzą­cych dniach. Co i tak było bez więk­szego zna­cze­nia, ponie­waż on będzie się wtedy znaj­do­wał poza zasię­giem jakiej­kol­wiek kry­tyki. I czy­jej­kol­wiek. Może jego pamięć zosta­nie nieco zszar­gana, ale nie można na tym świe­cie mieć wszyst­kiego.

Frem­ling wła­śnie skoń­czył pięć­dzie­siąt dwa lata, tyle, ile liczy talia kart. Rebecca miała dzie­sięć lat mniej, ni­gdy nie rodziła i miała ciało jak dwu­dzie­sto­pię­cio­latka. Jeśli się nie mylił, wszystko zmie­rzało ku temu, że na jesieni ze sobą zamiesz­kają. Może nawet się pobiorą. Z tą swoją zasad­ni­czo­ścią i zdro­wym try­bem życia wyda­wali się stwo­rzeni dla sie­bie, było to oczy­wi­ste dla wszyst­kich, a w wizjach obojga na przy­szłość czo­łowe miej­sce zaj­mo­wał wła­sny dom. Ze spo­rym pomiesz­cze­niem na porządną siłow­nię na pozio­mie piw­nicy, zresztą na jakim­kol­wiek pozio­mie. W tych pla­nach, wypo­wie­dzia­nych jak dotąd tylko w poło­wie, prze­wi­dziane były rów­nież naj­róż­niej­sze spraw­dziany siłowe: mara­tony, tria­tlon, wspi­naczka gór­ska, biegi nar­ciar­skie i tak dalej. Mens sana in cor­pore sano – tak brzmiała dewiza ojca Frem­linga, który też upra­wiał kie­dyś wie­lo­bój. W zdro­wym ciele zdrowy duch.

Tak czy ina­czej, dla Frem­linga przy­szła pora, by opu­ścić dziel­nicę Kvarnbo, potocz­nie zwaną Pittlösa. Miesz­kał tam od prze­szło trzech lat, to jest od roz­sta­nia z poprzed­nią part­nerką Clau­dine, która zaszła w ciążę z pew­nym instruk­to­rem nar­ciar­skim z Östersund. Szuje jedne. Z tym ich dziec­kiem coś było nie tak, cho­ro­wite jakieś, opóź­nione w roz­woju i tak dalej. Frem­ling był jako tako zorien­to­wany, cho­ciaż nie­spe­cjal­nie go to obe­szło. Bo tak bywa i tak się wła­śnie stało. Tamta parka została w Örebro, gdzie rów­nież Frem­ling miesz­kał, zanim posta­no­wił ubie­gać się o posadę w dziel­ni­co­wej szkole w Kvarnbo, którą to pracę dostał.

Posadę nauczy­ciela wuefu i mate­ma­tyki, ale głów­nie wuefu. Był surowy, lecz spra­wie­dliwy. Wie­dział, że nie jest spe­cjal­nie lubiany, ale miał posłuch. Alla­nowi Frem­lin­gowi nie śmiał pod­sko­czyć żaden nasto­letni gów­niarz. Lepiej być sza­no­wa­nym niż lubia­nym, sporo się nauczył pod­czas służby w woj­skach desan­to­wych, mię­dzy innymi tego. Twardy jak dobry chuj, ale nie boi się roz­luź­nić – tak brzmiał napis na nale­żą­cych do plu­tonu spe­cjal­nie zamó­wio­nych sta­lo­wych kub­kach do kawy, prawda rów­nie dobra jak każda inna.

Jed­nakże w ten aku­rat majowy wie­czór, cie­pły i pełen obiet­nic, na tape­cie miał oceny. Rzecz była nie w tym, że Frem­ling nie lubił wysta­wiać ocen, po pro­stu uwa­żał, że powinny być spra­wie­dliwe, co wyma­gało czasu i namy­słu. Pro­wa­dził wycho­wa­nie fizyczne w sze­ściu kla­sach, a mate­ma­tykę w jed­nej, to razem pra­wie dwu­stu uczniów, i powinni oni dostać takie oceny, na jakie zasłu­gi­wali. Może nieco słab­sze, niżby mogli mieć, ale zde­cy­do­wa­nie nie lep­sze. Czło­wiek wolałby unik­nąć sytu­acji, gdy musi obni­żyć ocenę z poprzed­niego seme­stru, bo poprzed­nio ją zawy­żył. Doty­czyło to, rzecz jasna, tylko siódmo- i ósmo­kla­si­stów, bo gdy cho­dzi o ocenę koń­cową dzie­wią­to­kla­si­stów, można by sobie pozwo­lić na pewną, ale tylko pewną wspa­nia­ło­myśl­ność.

O dzie­wią­tej wie­czo­rem miał już oceny dla czte­rech klas. Zostały trzy. Tym­cza­sem spadł mu poziom cukru we krwi i czuł szar­piący głód.

Poszedł do łazienki, żeby się wysi­kać. Po chwili zasta­no­wie­nia wykli­kał w sieci restau­ra­cję Orien­tale, przej­rzał menu i zadzwo­nił. Potrzeba rzą­dzi się wła­snymi pra­wami.

Nie minęło wię­cej jak dwa­dzie­ścia minut, gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Frem­ling poszu­kał stu pięć­dzie­się­ciu koron, bo według imi­granta, u któ­rego zło­żył zamó­wie­nie, naj­le­piej, jak zapłaci gotówką. Cash is king, a ostat­nie małe kró­le­stwo to, jak widać, Piz­za­land.

Otwo­rzył drzwi, zdą­żył się zdzi­wić, że sto­jący za nimi czło­wiek nie trzyma pła­skiego pudełka. Jego wycią­gnięte ręce trzy­mały coś zupeł­nie innego, a twarz zakry­wało coś, co wyglą­dało na komi­niarkę. Co wręcz było komi­niarką.

Moż­liwe, że Frem­ling zdą­żył się rów­nież zdzi­wić wymie­rzo­nym w niego pisto­le­tem, który wbrew swemu spo­remu roz­mia­rowi wydał jedy­nie dwa ciche „pif-paf”, zanim ból w sze­ro­kiej piersi nauczy­ciela roz­wi­nął się niczym krzyk mię­śni.

Zdą­żył jesz­cze unieść czę­ściowo ręce, gdy roz­le­gło się trze­cie „paf” i to był ostatni dźwięk, jaki usły­szał w tym życiu. Upadł sko­śnie do tyłu, ude­rza­jąc głową o żeliwny sto­jak na buty, zaj­mu­jący oczy­wi­ste miej­sce w tym przed­po­koju od dnia, gdy się tam wpro­wa­dził. Jeśli w tym momen­cie nie był jesz­cze mar­twy, to na pewno nie zaj­mo­wał go ani hałas, ani nie­za­spo­ko­jony głód i nie­wy­sta­wione oceny.

Wszystko ma swój czas, a nic nie jest wieczne.

2

Jeśli jesteś jede­na­sto­let­nim jedy­na­kiem i dowia­du­jesz się, że twoja matka zamor­do­wała twego ojca, to masz pro­blem.

Słowa te miały być począt­kiem zamie­rzo­nej przez niego auto­bio­gra­fii.

Dal­szego ciągu nie było, cho­ciaż od napi­sa­nia pierw­szego zda­nia upły­nęło wiele lat. Pomy­ślał, że jest jak jest, i raczej nie będzie tego wię­cej. Są histo­rie, które się wymy­kają, bo taka jest ich natura rze­czy. Nie dają się opo­wie­dzieć, ich prawdy wolą się ukryć we wsty­dzie, w wodach głę­bo­kich i ciem­nych.

