Kołysanka dla Łani - Ewa Formella - ebook + audiobook + książka

Kołysanka dla Łani ebook i audiobook

Ewa Formella

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

DWA ŚWIATY. DWIE EPOKI. JEDNA HISTORIA, KTÓRA CZEKAŁA, BY ZOSTAĆ OPOWIEDZIANA.
Gdańsk, współcześnie. Kiedy pewnego dnia Alicja spotyka na przystanku starszego, bezdomnego mężczyznę, który stracił pamięć, nie wie, jak to wpłynie na jej życie. Kierowana empatią i intuicją proponuje mu nocleg w budynku gospodarczym na swojej posesji. Zygmunt za wikt i dach nad głową postanawia zaopiekować się ogrodem kobiety. Z każdym dniem czuje się w towarzystwie Alicji szczęśliwszy, ale momentami coś sobie przypomina. Nie wie jednak dokładnie, czy to wspomnienia, czy jego wyobraźnia.
Druga wojna światowa. Do stacjonujących w lesie partyzantów trafiają dwie siostry boleśnie doświadczone przez życie. Między młodszą z nich a partyzantem o pseudonimie Ryś rodzi się uczucie. Wojna jednak jest bezlitosna i rozdziela młodych. Dziewczyna zostaje wywieziona na roboty do Niemiec, a chłopak trafia do obozu koncentracyjnego.
Czy Zygmunt odzyska pamięć? Kim byli młodzi partyzanci i czy udało im się odnaleźć w powojennym świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 57 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Ewa Formella, 2020

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I Filia, Poznań 2025

Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

PR & marketing: Anna Apanas

ISBN: 978-83-8402-587-1

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Dla moich cudownych podopiecznych, fantastycznych kobiet: Wandzi, Krysi, Steni i Danusi, które swoje najlepsze lata spędziły w najgorszym okresie dla życia młodej kobiety.

To one otworzyły przede mną swoje szkatułki wspomnień, dzieląc się przeszłością podczas długich godzin naszych rozmów.

Dla ukochanego pana Mietka, z którym śpiewaliśmy żołnierskie piosenki, oboje mocno się przy nich wzruszając.

PROLOG DRUGA WOJNA ŚWIATOWA 1939-1945

Powoli zaczynał zapadać zmrok. Las otulały już mleczne mgły letniego wieczoru. Większość młodych mężczyzn albo leżała na trawie i wsłuchiwała się w spokojne dźwięki organków, albo dokańczała toaletę. Warunki polowe nauczyły ich cierpliwości i chociaż wielu chłopców nie miało w domach luksusów, to kąpiel w rzece czy mycie się w hełmie wypełnionym wodą nie należały do najprzyjemniejszych. Już od tylu miesięcy się z tym borykali. Dla wielu las stał się domem, a towarzysze z partyzantki rodziną.

Tego wieczoru Witek Węglowski jak zwykle poszedł ze swoim młodszym bratem do wsi po kolejne zapasy jedzenia. Witek miał zaledwie piętnaście lat, kiedy do nich trafił, po tym jak jego chałupę nawiedzili żołnierze w obcych mundurach. Tylko łut szczęścia sprawił, że matka w porę wygnała go za stodołę, niezwykle szybko reagując na ujadanie ich psa. Matka była mądrą kobietą, odważną i sprawiedliwą, ale niestety nie przeżyła odwiedzin niezapowiedzianych gości. Gdyby nie stryj, chłopcy zapewne również nie cieszyliby się swobodą życia. To on ich przyprowadził do leśnych chłopaków i oddał im ich pod opiekę. Dowódca początkowo kategorycznie się wzbraniał, szczególnie na widok młodszego. Krzyczał, że nie jest niańką i nie ma czasu zajmować się dziećmi, ale w końcu zmiękł. A kiedy na drugi dzień Franuś położył w namiocie dowódcy, na grubym płaszczu służącym za tymczasowe posłanie, czapkę pełną grzybów i menażkę wypełnioną dojrzałymi jeżynami, serce dowódcy zmiękło. Od tego dnia nowym domem braci stał się las.

– O! Prowianty idą – zawołał Henio Mokrzycki, widząc braci powoli zbliżających się do polany. – Widać nie tylko prowianty niesą, cuś mi się wydaje, że potańcówkę dzisiaj będziem mieli – zarechotał, ale na widok miny dowódcy natychmiast zamilkł.

