Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Poruszający opis walki starzejącego się mężczyzny o zachowanie godności i kontroli nad własnym życiem.
Bo ma coraz mniej czasu… Choć z drugiej strony, po tym, jak jego żona trafiła do ośrodka dla osób cierpiących na demencję w Östersund, czas to jedna z niewielu rzeczy, które mu pozostały. Monotonną egzystencję urozmaicają mu jedynie wizyty pracowników opieki, którzy dbają o niego w domu. Ciało zdradza go nie od dziś i wkrótce ręce Bo stają się zbyt słabe, by otworzyć cenny słoik, w którym przechowuje szalik swojej Frederiki, nadal noszący jej zapach. Mężczyzna nie jest jednak sam, wciąż ma do towarzystwa swojego ukochanego Sixtena – choć nie wiadomo, na jak długo, bo jego syn coraz usilniej nalega na odebranie mu psa. To ten sam syn, z którym Bo chciałby naprawić relacje, zanim jego czas dobiegnie końca. Jednak groźba utraty Sixtena wywołuje wir zdarzeń i emocji, które sprawiają, że Bo spogląda wstecz na swoje życie i ojcostwo i zastanawia się, czy aby we właściwy sposób wyrażał uczucia… Zdumiewająca, delikatna i wybitnie napisana powieść o ostatnich chwilach starszego mężczyzny. Życiowa historia o przyjaźni, związkach, starzeniu się i zadośćuczynieniu. Mocna lektura, która budzi emocje, empatię i łzy. Wspaniała i aktualna powieść dla wielbicieli „Mężczyzny imieniem Ove” Frederika Backmana i „Małych eksperymentów ze szczęściem” Hendrika Groena. Bestsellerowy debiut został uznany za Książkę Roku 2024 w Szwecji, stając się również ulubioną lekturą krytyków i dziennikarzy całej Skandynawii! Prawa do powieści sprzedano do 38 krajów.
„Potężna, głęboko emocjonalna powieść o życiu i śmierci oraz o fundamentalnych relacjach w naszym życiu. Książka, która odbije się echem w waszych duszach." Garth Stein
„Czuła opowieść o starzeniu się oraz o tym, jak brutalna jest miłość. O znaczeniu bycia mężczyzną i wadze bycia istotą ludzką, o ojcach i synach oraz o ojcach i psach. To książka dla każdego, kto kiedykolwiek musiał kogoś pożegnać. Taka, którą dajesz, kiedy chciałbyś komuś powiedzieć: „Hej, myślałem o tobie”, ale nie bardzo wiesz, jak to zrobić." Fredrik Backman
„Książka, w której nic nie jest po prostu czarne lub białe, za to wszystko jest jednocześnie piękne i smutne. Historia, która wibruje czułą empatią." „Vi Läser”, Szwecja
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Tytuł oryginału:
TRANORNA FLYGER SÖDERUT
Copyright © Lisa Ridzén 2024
All rights reserved
Published by agreement with Salomonsson Agency
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Wojciech Łygaś 2025
Redakcja: Marzena Wasilewska
Projekt graficzny okładki: © Katie Tooke
Adaptacja graficzna okładki: Aneta Skwara | Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8361-945-3
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
e-mail: [email protected]
wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Dla Camerona
Jakie to szczęście, że mamy siebie
Wyobrażam sobie, że wydziedziczam Hansa i robię wszystko, żeby nic nie dostał.
On mi na to odpowiada, że chce mi odebrać Sixtena, dla naszego wspólnego dobra, bo tacy starzy ludzie jak ja nie powinni już chodzić do lasu, a takie psy jak Sixten muszą się wybiegać, tymczasem ja mogę mu zaoferować jedynie krótkie spacery lokalną drogą.
Patrzę na Sixtena, który leży obok mnie na kuchennej kanapie. Szeroko ziewa i wygodnie układa łeb na moim brzuchu. Zagrzebuję spuchnięte palce w jego sierści i kręcę głową. Co ten Hans wie! Za cholerę nie pozwolę, żeby odebrał mi psa.
Ingrid, która stoi przy kuchennym stole, wzdycha.
– Niczego nie mogę panu obiecać, ale zrobię wszystko, co możliwe, żeby panu pomóc – zapewnia. – Bo ja też uważam, że to nie jest w porządku. – Zapisuje coś w dzienniku Pomocy Domowej.
Kiwam głową i lekko ściągam usta. Jeśli ktoś mógłby mi pomóc w tej sprawie, to na pewno ona.
Ogień trzaska w kominku, płomienie tańczą po brzozowych polanach; trudno mi od nich oderwać wzrok. Wracam myślami do porannej rozmowy z synem i znowu ogarnia mnie złość. Za kogo on się uważa? To nie on powinien decydować, z kim ma zostać Sixten.
Na chwilę zamykam oczy, ponieważ kiedy się złoszczę, ogarnia mnie zmęczenie. Wsłuchuję się w ruchy Ingrid i mój oddech staje się cięższy. Gniew powoli mija, a zamiast niego pojawia się coś, co od pewnego czasu nie daje mi spokoju. Czuję się tak, jakby ktoś mnie piłował w okolicy mostka. Wydaje mi się, że pewne rzeczy powinienem robić inaczej.
– Najgorsze jest to, że zacząłeś o tym myśleć – stwierdził Ture, kiedy ostatnio próbowałem wyjaśnić mu to przez telefon.
Chyba miał rację. Dochodzę do tego wniosku, kiedy tak leżę z Sixtenem w kuchni i przysłuchuję się Ingrid.