I wła­śnie dla­tego jego życie poto­czyło się tak, nie ina­czej. Stresz­cza­jąc tę długą histo­rię w krót­kich sło­wach.

W maju 2022 roku zdą­żył ukoń­czyć pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Pra­wie pół­wie­cze minęło od samego wyda­rze­nia i nawet bywały dni, gdy nie poświę­cał mu żad­nej myśli. Ani wyda­rze­niu, ani matce, wciąż żyją­cej i miesz­ka­ją­cej w pew­nym zakła­dzie kawa­łek nad Lil­le­ham­mer, kilka kilo­me­trów w głąb Gud­brands­da­len z wido­kiem na rzekę i zachod­nią stronę doliny. Naj­czę­ściej matka była szczę­śli­wie nie­świa­doma cze­go­kol­wiek. Daleko jej było do jasnego rozu­mo­wa­nia, nato­miast wyraź­nie nie miała zamiaru umie­rać; już jej nie odwie­dzał, utrzy­my­wał jedy­nie luźny kon­takt z per­so­ne­lem zakładu.

Od kiedy tra­fił do Kvarnbo, to jakby zna­lazł się bli­żej swego dzie­ciń­stwa. Zwłasz­cza po covi­dzie, bo zara­ził się i zacho­ro­wał w paź­dzier­niku 2020 i nie­stety nale­żał do tych pacjen­tów, któ­rych wirus dotknął szcze­gól­nie mocno. Wpraw­dzie prze­żył, ale do pracy wró­cił dopiero po wielu mie­sią­cach, a teraz, pół­tora roku póź­niej, nie był w sta­nie pra­co­wać wię­cej niż na nieco ponad pół etatu. Głów­nie z powodu utrzy­mu­ją­cego się zmę­cze­nia, jed­nak czę­sto miał objawy zabu­rzeń świa­do­mo­ści i powra­ca­jące luki w pamięci. Swoim kole­gom ni­gdy nie ujaw­nił, do jakiego stop­nia źle się czuł, ale być może i tak się domy­ślili.

Albo i nie. Oby nie. Uda­wa­nie, że jest się przy zdro­wych zmy­słach, jest cał­kiem moż­liwe.

Tak czy ina­czej, spę­dzał dużo czasu samot­nie w domu, czyli trzech poko­jach w Kvarnbo, gdzie miesz­kał od czasu roz­wodu, a to już piąty rok. Cza­sami odno­sił wra­że­nie, jakby jego życie zostało ści­śnięte i jakby liczona w cza­sie odle­głość mię­dzy Lil­le­ham­mer i Kym­linge skur­czyła się do jakiejś bła­hostki. Moje życie, myślał cza­sem, to jest tylko to. Czyli nic. A wszystko przez to, co się zda­rzyło na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Czyż nie?

Czyż nie? Pyta­nie rów­nie dobre, co bez­sen­sowne.

Jeśli kie­dyś, mimo wszystko, uda mu się zabrać do napi­sa­nia tej auto­bio­gra­fii, opo­wie­ści o wła­snym życiu, to nie powi­nien zapo­mi­nać o porząd­nym przed­sta­wie­niu kwe­stii winy. Jego winy, dzie­wię­cio­let­niego chłop­czyka, który pew­nego wie­czoru powie­dział mamie w zaufa­niu, że się boi taty. Gdyby tego nie zro­bił, gdyby nie otwo­rzył przed nią serca, tata pew­nie żyłby sobie dalej.

Może tak, może nie.

Skąd można wie­dzieć?

I jak zwa­żyć winę i nazwać sło­wami coś takiego?

Znacz­nie łatwiej byłoby opi­sać to, co się w rze­czy­wi­sto­ści zda­rzyło. Wystar­czyło kilka zdań.

Na przy­kład:

W szpi­talu w Lil­le­ham­mer pra­co­wało pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych dwoje leka­rzy. Nazy­wali się Øysten i Ingvild Borg­sen i byli mał­żeń­stwem. Øysten był ordy­na­to­rem oddziału orto­pe­dycz­nego, a Ingvild ordy­na­torką ane­ste­zjo­lo­gii. Mieli syna o imie­niu Lars. Øysten był z natury czło­wie­kiem sta­now­czym i zasad­ni­czym, Ingvild była łagod­niej­sza i mil­sza. Tak, matka chłopca była osobą pogodną i lubiącą śmiech. Pew­nego wie­czoru jesie­nią 1972 roku Lars opo­wiada jej, że boi się taty. I nawet nie tro­chę, czę­sto nie może spać, bo boi się snów, w któ­rych tata jest wobec niego surowy i wyraża nie­za­do­wo­le­nie z syna. Nie to, żeby go bił, cho­dzi raczej o to deli­katne, co zowią duszą. Poczu­cie, że Lars jest do niczego.

Mama słu­cha, kiwa głową, ale mówi nie­wiele.

Mniej wię­cej rok póź­niej rodzice wybie­rają się na wędrówkę pod­czas week­endu. Lars jest w tym cza­sie u sio­stry ojca. Ciotka Torvi mieszka w Hamar, nie lubi chłopca, ale poczy­tuje sobie za obo­wią­zek, by się nim zaopie­ko­wać. Pod­czas wędrówki w górach Øysten Borg­sen ulega wypad­kowi, spada w prze­paść i ginie. Pogrzeb odbywa się w kościele w Lil­le­ham­mer, Lars po raz pierw­szy w życiu nosi gar­ni­tur i kra­wat.

Po upły­wie kolej­nego roku Ingvild zdra­dza synowi, że to, co się zda­rzyło pod­czas wędrówki, nie było żad­nym wypad­kiem. To ona popchnęła męża, który spadł w prze­paść i się zabił.

Prze­cież się go bałeś, dodaje. Sam tak mówi­łeś. Teraz jest nam obojgu lepiej. Jeśli komuś powiesz o tym, tra­fię do wię­zie­nia, a ty zamiesz­kasz u Torvi.

To wszystko. Pew­nie mógłby rów­nież pisać o innych spra­wach, o swo­jej samot­no­ści i wła­snych roz­my­śla­niach. O tym, co dla niego nie­zro­zu­miałe, o smutku i braku poczu­cia przy­na­leż­no­ści. O tym, że trudno żyć bez rado­ści. O myśli, by rzu­cić się w tę samą prze­paść, w któ­rej zgi­nął ojciec.

O matce?

Nie, o niej nie. Nie­moż­liwe, ona jest zagadką. Już ni­gdy nie wspo­mnieli o tym, co się stało ojcu. Ani jed­nym sło­wem. Nie było potrzeby. Cze­goś takiego się nie zapo­mina.

Jed­nak kilka wier­szy o swoim dal­szym życiu mógłby napi­sać.

O tym, jak prze­brnął przez okres doj­rze­wa­nia i kolejne szkoły. O tym, jak w 1982 roku zdał maturę. Potem była prze­pro­wadzka do Oslo i lata stu­diów w Wyż­szej Szkole Poli­cyj­nej. Służba, naj­pierw w Dram­men, potem znów w Lil­le­ham­mer. Następ­nie olim­piada zimowa, owe dwa tygo­dnie 1994 roku, gdy Nor­we­gia była naj­faj­niej­szym kra­jem na świe­cie, a on poznał Camillę, szwedzką dzien­ni­karkę fre­elan­cerkę. Zako­chali się, w co bar­dzo chciał wie­rzyć, ona zaszła w ciążę, nie­pla­no­waną, po czym prze­pro­wa­dzili się do Szwe­cji. Do Göteborga, gdzie się uro­dziła i wycho­wała w rodzi­nie o suro­wych zasa­dach. Wzięli ślub, bo w tym śro­do­wi­sku tak nale­żało, kiedy ludzie spo­dzie­wają się dziecka. Kilka mie­sięcy póź­niej zamiesz­kali w Kym­linge, gdzie on dostał pracę.