Witek i Franek szli w stronę polany, prowadząc ze sobą dwie dziewczyny ze wsi. Nastolatki nie mogły mieć więcej niż po piętnaście lat. Jedna z nich mimo letniego upału owinięta była w coś, co przypominało prześcieradło. Im bliżej były, tym wyraźniejsze stawały się na okryciu dziewczyny brunatne, zaschnięte plamy krwi. Ledwo chłopcy dotarli ze swoimi towarzyszkami do obozowiska, a ta, opatulona zakrwawioną szmatą, osunęła się na ziemię zemdlona. Zosia i Aniela, sanitariuszki, które zostały z partyzantami po ostatniej akcji w miasteczku, natychmiast podbiegły do dziewczyny.

– Na bok, ciekawscy! No już! Won! – krzyknęła Zofia, odpędzając kilku zainteresowanych młodych mężczyzn. Chciała odwinąć tymczasowe odzienie rannej, ale nie będąc pewna widoku, jaki ono zakrywa, wolała zrobić to bez obecności ciekawskich męskich oczu. – Anielka, weź przegoń tych gapiów! – Ułożyła głowę dziewczyny na prowizorycznej poduszce z jesionki i powoli zaczęła odchylać materiał.

Głośny świst powietrza, jaki wydobył się z ust Zosi, zaniepokoił dowódcę.

– Co jest? – Bronek podszedł do dziewcząt i zerknął Anieli przez ramię. Widok, jaki zobaczył, wstrząsnął nawet tak wielkim i silnym chłopem jak on. Młode ciało w dziewięćdziesięciu procentach było pokryte siniakami i krwawymi plamami. – Witek, Franek! Do mnie! – zawołał dowódca i oddalił się w stronę swojego miejsca na terenie obozu.

Chłopcy popatrzyli na siebie i kiwnęli głowami. Druga z przyprowadzonych dziewcząt usiadła pod brzózką i starała się być niewidoczna dla ciekawskich oczu leśnych chłopców. Była zmęczona i obolała, a do tego głodna jak wilk.

– Masz. – Zobaczyła wyciągniętą w swoją stronę dłoń z wojskową menażką, z której parowało coś, co już na sam widok wywoływało ślinotok. Powoli odebrała naczynie i palcami zaczęła wyjadać ciepłą kaszę pachnącą grzybami. Nie widziała twarzy człowieka, który podzielił się z nią zawartością swojej menażki, ale też nie chciała jej widzieć. Bała się, chociaż Witek i Franuś zapewniali, że tutaj nikt ich nie skrzywdzi, że między tymi ludźmi nic im nie grozi.

– Co to ma być? – usłyszała podenerwowany głos jednego z żołnierzy. – Witek, czy wyście powariowali? Sami ledwo ciągniemy, a wy mi tu jeszcze przyprowadzacie jakieś…

– Ale panie komendancie, nie mogliśmy ich tam zostawić. One by… one by…

– No dobrze już, nie mazać mi się, żołnierzu. – Bronek, widząc coraz bardziej szkliste oczy młodszego z braci, poklepał Franka po plecach i się uśmiechnął. – Kim są te wasze… koleżanki?

– Żadne koleżanki one. – Witek poczuł w sobie odwagę i postanowił wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co zrobili. – Danusia i Jadzia to nasze siostry cioteczne. Po śmierci matki same gospodarzą i trza przyznać, nieźle sobie radzą.

– A ich ojciec? – Bronek popatrzył na siedzącą pod drzewem nastolatkę, a następnie podążył wzrokiem w stronę sanitariuszek i drugiej dziewczyny.

– No właśnie. Ich ojciec całe życie pił i bił, ale to w naszej wsi normalne, bo w niejednej chałupie tak się działo. Odkąd jednak zaczęły stacjonować ruskie, stryjek bardzo się z tymi bandziorami zakolegował. Podobno, żeby mu chałupy nie spalili, to bimber im nosił. Nawet podobno w karty z nimi grał i…

– Do rzeczy, Witek! Nie interesuje mnie, co chłopi robią z obcymi żołnierzami.

– No i podobno kiedyś przegrał Danusię i Jadzię w karty i jeszcze tej samej nocy bandyty przyszły. Jadźka była akurat w piwniczce pod podłogą, bo się strasznie bała ojca, jak wracał pijany. On się wyżywał na nich jak na…

– Witek! – Dowódca zacisnął zęby i popatrzył na chłopaka z niecierpliwością.