W pustce, jaka po tobie pozostała, Fredriko, zacząłem się zastanawiać nad rzeczami, którym wcześniej nie poświęcałem uwagi, bo nigdy nie miałem wątpliwości. Zawsze wiedziałem, czego chcę, i umiałem odróżniać dobro od zła. Nadal to potrafię, a mimo to targają mną wątpliwości.
Zastanawiam się, dlaczego stało się to, co się stało. Myślę o matce i o Starym, i to w taki sposób jak nigdy dotąd. Najczęściej jednak myślę o Hansie, ponieważ nie chcę, żeby był taki jak Stary.
I właśnie w tej sprawie doszło między mną a nim do tak gwałtownej kłótni, że nie wiedziałem, co ze sobą począć. Jestem pewny, że jeśli syn odbierze mi Sixtena, nie zdołam uporządkować swoich spraw.
– Zabiorę go w porze lunchu na krótki spacer – proponuje Ingrid i zdecydowanym ruchem zamyka dziennik.
Oczy jej błyszczą, bo sama ma psa i oburza ją myśl o tym, że ktoś mógłby mi odebrać Sixtena. Przeciąga dłonią po krótkich, siwych włosach, wyjmuje przepisane mi lekarstwa i sprawdza, czy dawka się zgadza. To tabletki na moje chore serce i wszystkie inne dolegliwości, które się z tym wiążą.
– Dzięki – mówię i wypijam łyk herbaty.
Gdybym miał córkę, chciałbym, żeby była taka jak ona. Ingrid chodziła z Hansem do równoległej klasy, a jej dziadek od strony matki pracował w tartaku w Ranviken w tym samym czasie co mój Stary.
Ingrid ma dziś na sobie granatową bluzę z logo Pomocy Domowej. Zastanawiam się, czy nie marznie, bo przyszła bez kurtki. To, że ludzie nie marzną, trochę mnie dziwi, chociaż kiedyś sam przez sześć miesięcy w roku chodziłem bez skarpet, a krótkie spodnie wkładałem już na początku maja. Teraz ciągle jest mi zimno i palę w kominku, mimo że na dworze robi się coraz cieplej. Lekarze i pracownicy Pomocy Domowej twierdzą, że to całkiem normalne zjawisko.
Ty też jesteś zmarzlakiem, Fredriko. Kiedy przychodzimy do ciebie w odwiedziny, zwykle masz na sobie stare, robione na drutach kamizelki.
Ingrid jeszcze raz sprawdza dawki leków, a potem bierze telefon, żeby zobaczyć, czy ktoś do niej nie dzwonił. Patrzę na nią i nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, czy ma jakąś rodzinę. A może mi o tym opowiadała, tylko zapomniałem? Po sposobie, w jaki ludzie odpowiadają na moje pytania, domyślam się, że pamięć coraz częściej mnie zawodzi. Hansa to denerwuje.
– Niedawno mnie o to pytałeś – mówi mój syn.
Ingrid nigdy mnie w ten sposób nie poniża.
Leżę na jednej z twoich starych kołder zrobionych ze ścinków, układam nogi w innej pozycji i obserwuję Ingrid. Na pewno ma miłe, uprzejme i dobrze wychowane dzieci.
Biorę do ręki kubek zupy z dzikiej róży, który Ingrid postawiła na kuchennym stole. Chłodny, gęsty napój wypełnia mi usta. Zupa z dzikiej róży to jeden z moich przysmaków. Nadal ją lubię, podczas gdy wiele innych potraw zmieniło z czasem smak. Ciastek z bitą śmietaną nie jestem już w stanie jeść – mają smak pleśni. Mimo to Hans z uporem maniaka mi je kupuje.
– Jesteś taki chudy – mówi, jakby to była moja wina, że cierpię na zanik mięśni, albo jakbym to ja wymyślił coś takiego jak bezwartościowe, starzejące się ciało.
Odstawiam szklankę na stół i zlizuję z wąsów to, co na nich zostało.
Ingrid podchodzi do kominka i dokłada polana do ognia. Zauważyłem, że radzi sobie z tym bez problemu. Ona i jej brat są współwłaścicielami piłołuparki, która ma też funkcję chwytania i cięcia pni. Maszyna waży dwanaście ton. Nie znałem rodziców Ingrid, ale wiem, kim byli. Oboje wcześnie zmarli i przejęła po nich go- spodarstwo.
Niektórzy pracownicy Pomocy Domowej nie potrafią rozpalić ognia w kominku. Korę brzozową kładą na samej górze zamiast na dole, by na niej ułożyć stos polan i podpalić je od góry. Na początku próbowałem ich instruować, jak i co mają robić, ale później przestałem. Ci młodzi radzą sobie z tym najgorzej. Wiele można by powiedzieć o Starym, ale to on mnie nauczył, jak się to robi. Przynajmniej to mi po nim zostało. Dzisiejsza młodzież patrzy przed siebie nie dalej niż w perspektywie paru dni. Zwykle czekają, aż im się wszystko poda na tacy, i nie potrafią robić rzeczy, których my uczyliśmy się w młodości. Ciekawe, jak by się zachowali, jeśli doszłoby do jakiegoś kataklizmu, gdyby na przykład elektrownia wyłączyła prąd albo przestały funkcjonować gminne wodociągi i zabrakłoby im wody. Jestem pewny, że rozsypaliby się jak domek z kart.