W grud­niu uro­dził się ich syn Robert, udane, zdrowe nie­mowlę o wadze pra­wie czte­rech kilo­gra­mów. Po dwóch latach przy­szła na świat rów­nie udana córka Nora.

Życie poto­czyło się zwy­czaj­nym try­bem. W 2017 dzieci były już doro­słe i ode­szły z domu. Camilla już nie chciała z nim żyć. Wzięli roz­wód i zamiesz­kali osobno. Ona wró­ciła do Göteborga, on tra­fił do dziel­nicy Kvarnbo na obrze­żach Kym­linge. Potocz­nie mówiło się na nią Pittlösa, ponie­waż więk­szość miesz­kań­ców sta­no­wiły samot­nie żyjące roz­wódki. Nie powi­nien mieć pro­blemu z tym, żeby zna­leźć nową part­nerkę, ale jakoś go do tego nie cią­gnęło.

Po roz­wo­dzie jego życie stało się toż­same z pracą. Był dosko­na­łym docho­dze­niow­cem, zwłasz­cza kiedy nie musiał dzia­łać w tere­nie. Jego umie­jęt­ność odnaj­dy­wa­nia tro­pów i kon­tek­stów była dobrze znana, sam zda­wał sobie sprawę, że jest uwa­żany za bar­dzo przy­dat­nego w wydziale kry­mi­nal­nym poli­cji w Kym­linge.

Wie­dział rów­nież, że nazy­wają go inspek­tor Sorg­sen1 z powodu jego wiecz­nie smęt­nego wyrazu twa­rzy, ale nie zaprzą­tał sobie tym głowy. Czło­wiek jest, jaki jest, w jego przy­padku miało to swoje głę­bo­kie przy­czyny, któ­rych żaden z kole­gów jed­nak nie znał. A dokład­niej mówiąc, któ­rych nikt nie znał poza nim samym i matką prze­by­wa­jącą w zakła­dzie opie­kuń­czym daleko stąd, w Gud­brands­da­len. Jeśli takie dawne myśli w ogóle zaj­mo­wały jej stary uschły umysł.

Mimo że żona ani dzieci przy nim nie zostały, Borg­sen nie był nie­za­do­wo­lony ze swego losu. Mogło być gorzej; więk­szość ludzi na świe­cie naprawdę ma gorzej. Poza tym utrzy­my­wał jed­nak jakąś formę kon­taktu z Rober­tem i Norą, tele­fo­niczny i przez Insta­gram. A więc nie, Lars Borg­sen nie narze­kał.

Jed­nakże w paź­dzier­niku 2020, w pierw­szym roku pan­de­mii – jeden Bóg wie, ile ich będzie – został zara­żony wiru­sem. Spę­dził trzy tygo­dnie w szpi­talu, potem trzy mie­siące na zwol­nie­niu w domu; wszystko to nie­fajne, ale naj­gor­szy wła­ści­wie był dal­szy ciąg. O tyle trud­niej­szy do pora­dze­nia sobie. Upo­rczywe zmę­cze­nie plus inne pro­blemy. Poco­vi­dowe, jak je nazwano.

A jeśli nie będzie w pełni sprawny w pracy, to co miałby robić?

Cóż, może i o tym dałoby się napi­sać kilka wier­szy. O lęku przed wypad­nię­ciem z wszel­kich kon­tek­stów. Przed sta­niem się mar­twym za życia. Taki kli­niczny bez­sens.

Jed­nak bra­ko­wało mu powodu. Bo prze­cież nawet pisząc o sobie, robi się to z myślą, że ktoś inny to prze­czyta. Lars Borg­sen oba­wiał się, że rów­nież jego dzieci nie będą zain­te­re­so­wane, i dla­tego nie zabrał się do pisa­nia. Mię­dzy innymi dla­tego. Zatem poprze­stał na tym jed­nym wier­szu. Jeśli jesteś jede­na­sto­let­nim jedy­na­kiem…

Tele­fon zadzwo­nił pod koniec maja na chwilę przed pół­nocą. Od dzie­wią­tej spał nie­spo­koj­nie; komórka łado­wała się jak zwy­kle na jego sto­liku noc­nym, więc chwy­cił ją szybko.

– Borg­sen, słu­cham.

– Mówi Stig­man.

– Szef? Dobry wie­czór…

– Posłu­chaj. Pięć­dzie­siąt metrów od two­jego miesz­ka­nia leży zamor­do­wany gość. Wska­kuj w ubra­nie i idź tam. Nazwi­sko gościa Frem­ling… Allan Frem­ling. Tussilagovägen 12B. Na miej­sce przy­był wła­śnie patrol, jadą już tech­nicy kry­mi­na­li­styki i lekarz sądowy, ale ty będziesz dowo­dzić.

– Ja… rozu­miem – odpo­wie­dział Borg­sen.

– Tussilagovägen 12B. Frem­ling.

– Zro­zu­miano – odparł Borg­sen.

– Zamor­do­wany – powtó­rzył Stig­man.

– Zro­zu­miano – powtó­rzył Borg­sen.

Mon­sieur szef, komi­sarz Stig Stig­man roz­łą­czył się.

A prze­cież jestem taki zmę­czony, pomy­ślał Lars Borg­sen.

3

– Był mistrzem Szwe­cji w dzie­się­cio­boju w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym roku – ode­zwała się Eva Back­man.

Gun­nar Bar­ba­rotti kiw­nął głową.

– Tak, wtedy czło­wiek jest naj­lep­szy.

Eva Back­man spoj­rzała znad nota­tek.

– Co?

– A nie uro­dził się w tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym?

Znów zaj­rzała do nota­tek.

– Ow­szem, zga­dza się.

– Czyli miał dwa­dzie­ścia osiem lat, kiedy został mistrzem Szwe­cji. W tym wieku osiąga się szczyt swo­ich moż­li­wo­ści jako zawod­nik… w więk­szo­ści dys­cy­plin.

Nie otrzy­mał odpo­wie­dzi, Eva pokrę­ciła tylko głową, cokol­wiek to zna­czyło.

– Ist­nieją, rzecz jasna, wyjątki – poczuł się zmu­szony dodać Bar­ba­rotti. – Choćby w gim­na­styce, bo było wiele Rosja­nek, które w wieku kil­ku­na­stu lat zdo­by­wały złote medale olim­pij­skie. Na przy­kład wró­be­lek z Miń­ska… Olga Kor­but.

Nie sko­men­to­wała.

– A jeśli cho­dzi o biegi na dłu­gie dystanse, kilka lat po trzy­dzie­stce może być atu­tem. W jesz­cze więk­szym stop­niu doty­czy to strze­lec­twa spor­to­wego, tam osiąga się szczyt swo­ich moż­li­wo­ści po pięć­dzie­siątce… Ragnar Skanåker…

Eva Back­man pod­dała się.

– Skąd ty to wszystko wiesz? I jakie to w ogóle ma zna­cze­nie?

Bar­ba­rotti zro­bił nie­okre­ślony gest.

– Mia­łem w liceum refe­rat na ten temat. Nie wybra­łem go, po pro­stu mi zadali. Ale rze­czy­wi­ście jest to bez zna­cze­nia, jeśli cho­dzi o Allana Frem­linga. Masz rację. To była tylko taka reflek­sja.

– Świet­nie – odparła Eva Back­man. – To może spró­bo­wa­li­by­śmy zna­leźć coś, co tak dla odmiany będzie miało zna­cze­nie… co wtedy powiesz?

