Kołem się toczy - Karol Werner - ebook + książka

Kołem się toczy ebook

Werner Karol

0,0
24,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Karol Werner - bloger, jeden z bardziej rozpoznawalnych podróżników rowerowych młodego pokolenia - odwiedza miejsca, gdzie przybysz znad Bałtyku jest atrakcją równą niedźwiedziowi na Krupówkach. Książka Kołem się toczy jest jego literackim debiutem. To relacja z siedmiu tysięcy kilometrów rowerowej przygody wiodącej przez Gruzję, Armenię, Iran, Irak i Turcję, która tylko w nieznacznym stopniu pokrywa się z dotychczasową twórczością blogerską autora.

Karol dzieli się z czytelnikiem emocjami towarzyszącymi jego przygodom - nieplanowanemu noclegowi przy mocno patrolowanej granicy armeńsko-irańskiej, spotkaniu z iracką policją, które zaczyna się od niewinnej herbaty a kończy na dokładnym kipiszu rowerowych sakw. Autor nie ukrywa obaw i napięć towarzyszących eskapadzie, zawsze jednak wygrywa radość z każdego kilometra po górach Kaukazu, pustyni i wdzięczność za kolejne ciepłe słowo lub zaproszenie na czaj.

Blog Karola Wernera Kołem się toczy (kolemsietoczy.pl) otrzymał w 2013 roku główne wyróżnienie w prestiżowym konkursie Blog Roku organizowanym przez Onet.pl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 169

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mamie za zarażenie mnie podróżami.

Tacie za przekazanie rowerowej pasji.

PROLOG

W podróż wyruszam z Piotrkiem. Także studentem na finiszu, pasjonatem rowerów, fotografii i poznawania szerokiego świata. Piotrka również nosi po świecie, dziesiątki krajów objechał autostopem lub na rowerze. Tak samo jak ja, ma za sobą kilka dłuższych wypraw rowerowych. W ostatnich latach odwiedzał Alpy, Bałkany, Turcję, Izrael i Palestynę. Poznaliśmy się przez internet: wystarczyło dość ogólnie sformułowane ogłoszenie na jednym z forów w dziale „Szukam kompana podróży”, kilka wymienionych wiadomości – i już. Przygotowania do wyjazdu nie zajęły nam wiele czasu. Cały niezbędny sprzęt już mieliśmy, kupiliśmy go, szykując się do poprzednich podróży. Do tej potrzebne były jedynie chęci, trochę gotówki i bilet lotniczy, bo do Gruzji postanowiliśmy polecieć samolotem i tam zacząć właściwą rowerową wyprawę. Z definicji miała być niskobudżetowa, większych wydatków, na przykład na noclegi w hotelach czy objazdówki jeepem po gruzińskich górach, nie mamy w planie. (I tak było – całkowity jej koszt nie przekroczył trzech tysięcy złotych, co za prawie dwa miesiące w podróży jest kwotą śmiesznie niską w porównaniu z cenami wycieczek w ten rejon świata sprzedawanych przez pierwsze lepsze biuro podróży).

Jedziemy na Zakaukazie i Bliski Wschód – zawsze fascynował mnie ten region świata. To tutaj swój początek mają najstarsze cywilizacje. Tu tworzyły się pierwsze miasta-państwa, narodziło się rolnictwo, rzemiosło, handel. Lecz czy to będzie podróż mojego życia? Uciekam od takiego kategoryzowania. Jest najdłuższa, najdalsza, najbardziej egzotyczna, może nawet nieco ekstremalna. Ale określenie „podróż życia” kojarzy mi się z czymś jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym. Z podróżą, która jest czegoś końcem; po której już nigdy nie przeżyje się podobnej, a co dopiero lepszej. Z ostatnim zrywem przed nudnym życiem zawodowym, dorosłością. A my chcemy po prostu poznać nowe kraje, dowiedzieć się czegoś o ludziach tam żyjących, a także, jeśli będą zainteresowani, opowiedzieć im nieco o naszej ojczyźnie. Jedziemy pobiesiadować z Ormianami, napić się wina z Gruzinami, posiedzieć przy herbacie z Irańczykami i Turkami, zapytać Kurdów, jak to jest żyć bez własnego kraju. Ale przede wszystkim chcemy się dobrze bawić i pojeździć na rowerach, rzecz jasna.