Długo wpatruję się w ogień. Gdyby te wszystkie nieszczęścia spadły na mnie, piłbym wodę ze strumienia, dom ogrzewałbym drewnem i korzystałbym z zapasów żywności zgromadzonych w piwnicy. Płomienie wgryzają się w korę brzozową i zamienia się w gwałtowny ogień. Ich żółty taniec przypomina mi Hansa. Jako chłopiec często i długo wysiadywał przed kominkiem i jak zaczarowany wpatrywał się w ogień. W tamtych czasach nadal byłem dla niego prawdziwym autorytetem, więc wsłuchiwał się uważnie w każde moje słowo.
– Hans chce, żebym przestał palić w kominku, i nie tyl- ko zamierza mi odebrać Sixtena, ale także drewno – mówię i wybucham śmiechem, chociaż jego zamiary przyprawiają mnie o ból serca. – Sugeruje, że powinienem odkręcić kaloryfery, bo wydaje mu się, że mnie na to stać.
– To prawda, ale dobrze pan wie, że jego zachowanie wynika z troski syna o ojca – odpowiada Ingrid, myjąc talerz. – Hans boi się, że któregoś dnia zapomni pan coś zakręcić, potknie się, wracając do domu z drewnem z komórki, albo że pan upadnie w czasie spaceru z Sixtenem.
Chcę jej odpowiedzieć, że Hans jest głupi i myśli tylko o sobie, ale gryzę się w język.
– Proszę się nie przejmować tym, co pana syn mówił o drewnie – radzi mi Ingrid. – Ja albo inni opiekunowie z Pomocy Domowej przychodzimy do pana tak często, że jeśli pan o czymś zapomni, od razu to zauważymy.
Wsuwam palce w brodę i mruczę w odpowiedzi, że Hans ma to w nosie, ale Ingrid ma taką minę, jakby mnie nie słuchała.
– Wieczorem przyjdzie do pana Eva-Lena – przypomina mi.
Ogarnia mnie złość, ale nie odpowiadam, tylko kiwam głową. Nie komentuję jej słów, wiem jednak, że szybko zasnę.
Eva-Lena zaczęła do mnie przychodzić, kiedy w czasie przymrozków Ingrid poślizgnęła się i złamała nogę. Przez kilka tygodni przebywała na zwolnieniu lekarskim, a ja musiałem znosić tę jędzę Evę-Lenę, która na domiar złego pochodzi z Frösön.
Pracownicy Pomocy Domowej odwiedzają mnie cztery razy dziennie. Kiedy Hans pierwszy raz o nich wspomniał, pomyślałem, że to żart. Zrobił to jakieś pół roku po tym, jak się wyprowadziłaś. Zaśmiałem mu się w twarz, ale później było mi wstyd, bo przecież chciał dla mnie dobrze.
W tamtych czasach nadal sam decydowałem o swoim życiu.
Całe szczęście, że jest Ture, do którego opiekunowie z Pomocy Domowej zaczęli przychodzić na długo prze- de mną. Kiedyś się wywalił i musiał pojechać do przychodni. Lekarz, młody chłystek, od razu skierował do niego Pomoc Domową, gdy usłyszał, że Ture mieszka sam i nikt mu nie pomaga.
Turego szczerze to rozbawiło, bo przez całe życie mie- szkał sam. Po wizycie u lekarza w jego domu zaroiło się nagle od obcych ludzi, którzy spędzali w nim wiele godzin. Teraz nie lubi brać prysznica, bo krępuje się, że opiekunowie widzą go nagiego. Dla niego ta sytuacja jest niezręczna, podczas gdy mnie wcale to nie przeszkadza. Ture twierdzi, że jest mu żal tych ludzi, bo muszą oglądać jego stare, pomarszczone ciało.
Najbardziej dokucza mi to, że czasem tracę równowagę. Właśnie z tego powodu nie mogę chodzić z Sixtenem na długie spacery. Gdyby nie te problemy z równowagą, nie musiałbym się kłócić z Hansem ani na niego złościć.
Oprócz Ingrid lubię też Johannę, która pochodzi z Bölvike i jest w wieku naszej wnuczki Ellinor. Johanna to hałaśliwa duża kobieta – jej matka też kiedyś taka była. Nigdy nie wiadomo, co Johanna powie, ale doprowadza mnie do śmiechu, chociaż nie mam powodu, żeby się z czegokolwiek cieszyć. Ture mówił mi kiedyś, że stale przychodzą do niego nowi pracownicy Pomocy Domowej, których nie zna. Zastępują tych, którzy opiekują się nim na co dzień. Gdyby do mnie przychodziło tyle obcych osób, od razu bym zadzwonił ze skargą do szefa Pomocy Domowej. Przecież człowiek powinien znać ludzi, którzy kręcą mu się po mieszkaniu.
– Przed wyjściem dołożę do ognia, żeby mógł pan spokojnie zasnąć – mówi Ingrid i wstaje z krzesła. Nawet nie zauważyłem, kiedy na nim usiadła.
Zabiera ze stołu talerz i sztućce, których używała do krojenia kanapek na małe kawałki. W dolnej szczęce zostały mi tylko dwa zęby, więc gdyby nie podała mi posiłku w takiej postaci, musiałbym przeznaczyć na niego więcej czasu. Hans namawia mnie, żebym sobie zrobił mostek, ale uważam, że to niepotrzebny wydatek. Zostało mi niewiele lat życia, więc byłoby to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Miękkie albo rozdrobnione jedzenie nie jest takie złe. Może nie tak smaczne jak to twarde, ale w życiu nie wszystko można mieć.