– No przecie mówię! – Witek się obruszył, ale klepnięty przez brata w ramię szybko spokorniał. – No i Danuśka usłyszała rumor na podwórku. Zobaczyła, że te bandyty idą w stronę chałupy, to szybko zatrzasnęła klapę i przesunęła na nią stół. Chciała uciec przez okno w ojcowskiej izbie, ale nie zdążyła. Jadźka się tak bała, że początkowo niczego nie słyszała. Uszy zatkała rękami. Była pewna, że to ojciec się awanturuje po pijaku. Przesiedziała tam całą noc. Dopiero po jakimś czasie, a było to na drugi dzień, usłyszała, że ktoś ją woła po imieniu, ale nie mogła wyjść z ty piwniczki, bo na drzwiach stał stół. Zaczęła więc stukać kawałkiem drewna, aż usłyszała najpierw jakieś szuranie, a potem klapa się otwarła, a nad nią zobaczyła starą Zimkowską, to znaczy sąsiadkę. Kiedy Jadzia wyszła z piwniczki, zobaczyła izbę w takim stanie, jakby jaka wichura przez nią przeszła. Wszędzie porozwalane były gary i jakieś szmaty, a na podłodze widać było ciemne plamy, jakby krwi. W pierwszej chwili pomyślała, że to ojciec przyprowadził kogo ze sobą i chłopy się pobili, ale kiedy zerknęła w stronę drugiej izby i zobaczyła siedzącą na łóżku Danuśkę owiniętą w powłokę od pierzyny, z której jeszcze gdzieniegdzie wystawały pióra, to zrozumiała, co się stało. Twarz siostry była opuchnięta, jedno oko tak granatowe, że go prawie widać nie było.

– A jak wy się o tym dowiedzieliście? – Bronek nie krył szoku, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje we wsiach, w których okolicach stacjonują rosyjscy żołnierze.

– Przyszlim do wsi od strony rzeki, tak jak zawsze. – Młodszy z braci postanowił dalszą część opowieści wziąć na siebie. – Z jednej chałupy zawołała nas staruszka, co mieszkała sama od początku wojny, i powiedziała, że nasze siostry cioteczne są w niebezpieczeństwie i dobrze by było, żebymy je zabrali do lasu, bo tu to one… no wie dowódca, jak je ruskie znajdo, to po nich. Podobno stryjek gdzieś się ulotnił i od tamtej nocy nikt go nie widział. Albo zapił się na śmierć, albo go te bandyty wykończyły.

Bronek pokiwał głową i popatrzył na chłopców z mieszaniną dumy i niepokoju.

– Dobrze zrobiliście, ale one nie mogą z nami zostać. Wiecie o tym?

– Dlaczego? Przecież mogą być sanitariuszkami jak Sarna i Mrówka, każda para rąk się nam przyda. A one dobre dziewczyny, uczynne i nikogo bliskiego oprócz ojca pijaka nie majo. – Witek błagalnym wzrokiem wpatrywał się w zaciętą twarz swojego dowódcy. – Będą gotowały, prały, cerowały. Komendancie, one nie mogą wrócić do wsi.

– No dobra, póki co zajmijcie się nimi, a ja pomyślę. A teraz… Odmaszerować!

Twarze braci się rozjaśniły.

– A! Witek! – Dowódca złapał chłopca za rękę i przytrzymał. – A ile one właściwie mają lat?

– Ta, co siedzi pod drzewem, to Jadźka, ona ma tyle co Franuś, a Danuśka – chłopak ze smutkiem popatrzył w stronę leżącej pod kocem kuzynki – Danuśka skończyła osiemnaście.

ROZDZIAŁ 1ZYGMUNT

Siedział na ławce obok przystanku autobusowego i po raz enty przyglądał się nie pierwszej młodości kobiecie. Nie była oszałamiającą pięknością, ale miała w sobie to coś, co przykuwało wzrok. Ot, zwykła kobieta między czterdziestką a pięćdziesiątką, tak właściwie nie potrafił z większą dokładnością określić jej wieku, ale… No właśnie, „ale”. Pamiętał dzień, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Zaskoczony i lekko oszołomiony, nie potrafił oderwać od niej wzroku. Bardzo mu kogoś przypominała, przyciągała go jak magnes i… w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Widywał ją tutaj często. Tak właściwie to znał na pamięć pory, w których przychodziła na przystanek, chociaż jego stary zegarek nie był wiarygodnym kompanem. Wiedział, o której się pojawia, aby pojechać autobusem w stronę centrum Gdańska, i kojarzył mniej więcej, kiedy wysiada z autobusu, wracając. Prawie każdego dnia, siedząc w tym samym miejscu, domyślał się, że przed południem jeździ do pracy. Zanim wsiadła do autobusu, kupowała w małym sklepiku niedaleko kościoła słodką bułkę, a wracając z pracy, też w jego domysłach, wstępowała czasami do Biedronki. Bywały takie dni, kiedy czekał na nią na próżno. Nie przyjeżdżała jak zwykle, ale on się tym nie martwił.