Dlaczego na rowerach? Rower przełamuje bariery, niepewność, pozbawia wątpliwości. Sprawia, że czuję się w pełni niezależny i wolny. Mogę wjechać w każdą, nawet najwęższą ścieżkę, dojechać tam, gdzie inne środki transportu nie mają najmniejszych szans. Pełna swoboda. Owszem, kolana na podjazdach strzelają, czasem trzeba rower pchać (a ten waży różnie w zależności od tego, jak bardzo wyładowane są sakwy), ale wysiłek włożony w pokonywanie kolejnych kilometrów zdecydowanie jest tego wart. Rowery, na których wybieramy się w tę podróż, służyły nam już podczas wszystkich poprzednich wypraw. To składany samodzielnie trekking (mój) i seryjny rower górski (Piotrka). Sprzęt z pewnością nie z najwyższej półki. Na próżno szukać w nim zaawansowanych rozwiązań, technologicznych nowinek. Wyznaję zasadę, że im sprzęt prostszy, tym mniej rzeczy może się zepsuć i nawet na końcu świata można znaleźć jakieś zamienniki. Siła tkwi w minimalizmie!

Na każdym rowerze powiesiliśmy po cztery sakwy, do których upchnęliśmy kilka ubrań, menażkę, kuchenkę paliwową, śpiwory, maty samopompujące i po jednym namiocie. Do mapnika trafiły mapy po części wydrukowane z internetu, do toreb na kierownicach aparaty fotograficzne, w kieszeniach znalazły się paszporty, na oczach wylądowały przeciwsłoneczne okulary. Oczywiście w bagażu nie mogło zabraknąć kilku plastrów, tabletek przeciwbólowych i trochę zapasowego sprzętu w postaci łatek, dętek i szprych – gdyż to, że rowery do tej pory działały bez zarzutu, nie znaczy, że będzie tak zawsze. Samo pakowanie nie zajęło nam więcej niż trzy godziny.

Przed nami blisko siedem tysięcy kilometrów fascynującej przygody, dwa miesiące podróży, niezliczone historie, mnóstwo życzliwych ludzi, wielkie przestrzenie, soczyście zielone góry i ziejące żarem pustkowia rozsiane po raczej rzadko odwiedzanych i uznawanych za co najmniej nieprzyjazne turystom krajach. Nie mamy ściśle nakreślonych zasad podróży. Jeśli będzie trzeba się przemieścić szybciej, złapiemy stopa, jeśli będziemy chcieli nieco odpocząć – zrobimy sobie przerwę. Nic nie musimy.

GRUZJA საქართველო

Lądujemy w Kutaisi niedługo po wschodzie słońca. Gramolę się z samolotu. Momentalnie uderza mnie nieprzyjemna duchota, niemal nie mogę swobodnie oddychać. Kątem oka dostrzegam przelatujące kartony – wyglądają dokładnie jak te, w które przed lotem zapakowaliśmy nasze kochane rowery! Przystaję na chwilę, żeby lepiej złapać ostrość, i czuję zimny dreszcz na plecach.

– Panowie, ostrożnie! Czytać nie potrafią?! – wydzieram się na całą płytę lotniska. Łobuzy z obsługi, przyodziane w białe, służbowe i jakby na wymiar szyte stroje, bez uczucia i poszanowania miotają naszymi dwukołowymi przyjaciółmi. Tu zahaczy i upuści, tam przygniecie i uderzy. Na nic zdały się nalepione na kartony karteczki, na których wyraźnie napisałem, że w środku są rowery, że proszę o ostrożność. Być może nie rozumieją po polsku? Mój błąd...

Odbieramy bagaże. Drżącymi rękami odwijamy kilkanaście metrów taśmy klejącej, która w zamyśle miała uchronić karton przed całkowitą destrukcją, wyjmujemy metry skrupulatnie zawiniętej folii bąbelkowej – i oddychamy z ulgą. Z wnętrza kartonu zamiast bliżej niezidentyfikowanej kupy żelastwa, przeróżnych rurek i śrub uśmiechają się do nas nasze piękne, niezawodne i przede wszystkim nieuszkodzone rowery.

Zaraz po przekroczeniu automatycznie rozsuwanych drzwi hali lotniska doświadczamy gruzińskiej gościnności.

– Gdzie jedziecie z tymi rowerami? Pokieruję was, chcecie? Nie? To może kupicie butelkę domowego wina? – przekrzykują się przeróżnej maści biznesmeni. Po gruzińsku, rosyjsku, ukraińsku, angielsku, niemiecku i po polsku. Szkoda, że tylu języków nie znali bagażowi z obsługi lotniska. Prym wiodą natarczywi taksówkarze. Za wszelką cenę starają się namówić nas na skorzystanie ze swoich usług, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że planujemy użyć zgoła innego środka transportu.