Sixten ociera się o moje nogi, a ja czuję kłucie w piersi. Mam ochotę z tobą porozmawiać, chociaż kiedy mieszkaliśmy razem, rzadko to robiliśmy. Wiem, co byś powiedziała: że przyniesienie drewna i spacer z Sixtenem, żeby mógł się wysikać, to sprawy oczywiste. Przecież do lasu mam tak blisko.
Od twojego wyjazdu z naszego domu minęły trzy lata. Kiedy zjawił się Hans, żeby cię stąd zabrać, obrzuciłaś mnie tym swoim spojrzeniem, jakbyś nie rozumiała, co się dzieje. Hans wyjaśnił, że pora jechać i że tam, dokąd cię zabiera, będzie ci lepiej.
Zauważyłem po twojej minie, że mu nie uwierzyłaś i wolałabyś zostać ze mną. W miejscu, które dobrze znałaś. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i niczego nie pragnąłem bardziej, niż żebyś została. Ale wziąłem cię za rękę, uścisnąłem i powiedziałem:
– Hans ma rację, tam ci będzie lepiej niż ze mną.
Całe moje „ja” się temu sprzeciwiało, ale wiedziałem, że to konieczne, bo nie byłem w stanie dłużej się tobą opiekować.
Zerkam na Ingrid i na puszkę, która stoi na stole. Nie mogę jej otworzyć, bo palce mam za słabe i za sztywne, żeby móc objąć wieczko. Moje dłonie nadal są duże jak bochny chleba, ale straciły dawną moc, ponieważ nie mogę już zginać środkowych palców.
– Zgrubiałe palce to dla ludzi w pana wieku i z taką kartą chorób coś normalnego – wyjaśnił mi lekarz w czasie ostatniej wizyty.
Ingrid szukała dla mnie puszki, którą dałbym radę otworzyć, na tyle szczelnej, żeby nie uchodził z niej cały zapach. Pewnego dnia przyniosła mi taką, ale i tak nie mogłem zdjąć wieczka.
– Pomóc panu? – pyta, stojąc plecami do mnie.
Szybko opuszczam wzrok. Ingrid wiele razy mi w tym pomagała, a mimo to wciąż się tego wstydzę. To, że ktoś przechowuje w puszce szal cierpiącej na demencję żony, żeby móc zapamiętać jej zapach, jest naprawdę żałosne, dlatego nikt inny oprócz Ingrid o tym nie wie. Wstydziłbym się tego nawet przed tobą, Fredriko. Wprawdzie nigdy nie okazywaliśmy sobie zbyt wielkiej czułości, ale wiedzieliśmy, że to nie jest konieczne.
Ingrid odkręca pokrywkę i podaje mi puszkę. Potem odwraca się plecami do mnie, bierze ściereczkę i wyciera nią zlewozmywak.
Przykładam szal do twarzy i wdycham jego zapach. Zamykam oczy, bo zaczynają mnie szczypać, a nie chcę się rozpłakać. Ingrid twierdzi, że to wilgotnienie oczu jest w moim wieku czymś normalnym. Łzy pojawiają się przy większości wspomnień.
Kupiłaś ten szal na targu, kiedy Hans był tak mały, że jeszcze nie chodził. Siedział w wózku, który dostaliśmy od sąsiadów mieszkających po drugiej stronie drogi. Pamiętam, że miał duże koła, a ty powiedziałaś, że to dobrze, bo będą się nadawały na nasze piaszczyste drogi. Szal był na początku jednolicie ciemnoczerwony, ale później co pewien czas naszywałaś na niego różnobarwne łatki. Kiedy na dworze było zimno, owijałaś nim szyję, a przy ładnej pogodzie zarzucałaś go na ramiona.
– Nie weźmiesz go ze sobą? – spytałem, kiedy po raz ostatni wychodziłaś przez drzwi naszego domu. Wcześ- niej Hans spakował twoją walizkę, którą miałaś zabrać do domu opieki Brunkulla Gård.
Odwróciłaś się i na mnie spojrzałaś. Przez chwilę wydawało mi się, że jesteś myślami ze mną, że weźmiesz ten szal i z uśmiechem mi podziękujesz, tak jak w poprzednich latach, kiedy przed wyjściem z domu zapomniałaś czegoś zabrać. Tym razem było inaczej: spojrzałaś na mnie pytającym wzrokiem, jakbym trzymał w ręce nieznany przedmiot.
Od dawna nie wyjmuję szala z puszki, bo zależy mi, żeby jak najdłużej czuć twój zapach. Teraz pachniesz inaczej, bo dali ci inne kremy i mydła. Demencja wywołała zmiany nie tylko w twoim mózgu.
Wciskam szal do puszki i zakręcam wieczko. Zauważyłem, że łatwiej mi ją otworzyć, niż zamknąć. Odstawiam ją na stół, żeby Ingrid zakręciła wieczko mocniej, i przykładam głowę do poduszki.
Ingrid zmywa naczynia. Dźwięki, które słyszę, brzmią w moich uszach jak kołysanka. Wpatruję się w ogień i prawie nie zauważam, kiedy Ingrid się żegna, wychodzi z domu i zamyka za sobą drzwi.
W kuchni jest ciemno, chociaż jasne letnie noce stają się coraz dłuższe. W pokoju są tylko dwa małe okna, a pomalowany na brązowo sufit pochłania większość i tak słabego światła, które wdziera się do środka.