Tamtego dnia też siedział na przystanku i ją obserwował. To był koniec miesiąca. Upalne lato dawało się wielu ludziom we znaki, ale ona, jak zawsze piękna, w zwiewnej sukience, nie wyglądała na zmęczoną sierpniowymi upałami. Podeszła do automatu biletowego i zaczęła delikatnie dotykać ekranu. Jej mały plecaczek jak zwykle zwisał z jednego ramienia. W pewnym momencie obok biletomatu zaczął się kręcić młody chłopak. Mógł mieć około szesnastu, siedemnastu lat. Nie zauważyła, jak krąży wokół niej jak sęp. W pewnej chwili chłopak zwinnym ruchem sięgnął do jej plecaka i wolno wyjął z niego coś, co przypominało etui na dokumenty. Ona jednak tego nie zauważyła. Następnie powoli, starając się nie zwracać na siebie uwagi, zaczął się oddalać w stronę przystanku. Ona w tym czasie wyjęła z plecaka telefon komórkowy, odebrała połączenie i z wyraźnym zadowoleniem zaczęła z kimś rozmowę. Uśmiechała się przy tym tak pięknie, że na chwilę zapomniał o wyrostku, który kilkanaście sekund wcześniej dokonał zuchwałej kradzieży na oczach kilkunastu obecnych na przystanku osób. Chłopak począł się zbliżać do ławki, a zauważywszy, że kobieta nerwowo szuka czegoś w swoim plecaku, poderwał się do ucieczki. To był odruch. Mężczyzna siedzący na ławce instynktownie wyciągnął przed siebie opierającą się o jego nogę kulę ortopedyczną i podciął młodziankowi nogi. Ten runął jak długi, wypuszczając w stronę staruszka wiązankę przekleństw, i nie zauważył, że z jego kieszeni wypadło skradzione przed chwilą trofeum. Starszy mężczyzna drugą kulą uderzył chłopca w plecy, uniemożliwiając mu podniesienie się z kolan, i spokojnie podszedł do leżącego opodal ławki etui. Powoli je podniósł i wolnym krokiem podszedł do stojącej przy biletomacie kobiety.

– To chyba pani.

Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, ale się uśmiechnęła.

– Dziękuję, chyba musiał mi wypaść.

Skinął głową i już miał wrócić na „swoją” ławkę, kiedy ona chwyciła go za rękaw marynarki.

– Należy się panu znaleźne. – Otworzyła portfel i wysupłała z niego pięćdziesięciozłotowy banknot.

– Ja tego nie znalazłem, tylko… – Odwrócił się w stronę przystanku, spoglądając na mężczyznę w sportowym ubraniu, trzymającego za wykręconą do tyłu rękę młodego złodziejaszka.

– Tylko co? – Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– Tylko pomogłem w odzyskaniu.

Powiodła wzrokiem w kierunku przystanku i stojących tam ludzi i zrozumiała.

– Dziękuję zatem podwójnie. Może pozwoli się pan w podzięce zaprosić na kawę? –

Czuł, że przygląda mu się wnikliwie, i zrobiło mu się wstyd, że nie może skorzystać z zaproszenia.

– Przepraszam, ale…

– Obok kościoła jest cudowna mała kawiarenka, możemy usiąść z tyłu, w ogródku, jeżeli pan się mnie wstydzi. – Uśmiechnęła się, a w jej oczach błysnęło coś, co skojarzyło mu się z… No właśnie z czym, a może powinien pomyśleć z kim? – Chodźmy, bo robimy z siebie widowisko. – Bez odrazy złapała go pod rękę i zaczęła prowadzić w stronę kawiarni Kuźnia. – Wie pan, to dość specyficzne miejsce, ale bardzo przyjemne – zaczęła mówić spokojnym, melodycznym głosem, cały czas idąc obok. – Kawiarnia Kuźnia należy do sieci firm społecznych prowadzonych przez Fundację Innowacji Społecznej. Utworzono ją w dwa tysiące dwunastym roku po to, by wspierać rozwój zawodowy młodych ludzi z placówek wychowawczych i umożliwić im wkroczenie w środowisko pracy. W kawiarni mają oni możliwość zdobywania swoich pierwszych doświadczeń w obsłudze klientów oraz pracy zespołowej.