Bar­ba­rotti podra­pał się w głowę.

– Będzie trudno – powie­dział. – Na razie nie mamy zbyt wiele infor­ma­cji.

– Trzy poci­ski w ciele ofiary i nie­zje­dzona pizza – pod­su­mo­wała. – To już coś. No i jesz­cze nie­wy­pita puszka coli.

– Do tego bank­not pięć­dzie­się­cio­ko­ro­nowy – dodał Bar­ba­rotti. – Jak mówią, nie zapo­mi­najmy o nim. I jakie stąd wycią­gasz wnio­ski?

– Wydaje mi się, że pizza i bank­not się łączą – odparła po krót­kiej chwili zasta­no­wie­nia. – Pizza znaj­do­wała się w pudełku przed drzwiami, czyli zapewne nie została zapła­cona… cola też nie.

– Ale pięć­dzie­siąt koron chyba nie wystar­czy? Razem z colą powinno być prze­szło sto koron, prawda?

– Wła­śnie. A czło­wieka, który dostar­czył pizzę, na pewno można skre­ślić z listy podej­rza­nych.

– Na pewno?

– Wstęp­nie.

– Okej. To ile mamy osób na tej liście?

– Zero – odparła Eva Back­man. – Bar­dzo krótka ta lista – zauwa­żył Bar­ba­rotti.

– Zga­dzam się.

– Wstęp­nie zga­dzam się z tym, że ten facet od pizzy… jak mu było? Boro­mir…?

– Jaro­mir. Boro­mir to z Władcy Pier­ścieni.

– Naprawdę? Cóż, Jaro­mir wydaje się nie­winny. Mało praw­do­po­dobne, żeby zastrze­lił Frem­linga, który mu otwo­rzył, a następ­nie zosta­wił zamó­wie­nie i odje­chał. O któ­rej tam był?

Eva Back­man prze­rzu­ciła papiery.

– Parę minut po dzie­sią­tej, ponoć się tro­chę spóź­nił, bo miał być na miej­scu za kwa­drans dzie­siąta.

– A Frem­ling zadzwo­nił i zło­żył zamó­wie­nie kwa­drans po dzie­wią­tej?

– Taaa. Czyli jest luka cza­sowa na mniej wię­cej trzy kwa­dranse. Kiedy mor­derca sko­rzy­stał z oka­zji.

– To przy­naj­mniej udało się okre­ślić czas zabój­stwa.

– Ow­szem – przy­znała Eva Back­man. – Przy­cho­dzi ci do głowy coś, co nam się jesz­cze udało?

– Znamy miej­sce zbrodni i toż­sa­mość ofiary – odparł. – I metodę: zastrze­lony trzema poci­skami, dwoma w pierś, jed­nym w głowę.

– Zna­ko­mi­cie. Jak dotąd świetna ana­liza. Jed­nak sprawę pro­wa­dzi Sorg­sen, my jeste­śmy tylko jego poma­gie­rami. Może pój­dziemy na kawę? Zdą­żymy jesz­cze przed odprawą.

– Sorg­sen, no wła­śnie – powie­dział Bar­ba­rotti, pod­no­sząc się.

– Wyda­jesz się zatro­skany.

– Bo jestem zatro­skany.

Na odpra­wie w salce kon­fe­ren­cyj­nej na czwar­tym pię­trze zebrało się sie­dem osób, w tym sze­ścioro funk­cjo­na­riu­szy wydziału kry­mi­nal­nego i pro­ku­ra­torka. Prze­wod­ni­czył komi­sarz Stig Stig­man. Pozo­sta­łymi byli komi­sarze Bar­ba­rotti i Back­man, inspek­to­rzy Sorg­sen i Lin­dha­gen oraz nowa asy­stentka kry­mi­nalna Paola Bor­gada, zale­d­wie dwu­dzie­sto­ośmio­let­nia, od nie­ca­łego mie­siąca pra­cu­jąca w poli­cji mia­sta Kym­linge. Pro­ku­ra­torką była Ebba Bengts­son-Ståhle. Pro­por­cja cztery do trzech na korzyść męż­czyzn, cokol­wiek by to miało zna­czyć. Zapewne ta myśl poja­wiła się tylko w gło­wie Gun­nara Bar­ba­rottiego. Piękny majowy dzień naj­wy­raź­niej sta­no­wił pole – by nie rzec pole walki – dla wła­śnie takich nie­istot­nych reflek­sji.

Chyba że wcze­snej demen­cji, pomy­ślał Bar­ba­rotti, zaj­mu­jąc miej­sce mię­dzy Lin­dha­ge­nem a pro­ku­ra­torką. Nie zdzi­wił­bym się.

– A Kava­fis? – spy­tał zaraz na wstę­pie komi­sarz Stig­man, spo­glą­da­jąc na swój masywny zega­rek. – Gdzie inspek­tor Kava­fis?

– Praw­do­po­dob­nie na poro­dówce – odpo­wie­działa Eva Back­man. – Jego żona rodzi.

– Aha, tak, hmmm – mruk­nął Stig­man, jakby się nieco zawsty­dził. – Wypa­dło mi z pamięci. Cóż, miejmy nadzieję, że będzie dobrze, żeby mógł jak naj­szyb­ciej wró­cić do pracy. Tak czy ina­czej, mamy do czy­nie­nia z nowym zabój­stwem. Nie­jaki Allan Frem­ling został śmier­tel­nie postrze­lony wczo­raj wie­czo­rem w Kvarnbo. Obec­nie docho­dze­nie pro­wa­dzi inspek­tor Borg­sen. Oddaję ci głos. Pro­szę bar­dzo, Borg­sen.

Sorg­sen podzię­ko­wał, sta­nął przed pustą białą tablicą i zre­la­cjo­no­wał dotych­cza­sowe usta­le­nia. Zro­bił to nieco obszer­niej niż dopiero co Bar­ba­rotti z Back­man w jej gabi­ne­cie, ale tylko odro­binę.

Nauczy­ciel wycho­wa­nia fizycz­nego Allan Frem­ling został postrze­lony śmier­tel­nie w swoim miesz­ka­niu, co stało się poprzed­niego wie­czoru mię­dzy dwu­dzie­stą pierw­szą pięt­na­ście a dwu­dzie­stą drugą. Trzy strzały, dwa w pierś, jeden w głowę. Łuski zabez­pie­czono. Moż­liwe, że broń była wypo­sa­żona w tłu­mik, ponie­waż żaden z prze­py­ta­nych dotąd sąsia­dów nie sły­szał wystrza­łów. Jed­nakże było to jedy­nie przy­pusz­cze­nie, ponie­waż daw­niej broń krótka powo­do­wała więk­szy hałas niż dziś.

Zwłoki Frem­linga odkryła zaraz po dwu­dzie­stej trze­ciej jego narze­czona Rebecca Nil­zon, która wpa­dła z nie­pla­no­waną wizytą i zastała go leżą­cego w wiel­kiej kałuży krwi na pod­ło­dze przed­po­koju tuż przy drzwiach miesz­ka­nia. Zapewne zabójca zadzwo­nił do drzwi i zastrze­lił Frem­linga w momen­cie, gdy ten mu otwo­rzył. Rebecca Nil­zon prze­żyła ciężki szok. Po tym, jak udało jej się zadzwo­nić na poli­cję, została odwie­ziona do miej­skiego szpi­tala i jesz­cze jej nie prze­słu­chano.

– Back­man i Bor­gada pojadą do niej zaraz po odpra­wie – pole­cił Sorg­sen. – Trwają prze­słu­cha­nia świad­ków wśród sąsia­dów. Na miej­scu prze­stęp­stwa pra­cuje ekipa tech­ni­ków.