– Panie! Nie takie rzeczy upychałem w swoim samochodzie!

– A ja oba rowery zmieszczę! – krzyczą jeden przez drugiego.

Dziękujemy za propozycje, tłumaczymy, dlaczego z nich nie skorzystamy, a kiedy tłumaczenie i dziękowanie nie pomaga, ratujemy się ucieczką.

Przez dłuższy czas jedziemy w milczeniu. Stęskniliśmy się już za chwilą, kiedy pedały obładowanego sakwami roweru wprowadzane są w ruch, koło zaczyna się toczyć, a wiatr bez szacunku szarpać i tak niechlujną fryzurę. Ogrania nas dziwnie błogi spokój i pewność, że będzie wspaniale.

POKAZ UMIEJĘTNOŚCI HANDLOWYCH

Naszym pierwszym celem jest średnio atrakcyjne, oddalone dwadzieścia kilometrów od lotniska, miasto Kutaisi. Jedziemy bardzo wąską zakurzoną drogą, samochody cały czas spychają nas na pobocze – niezbyt miły początek. Musimy to przecierpieć, gdyż mamy w mieście kilka spraw do załatwienia. Poza oczywistą wymianą waluty i zdobyciem map Gruzji musimy odwiedzić sklep rowerowy. Piotrek podczas składania roweru niefortunnie przegwintował (czytaj: zepsuł) hak przerzutki i trzeba znaleźć nowy.

Jest wczesny ranek. Czekamy nieco przed sklepem, aż postawny, łysy jak kolano Gruzin raczy otworzyć przed nami wrota swojego rowerowego świata. Wchodzimy, rozglądamy się niby to swobodnie, a w głowach jedna myśl – żeby nie pokazać, że nie mamy wyjścia i jak bardzo nam zależy na zakupie. Bez tego haka dalej nie pojedziemy.

Po kilku długich minutach bezcelowego plątania się po sklepie Piotrek przerywa w końcu milczenie: – Dzień dobry, poprosimy hak! – odzywa się grzecznie, ale nie błagalnie. Wyjmuje z kieszeni aluminiowy hak i pokazuje go pod odpowiednim kątem, tak aby nie było widać uszkodzonego gwintu. Gruzin mierzy zaspanym wzrokiem kawałek metalu i przystępujemy do pertraktacji. Idzie nam gorzej niż fatalnie. Sprzedawca najwyraźniej wyczuwa, że mamy nóż na gardle, że podróż zawisła na włosku i choćby cena była niedorzeczna, i tak zapłacimy.

– Czterdzieści lari! – oświadcza stanowczo, potrząsając koszyczkiem pełnym błyszczących, pożądanych przez nas części, zasłaniając przy tym cenę swoim grubym kciukiem.

– Przecież to trzykrotnie więcej niż u nas! To pierwszy dzień naszej niskobudżetowej podróży! Każdy grosz ma swoje przeznaczenie, wszystko jest dokładnie odliczone! – odsłaniamy przed nim karty, sugerując, że przez jego chciwość będziemy przymierać głodem przez najbliższe dni. Ale w nim zamiast litości, na co liczyliśmy, obudziła się natura biznesmena i smykałka do interesów. Nic nie możemy zrobić. Kupujemy. Precyzując, kupuje Piotrek, a ja szczerze łączę się z nim w bólu. Miasto już przestało nam się podobać, a to dopiero początek zwiedzania.

Teraz musimy znaleźć pocztę. Obiecałem wysłać kilka pocztówek z Gruzji, więc jeśli to prawda, że Gruzini kochają wino, biesiady i są bardzo gościnni, to zdecydowanie lepiej będzie załatwić to od razu, póki jeszcze moja pamięć i kondycja fizyczna są niezawodne.

Długo błądzimy, szukając poczty, i coraz bardziej nuży nas miastowy zgiełk. Pytamy chyba połowę Kutaisi o drogę. Ludzie są niesamowicie życzliwi, widać, że chcą pomóc. Tłumaczą wytrwale i skrupulatnie, energicznie przy tym gestykulując – to nic, że często nie mają pojęcia, gdzie jest to, o co pytamy. Najwidoczniej nie wypada powiedzieć, że się nie zna własnego miasta, przez co kilkakrotnie zataczamy koło, wyjeżdżając ponownie w tym samym miejscu. W końcu udaje nam się znaleźć ten nieszczęsny budynek, który niczym nie odróżnia się od pozostałych szarych i nijakich zabudowań.

Wchodzę do środka. W ponurym wnętrzu siedzi kilka pań przerzucających w udawanym pośpiechu jakieś kartki.