– A ten? – Mężczyzna odwrócił się jeszcze raz w stronę chłopaka i trzymającego go w żelaznym uścisku jegomościa, zaskoczonych biegiem wypadków.

Kobieta wzruszyła ramionami, ale zawróciła i podeszła do obu mężczyzn. Z naganą w głosie zaczęła tłumaczyć coś wyrostkowi, który pod wpływem jej słów jakby się skurczył. Promiennie uśmiechnęła się do trzymającego go mężczyzny, wręczyła mu jakąś karteczkę, przypuszczalnie swoją wizytówkę, i odwróciwszy się na pięcie jak nastolatka, wróciła do starszego mężczyzny. Był zaskoczony jej zachowaniem i oczarowany jej wdziękiem. Cały czas podświadomie czuł, że nie jest mu obca. Kogoś bardzo mu przypominała, tylko kogo?

Weszli do kawiarni i od razu skierowali się na tyły budynku, do ogródka, w którym stało zaledwie kilka stolików. Młoda kelnerka spojrzała na niego z odrazą, ale widząc obok elegancką kobietę, uśmiechnęła się przymilnie. Kobieta bez patrzenia w kartę zamówiła latte. On nie wiedział, jak się zachować, bo nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w restauracji czy kawiarni, i zamówił dla siebie tylko wodę z cytryną. Poczuł ogromną ochotę na zimne piwo, ale nie chciał przed poznaną przed chwilą kobietą pokazać się ze złej strony. Nie wiedział, czy picie piwa należy w jej mniemaniu do normalności, czy do tych złych nawyków. Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie. W końcu to ona przerwała krępującą ciszę i wyciągnęła w jego stronę piękną, wypielęgnowaną dłoń.

– Alicja jestem. – Uśmiechnęła się jak mała dziewczynka, a on już wiedział, że zapamięta ten uśmiech do końca życia, chociaż miał dziwne wrażenie, że już kiedyś go widział.

– Zygmunt. – Otarł spoconą dłoń o spodnie i dopiero wówczas delikatnie uścisnął jej rękę.

– Panie Zygmuncie, mam wrażenie, że pana znam. Często widuję pana na przystanku czy w parku.

– Być może. – Sięgnął po szklankę z wodą i umoczył usta w zimnym kwaskowatym napoju. – Mieszkam w tej okolicy, więc bardzo możliwe, że czasami się mijaliśmy.

– Mieszka pan tutaj, a konkretnie gdzie? – Patrzyła mu w oczy łagodnym spojrzeniem, którego nie potrafił do niczego porównać.

– To tu, to tam…

– A konkretniej? Co znaczy „to tu, to tam”?

– To trochę skomplikowane. Chyba już sobie pójdę. – Wypił kilkoma łykami całą zawartość szklanki i wstał.

– Proszę zaczekać! – Złapała go za rękę i spojrzała na niego ze smutkiem. Powoli jej wzrok zaczął przesuwać się po marynarce, spodniach, które dostał ostatnio w siedzibie Brata Alberta, i spoczął na nie pierwszej czystości lekko sfatygowanych adidasach.

Usiadł ponownie i odważnie spojrzał w jej oczy.

– Czego pani ode mnie chce?

– Porozmawiać.

– Nie mamy o czym rozmawiać, pani jest… jak by to powiedzieć… z innego świata, innego pokolenia, my nie mamy wspólnych tematów do rozmowy. – Jego ton stał się nieco arogancki, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na chwilę słabości. Nie dzisiaj. Nie przy tej kobiecie.

– Nie jest pan bezdomnym? – Bardziej stwierdziła, niż zapytała.

– Po czym pani tak wnioskuje?

Wzięła głęboki oddech i się roześmiała.

– Wie pan co? Zgłodniałam. Zjemy coś razem i może wtedy rozmowa będzie się nam lepiej kleiła. – Skinęła na kelnerkę i zamówiła dwie porcje sernika z bitą śmietaną i gorącymi malinami. – A tak w ogóle proszę mi mówić po imieniu.

– Dlaczego myśli pani… przepraszam, dlaczego myślisz, że nie jestem bezdomnym? Skąd taki wniosek? – zapytał ponownie.