Lin­dha­gen spoj­rzał na zega­rek.

– Mija pół doby od zda­rze­nia. Nie­wiele, ale mam inne pyta­nie: czy wystę­pują tu jakieś powią­za­nia z prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­waną? W dzi­siej­szych cza­sach to pierw­sze pyta­nie, jakie należy zadać. A więc czy w Kvarnbo są jakieś gangi?

Sorg­sen odpo­wie­dział, że w obec­nej spra­wie nie widać takich powią­zań. Frem­ling był nauczy­cie­lem wyż­szych klas szkoły pod­sta­wo­wej, miał pięć­dzie­siąt dwa lata, jego rodzice byli Szwe­dami i wycho­wał się w Grums. Nic nie wska­zuje na jakie­kol­wiek związki z gan­gami, zresztą gene­ral­nie prze­stęp­czość w tej dziel­nicy jest nie­wielka. Jesz­cze tego samego dnia zaczną się prze­słu­cha­nia kole­gów nauczy­cieli Frem­linga z miej­sco­wej szkoły i potrwają przez kilka następ­nych dni. Nie wia­domo jesz­cze, czy Frem­ling miał jakichś zde­kla­ro­wa­nych wro­gów ani jaki mógł być motyw zabójcy.

– Jeśli cho­dzi o kwe­stię motywu, jeste­śmy dopiero w punk­cie star­to­wym – stwier­dził Stig­man. – Wiemy cokol­wiek na temat prze­szło­ści ofiary? Słu­cham!

– Nie­żo­naty – powie­dział Sorg­sen. – Miał narze­czoną, jak już mówi­łem. Wcze­śniej też nie był żonaty, nie miał dzieci… ale do tego wró­cimy, kiedy uzy­skamy wię­cej infor­ma­cji.

– No dobrze. Jed­nak ktoś musiał mieć powód, by go zastrze­lić. Chyba że zabójca zadzwo­nił do nie­wła­ści­wych drzwi. To się już zda­rzało i wtedy mogłoby być powią­zane z tymi cho­ler­nymi gan­gami. Nie należy tego wyklu­czać.

– Domy w tym rejo­nie mają dość pokrętną nume­ra­cję – wtrą­cił się Bar­ba­rotti. – Borg­sen, kie­dyś prze­cież byłem u cie­bie i potrze­bo­wa­łem sporo czasu, żeby tra­fić.

– Zga­dza się – powie­dział Sorg­sen. – Nume­ra­cja jest tro­chę mętna. Może by jed­nak na począ­tek przy­jąć, że celem zabójcy był wła­śnie Allan Frem­ling.

– Ow­szem, tro­chę upro­ści to sprawę – zgo­dził się z nim Lin­dha­gen. – A jeśli celem miał być kto inny, pew­nie okaże się wkrótce. Mam na myśli, gdy doj­dzie do zabój­stwa wła­ści­wej osoby.

– Słuszna myśl, cho­ciaż nie­zbyt opty­mi­styczna.

– Można by z tym pody­sku­to­wać – zauwa­żył Lin­dha­gen. – Gdy­byś miał zostać zamor­do­wany, to lepiej czy gorzej, jeśli mor­derca będzie miał do tego dobry powód?

– Nie wiem, co bym wolał – odparł Bar­ba­rotti. – Chyba byłoby mi wszystko jedno.

Komi­sarz Stig­man spoj­rzał spod zmru­żo­nych powiek.

– Przy­po­mi­nam, że to nie klub dys­ku­syjny. Swoje hipo­tezy może­cie oma­wiać pry­wat­nie… Czy pani pro­ku­ra­tor ma jakieś uwagi? Nie do papla­niny Lin­dha­gena i Bar­ba­rot­tiego, ale doty­czące sprawy. Nad którą pra­cu­jemy.

Ebba Bengts­son-Ståhle przy­kryła chrząk­nię­ciem nie­za­mie­rzony uśmiech i pokrę­ciła głową.

– Nie, żad­nych. Jak powie­dziano, jeste­śmy dopiero w punk­cie star­to­wym. Pro­szę mnie jak zwy­kle infor­mo­wać na bie­żąco.

– Oczy­wi­ście. Jak zwy­kle – odparł Stig­man. – Mam spo­tka­nie z mediami o trzy­na­stej, to jest o pierw­szej. Razem z panią pro­ku­ra­tor chyba zosta­wimy pań­stwu podzie­le­nie się pracą. Czy tak, inspek­to­rze Borg­sen?

– Oczy­wi­ście, dzię­kuję – powie­dział Sorg­sen. – Nie ma pro­blemu. Idź­cie sobie!

To ostat­nie miało zapewne być żar­tem, nie­mniej komi­sarz Stig­man drgnął. Zmil­czał jed­nak, popra­wił kra­wat – tego dnia żółty – i wstał.

Sorg­sen powi­nien utrzy­mać powagę, pomy­ślał Bar­ba­rotti. Bar­dziej do niego pasuje.

4

Eva Back­man polu­biła Paolę Bor­gadę.

Być może za to, że zupeł­nie nie przy­po­mi­nała poli­cjan­tek z nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią seriali tele­wi­zyj­nych. Atrak­cyj­nych, bły­sko­tli­wych i obar­czo­nych jakąś inte­re­su­jącą skazą. Jak autyzm, zespół Tourette’a albo coś w tym rodzaju.

Tym­cza­sem Paola Bor­gada spra­wiała dosyć nor­malne wra­że­nie. Córka chi­lij­skiej imi­grantki w dru­gim poko­le­niu i sma­landz­kiego rol­nika w szes­na­stym poko­le­niu. Poli­cjantką została – i na tym koniec nor­mal­no­ści – ponie­waż we wsi (Rum­skulla), w któ­rej się wycho­wała, doszło do nie­wy­ja­śnio­nego mor­der­stwa, czemu posta­no­wiła zara­dzić.

Jed­nakże bez nad­mier­nego pośpie­chu. Mor­der­stwo wyda­rzyło się w 1999 roku, a jego ofiarą padła bab­cia przy­ja­ciółki Paoli z przed­szkola, Ellen. Dziew­czynki miały po pięć lat, gdy doszło do tej ohyd­nej zbrodni. Poli­cja nie spro­stała zada­niu, tym­cza­sem Paola była uwa­żana za bystrą dziew­czynę, w związku z czym Ellen doma­gała się od niej, aby kie­dyś dopro­wa­dziła do roz­wi­kła­nia sprawy. Paola jej to przy­rze­kła.

Młoda asy­stentka kry­mi­nalna przed­sta­wiła tę histo­rię swo­jej prze­szło trzy­dzie­ści lat star­szej kole­żance pew­nego wie­czoru przy kie­liszku wina, a opo­wia­dała w tonie lek­kiej iro­nii, z którą było jej bar­dzo do twa­rzy. Było to po jej pierw­szym tygo­dniu pracy w Kym­linge, a Eva Back­man pomy­ślała wtedy, że przy tym nasta­wie­niu dziew­czyna ma szansę zostać wła­śnie takim docho­dze­niow­cem, jakiego poli­cja potrze­buje.

Na doda­tek była kobietą, oprócz Evy Back­man pierw­szą od dawna w wydziale kry­mi­nal­nym, co też wyda­wało się nie bez zna­cze­nia.

Podob­nie jak to, że Paola była skromna i mądra. Chętna do nauki i sta­wia­nia pytań, ale nie nachalna jak nie­któ­rzy młodsi kole­dzy. Męż­czyźni, mówiąc już wprost.