– Dzień dobry, są pocztówki?

Pani z okienka leniwie odrywa wzrok od kolejnej kserokopii i lekko zdegustowana tym, że śmiem przerwać jej pracę, wskazuje na znacznie młodszą koleżankę obok. Uśmiechnięta dziewczyna o kruczoczarnych włosach, z wyczuwalną wdzięcznością, że ktoś urozmaicił jej nudny dzień, zabiera się za przetrząsanie wszystkich półek i szaf. Po dobrych dziesięciu minutach wygrzebuje z dna szuflady upragnione pocztówki i wręcza mi je z radością. Przemiła kobieta nie dość, że pomaga mi wybrać co ładniejsze egzemplarze, to jeszcze część z nich wypisuje za mnie. Panie od haka przerzutki, ucz się pan!

Szybko poszło. Opuszczamy Kutaisi i obieramy kurs na północ, gdzie czekają nas urokliwe wioski powciskane z gracją w przepastne doliny. Plan jest taki: na początek zamierzamy przejechać blisko dwustukilometrową pętlę Tsageri – Ambrolauri – Tkibuli. Dalej będziemy jechać nieco bardziej ruchliwą drogą prowadzącą z Kutaisi do stolicy Gruzji – Tbilisi, i postaramy się pokonać ponadstukilometrowy podjazd do Stepancmindy znajdującej się nieopodal granicy z Rosją. Stamtąd zawrócimy i pojedziemy już na południe w stronę Armenii i Iranu.

CMENTARZE WINEM PŁYNĄCE

Po pierwszych stu kilometrach pętli i pierwszym noclegu nad huczącą rzeką jesteśmy zupełnie wyczerpani. Wszystko wilgotne, nad głowami gęste chmury i ogólnie brak chęci. Trudno przestawić się od razu na znany nam z wcześniejszych wyjazdów tryb wyprawowy. Do tej pory, czy jechaliśmy w Alpy, na Bałkany, czy na Ukrainę, zawsze startowaliśmy i wracaliśmy do domu rowerem. Pierwszy raz rower został spakowany do kartonu i bezwstydnie przerzucony kilka tysięcy kilometrów dalej. Brakuje nam tego dojazdu, swoistego wyczekiwania na nowe. Zawsze wszystko zmieniało się stopniowo, góra za górą, podjazd za podjazdem, kilometr za kilometrem, a teraz po trzech godzinach lotu mamy nowy kraj, nowych ludzi, nowy klimat, nową przyrodę – nowe wszystko. Ciałem jesteśmy już w Gruzji, umysłem zaś ciągle w mapach, planach i logistyce związanej z przygotowaniami.

Tymczasem na dobre wbiliśmy się w gruzińskie góry. Ogromne, soczyście zielone i przede wszystkim niesamowicie wymagające. Na początek przed nami kilka podjazdów, z reguły bardzo ostrych, przez co względnie krótkich, nienużących. Lecz im bardziej pod górę, tym częściej przerzutka tym razem mojego roweru zaczyna wydawać dziwne dźwięki. Na zmianę strzela i skrzypi, chrobocze i rzęzi. Mimo wielu przejechanych w życiu kilometrów nie uważam się za eksperta od sprzętu. Dętkę zakleję, szprychę wymienię, koło wycentruję – jednak wychodzę z założenia, że zawsze znajdzie się ktoś, kto się zna na rzeczy i przy odrobinie szczęścia pomoże w kryzysowej sytuacji. Tutaj jednak trudno będzie o jakąś pomoc. Przerzutka z każdym kilometrem uczy się wydawać nowe dźwięki, wymuszając na mnie nieustanne podkręcanie odtwarzacza muzyki. Zdaję się na łaskę losu i staram się nie martwić na zapas.

Kolejne serpentyny wiją się coraz to bardziej odsłoniętymi zboczami. Mijamy nieliczne miejscowości, opuszczone chaty, rwące strumyki – wszędzie cisza i spokój. Od czasu do czasu spotykamy pozostawione na pastwę wilków stado owiec, a za zakrętem popijających wino starszych pasterzy. Gdzieniegdzie widnieją rozrzucone po wzgórzach charakterystyczne dla Gruzji kamienne wieże, w których przed laty całe rodziny znajdowały schronienie przed najazdami sąsiednich rodów. Ich piętra łączyły sznurowe drabiny, które wciągano w razie niebezpieczeństwa, a dzięki zgromadzonym wewnątrz zapasom można było tam przeżyć długie miesiące.