– Nie śmie… nie czuć pana tak, jak zazwyczaj cuchnie, przepraszam za słowo, wielu bezdomnych. – Alicja mrugnęła porozumiewawczo. – Wprawdzie nie miałam dotąd okazji przebywania w tak bliskiej relacji z osobą bezdomną, ale nie wydaje mi się, aby był pan z tego środowiska.

– Wydaje ci się, że wiesz wszystko lepiej od innych – stwierdził, odważnie przyglądając się jej szczupłym dłoniom. – Według ciebie każdy bezdomny musi śmierdzieć? A jeżeli korzysta z dobrodziejstw prysznicowych, na przykład na dworcu lub w innym miejscu? Przecież są miejsca dla podróżnych, w których mogą skorzystać nawet z prysznica, nie każdy bezdomny musi być od razu śmierdzącym alkoholikiem czy innym degeneratem.

– Ma pan rację. Jeden zero dla pana. Zatem… dowiem się czegoś o panu? Czegoś więcej niż imię? – Uśmiechnęła się i wzięła mały kęs sernika.

Mężczyzna spuścił wzrok na talerz i zaczął grzebać widelczykiem w swoim cieście jak małe dziecko. Alicja cierpliwie czekała, wkładając do ust kawałeczki deseru. Patrzyła na niego z zaciekawieniem, ale nie chciała na siłę wyciągać z niego informacji.

– Nie wiem, jak się nazywam. Nie wiem, kim jestem. Imię Zygmunt sobie wymyśliłem, aby znajomi mogli się do mnie jakoś zwracać – odezwał się prawie szeptem.

Widelczyk z ciastem zastygł w połowie drogi między talerzem a ustami kobiety.

– Jak to nie wie pan? – zapytała, a źrenice jej oczu nagle się powiększyły.

– Normalnie. Jakiś czas temu potrącił mnie samochód, tak myślę, bo długo miałem bardzo obolały bark i kość udową, a także silne bóle głowy. Nie wiem, jak długo leżałem w przydrożnym rowie. Kiedy się ocknąłem, niczego nie pamiętałem. Ani jak się nazywam, ani ile mam lat, ani gdzie mieszkam. Odwiedziłem kilka domów w najbliższej miejscowości, ale wielu mnie odganiało, strasząc psami, a jak już ktoś odważył się ze mną rozmawiać, to zdecydowanie twierdził, że nigdy mnie w tej okolicy nie widziano. Nie wiem, czy mam rodzinę… – Mężczyzna się zamyślił. – Nie wiem, czy jestem stąd, z Gdańska, czy jestem tu tylko przejazdem.

– I pewnie nawet nie był pan u lekarza?

– A jak miałem iść? Bez dokumentów, bez pieniędzy…

– A policja?

– Policja… Czy oni mają czas zajmować się takimi bezosobowymi staruchami jak ja?

– A teraz gdzie pan mieszka?

– To tu, to tam. Teraz najczęściej na ławce w parku. Ciepło jest. A jak pada deszcz, to się chowam w altance parkowej albo pod dachem sceny. Park Oruński to takie piękne miejsce, że mógłbym w nim zostać na zawsze, chociaż czasami chuligani wieczorem przeganiają.

– Przepraszam na chwilę. – Kobieta wyjęła z plecaczka telefon komórkowy i wybrała jakiś numer. Odeszła od stolika, żeby Zygmunt nie słyszał jej rozmowy, i po kilku minutach wróciła do niego cała w skowronkach.

– Dobra, zbieramy się!

– Dokąd? – Popatrzył na nią zaskoczony, ale ufność, jaka biła z oczu kobiety, nakazywała mu poddać się jej decyzji.

– Idziemy do mnie. Mieszkam niedaleko, to piechotą około piętnastu minut drogi. Myślę, że coś wymyślimy, zanim dojdziemy na miejsce.

– Ale jak to tak, przecież ty mnie w ogóle nie znasz. A jak cię zamorduję albo okradnę, albo… – Mężczyzna był przerażony nagłą propozycją ­Alicji.

– Na żadne „albo” już raczej się pan nie nadaje. – Roześmiała się. Położyła na stoliku banknot i skierowała się w stronę ulicy. – Okraść mnie nie ma z czego, a zamordować… Nie wygląda mi pan na seryjnego mordercę.