Mogłaby być moją rówie­śnicą, pomy­ślała Eva Back­man, bo Paola spra­wiała bar­dzo doj­rzałe wra­że­nie. Albo cho­ciaż tro­chę młod­szą sio­strą. Oby paru naj­bliż­szych lat nie zamie­rzała spę­dzić na macie­rzyń­skim. Jej part­ner miał na imię Gustaf i pra­co­wał w banku, na razie niczego wię­cej nie ujaw­niła.

Tak czy ina­czej, Eva Back­man poczuła się dobrze, mając u swego boku wła­śnie Paolę Bor­gadę, gdy przy­szła pora wziąć na sie­bie prze­słu­cha­nie zszo­ko­wa­nej narze­czo­nej zamor­do­wa­nego dopiero co nauczy­ciela wuefu.

Na Bruks­ga­tan 30, gdzie narze­czona ofiary zaj­mo­wała dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie z lat sie­dem­dzie­sią­tych, otwo­rzyła im nie Rebecca Nil­zon, lecz nie­jaka Helena Gratte, współ­wła­ści­cielka sklepu ze zdrową żyw­no­ścią Grund­sund, wci­śnię­tego mię­dzy aptekę Dra­ken a sklep mono­po­lowy w cen­trum Kym­linge. Była to niska tęga kobieta około czter­dziestki, blon­dynka o błę­kit­nym spoj­rze­niu, a sądząc po wymo­wie, pocho­dziła z pół­nocy kraju. Może nawet z dale­kiej pół­nocy, zza kręgu polar­nego lub oko­lic, jed­nak Eva Back­man nie była spe­cem w dzie­dzi­nie dia­lek­tów kra­iny poło­żo­nej na pół­noc od Dalälven.

Przed­sta­wiły się sobie nawza­jem, po czym zapro­wa­dziła je do pokoju dzien­nego, ude­ko­ro­wa­nego głów­nie dużymi rośli­nami zie­lo­nymi. Był tam rów­nież kącik wypo­czyn­kowy, gdzie zastały Rebeccę Nil­zon na kana­pie, w pozy­cji pół­le­żą­cej, wyglą­da­jącą mniej wię­cej tak, jak się nale­żało spo­dzie­wać. Pół­przy­tomną i z czer­woną twa­rzą zapuch­niętą od pła­czu.

– Pra­wie nie spała w nocy – wyja­śniła Helena Gratte. – Ode­bra­łam ją ze szpi­tala o wpół do szó­stej rano. Ona ni­gdy nie bie­rze środ­ków nasen­nych, ale tym razem by się przy­dało. Pro­szę się z nią obcho­dzić deli­kat­nie.

– Natu­ral­nie – odpo­wie­działa Eva Back­man, zwra­ca­jąc się do zapła­ka­nej kobiety na kana­pie. – Pani Rebecco, na pewno pani rozu­mie, że musimy zadać kilka pytań. Po tym, co się stało, pew­nie jest pani w szoku, ale posta­ramy się, żeby odbyło się to w spo­koj­nej atmos­fe­rze, dobrze?

Rebecca Nil­zon ski­nęła głową, wtedy usia­dły.

– Mam zostać? – spy­tała Helena Gratte.

– Nie, nie trzeba – odparła Eva Back­man. – Ale zosta­nie pani w miesz­ka­niu?

– Nie opusz­czę przy­ja­ciółki nawet za szare klu­ski z Piilijärvi. Jakby co, to będę w kuchni.

Wyszła z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą prze­suwne drzwi.

– Nie rozu­miem tego – ode­zwała się cicho, ledwo sły­szal­nie Rebecca Nil­zon. – Po pro­stu nie rozu­miem.

– Dla nas też jest to dość nie­zro­zu­miałe – przy­znała Eva Back­man.

– A może to pomyłka… i strze­la­ją­cemu cho­dziło o kogoś innego? Czy­ta­łam o takich przy­pad­kach.

– Tego nie wiemy – powie­działa Eva Back­man. – Być może, jed­nakże Kvarnbo nie jest jakąś nie­bez­pieczną dziel­nicą. A więc to pani go zna­la­zła? Da pani radę o tym opo­wie­dzieć?

– Spró­buję – odparła Rebecca Nil­zon, przyj­mu­jąc pozy­cję sie­dzącą. – Prze­pra­szam, może się panie cze­goś napiją? Helena może tym­cza­sem zapa­rzyć kawę albo her­batę.

Eva Back­man podzię­ko­wała, pomy­ślała przy tym, że cokol­wiek się dzieje na tym świe­cie, zawsze da się to popić fili­żanką kawy. To jak odnaj­dy­wa­nie drogi powrot­nej do nor­mal­no­ści, a w każ­dym razie tak jest w tym kraju.

– Nagram naszą roz­mowę – powie­działa. – Otrzyma pani jej zapis do zatwier­dze­nia albo zgło­sze­nia uwag. Zga­dza się pani?

– Tak… oczy­wi­ście.

– Dobrze. To pro­szę teraz opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło wczo­raj wie­czo­rem.

Rebecca Nil­zon ode­tchnęła głę­boko i na sekundę zamknęła oczy.

– Wła­ści­wie nie mia­łam zamiaru jechać tam… to zna­czy do Allana. Miał pra­co­wać, wysta­wiał oceny na koniec roku, więc mie­li­śmy się spo­tkać dopiero dziś. Jed­nak kiedy nie ode­brał… bo gdzieś za kwa­drans dzie­siąta zadzwo­ni­łam, żeby mu powie­dzieć dobra­noc… Wła­śnie, potem dzwo­ni­łam jesz­cze ze dwa razy i zanie­po­ko­iłam się.

– Bo zawsze odbiera? – spy­tała Paola Bor­gada.

– Zawsze. A jeśli jest aku­rat zajęty, to oddzwa­nia po chwili.

Umil­kła i prze­szedł ją dreszcz. Allan Frem­ling nale­żał już do czasu prze­szłego.

– Odbie­rał – powie­działa. – Zawsze odbie­rał… Boże, nie mie­ści mi się w gło­wie, że dopiero co… prze­cież mie­li­śmy się pobrać.

– Długo byli­ście ze sobą? – spy­tała Eva Back­man.

– Rok… tro­chę ponad rok. Na jesieni mie­li­śmy zamiesz­kać razem… szu­ka­li­śmy jakie­goś domu. A teraz… o co pani pytała?

– Posta­no­wiła pani poje­chać do miesz­ka­nia Allana. O któ­rej to było?

– Naj­pierw chcia­łam jechać rowe­rem, ale pomy­śla­łam, że o tej póź­nej porze byłoby to nie­mą­dre. A więc wzię­łam samo­chód i wyje­cha­łam stąd mniej wię­cej za kwa­drans jede­na­sta. Na miej­scu byłam koło jede­na­stej, pomy­śla­łam, że może jed­nak prze­no­cuję…

Tu wszystko pękło. Rebecca Nil­zon ukryła twarz w dło­niach i opa­dła z powro­tem na kanapę, wstrzą­sana pła­czem. Eva Back­man dała znak kole­żance, że mają pocze­kać, i po dzie­się­ciu, może pięt­na­stu sekun­dach atak minął. Przy­po­mniało jej się prze­czy­tane kie­dyś zda­nie: Płacz jest potrzebny i zawsze mija. Jest to spo­sób reak­cji ciała na zbyt silną pre­sję. Rebecca Nil­zon usia­dła ponow­nie, wydmu­chała nos i prze­pro­siła.

– Może pani mówić dalej?

Przy­tak­nęła i ponow­nie ode­tchnęła głę­boko.