Drewno trzaska na kominku, Sixten oddycha ciężko, a ja drapię go za uszami i pod brodą. Jego sierść jest tak samo miękka i puszysta jak wtedy, kiedy był szczenia- kiem. Któregoś dnia Fredrikssonowie z Fåker spytali nas, czy nie chcielibyśmy wziąć od nich kolejnego szczeniaka, ale ty byłaś sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Sixten był siódmym szczeniakiem, którego dostaliśmy od Fredrikssonów. W sumie urodziło im się ze sto psów, które pomagały im w polowaniach na łosie. Uważałaś, że jesteśmy za starzy na kolejnego psa. Hans też tak myślał, a ja powiedziałem, że jesteście śmieszni, i nazwałem was pesymistami.
Kiedyś w końcu nie wytrzymałem i ryknąłem, o co mu, kurde, chodzi? Co to według niego znaczy, że „jesteśmy za starzy na psa”? Spytałem, co w takim razie mamy robić: siedzieć i czekać, aż zdechniemy? Dwa dni później Hans zawiózł nas do Fåker, a kiedy wsiedliśmy do samochodu i położyłem ci Sixtena na kolana, zmieniłaś zdanie. Poszłaś do Larssonów i poprosiłaś ich o kawałek wątróbki. Chciałaś ją ususzyć, żebyśmy mogli tresować naszego nowego psa. To było dokładnie rok przed wystąpieniem pierwszych symptomów twojej choroby.
Chwytam Sixtena lekko za ucho i wydaję z siebie chrap- liwy dźwięk. Wyraźnie czuję, że palce mam sztywne. Po tym, jak zacząłem przyjmować tabletki na serce, musiałem odstawić lekarstwo na reumatyzm. Na szczęście ból nie jest jeszcze zbyt silny.
– To chyba łatwa decyzja? – spytał z uśmiechem lekarz. – Serce albo stawy?
Pomyślałem, że śmierć z powodu zawału nie byłaby taka zła, ale lekarz przerwał moje dywagacje.
– Jeśli nie ma pan więcej pytań, to na dzisiaj wszystko – oznajmił i odwrócił się do monitora.
Siła, z jaką stukał palcami o blat stołu, wskazywała na to, że dokądś mu się spieszy. Siwe, rzadkie włosy leżały na jego okrągłej czaszce jak brzydki czepek kąpielowy. Oceniłem, że wkrótce przejdzie na emeryturę. Podobno lekarze, którzy pracują w przychodniach na zlecenie, zarabiają przez miesiąc tyle, co ja przez cały rok w tartaku. Gdy spytałem go, gdzie jest lekarz rodzinny, który zwykle mnie przyjmował, odparł, że jego matka pochodzi z Jämtlandu. Jakby mnie to cokolwiek ob- chodziło.
Miałem ochotę wstać, walnąć laską o stół i spytać, jak to możliwe, że człowiek może mieć dłonie, którymi nie jest w stanie otworzyć puszki śledzi, a na dodatek musi wybierać między reumatyzmem a zawałem. Niestety, zabrakło mi kilku słów i nie byłem w stanie sklecić mądrego zdania.
Czekałem, aż Hans wstanie i powie, że się na to nie zgadzamy, aż weźmie mnie pod ramię i wszystko załatwi, tak jak ja załatwiłem kiedyś sprawę, z którą miał kłopot. Pewien chłopak z sąsiedztwa rzucał w niego szyszkami na przystanku autobusowym, więc chwyciłem go za koszulę i zepchnąłem do rowu.
Niestety, Hans tylko wstał i podał mi kurtkę, a potem pojechaliśmy do domu.
Sixten zaczyna chrapać, a ja znowu łapię go za ucho. Zauważyłem, że kiedy używam kciuka i reszty palców, nadal mam całkiem niezły chwyt. Ingrid twierdzi, że jest mocniejszy niż u większości osiemnastolatków. Ale ty, Fredriko, masz jeszcze silniejsze palce. Wiem o tym od pracowników domu opieki Brunkulla Gård. Pewnie powinienem się wstydzić, ale kiedy mi mówią, że ściskasz ich palcami tak mocno, że aż bieleją ci knykcie, bardzo mnie to cieszy.
Godzina 13.10
Bosse chce na obiad zapiekankę z mięsem, sosem i warzywami, a do tego kawę z dużą ilością cukru. Dmucha w butelkę, aż ślina mu cieknie, i mówi o Sixtenie. Kazał mi napisać, że jest oburzony pana pomysłem, żeby mu zabrać Sixtena. Ogień w kominku OK.
Ingrid
Godzina 12.30
Lunchbox: kaszanka, buraczki. Bosse ma problem ze wzrokiem. Mówi, że mu ciemnieje przed oczami. W poniedziałek trzeba się skontaktować z pielęgniarką terenową.
Kalle
Budzę się i czuję, że mam ciepło w kroku. Śniło mi się, że poszedłem do toalety, no i stało się. To samo przytra- fiało się Hansowi, kiedy był chłopcem. Za dużo mi nie poleciało, ale wystarczyło, żebym się poczuł niekomfortowo.
Spoglądam na zegar ścienny. Niedługo przyjdzie ktoś z Pomocy Domowej, żeby mi przygotować kolację, ale chyba jeszcze zdążę pójść do toalety, by włożyć czyste majtki i spodnie. Moi opiekunowie uważają, że taką pieluchę powinienem nosić przez cały czas, ale po ich wyjeździe od razu ją wyjmuję. Pewnie im się wydaje, że zapominam ją włożyć, ale prawda jest taka, że wolę się zsikać w majtki, niż chodzić z czymś takim między nogami.
Nabieram powietrza, podnoszę się i siadam na kanapie w wyprostowanej pozycji. Na stole stoi kubek z zimną herbatą, jeden z tych, które kiedyś kupiliśmy w czasie naszego wspólnego wyjazdu na północne wybrzeże Szwecji. Powiedziałaś, że ci się podobają, ale dodałaś, że ich nie potrzebujemy. Mimo to je kupiłem, bo krótko przed tym dostałem podwyżkę i czułem się bogaty.
Tego samego lata, kiedy nie było nas w domu, Hans urządził imprezę, ale był na tyle głupi, że narobił hałasu. Dźwięk niósł się tak daleko, że usłyszeli go Marita i Nejla i o wszystkim nam opowiedzieli. Po powrocie do domu strasznie na niego nakrzyczałem, ale nawet nas nie przeprosił.
Był wtedy w pierwszej klasie liceum i trzymał sztamę z kolegami z miasta. Nabili mu głowę różnymi głupimi pomysłami, a przodował w tym tamten chłopak z Frösön. Hans zaczął nam się stawiać, zadawał mnóstwo pytań o charakterze politycznym, komentował nasze zachowanie i podejmowane przez nas decyzje. Kwestionował to, co było normalne i oczywiste.
– Tak to bywa, kiedy się jest nastolatkiem – powiedziałaś, kiedy trzasnąwszy drzwiami, poszedł do swojego pokoju.
– I tylko dlatego musi być taki nieznośny? – spytałem, wycierając twarz w papierowy ręcznik, który położyłaś obok talerza.
Tej samej wiosny, tyle że trochę wcześniej, pokłóciliśmy się o „wakacje językowe”, jak Hans je nazywał. Chciał wyjechać latem do Anglii, żeby poduczyć się angielskiego, i uznał, że to ja mam za to zapłacić. Dowiedziałem się, że pomysł wyjazdu wyszedł od tamtego chłopaka z Frösön, a Hans chciał pojechać razem z nim. Wyjaśniłem mu, jak się sprawy mają: że nas na to nie stać.
– Tatę Roberta stać – prychnął i spojrzał na mnie wzrokiem smarkacza, jak nigdy wcześniej.
Tak się wtedy wściekłem, że pociemniało mi w oczach. Czyżbym wychował rozpieszczonego lalusia, któremu zamarzyło się, że zapłacę za jego rozrywkowy wyjazd do Anglii? Wyjaśniłem mu, jak się sprawy mają, i dodałem, że nie zamierzam marnować pieniędzy na jego snobistyczne pomysły. Ty sprzątałaś wtedy w milczeniu ze stołu. Zebrałaś naczynia i wstawiłaś je do zlewozmywaka.
– Postaraj się czasem nie być taki nabzdyczony, to może i on będzie mniej nieznośny – powiedziałaś, kładąc na stole kawałek ciasta z poprzedniego dnia.
Zdziwiłaś mnie tymi słowami, bo miałem nadzieję, że staniesz po mojej stronie. Teraz uważam, że miałaś rację, ale Hans porządnie mnie wtedy wkurzył. Gadał takie rzeczy, że w gardle rosła mi gula. Robił wszystko, żeby mi popsuć humor.
Idę do łazienki, jęcząc, rozpinam dżinsy i opuszczam je na podłogę. Patrzę w lustro i widzę w nim żylastego faceta. Oczy mnie szczypią i nie dostrzegam wszystkich szczegółów swojego ciała, przez co postać w lustrze przypomina obraz olejny namalowany zamaszystymi ruchami pędzla. Uwagę zwracają długie włosy i broda.
Postać w lustrze przypomina mi Starego, a moja twarz jego twarz, chociaż golił się do ostatniego dnia życia i przy każdej okazji robił aluzje do mojego wy- glądu.
– W ogóle o siebie nie dbasz – zauważył któregoś letniego wieczoru, kiedy mieliśmy zasiąść do stołu. Ja i ty właśnie wróciliśmy z kilkudniowego urlopu w Hissmofors, gdzie pomagaliśmy w pracach gospodarskich. Matka przyrządziła śledzie i ugotowała świeże ziemniaki z koperkiem, który zerwała w ogródku.
Dwa tygodnie wcześniej Åkesson zapowiedział podczas przerwy na lunch, że w czasie urlopu zamierza zapuścić brodę.
– Postawię piwo każdemu, kto wróci do roboty z dłuższą brodą niż moja – zadeklarował. Objął mnie i naszego kolegę zwanego P-G i walnął nas w plecy.
– Przyjmuję zakład – odparł P-G i szeroko się uśmiechnął. – Chyba widzieliście mojego starego?
Splunąłem do skrzynki po piwie i stwierdziłem, że owszem, widziałem brodę jego ojca, z którą wygląda jak krasnal.
– Ja też w to wchodzę – rzuciłem, ale od razu pomyślałem, że broda będzie cię kłuć i nie będziesz z tego zadowolona.
Wtedy, przy kolacji po powrocie z Hissmofors, przyciągnąłem do stołu krzesło ogrodowe, usiadłem i popatrzyłem na Starego. Odwróciłem wzrok i ja i ty wymieniliśmy się spojrzeniami. Wyglądało to tak, jakbyś tylko na to czekała. Twoje oczy przygwoździły mnie na chwilę do krzesła.
Matka podała Staremu ziemniaki, a ty wspomniałaś o moim zakładzie z kolegami. Rzucił coś, czego nie zrozumiałem, i wypił trochę piwa, a ty odwróciłaś się do matki i pochwaliłaś ją za jedzenie.
Uwaga rzucona na temat mojej brody miała żartobliwy charakter, ale utkwiła mi w pamięci. Zresztą zawsze tak było, kiedy Stary coś mówił. Siedzieliśmy obaj w milczeniu ze spuszczonym wzrokiem, patrząc na talerze i na jedzenie, które podała matka. Przysłuchiwałem się, jak wypytujesz ją o ogród i inwentarz domowy. Fascynowała mnie twoja łatwość prowadzenia rozmów, jakbyś nie musiała się zastanawiać, co powiedzieć.
Wypiłem piwo i spojrzałem na Starego. Jego potężna sylwetka wydała mi się śliska i mój wzrok się z niej ześlizg- nął. Bardzo się starałem, żeby na niego patrzeć, ale nie mogłem się przemóc. Czasem nie lubiłem się za to, że nie miałem odwagi zaprotestować.
Czuję woń moczu – gryzący smród – kiedy zdejmuję majtki i rzucam je na podłogę. Opiekunowie z Pomocy Domowej wieszają suche majtki i spodnie na suszarce w rogu łazienki.
Cieszę się, że nie muszę iść do sypialni po suchą bieliz- nę. Od kiedy się wyprowadziłaś, ani razu tam nie spałem.
Siadam na sedesie i biorę do ręki niebieskie majtki. Powoli się pochylam i wkładam je, zaczynając od lewej nogi. Moja stopa nabrała ciemnej, sinoróżowej barwy, palce są nienaturalnie powykrzywiane. Prawa jest jeszcze sztyw- niejsza, więc udaje mi się ją wsunąć w majtki dopiero za trzecim razem. Potem biorę spodnie i historia się powtarza. Na szczęście są to miękkie spodnie dresowe, nie tak twarde jak dżinsy, więc łatwiej mi się poddają. Domyślam się, skąd je mam: Hans pojechał do miasta na zakupy, wpadł przy okazji do sklepu Intersport i kupił mi z dziesięć par.
Myję ręce, zakręcam kran i słyszę, że ktoś otwiera tylne drzwi wejściowe. Idę do kuchni i stwierdzam, że przyszedł Kalle. Zdążył już wyjąć z zamrażarki gotowe do przyrzą- dzenia danie. Na dźwięk moich kroków odwraca się i na mnie patrzy. Kiedy się porusza, widać, że ma za ciasne ubranie, bo brzuch wystaje mu spod koszuli. Na zlewo- zmywaku leży kartka, którą zostawił mi Hans. Pamiętaj, żeby coś zjeść! Ale jem tylko wtedy, kiedy jestem głodny.
– Co słychać? – pyta Kalle, robiąc dziurę w plastikowym opakowaniu z gotowym daniem. W zamrażarce mam więcej jedzenia, niż byłbym w stanie zjeść przez rok, ale Hans i tak regularnie uzupełnia zapasy.
– Dzięki, raz na wozie, raz pod wozem – odpowiadam i zastanawiam się, czy opiekun zadaje to samo pytanie także innym starszym osobom, do których przychodzi. Zabrzmiało trochę jak mantra.
– Przygotuję coś na kolację – mówi. – Jest pan głodny?
Wzruszam ramionami, wychodzę, siadam obok Sixtena na kanapie i głaskam go po łbie.
Przypominam sobie, że tego dnia coś się ma wydarzyć, tylko nie pamiętam co. Wstaję z kanapy i podchodzę do kalendarza, który Hans powiesił na ścianie. Do kartki z przypadającą na ten dzień datą jest przyklejona żółta nalepka z nadrukiem Dzisiaj. Przeczucie mnie nie myliło: wieczorem wpadnie z wizytą syn, a jutro ma zadzwonić Ture. Albo ja do niego.
Oczy mnie szczypią, wzrok mam zamglony trochę bardziej niż zwykle. Siedzę na kanapie i jak przez mgłę widzę Kallego. Mrugam kilka razy, ale w niczym mi to nie pomaga. Zamierzam porozmawiać z opiekunem o Sixtenie. Jeśli zdołam go przekonać, że pomysł Hansa na odebranie mi psa jest głupi, dostanę jego poparcie. W spodniach znowu mam mokro i głośno wzdycham.
– O co chodzi? – pyta Kalle.
Wstawia jedzenie do mikrofalówki, a ja znowu wzdycham i milczę. Słowa „zsikałem się” nadal brzmią fatalnie, chociaż wypowiadam je coraz częściej.
– Coś się stało? – drąży Kalle. Odwraca się i patrzy na mnie pytającym wzrokiem.
Tym razem zsikałem się porządnie, więc opiekun od razu zauważa plamę na moich spodniach.
– Ojojoj… zaraz się tym zajmiemy – mówi. Zamyka mikrofalówkę, ale jej nie włącza. – Włoży pan czystą pieluchę i czyste spodnie.
Wymieniamy się spojrzeniami i nagle czuję, że nie chcę, żeby przytrafiały mi się takie rzeczy. Chciałbym po prostu wstać i wyjść, ale nie ruszam się z miejsca, tylko kiwam głową.
Godzina 17.30
Kiedy do niego przychodzę, Bosse śpi. Szykuję dla niego purée ziemniaczane z pulpetami i szklankę piwa, po czym siadam przy stole, żeby chwilę porozmawiać. Bosse mówi, że powietrze jest dzisiaj lodowato zimne i tylko słońce ogrzewa świat. Do lata jest jeszcze daleko. Kiedy przypominam mu, że później zjawi się u niego syn, Bosse kiwa głową, ale widać, że o tym zapomniał.
Johanna
Sprawnie wsiadasz na rower, chociaż jesteś taka duża. W koszyku masz sok i bułeczki. Sukienkę musiałaś pożyczyć od młodszej siostry i wyglądasz w niej tak, jakbyś się podwójnie owinęła prześcieradłem. Patrzę tylko na twój brzuch; nie mogę oderwać od niego wzroku. Jedziemy piaszczystą drogą, a ty opowiadasz mi, że twoja młodsza siostra zebrała ubranka także dla naszego malucha. Wszyscy, z którymi się spotyka- my, twierdzą, że do porodu może dojść dosłownie w każdej chwili. Codziennie rano, gdy jadę do tartaku, mam w pamięci, że kiedy wrócę po pracy do domu, być może będę już ojcem.
Wjeżdżamy do gospodarstwa twojej siostry. Jak zwykle idziesz prosto do koni i głaskasz je po grubej skórze. Lubię obserwować, jak z nimi jesteś, bo odnoszę wrażenie, że jest wam ze sobą dobrze. Chodzisz przy nich w naturalny sposób. Mogę sobie wtedy wyobrazić, że konie są dla ciebie tym samym, czym dla mnie psy.
Konie mnie przerażają. Wmawiam sobie, że gdy tylko wjeżdżam rowerem na podwórze, wyczuwają mój strach. Zauważyłem, że przy mnie zachowują się inaczej niż przy tobie. Ty się wśród nich wychowałaś, wiesz, jak z nimi rozmawiać. Ktoś taki jak ja nie miałby o tym pojęcia.
Zatrzymuję się, opuszczam nóżkę roweru, stoję nieruchomo i patrzę na ciebie. Kiedy nocą leżę w łóżku i zastanawiam się nad różnymi sprawami, myślenie o tobie mnie uspokaja. Będziesz miała naturalny dryg do dziecka, coś, czego mnie brakuje. Zawsze dobrze sobie radziłaś ze swoim rodzeństwem i ich dziećmi.
– Zabierz bułeczki do kawy! – wołasz do mnie i ruszasz w stronę domu.
Za każdym razem, kiedy jedziesz z wizytą do siostry albo do rodziców, pieczesz coś słodkiego. Twoje wypieki są naprawdę smaczne, lepsze od tych mojej matki. Dziś rano specjalnie wstałaś wcześniej niż zwykle, żeby zdążyć upiec bułeczki przed wyjściem z domu.
W chwili, kiedy się odwracam, żeby wyjąć torbę z koszyka na rowerze, powietrze przecina głośny, ostry dźwięk, który przypomina dzwonienie.
Zmieszany, rozglądam się po podwórzu, ale słabo widzę. Do mojej świadomości z trudem przebijają się pojedyncze obrazy. Dopiero po pewnym czasie uświadamiam sobie, że leżę na swojej kanapie w kuchni.
Po chwili znowu słyszę dzwonienie, wrzaskliwy dźwięk na pełny regulator. Macam ręką blat stołu i szukam telefonu. Na ekranie wyświetlają się duże litery imienia HANS. Wciskam zieloną słuchawkę.
– Halo, mówi Bosse Andersson – odzywam się, próbując przełknąć śluz zalegający mi w gardle. Zawsze, kiedy śpię, zbiera się go więcej.
– Cześć, tato, spałeś?
Z trudem się prostuję, kaszlę i wypluwam śluz do stojącego na stole kubka. Hans czeka, aż coś powiem.
– Chyba tak – odpowiadam, mając przed oczami twoje zdjęcie z ostatnich tygodni ciąży.
– Jestem dziś trochę zarobiony i wieczorem nie zdążę do ciebie wpaść – mówi Hans.
Jest zajęty sprawami firmy, a mimo to odwiedza mnie kilka razy na tydzień. Chce być pewien, że moi opiekunowie z Pomocy Domowej wykonują swoje obowiązki, jak należy, że mam jedzenie w lodówce, a pojemnik ze śmieciami jest wystawiony na skraj drogi. Czasem sam go tam wystawia, nawet wtedy, kiedy pojemnik jest wypełniony jedynie do połowy. Uważam, że to nie jest konieczne, bo za każde odebranie śmieci muszę płacić siedemdziesiąt pięć koron, ale Hans ma inne zdanie na ten temat.
– Myślałem, że skończę trochę wcześniej, ale niektórzy pracownicy są na urlopie i część ich obowiązków spadła na mnie – wyjaśnia, zanim zdążę cokolwiek po- wiedzieć.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa: Lisa Ridzén, Kiedy żurawie odlatują na południe
Karta redakcyjna
CZWARTEK, 18 MAJA
SOBOTA, 20 MAJA
PONIEDZIAŁEK, 22 MAJA
W PRZEDDZIEŃ ZIELONYCH ŚWIĄTEK
SOBOTA, 10 CZERWCA
PONIEDZIAŁEK, 19 CZERWCA
WTOREK, 20 CZERWCA
SOBOTA, 1 LIPCA
ŚRODA, 12 LIPCA
WTOREK, 18 LIPCA
SOBOTA, 22 LIPCA
NIEDZIELA, 23 LIPCA
ŚRODA, 2 SIERPNIA
CZWARTEK, 3 SIERPNIA
CZWARTEK, 17 SIERPNIA
WTOREK, 22 SIERPNIA
WTOREK, 29 SIERPNIA
ŚRODA, 6 WRZEŚNIA
SOBOTA, 16 WRZEŚNIA
PONIEDZIAŁEK, 25 WRZEŚNIA
WTOREK, 10 PAŹDZIERNIKA–PIĄTEK, 13 PAŹDZIERNIKA