Znów nabrał przekonania, że jej energiczna postawa i ten śmiech kogoś mu przypominają. Dałby wszystko, aby przypomnieć sobie kogo. Przecież gdyby się znali, ona by go rozpoznała. Nie miał niestety zbyt wielkich nadziei. W worku żeglarskim, który zawsze nosił przy sobie, a który dostał kiedyś od pijanego szwedzkiego marynarza, miał tylko dwie pary bokserek, koszulę na zmianę, szczoteczkę do zębów i parę skarpet oraz ciepły sweter, który również otrzymał któregoś dnia jako zapłatę za pomoc w przenoszeniu skrzyń z rybami na hali targowej. Ot i cały jego wielki majątek.

Weszli przez skrzypiącą furtkę na teren niewielkiej posesji. Prawie jak spod ziemi, nagle pojawiły się przy nich dwa sporej wielkości szare psy. Od razu widać było, że nie są rasowe, ale że to zwykłe kundelki. Większy ostrzegawczo warknął na Zygmunta, a mniejszy biegał wokół swojej pani, radośnie szczekając. Mężczyzna stanął nieruchomo i pozwolił temu większemu na obwąchanie.

– Nie rusz! To mój gość! – Zdecydowany głos kobiety podziałał na psa uspokajająco. – Chodźmy, nie musi się pan ich obawiać, one tylko wyglądają na takie groźne, ale jak nie będzie pan na nie zwracał uwagi, to i one pana będą lekceważyć – roześmiała się.

Na posesji stał niezbyt okazały piętrowy dom, ale nie weszli do środka, tylko obeszli go dookoła. Za budynkiem znajdował się zdecydowanie zaniedbany ogród, w którym wśród chwastów nieśmiało wychylały się różane krzaczki oraz wiele innych kwiatów. Na końcu ogrodu był mały domek, coś w rodzaju letniej altany. Podeszli do niego i Alicja otworzyła drzwi na szerokość. Oczom Zygmunta ukazało się niewielkie pomieszczenie, na środku stał nieduży stolik, który lata świetności miał już dawno za sobą, a przy nim ustawiono dwa krzesła, również nie najnowsze. Pod jedną ze ścian stała stara kanapa i równie stara szafa dwudrzwiowa, a przy drugiej zamontowany był zlewozmywak, obok którego na ścianie wisiało kilka zakurzonych rondelków. Przy zlewozmywaku z jednej i drugiej strony stały szafki kuchenne, które tak jak reszta mebli lata świetności miały już dawno za sobą, na jednej z nich stała dwupalnikowa kuchenka gazowa. Pod dużym oknem na zmęczonego człowieka czekały dwa spore fotele z nieco wytartą tapicerką. Pomieszczenie było małe, ale bardzo przytulne. Kurz zalegający na stole, szafkach i wiszących na ścianie rondelkach świadczył o tym, że od dłuższego czasu nikt tutaj nie zaglądał.

– To będzie na razie pana rezydencja. – Alicja się uśmiechnęła. – Nie jest to hotel Ritz, ale póki co może się pan tu zadomowić.

Zygmunt skinął głową i podszedł do kanapy. Położył na niej swój worek i nie czekając na reakcję właścicielki domku, wygodnie się rozsiadł.

– To jest taki mój domek gospodarczy. Kiedyś, latem, lubiłam się tu zaszyć i udawać, że mnie nie ma. W szafkach są naczynia, a po południu przyniosę panu pościel i jakąś kołdrę, i poduszkę oraz ręczniki. Wezmę też dzbanek bezprzewodowy, gdyby chciał pan sobie przygotować herbatę, bo nie wiem, czy butla z gazem jest pełna, czy pusta. A herbatę znajdzie pan w tamtych puszkach. – Alicja otworzyła jedną z szafek i wskazała na równie zakurzoną jak reszta puszkę z napisem „TEA”. Zdmuchnęła z wieczka kurz i Zygmunt widział, że nieco się zawstydziła. – Potem przyjdę i nieco tutaj ogarnę.

– Dziękuję. – Mężczyzna nie krył wzruszenia. – Nie potrzeba, toż to warunki jak w domu. W gorszych miejscach bywałem. Sam sprzątnę. – Zanim dokończył zdanie, uzmysłowił sobie, że może sprawił tej kobiecie przykrość swoimi słowami.