Gruzińskie szutry męczą ciało i rozregulowują rower, ale widoki w pełni to rekompensują

Zatrzymujemy się obok cmentarza, żeby trochę odsapnąć. Niezbyt dobre miejsce na odpoczynek, ale widok kolejnego długiego podjazdu dosłownie ścina nas z nóg. Cmentarz nie różniłby się właściwie niczym od naszych, gdyby nie rozstawione, jak okiem sięgnąć, butelki z winem! Zaraz obok całkiem pokaźnych nagrobków z wymalowanymi podobiznami zmarłych stoją niewielkie metalowe lub marmurowe stoliczki, na nich szklanki i często niemal pełne butelki. Zgodnie z tradycją rodzina biesiaduje u grobu w każdą rocznicę śmierci bliskiego i w inne święta. A świąt jest dużo: 66 cerkiewnych, do tego rocznice związane z umarłym lub żyjącymi – każda z nich to powód do biesiadowania. Jeśli chce się uczcić pamięć sąsiada, wystarczy tylko zmienić stolik. Ciekawe, jak u nas wyglądałyby takie cmentarze z litrami darmowego wina...

Na gruzińskich cmentarzach w każdej chwili można biesiadować

Tłukąc się bezdrożami i mijając kolejne, coraz to biedniejsze wsie, inaczej się ocenia swój stan posiadania. W takich miejscach można się przekonać, że nasze materialne problemy są żadne w porównaniu z problemami mieszkających tutaj ludzi. Smutne jest to, że trzeba jechać tak daleko, żeby zresetować i od nowa wykalibrować swój świat wartości.

POLAK, GRUZIN DWA BRATANKI

Kiedy już zaczynamy się zastanawiać, czy aby gruzińska gościnność nie jest w odwrocie i nie zanika wraz z napływem poszukujących jej polskich turystów, poznajemy Nodariego – mieszkańca jednej z tych bezimiennych, zlepionych z kilku domów wsi ciągnących się wzdłuż rzeki Rioni.

Prosimy go tylko o to, by pozwolił nam rozbić namiot na posesji lub przynajmniej w okolicy jego domu, a on bez namysłu otwiera na oścież furtkę i z szerokim, rozbrajającym uśmiechem zaprasza nas do środka.

Na podwórzu stoi ogromny zdezelowany ciągnik, walają się dziesiątki starych metalowych wiader, pomiędzy nimi ganiają się niezliczone kurczaki, indyki i dwa nieśmiałe psy. Bieda przeogromna. W takich sytuacjach zwyczajnie głupio wyjmować kolejne rzeczy z sakw, szczególnie te uważane powszechnie za drogie, jak telefon czy aparat.

Dom Nodariego – jak większość okolicznych zabudowań – od dobrych kilkudziesięciu lat nie był remontowany. Jak został postawiony, tak stoi. Zarobki są tu tak niskie, że pieniędzy nie przeznacza się na nowe kafelki w toalecie czy panele na tarasie. Kafelki są z reguły potłuczone, a taras to zwykle betonowa wylewka w stanie zaawansowanego rozkładu.

– Gdzie mi tu z tymi namiotami? Żartujecie sobie? – Nodari z pogardą traktuje nasze poliestrowe mieszkania i niemal siłą prowadzi do swojego domu, gdzie czekają dwa, rzekomo nieużywane, łóżka. Pełni wdzięczności przestajemy w końcu protestować.

– Szybko się rozpakujcie, zostawcie graty w domu i zachodźcie czym prędzej na kolację – pogania gospodarz. Rozumiemy, że próba wyciągnięcia swojego jedzenia spotka się ze sprzeciwem, więc bez dyskusji idziemy za nim. Ten wesoły, nieco przysadzisty mężczyzna jest właścicielem sklepu ulokowanego naprzeciwko domu. Chwilę temu robiliśmy w nim biznesy z równie uśmiechniętą kobietą, jak się okazuje, żoną gospodarza. Mieszkają sami, całe pierwsze piętro domu jest nieużywane.

Na talerzach ląduje kiełbasa z nieprzyzwoicie ostrą musztardą, słony ser krowi, równie mocno posolony pomidor z cebulą, no i chleb. Do tego piwo w kuflach, nalewane wprost z niedużego dystrybutora, którego uruchomienie kosztowało naszego gospodarza wiele nerwów.

– Jak się żyje w Polsce? – zapytuje Nodari pełen wiary w mój mocno improwizowany rosyjski. – Ja to lubię Polaków. Jesteście pierwszymi, których spotykam, ale lubię was. I ten wasz prezydent, co to się wstawiał za nami, też fajny chłop.

Nie przytakuję, lecz i nie zaprzeczam.

Jest, jak przypuszczaliśmy – Gruzini lubią Polaków. Na początku Nodari traktował nas co prawda z lekkim dystansem i nieśmiałością, teraz jednak, kiedy kufel odsłonił dno, mimo dość dużej różnicy wieku panuje między nami iście braterska atmosfera. W tym czasie przychodzą znajomi Nodariego, a to coś kupić, a to zobaczyć, co to za jedni do wsi przyjechali. Z zaciekawieniem pytają, jak żyje się w Polsce, czy jest praca, ile kto zarabia i wszyscy dziwią się, że pędzenie bimbru jest u nas nielegalne.

Z tranzystorowego telewizora stojącego w kącie dobiega cichy głos pogodynki. W niezrozumiałym dla nas języku objaśnia mapę Gruzji, wskazując zgrabnym ruchem nadgarstka deszczowy front zbliżający się w naszym kierunku.

– Zostańcie kilka dni dłużej! Po co będziecie jechać tak daleko? Przecież zaraz będzie padać, a  i w Tbilisi nic ciekawego nie ma. U mnie wolny pokój jest, sklep jest. Bez sensu to wasze pedałowanie! – komentuje jej słowa Nodari. Poważnie rozważamy tę propozycję, jednak postanawiamy nie nadużywać jego gościnności. Nazajutrz po śniadaniu, obdarowani woreczkiem gotowanych jaj na drogę, żegnamy się, dziękując tak serdecznie, jak tylko umiemy. Nasz dobrodziej maskuje się dzielnie, ale mimo to w jego oku dostrzegam łzę. Małą, niepozorną, bardzo prawdziwą. I nam jest niesamowicie smutno. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że prawdopodobnie więcej się już nie spotkamy.

Długi czas jedziemy w zupełnym milczeniu.

Po kilkunastu przejechanych kilometrach bardzo widokowym zjazdem dojeżdżamy do jeziora Shaori. Pogodynka miała rację – zaczyna padać, coraz większe krople wzburzają taflę wody. Wmawiamy sobie, że jeszcze zatęsknimy za deszczem, kiedy przyjdzie nam się zmierzyć z irańską pustynią, lecz to nie pomaga. Momentami robi się tak zimno, że gdybym miał jakąś kurtkę, to bym ją założył. Od biedy ratuję się polarem, który zabrałem bardziej z myślą złożenia na nim głowy wieczorem niż zakładania go. Deszcz w różnych odmianach pada przez kilka kolejnych dni. Walczymy z podjazdem – mży, na przełęczy widoczność praktycznie zerowa. Zjeżdżamy z góry – mżawka przeradza się w niewielki deszcz. Dojeżdżamy do miasteczka leżącego w samym centrum doliny – dopada nas burza. Polar, niestety, okazał się mało wodoodporny i trzeba było zakładać kolejne suche ciuchy, które się jeszcze uchowały na dnie sakwy. W takich chwilach odechciewa się wszystkiego. Człowiek ma ochotę zaszyć się w namiocie, poczytać książkę, posłuchać muzyki, robić cokolwiek, żeby tylko wyeliminować albo chociaż ograniczyć ponure myśli skutkujące rychłą depresją.

Kolacja z Nodarim (drugi od lewej), jego żoną i sąsiadem

Płaskowyż Imerecki. Uciekamy przed kolejną burzą

MARSZRUTKA PO RAZ PIERWSZY

Wprost z drogi trafiamy do państwa Lomidze – uroczej pary emerytów odpoczywających od głośnego Tbilisi w domku w górach. Przemoknięci, bladzi i wycieńczeni musimy wyglądać żałośnie, gdyż od razu proponują nam miejsce na przydomowym tarasie, tuż przy rwącej rzece. Na zewnątrz ponownie się rozpadało, ale mamy dach nad głową, ciepły koc i sympatycznych gospodarzy.

Przedstawiamy w telegraficznym skrócie, gdzie jedziemy, co chcemy zobaczyć, ile będziemy podróżować.

– Do Iranu jedziecie? Na tych rowerach? Przecież was tam zabiją. Czy wyście zmysły postradali?! – w głosie pani Lomidze brzmi autentyczna troska. Gospodyni na naszą cześć przygotowuje specjalną kolację – kartoszki, sałatkę z pomidorów zerwanych chwilę temu z wielkiego krzaka rosnącego naprzeciwko tarasu i chaczapuri, placek zapiekany z serem i jajkiem. Tradycyjne, niesamowicie proste i jedzone przez wszystkich w Gruzji danie. Chcemy pomóc, ale pani Lomidze szybko usadza nas na drewnianej ławie z wyraźnym zakazem odrywania od niej czterech liter.

Podczas kolacji pan Lomidze raczej milczy, za to jego żona nie może się powstrzymać od przedstawiania opinii o kolejnych krajach znajdujących się na naszej drodze.

Państwo Lomidze. Przy suto zastawionym stole opowiadali nam o Gruzji

– Armenia jest OK. Nigdy tam nie byłam, ale mówią, że ludzie tam całkiem w porządku. W Turcji też nie byłam, ale Turków nie lubię. Azerbejdżanu zresztą też.

Nie wiem, jaką propagandę sprzedają gruzińskie media, ale uderza mnie stwierdzenie, że Iran i w ogóle muzułmanie także są OK. A przecież Gruzini mają sporo powodów, by nie lubić Iranu.

– Znacie historię Gruzji? Kiedyś byliśmy bez ustanku napadani przez wszystkich sąsiadów, w tym Iran – odzywa się wreszcie pan Lomidze. – Rzymianie swoje podboje zaczęli już w IV wieku, nieco później Turcy. Potem Arabowie. Gdy ich odparliśmy, kraj wszedł w okres świetności. Trwał przez kolejne osiemset lat, kiedy to od północy wkroczyli Mongołowie, którzy rabowali i zabijali bez litości. Z czasem sytuacja stawała się coraz gorsza. Gruzini walczyli między sobą w niezliczonych wojnach, powstało mnóstwo malutkich księstewek. Po blisko pięciuset latach bezskutecznych prób zjednoczenia i kolejnych napaściach wrogów Gruzja przyłączyła się do Rosji, w 1801 roku. To była cena za pomoc w odpieraniu kolejnych ataków z południa i szansa na odrodzenie kraju. Tak było – kończy swą opowieść zasępiony gospodarz. Wtedy pani Lomidze, która słuchała męża z zapartym tchem, przypomina sobie, że prawdę powiedziawszy... nie lubi też muzułmanów. To zbija mnie z tropu. Zaczynam się powoli gubić, ale postanawiam się nie wymądrzać. Kobieta nie potrafi wyjaśnić przyczyn swojej niechęci – nie przepada za nimi i już. Może sam brak powodów do sympatii wywołuje antypatię? Może bierze się to stąd, że Gruzini od zawsze prowadzą osiadły tryb życia, nie emigrują na większą skalę? Może wszystko, co obce, napawa ich lękiem? Zostawiam te przemyślenia wyłącznie dla siebie. Rankiem żegnamy naszych gospodarzy, obiecując zajrzeć do nich w drodze powrotnej.

Mając takie góry pod domem, niechętnie jeździłbym oglądać inne kraje!

Wjeżdżamy w region zwany Wewnętrzną Kartlią, którego stolicą jest miasto Gori, miejsce urodzenia ojca narodów – Stalina. Przywódca sowiecki ma tam swoje muzeum, otwarte już przed II wojną światową. Do 2010 roku przed ratuszem Gori, w samym centrum miasta, stał też pomnik dyktatora. Dlaczego stał tak długo? Trudno powiedzieć. W roku 1953 i 1988 próbowano, co prawda, zrzucić Stalina z cokołu, ale mieszkańcy Gori zaczęli protestować i uniemożliwili rozbiórkę. Czytałem, że w muzeum jest między innymi drewniana chatka, w której podobno urodził się Stalin, jego pośmiertne maski, osiemdziesięciotonowy opancerzony wagon kolejowy, którym jeździł na różne konferencje – chociażby do Jałty w 1945 roku. Nas jednak niewiele obchodzą muzea – zmęczeni ruchem samochodowym czym prędzej wyjeżdżamy z miasta. Drogą wracają pasterze ze swoimi stadami, wstrzymując i tak niewielki ruch. Mijamy kilka opuszczonych fabryk, porzucony dworzec kolejowy. Liche domy pozbijane z byle czego, okresowy brak asfaltu i brzydkie, ciemne chmury tworzą ponownie mocno przygnębiający klimat.

Kotlina ograniczona jest Wielkim Kaukazem z jednej strony i Małym z drugiej. Monstrualne szczyty oddalone o kilkadziesiąt kilometrów wydają się na wyciągnięcie ręki. Bez większego nakładu sił suniemy z wiatrem z zawrotną prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, uciekając przed kolejną goniącą nas burzą. Zdecydowanie wystarczy już tego moknięcia!

Zabraliśmy ze sobą kuchenkę, palnik, namioty, śpiwory i wciąż nie mamy okazji przetestować sprzętu. Po raz kolejny jesteśmy zaproszeni na nocleg do domu, ponownie gospodarze mają za nic nasze protesty i zamiar rozbijania namiotu, że o chęci zjedzenia w końcu własnego makaronu nie wspomnę. Kompletny brak poszanowania wolnej woli!

Tym razem przyjmuje nas rodzina z trójką ciekawskich, początkowo nieśmiałych dzieci. Jak twierdzi młoda pani domu, na górze są dwa wolne łóżka. Czasem mam wrażenie, że gospodarze odstępują nam łóżka swoje lub swoich dzieci, ale nigdy nie mam odwagi zapytać. Pozostaje być tylko wdzięcznym.

Goszczą nas kolacją – gospodyni podaje ser krowi, pomidory i rolowany bakłażan. Jest miękki, momentami włóknisty, nadziewany orzechami wymieszanymi z czosnkiem, jakimiś przyprawami i olejem. Cierpki, oryginalny smak. Warto było spróbować, ale fanem tej potrawy nie zostałem.

– Gruzini znają aż trzysta potraw bazujących na bakłażanie. To jedno z najpopularniejszych u nas warzyw – wyjaśnia pani domu. Na stole pojawia się też domowej roboty koniak. Gospodarz z dumą oprowadza nas po swojej wielkiej spiżarni, pod sufit zapełnionej przeróżnymi butelkami i dębowymi beczkami. Po winie, bezsprzecznie najpopularniejszym alkoholu, koniak to trunek numer dwa w Gruzji.

– Najlepsze koniaki leżakują po kilkadziesiąt lat, czekając cierpliwie na swoją kolej. Rokrocznie zbieramy nawet 150 kilogramów winogron. Czasem i od przybytku może głowa zaboleć! – śmieje się. Nie sądzę, żeby przeciętny Gruzin miał tyle cierpliwości, by czekać na koniak kilkadziesiąt lat, zwłaszcza kiedy patrzę na gospodarza co chwila napełniającego pustoszejące kieliszki.

Nazajutrz pojawia się od dawna wyczekiwane słońce. Pedałujemy wolno, promienie oświetlają kolejne pagórki. Nasz następny cel to Gruzińska Droga Wojenna, czyli asfaltowy odcinek ciągnący się od Tbilisi do samego Władykaukazu. Droga z gracją przecina Wielki Kaukaz, liczy sobie ponad dwieście kilometrów, w tym bite 150 kilometrów pod górę. Jej historia sięga czasów starożytnych, kiedy ten szlak był jedynym połączeniem południowego i północnego Kaukazu. Maszerowały tędy kolejno rzymskie, perskie i mongolskie armie, a kiedy Gruzja przyłączyła się do Rosji, car postanowił umocnić drogę, głównie pod kątem militarnym. Poszerzono ją i odpowiednio utwardzono, ufortyfikowano, a wszystko po to, aby w razie potrzeby przerzucić wojska za wielkie góry.

Mimo że rowerem pokonywaliśmy już znacznie trudniejsze przełęcze alpejskie i zjeździliśmy wszystkie górzyste kraje bałkańskie, z tego podjazdu rezygnujemy. Postanawiamy znaleźć w Tbilisi marszrutkę – czyli nic innego jak zbiorową taksówkę, jeden z popularniejszych środków transportu w krajach byłego Związku Radzieckiego. Tym sposobem my i nasze rowery szybko wjedziemy na górę, aby później, podczas zjazdu, oddać się podziwianiu widoków.

Żeby złapać marszrutkę, musimy najpierw dojechać do stolicy. Wczesnym popołudniem mijamy przedmieścia Tbilisi i zaczynamy wjazd do centrum miasta ruchliwą, zakorkowaną i zadymioną trzypasmówką. Pomimo setek samochodów trąbiących jeden na drugiego jedzie się przyjemnie. Mamy cały czas lekko z górki, w plecy wieje słaby wiatr, dzięki czemu sprawnie pokonujemy kolejne kilometry. Na tyle szybko, że po dwudziestu kilometrach jazdy jesteśmy już w samym centrum stolicy i dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że przecież wcale nie znamy Tbilisi i trzeba kogoś zapytać o dworzec, gdzie mamy nadzieję znaleźć pojazd. Okazuje się, że dworzec minęliśmy dziesięć kilometrów wcześniej i teraz, psiocząc pod nosem, zmuszeni jesteśmy jechać pod górę, z wiatrem wiejącym w twarz.

Na