– Spró­buję. Wła­ści­wie nie ma wiele do opo­wia­da­nia… straszne rze­czy, choć nie­wiele. Nie zawra­ca­łam sobie głowy puka­niem do drzwi, mam oczy­wi­ście klucz, ale nie było zamknięte, zwy­kle nie zaprząta… nie zaprzą­tał sobie tym głowy. Prze­pra­szam. No tak, więc kiedy otwo­rzy­łam drzwi, zoba­czy­łam go leżą­cego. Wszę­dzie krew i wydaje mi się…

– Tak?

– Wydaje mi się, że od razu wie­dzia­łam, że on nie żyje. Nie spraw­dzi­łam mu pulsu i tak dalej, cho­ciaż prze­szłam kurs pierw­szej pomocy… on leżał w wiel­kiej kałuży krwi. Po pro­stu zamknę­łam drzwi, cho­ciaż sama nie wiem dla­czego, i udało mi się zadzwo­nić na sto dwa­na­ście. Potem usia­dłam przy drzwiach, opar­łam się o ścianę i wtedy przy­szedł szok… Nie bar­dzo pamię­tam, co było dalej, poza tym, że nagle zaro­iło się od poli­cji i ktoś mnie pod­wiózł do szpi­tala. Tak, spi­sali moje dane, no i oczy­wi­ście… wła­śnie, zanim przy­je­chała poli­cja, poja­wił się jakiś kot i zaczął się ocie­rać. Zamru­czał, kiedy go pogła­ska­łam… Chyba wmó­wi­łam sobie, że to Allan wró­cił.

Zaszlo­chała. Eva Back­man poczuła, że i w niej wzbiera płacz. Być może Paola Bor­gada to zauwa­żyła, bo powie­działa:

– Dzię­kuję, ład­nie to pani ujęła. Cza­sem zwie­rzęta przy­cho­dzą z jakie­goś powodu.

Rebecca Nil­zon rzu­ciła jej zdzi­wione spoj­rze­nie i przez moment była bli­ska uśmiech­nię­cia się, lecz ani roz­są­dek, ani oko­licz­no­ści na to nie pozwo­liły.

Cią­gnęło się to jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. Padły wszyst­kie ruty­nowe pyta­nia: czy Frem­ling miał jakichś wro­gów, o to, jak się ostat­nio zacho­wy­wał, czy kie­dy­kol­wiek mówił, że czuje się zagro­żony, czy według narze­czo­nej mógł ukry­wać coś przed nią, i tak dalej, i tak dalej – a jed­nak nawet się nie zbli­żyły do powodu, dla któ­rego ktoś go zastrze­lił.

Takiego powodu zwy­czaj­nie nie było. Allan Frem­ling był ogól­nie sza­no­wa­nym, uczci­wym czło­wie­kiem, sta­rał się być dobrym oby­wa­te­lem i speł­niać swoje obo­wiązki. Co do jego zain­te­re­so­wań, to cał­ko­wi­cie się ze sobą zga­dzali: zdrowe nawyki, róż­nego rodzaju aktyw­ność fizyczna, spraw­dza­nie się w bie­gach na dłu­gie dystanse i dys­cy­pli­nach wytrzy­ma­ło­ścio­wych, jak tria­tlon i temu podobne.

Przy­ja­ciele i zna­jomi?

Kil­koro wspól­nych, ale oprócz nich Allan miał też kole­gów z tre­nin­gów i ze szkoły, z któ­rymi spo­ty­kał się bez niej.

Podała ileś nazwisk, a co do jego rodziny wie­działa w zasa­dzie tylko to, że oboje rodzice nie żyją i że Allan ma sio­strę w Danii, z którą się ni­gdy nie spo­tyka. Nie spo­tykał. Wcze­śniej pozo­sta­wał w dość dłu­gim związku, który się jed­nak zakoń­czył, zanim jesz­cze kilka lat temu spro­wa­dził się do Kym­linge. Nie miał dzieci.

Czy w ogóle jest coś, co według niej mogłoby rzu­cić świa­tło na to tra­giczne wyda­rze­nie?

Nie, nic. Kom­plet­nie nic. Mor­derca musiał być jakimś sza­leń­cem, chyba że zabił nie­wła­ściwą osobę.

– Cho­ciaż ta pizza… – powie­działa w końcu.

– Co z tą pizzą? – spy­tała Bor­gada.

– Nie jadamy pizzy. To śmie­ciowe jedze­nie, a my się tego wystrze­gamy.

– Bar­dzo mądrze – ode­zwała się Eva Back­man i natych­miast zro­biło jej się głu­pio, bo w tym przy­padku zdrowy wybór wydał się pewną prze­sadą. Zresztą Allan Frem­ling i tak na koniec życia nie zjadł tego śmie­cio­wego jedze­nia. Skoro pudełko i cola zostały przed drzwiami.

Wyłą­czyła nagry­wa­nie i podzię­ko­wała. Powie­działa, że za parę dni na pewno jesz­cze wrócą, ale Rebecca Nil­zon powinna skon­tak­to­wać się z poli­cją, gdyby przy­po­mniała sobie coś istot­nego. Lepiej zadzwo­nić o jeden raz za dużo niż raz za mało.

Przed wyj­ściem zamie­niły jesz­cze kilka słów ze znaj­du­jącą się w kuchni Heleną Gratte, ale przy­ja­ciółka-wspól­niczka nie miała do doda­nia nic ponad to, co powie­działa po ich przyj­ściu.

– Na pewno będziemy chcieli z panią jesz­cze poroz­ma­wiać, więc się skon­tak­tu­jemy – zakoń­czyła Eva Back­man. – Czy w naj­bliż­szym cza­sie pozo­sta­nie pani w mie­ście?

– Przy­naj­mniej do Mid­som­mar – zapew­niła Helena Gratte. – Pro­szę się zgła­szać. Allan nie żyje i ni­gdy nie wróci, ale bydlak, który go zastrze­lił, powi­nien tra­fić za kratki.

– Zała­twimy to – obie­cała Paola Bor­gada.

5

Dziel­ni­cowa szkoła pod­sta­wowa w Kvarnbo była nowo­cze­sną pla­cówką, która wró­ciła do daw­nych spraw­dzo­nych metod z podzia­łem na klasy i pomiesz­cze­nia lek­cyjne, a także dzwon­kiem na począ­tek i koniec lek­cji. Były, rzecz jasna, kom­pu­tery, ale rów­nież nor­malne ołówki i nauczy­ciele mający prawo decy­do­wa­nia o tema­cie lek­cji. Czas pan­de­mii nie nale­żał do łatwych, ale od paru mie­sięcy wszystko funk­cjo­no­wało ku zgod­nemu zado­wo­le­niu zarówno uczniów, jak i per­so­nelu. Oceny były coraz lep­sze, a wkrótce miały się zacząć let­nie waka­cje.

Te oto pod­sta­wowe infor­ma­cje otrzy­mali komi­sarz Bar­ba­rotti i inspek­tor Lin­dha­gen w począt­ko­wych minu­tach spo­tka­nia z dyrek­to­rem Sve­dje­my­rem, pogod­nym panem około pięć­dzie­siątki. Wyso­kim, o wyspor­to­wa­nej syl­wetce i wygo­lo­nej gład­kiej twa­rzy bez zmarsz­czek, świad­czą­cej o życiu pozba­wio­nym więk­szych zawi­ro­wań.

– Tylko że my nie jeste­śmy z Urzędu do spraw Szkol­nic­twa – skon­tro­wał go Lin­dha­gen. – Czy jak mu tam. Jeste­śmy poli­cjan­tami, a powo­dem naszego poja­wie­nia się jest fakt, że wczo­raj wie­czo­rem został zamor­do­wany jeden z pań­skich nauczy­cieli.

W tym momen­cie został prze­kłuty balon opty­mi­zmu.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. To po pro­stu straszne. Rano odbył się apel dla całej szkoły. Dokąd zmie­rza nasze wspa­niałe spo­łe­czeń­stwo?

Dobre pyta­nie, pomy­ślał Bar­ba­rotti. Tylko wyświech­tane. I nie zamie­rzamy za to odpo­wia­dać. Zamiast tego spy­tał:

– Jaki był ten Allan Frem­ling? Mógłby go pan opi­sać w skró­cie?

– E…? To zna­czy w jakim sen­sie?

– Czy był dobrym nauczy­cie­lem? – spre­cy­zo­wał Lin­dha­gen. – Za moich cza­sów byli zarówno dobrzy, jak i źli nauczy­ciele, w więk­szo­ści źli. Był lubiany? Czy potra­fił trzy­mać dys­cy­plinę… Tro­chę infor­ma­cji z tej półki, popro­szę.

– Rozu­miem. – Dyrek­tor musiał prze­łknąć ślinę. – Frem­ling pra­cuje u nas od paru lat i jest zna­ko­mi­tym nauczy­cie­lem… to zna­czy był. Przede wszyst­kim nauczy­cie­lem wycho­wa­nia fizycz­nego, ale miał rów­nież kilka godzin mate­ma­tyki. Bez­sprzecz­nie trzy­mał dys­cy­plinę, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Aha?, pomy­ślał Bar­ba­rotti. To taka prawda, w któ­rej są pęk­nię­cia.

– Ale? – dopy­tał.

– Ale? – Dyrek­tor uniósł jedną brew.

Może to jakaś cho­roba, cią­gnął w myślach Bar­ba­rotti. On wyraź­nie potrze­buje poga­nia­nia, żeby mówić dalej.

– Mia­łem wra­że­nie, że chce pan powie­dzieć coś jesz­cze. Czyż nie?

Dyrek­tor Sve­dje­myr wier­cił się na swoim fotelu biu­ro­wym.

– Ależ skąd, pra­gnę pod­kre­ślić, że ni­gdy nie było zastrze­żeń do jego metod naucza­nia. W gło­wie się nie mie­ści, że ktoś go zastrze­lił, i jestem pewien, że…

Zawa­hał się, a Lin­dha­gen nie lubił waha­nia.

– Czego jest pan pewien?

Dyrek­tor na­dal się wahał i ście­rał kurz z biurka.

– Chcia­łem tylko powie­dziać, że nie ma to, rzecz jasna, nic wspól­nego z naszą szkołą.

– Mówi pan, że jest pewien, ale jak dla mnie brzmi to, jakby pan wcale nie był taki pewien – nacie­rał Lin­dha­gen.

Bar­ba­rotti cza­sem wyobra­żał sobie swego kolegę jako cho­le­rycz­nego pro­ku­ra­tora w ame­ry­kań­skim fil­mo­wym dra­ma­cie sądo­wym. Jakby go widział.

– A więc tak – zain­to­no­wał dyrek­tor po krót­kim namy­śle. – Nasz pan Frem­ling potra­fił być dość surowy. Jed­nak w takim miej­scu bywa to potrzebne, zresztą ni­gdy nie prze­kro­czył pew­nych gra­nic.

– Niech pan kon­ty­nu­uje – powie­dział Bar­ba­rotti, sta­ra­jąc się, żeby zabrzmiało to przy­jaź­niej. – Powin­ni­śmy uzy­skać moż­li­wie kla­rowny obraz sytu­acji. W końcu nauczy­ciel ma w szkole bar­dzo sze­roki zakres kon­tak­tów. Poza tym może pan liczyć na naszą dys­kre­cję. To, co nie ma bez­po­śred­niego zna­cze­nia dla docho­dze­nia, ni­gdy nie wycho­dzi na świa­tło dzienne.

„Zakres kon­tak­tów”, „świa­tło dzienne”, pomy­ślał. Lin­dha­gen zaraz da mi w pysk.

Ale Lin­dha­gen poprze­stał na mruk­nię­ciu pod nosem. Dyrek­tor wypro­sto­wał się na krze­śle i jakby tam, nieco wyżej, odna­lazł swój auto­ry­tet.

– Rozu­miem – rzekł. – Nie da się kon­tro­lo­wać wszyst­kiego, co się dzieje w szkole, i rzecz jasna nie będę snuć domy­słów. W szko­łach na całym świe­cie dzieją się dziś takie dziwne rze­czy. I paskudne. Strze­la­niny, ataki nożow­ni­ków i tak dalej. U nas w kraju te ostat­nie wyda­rze­nia w Malmö Latin2, ale i tak jest nam pod tym wzglę­dem daleko do USA. Cho­ciaż nikt nie może czuć się pew­nie… chcę powie­dzieć, oczy­wi­ście nie mogę gwa­ran­to­wać, że to potworne mor­der­stwo naszego kolegi nie ma nic wspól­nego z naszą szkołą. Jed­nak nie wie­rzę w to. Zde­cy­do­wa­nie w to nie wie­rzę.

– Miejmy nadzieję, że ma pan rację – powie­dział Bar­ba­rotti. – A może przy­po­mina się panu jakiś incy­dent zwią­zany z Frem­lin­giem? Jakiś szcze­gół albo wyróż­nia­jące się zda­rze­nie?

Lin­dha­gen mil­czał, a dyrek­tor zasta­na­wiał się przez chwilę. Następ­nie pokrę­cił kształtną głową.

– Nie, nie przy­cho­dzi mi nic do głowy. Rozu­miem, o co panu cho­dzi… O jakiś rodzaj kon­fliktu, który nie zna­lazł akcep­to­wal­nego roz­wią­za­nia.

– Wła­śnie – rzekł Bar­ba­rotti, jed­nak odpo­wiedź wciąż była odmowna.

– Nie, tak na pocze­ka­niu mi się nic nie przy­po­mina.

– A jak wyglą­dały jego rela­cje z kole­gami? – spy­tał Lin­dha­gen, jak na niego wyjąt­kowo neu­tral­nym tonem.

– Chyba dobrze. W każ­dym razie nie sły­sza­łem, żeby było ina­czej.

– Przy­da­łoby się poroz­ma­wiać z kil­kor­giem jego naj­bliż­szych kole­gów – powie­dział Bar­ba­rotti. – Może pan podać nam ze dwa, trzy nazwi­ska kan­dy­da­tów?

– Nie ma pro­blemu – odparł dyrek­tor Sve­dje­myr. – Żad­nego pro­blemu.

– Dosko­nale – stwier­dził Bar­ba­rotti.

– No to już – ode­zwał się Lin­dha­gen.

Lena Hjort cze­kała w wol­nej sali gru­po­wej na pię­trze. Była ciem­no­skórą kobietą około czter­dziestki, ubraną w czer­wony dres z rów­nie czer­woną wstążką prze­wią­zaną wokół buj­nych wło­sów. Wyraź­nie się dener­wo­wała.

Bar­ba­rotti przed­sta­wił sie­bie i sprawę bez owi­ja­nia w bawełnę.

– Wie pani, co się stało, a ja potrze­buję odbyć z panią poważną roz­mowę. Jest pani nauczy­cielką wuefu i zapewne tą spo­śród kole­gów nauczy­cieli Frem­linga, która znała go naj­le­piej. Dobrze zro­zu­mia­łem?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Borg­sen zwany Sorg­sen – sorg­sen zna­czy po szwedzku „smutny” (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

W marcu 2022 roku w liceum w Malmö uczeń zastrze­lił dwie nauczy­cielki. [wróć]