– Domyślam się. – Alicja kiwnęła głową. – Przepraszam pana, że nie zaproszę na razie do domu, ale…

– Ale ja cię, dziecko, całkowicie rozumiem, nie tłumacz się. – Zygmunt przerwał, uśmiechając się do niej szeroko. – I tak ci się dziwię, że… przecież ty mnie w ogóle nie znasz, a i tak nie boisz się, że…

– Mam swoich obrońców. – Kobieta poklepała po głowie większego z psów, który cały czas pozostawał w gotowości i czujnie zerkał w stronę gościa swojej pani. – Umie pan rozpalać grilla? – Alicja odeszła od domku i wskazała na duży, betonowy piec.

– Chyba tak, a jeżeli nie, to się nauczę. – Zygmunt uśmiechnął się, wstał z kanapy i skierował w stronę stojących pod ścianą worków z węglem drzewnym i podpałkami.

– To świetnie! – Alicja klasnęła w dłonie. – Zatem pan zaprzyjaźnia się z grillem i moimi psami, a ja idę do domu przygotować coś na ząb. – Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę większego budynku.

Rozpalanie nie szło Zygmuntowi tak, jakby chciał, ale po kilku próbach węgiel się rozżarzył, a wrzucone do paleniska gałązki świerku zaczęły strzelać pachnącymi iskierkami. Psy nie odstępowały go na krok, ale zdając sobie sprawę z tego, że w każdej chwili mogą okazać swoje niezadowolenie z jego nagłego wejścia na ich terytorium, starał się je ignorować. Po jakimś czasie zwierzęta położyły się na trawie i tylko ich czujne oczy dawały mu znaki, że cały czas jest w zasięgu ich wzroku.

Alicja przyniosła tacę z przygotowanymi skrzydełkami z kurczaka i kilka kawałków kiełbasy, a także coś, co przypominało szaszłyki. Ułożyła wszystko na tackach i umieściła nad paleniskiem. W mgnieniu oka po ogrodzie rozszedł się przyjemny zapach skwierczących kiełbasek i pieczonego mięsa. Z szafki znajdującej się w domku gospodarczym wyciągnęła dwie szklanki i nalała do nich kompotu z czereśni.

– To za naszą znajomość. – Uniosła jedną ze szklanek i stuknęła nią w drugą, czekającą na Zygmunta.

– Za naszą znajomość. – Mężczyzna upił spory łyk i z aprobatą pokiwał głową. – Smaczny, sama robiłaś?

Kobieta skinęła głową i wskazała na stojące za domkiem duże, rozłożyste drzewo czereśniowe, którego gałęzie dotykały dachu.

– Mieszkasz sama? – Zygmunt odważył się zapytać, chociaż wiedział, że pytanie zabrzmiało dosyć niezręcznie, a może nawet wścibsko.

– W obecnej chwili tak, ale to tylko tymczasowo. Mój mąż pracuje za granicą i przyjeżdża do domu co kilka tygodni. Pracuje w Irlandii. – Dodała, jakby chciała, aby jej odpowiedź była bardziej szczegółowa.

– A dzieci? Masz dzieci czy…

– Dzieci? Mam dwie córki, które bardzo szybko wyfrunęły z gniazdka. – Alicja się zamyśliła. – Kiedy matka przestała im być potrzebna, to przyjaciółką stała się samodzielność. – Zobaczył w jej oczach smutek, ale czuł też, że jest z tych swoich pociech dumna. – Jedna córka bardzo młodo wyszła za mąż i wyprowadziła się tymczasowo do Niemiec, a druga mieszka od jakiegoś czasu w Anglii. I pewnie już tam zostanie, bo to właśnie w UK odnalazła miłość, która nie jest Polakiem.

– A nie obawiasz się, że jak mąż albo córki dowiedzą się, że…

– Panie Zygmuncie, jestem dużą dziewczynką. – Alicja zrobiła minę naburmuszonego ­dziecka. – W razie czego powiem, że zatrudniłam pana do pomocy, bo… bo zdrowie, bo brak czasu, bo… takie tam inne sprawy. No, chyba coś już nam się na tym grillu upiekło. Wprawdzie serniczek w Kuźni był bardzo smaczny, ale chce mi się już czegoś konkretniejszego. – Alicja nałożyła im po porcji skrzydełek i kiełbasy, dołożyła po dwa szaszłyki warzywne i z apetytem zaczęła konsumpcję.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

KILKA SŁÓW OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIE

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

PROLOG. DRUGA WOJNA ŚWIATOWA 1939-1945

ROZDZIAŁ 1. ZYGMUNT

EPILOG

KILKA SŁÓW OD AUTORKI

PODZIĘKOWANIE

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji