Jomswiking. Winlandia - Bjørn Andreas Bull-Hansen - ebook

Jomswiking. Winlandia ebook

Bjørn Andreas Bull-Hansen

4,2

Opis

Torstein Szkutnik, syn Tormoda, przebył daleką drogę. Gdy jako dwunastolatek wyruszał, by odnaleźć brata, był jedynie niewolnikiem. Po ośmiu latach tułaczki i walki o przetrwanie został hovdingiem, przywódcą grupy wojowników z Jomsborga. Jednak ani jemu, ani towarzyszącym mu jomswikingom nie dane było zaznać spokoju. Ich wędrówka dopiero się zaczynała.

Po bitwie pod Svolder Torstein wraz ze swoimi wojownikami musi umykać przed gniewem ludzi Olafa Tryggvasona. Zdeterminowani, by zachować wolność i niezależność, jomswikingowie decydują się na przeprawę przez ocean. W niemal mitycznej Winlandii rosnąć mają lasy modrzewiowe. Zbudowane z ich drewna statki pozwoliłyby Torsteinowi zapewnić przyszłość swojej rodzinie i ludziom, którzy mu zaufali. Żaden z zaprawionych w bojach jomswikingów nie spodziewa się jednak, z kim przyjdzie im się zmierzyć w odległych krainach na zachód od Islandii.

Jomswiking. Winlandia daje czytelnikom wyjątkowy wgląd w życie pierwszych osadników Ameryki Północnej i konfliktów, które powstały z potężnymi rdzennymi mieszkańcami tego obszaru.

Książka w sam raz dla fanów serialu Wikingowie i nordyckich opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 768

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (65 ocen)
32
21
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Nie służąc żadnemu panu

Czuwałem całą noc. Początkowo słychać było tylko słaby jęk, chwilami wszystko cichło i nie dobiegał nas żaden dźwięk. Wtem, tuż przed wschodem słońca, usłyszałem krzyki. Przedarły się przez na wpół otwarte drzwi, sprawiając, że siedzący na ziemi mężczyźni zaczęli mamrotać i wiercić się niespokojnie, a Bjørn musiał mnie unieruchomić, obejmując silnie ramieniem. To może być długi poranek, stwierdził. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać.

Czekałem więc. Czuwający razem ze mną mężczyźni popijali w milczeniu z kufli. Ja jednak nie mogłem zbyt wiele w siebie wmusić. Każdy dobiegający z domu okrzyk, każdy jęk, każde pokrzepiające słowo z ust towarzyszących jej kobiet, działały na mnie jak smagnięcie bicza. Chciałem wbiec do izby i trzymać ją w ramionach, chciałem, by spojrzała mi w oczy i zapewniła, że wszystko w porządku, żebym się nie martwił. Ale za każdym razem, gdy już miałem rzucić się do środka, dłonie mojego brata przytrzymywały mnie na miejscu. A Vidar co chwila szeptał, bym wypoczął, póki mam ku temu sposobność. Nie było jednak sposobności do wypoczynku od chwili, gdy pojawili się ludzie Olafa. Od owej nocy, kiedy nastał czas vinterblot1. Znowu zanurzyłem się we wspomnieniach, przypomniałem sobie, jak siedzę półnagi na nabrzeżu i tęgo popijam. Z dumą spoglądam na statek, dar króla Danów, za który wszyscy wznosimy toast; pijemy także za dobre połowy, za udane żniwa i za to, by z Sigrid poszło dobrze; pijemy za wszystko, co nam tylko przyjdzie do głowy. Potem, zataczając się, wracamy do gospodarstwa, a ja kładę się przy ciepłym ciele Sigrid, otaczam ją ramieniem, moja szorstka dłoń na jej brzuchu wyczuwa rosnące w środku dziecko.

Gdyby mały Fenre nie wszczął alarmu, byłaby to ostatnia rzecz, jaką bym poczuł. Psiak obudził kobiety, a te zbudziły nas. Razem z nami w budynku głównym spało dwunastu mężczyzn, a jeszcze większa grupa nocowała w oborze. Kobietom się to nie podobało, bo mężczyźni cuchnęli i rzadko udawali się na spoczynek przed późnym wieczorem, ale po tej nocy nie padło już ani jedno złe słowo pod ich adresem. Obudziło mnie szturchanie łokciem. Oprzytomniałem i usłyszałem Sigrid; szeptała, żebym wstał, bo na podwórzu są jacyś ludzie. Zerwałem się na równe nogi, podobnie jak pozostali, a Bjørn, uchyliwszy drzwi, mruknął, że Sigrid ma rację, jacyś obcy są w obejściu. Trzeba chwytać za broń, dodał, bo tamci właśnie zapalają pochodnie.

Pijani i półprzytomni wypadliśmy na zewnątrz. Z podsyconą piwem odwagą, nadzy i rozgorączkowani rzuciliśmy się na nich z toporami i włóczniami, od ręki kładąc trupem sześciu napastników. Dwóch pozostałych przy życiu uciekało w dół porośniętego trawą zbocza, ku plaży, gdzie dostrzegliśmy skeid2 zwrócony rufą do brzegu. Czekała przy nim gromada mężczyzn.

Szyliśmy z łuku za tamtą dwójką, lecz byliśmy zbyt pijani, a chociaż księżyc świecił nad zatoką, było za ciemno, by porządnie wycelować. Jednak najwyraźniej udało nam się trafić jednego z napastników, gdyż potknął się, po czym zrobił jeszcze kilka kroków i zwalił się na ziemię.

Skeid odepchnięto od brzegu. Wiosła gwałtownie zanurzały się w wodzie, kierując statek ku otwartemu morzu. Ranny leżał u naszych stóp, chwytając ustami powietrze, trzymał się za brzuch, gdzie widać było głęboką ranę. Przykucnęliśmy przy nim. Zapytał, czy któryś z nas to Torstein Tormodson, zwany Szkutnikiem. Skinąłem głową, mówiąc, że to ja noszę takie imię. Słysząc to, chwycił mnie gwałtownie za rękę.

– Ty i cały twój ród… Twoje potomstwo… Nigdy nie zaznacie spokoju…

Upojenie piwem sprawiło, że wydarzenia tamtej nocy zdały nam się snem. Pod osłoną mroku zanieśliśmy trupy na brzeg, a potem powiosłowaliśmy z nimi w głąb zatoki i tam – obciążywszy je kamieniami – potopiliśmy. Gdy wytrzeźwieliśmy, tylko plamy krwi w obejściu świadczyły o tym, co zaszło. Lecz po tamtej nocy zrozumiałem, jak czcza była ta cała gadanina o osiedleniu się tutaj, o wypływaniu na połów i hodowaniu owiec na pastwiskach Grima, o poddaniu się jarlowi Orkadów i zrobieniu z siebie Orkadyjczyków. Musieliśmy wyruszyć w drogę, dotrzeć do wysp na zachodzie; do miejsc, gdzie nie znajdą nas żądni zemsty ludzie. Trzeba było jednak poczekać, Sigrid nie mogła rodzić na statku.

Pamiętam, że obserwowałem słońce wynurzające się z morskich głębin. Pamiętam, że stałem na trawiastym brzegu, a moi ludzie, rozsiadłszy się dookoła, popijali z kufli. Trwało lato i noce były krótkie. Kula ognia ledwo zdążyła zanurzyć się w falach na zachodzie, a już unosiła się nad łąkami na wschodzie. Nagle zorientowałem się, że zapanowała kompletna cisza. Jedyne, co słyszałem, to mamrotanie mężczyzn, a kiedy się obejrzałem, właśnie usiłowali stanąć na nogi, zesztywniali, ociężali od trunku. Oczy wszystkich skierowały się na langhus3, ku lekko uchylonym drzwiom, ku ciszy, która wszystkim zdała się zbyt długa. I wtedy rozległ się płacz. Płacz dziecka.

Czekaliśmy w milczeniu. W końcu drzwi się otworzyły i na dziedziniec wyszła Gerdrun, żona jarla. Wytarła w koszulę zakrwawione ręce i spojrzała na mnie.

– Teraz, Torsteinie, możesz wejść.

Zawahałem się. Lęk mnie nie opuszczał. Usłyszałem szept Vidara:

– Właśnie to poczułeś, hovdingu4. Niepokój. Przyzwyczaj się, bo zostanie z tobą do końca życia.

Bjørn podszedł gwałtownie do niego i założywszy mu ramię na kark, kazał mu być cicho; i tak stali, Vidar z karkiem oplecionym ramieniem Bjørna i mój brat niespuszczający ze mnie wzroku, posyłający mnie ruchem głowy w stronę drzwi.

Wszedłem na podwórze, czułem pod stopami twardo ubitą ziemię, a na twarzy powiew letniego wiatru. Gerdrun weszła do domu. Z wnętrza dochodził szczęk przesuwanych mis i kubków.

W końcu doszedłem do drzwi i znalazłem się w panującym we wnętrzu złotawym cieple. Na środku izby stała prycza, zaledwie kilka kroków od paleniska. Po obu stronach leża stały kobiety. Była tam Astrid, siostra Sigrid. Była Gerd, jej matka. Daghild, siostra Valpa, i Anbjørg Ivarsdatter, drobna siwowłosa kobieta, którą wyspiarze przywozili z Borgarøy, gdy spodziewano się porodu. A na pryczy leżała ona. Do obnażonej piersi przytulała nagiego noworodka. Delikatnie obejmowała plecki dziecka. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

– Mamy syna, Torsteinie.

Wciąż stałem u stóp leża.

– Podejdź – rzekła, wyciągając do mnie rękę.

Gerdrun podprowadziła mnie do krawędzi pryczy. Przymusiła, bym usiadł, wzięła moją dłoń i położyła na plecach dziecka. Czułem ciepło bijące od skóry, czułem, jak ten mały człowieczek oddycha. Sigrid przesunęła swoją dłoń po mojej.

– Nie cieszysz się?

Chciałem znaleźć dla niej słowa o radości, którą czułem, radości tak innej od wszystkiego, czego wcześniej zaznałem. Chciałem podziękować Sigrid za dziecko, które mi dała, za to, że krew naszego rodu będzie nadal płynąć. Jednak nie znalazłem żadnych słów. Czułem, jak łzy napływają mi do oczu, ale szybko je otarłem. Nie chciałem, by kobiety je zobaczyły. Gerdrun poklepała mnie po ramieniu, mówiąc, że to żaden wstyd uronić kilka łez, w końcu niecodziennie mężczyzna zostaje ojcem.

– Teraz weź syna na ręce, Torsteinie. Pokaż go swoim ludziom.

Gerdrun odjęła dziecko od piersi Sigrid i włożyła je w moje ręce. I w tym momencie po raz pierwszy ujrzałem twarz mego syna. Trudno zaprzeczyć, że poczułem ukłucie w sercu. Dziecko było zdrowe, o brązowych włosach, podobnie jak ja, i jasnych, błękitnych oczach, ale prawą stronę szyi pokrywało znamię. Zaczynało się przy obojczyku i sięgało podbródka.

– Młot Thora – stwierdziła położna, podchodząc do nas.

Początkowo nie pojmowałem, o co jej chodzi, ale potem spostrzegłem, że znamię ma kształt młota o krótkim trzonku. Trzonek biegł wzdłuż szyi, a głownia skierowana była ku podbródkowi i policzkowi.

– Twego syna chroni Thor z rodu Asów, Torsteinie. – Położna lekko docisnęła moją dłoń obejmującą tył dziecięcej główki.– Wyjdź i pokaż go ludziom. Ale się pospiesz, bo maluszek chce teraz przebywać z matką.

Przytuliłem do siebie ciepłe, nagie ciałko, podtrzymywałem tył główki, tak jak mi pokazała, i przez chwilę stałem przy łóżku, patrząc synkowi w oczy, a malec zerknął na mnie i chwycił nagle za brodę, na co kobiety otaczające leże wybuchły śmiechem. Ostrożnie stawiając stopy, ruszyłem ku drzwiom i czekającemu za nimi porankowi. Mężczyźni, którzy czuwali ze mną, teraz gromadzili się na podwórzu. Uniosłem dziecko w ich kierunku.

– Mój syn – rzekłem.

Mężczyźni otoczyli mnie. Wysuwali swe sękate palce ku malcowi, uśmiechali się pod wąsem, mówili nienaturalnie cienkimi głosami. Halvor zaczął recytować pijacki wiersz, którego nikt nie słuchał, a Eystein podniósł trójnogiego Fenrego, żeby ten obwąchał chłopca. Było tego za wiele jak na małego, bo twarzyczka skrzywiła się i z bezzębnej buzi wydobył się niespodziewanie głośny krzyk. Pośpiesznie wszedłem do domu, gdzie położna przystawiła dziecko z powrotem do piersi Sigrid.

Tego dnia świętowaliśmy w porcie. W gospodarstwie Grima nie pozwolono nam na to. Matka Sigrid wyszła przed dom i wygrażając pięścią, kazała nam zabierać nasze wrzeszczące pyski i się wynosić. Przenieśliśmy się na łagodny stok za zagrodą. Przez chwilę postaliśmy przy starym kamiennym kopczyku, a mężczyźni zachęcili mnie, bym się napił. Potem Valp i paru innych przeszli po okolicznych zagrodach, zwołując mężczyzn na świętowanie, a pozostali udali się do portu po drugiej stronie wzgórza. Wszedłem na pokład knary zacumowanej przy kamiennym nabrzeżu. Stanąłem na rufie przy wiośle sterowym, skąd miałem widok na wodny szlak między północnymi wyspami. Zwróciłem twarz ku brzegowi, w stronę ludzi gromadzących się wokół ogniska. Nieokrzesani, zahartowani w boju wojowie, większość z nich stanowili Danowie i Norwegowie służący ze mną w Jomsborgu. Teraz tworzyli załogę statku, który Svein Widłobrody podarował mi po bitwie pod Svolder i chociaż miałem zaledwie dwadzieścia lat i należałem do najmłodszych na pokładzie, to właśnie mnie zwali hovdingiem. Od chwili, gdy postawiliśmy żagiel i przepłynęliśmy morze, minęły zima i wiosna. Czas ten upłynął nam tu, na Orkadach, w oczekiwaniu na narodziny dziecka. Podczas tingu zwołanego przy maszcie postanowiliśmy czekać i nie przeprawiać się do Islandii przed zimowymi sztormami. Wielu chciało pomścić norweskiego króla. Zimowanie na Rossøy, gdzie zawijały statki handlowe, by zaopatrzyć się w wodę przed podróżą ku norweskim brzegom, nie było wolne od ryzyka. Ktoś mógł się dowiedzieć o naszym pobycie. Tak też się stało. Ale nawet po napadzie, który wydarzył się tamtej nocy, pozostaliśmy. Byliśmy jomswikingami i tworzyliśmy niezłą bandę. Było nas ponad trzydziestu, mieliśmy broń i nie brakło nam strzał. Po pijanemu pokonaliśmy tamtej nocy ludzi Olafa. Moi towarzysze byli zdania, że następnym razem też nam się uda. Odparłem, że chociaż jesteśmy jomswikingami, to jednak stanowimy łatwy cel tu, na wyspie. A na zachodzie czeka bogactwo. Rosną tam strzeliste modrzewie, lepszego materiału na poszycie statków nigdzie się nie znajdzie. Do tamtych ziem nie zgłosił praw żaden hovding. Tam będziemy mogli się wzbogacić.

Usłyszałem, że Bjørn mnie woła. Czy nie usiądę z nimi? Rozsiadł się przy przygotowanym ognisku, które Hutten właśnie rozpalał, krzesząc iskry i podsycając płomienie wiechciem suchej trawy. Szkot był silnie zbudowanym, lecz niewysokim mężczyzną. Gdy miał narzuconą na siebie włochatą opończę i stał przygarbiony, odnosiło się wrażenie, że wynurzył się spod powierzchni ziemi i narzucił na ramiona kawał darni. W zatoce synowie Vidara chlapali się nawzajem wodą. Mieli szukać omułków i posuwając się wzdłuż kamieni, ostrożnie badać grunt palcami stóp, ale najwyraźniej nie traktowali zadania zbyt poważnie. Fenre kuśtykał razem z suką Skjalma i wlókł za sobą kłęby wodorostów. Teraz i Eystein zaczął mnie przywoływać. Nie mam chyba zamiaru sterczeć tam w pojedynkę, napić się trzeba!

Jednak jeszcze chwilę postałem na rufie. Niepokoiło mnie znamię na szyi dziecka. A co, jeśli sprawa była poważna, jeśli to jakaś choroba? Strach zakorzenił się boleśnie w mojej piersi i miałem ochotę pobiec z powrotem do gospodarstwa w nadziei, że tamtejsze kobiety przekonają mnie, że to nic niezwykłego i że znamię zblednie, a w końcu zniknie, ale wówczas na trapie pojawił się Halvor. Niósł ze sobą dwa kubki.

– Twoje oczy są zazwyczaj pogodne, Torsteinie. – Podał mi kubek i stanął obok, kierując wzrok, podobnie jak ja, w stronę przystani. – Ale teraz mam wrażenie, że tam, w środku, zbiera się na burzę. Myślisz o tym znamieniu?

Milczałem.

– Nie dziwi mnie, że się martwisz. – Halvor wcisnął swój kubek do mojej wolnej ręki i rozluźnił pas. Myślałem, że chce się wysikać, ale spuścił spodnie i odwrócił się, pokazując mi swój nagi tyłek. – Patrz – powiedział, klepiąc się po zadku. – Patrz i mów, co widzisz.

Nie widziałem niczego oprócz gołego tyłka.

– Gdy się urodziłem, miałem tam znamię, wielkie jak męska dłoń. Ale z czasem zbladło. – Wyprostował się, wyjął z mojej dłoni kubek, wziął spory łyk i podciągnął spodnie. – Niewykluczone, że znamię twego syna też zblednie. A poza tym i tak zapuści brodę. Ucisz więc tę nawałnicę w swoim spojrzeniu i przyjdź do nas się napić.

Nagle coś innego napełniło mnie lękiem. A co, jeśli chrześcijanie ujrzeliby ten znak Thora i pomyśleli, że chłopiec został naznaczony przez moce, które dla nich były fałszywymi pogańskimi bóstwami. Może spróbowaliby go zabić. Oni nienawidzili wszystkiego, co wiązało się ze starymi wierzeniami.

Kiedy wspomniałem o tym Halvorowi, pogładził się w zamyśleniu po brunatnej brodzie i pociągnął kolejny łyk. Przystojny Halvor nie był. Całe jego ciało, od stóp, gdzie brakło dwóch palców, do czubka głowy, nosiło ślady życia przeżytego jako jomswiking. Jedna blizna biegła w poprzek czoła, inna wzdłuż policzka. Kolejna zdawała się rozszczepiać dolną wargę tuż przy kąciku ust, co sprawiało, że miał dziwaczny, krzywy uśmiech. Jednak dobrze było mieć Halvora obok, gdy człowiek pogrążał się w czarnych myślach. Była w nim radość, którą zarażał innych.

– Kto by się przejmował chrześcijanami. Tam, dokąd płyniemy, takowych nie znajdziesz. Tam prawie w ogóle nikogo nie ma. Tak przynajmniej powiadają. – Halvor stuknął kubkiem w mój kubek. – Ale teraz powinieneś się napić. Masz syna, chłopcze. Pij.

– Tylko kilka łyków – mruknąłem, przystawiając kubek do ust. Napitek Huttena świetnie się nadawał do rozpędzania smutków, o tym od dawna wiedziałem. Mówił, że przywiózł go od krewnych. Tam, w ich ziemiance, gdzieś na stałym lądzie, trunek fermentował przez całą zimę i powiadano, że nie było mocniejszego piwa na północ od Jorviku.

Staliśmy we dwójkę przy wiośle sterowym. Bawiłem się drążkiem, który miał to do siebie, że po jakimś czasie zaczynał odstawać od trzonu wiosła. Był wyprowadzony pod kątem prostym i sternik miał go przed sobą, ale rzemienie wiążące go z wiosłem szybko się obluzowywały. Obym tylko nie zapomniał nasmarować ich owczym tłuszczem przed podróżą. Zdaniem Halvora powinienem podziękować bogom za zdrowego i silnego syna, a i matce po powrocie do gospodarstwa powinienem podziękować. Jednak z tym ostatnim można było poczekać. Teraz należało wypić ku czci bogów.

Po tych słowach wypiliśmy kilka łyków. Staliśmy na rufie, patrząc w stronę portu, ku wyspom i ku otwartemu morzu, błyszczącemu we wschodzącym słońcu. Widziałem załogę, która zebrała się wokół ogniska i do której przyłączyli się Vidar i Gislaug z dwiema córkami, obie były już w takim wieku, że trudno było je nazywać dziećmi. Byli tam ich dwaj synowie, jeden miał zaledwie pięć zim, drugi dziesięć. Pojawił się też Skjalm z niewolnicą, którą uprowadził z Fionii, a nad brzegiem stała ich córka, rzucająca kamyczkami w taki sposób, że odbijały się od powierzchni wody. Przy ognisku toasty wznosili mój brat Bjørn i Eystein Pierdziuch, Hutten i Valp. Obserwując port, widziałem, że zbiera się tam coraz więcej mieszkańców wyspy, bo wcześniej wszyscy wiedzieli, że Sigrid ma rodzić, a teraz ludzie domyślili się, że nadszedł czas świętowania. Wciąż nie pojawiał się ojciec Valpa, Sigurd Lodveson, jarl Orkadów. Chociaż każdy, a zwłaszcza Valp, był zdania, że najlepiej byłoby, gdyby staruch trzymał się od nas z daleka. Halvor pociągał z kubka. Ja oszczędzałem piwa, nie śmiałem się upić i nie odrywałem wzroku od morza, na wypadek gdyby nadpływały jakieś obce statki. Te małe łyki, na które sobie pozwalałem, dawały jednak poczucie spokoju i tym spokojem dzieliłem się z Halvorem. Mruknąłem, że może ze mnie dureń, który przejmuje się znamieniem, a wtedy mój druh położył mi dłoń na ramieniu i rzekł, że skoro już miałbym o tym myśleć, to powinienem myśleć z radością, bo był to znak bogów. Na moment przystanąłem przy jednej z podpór, na których ułożyliśmy reję, i ogarnąłem wzrokiem statek. To była jedna z największych knar, jakie kiedykolwiek widziałem, i odczuwałem nieopisaną dumę z posiadania tak imponującego statku5. Reję podnosiło się linami ukręconymi z rzemieni z foczych skór, a wyciosane z dębu wręgi były tak dopasowane do klepek poszycia, że można by pomyśleć, że są ulepione z gliny. Aby statek giętko poddawał się falom, wręgi przymocowano do stępki fiszbinami; z kosztami nikt się tu nie liczył. Położywszy dłoń na rei nade mną, wyczułem słoje w drewnie i wciągając w nozdrza zapach słonej wody i smoły, pomyślałem, że wkrótce ten statek zabierze nas w daleką podróż. Mieliśmy opuścić wyspy i wypłynąć na morza, których nie znaliśmy.

Dołączyliśmy do biesiadujących przy ognisku, a Eystein wyjął drumlę, którą swego czasu nabył od walijskich kupców. Grać to on nie potrafił, ale ludzi tyle się teraz naschodziło, że i tak nikt muzyki wyraźnie nie słyszał. Siedząc przy ognisku, poczułem nadchodzący sen, któremu nie stawiałem oporu. Byłem wyczerpany. Położyłem się na wznak i natychmiast usnąłem.

Spałem tak długo, aż dzień zaczął się chylić ku wieczorowi. Powiedzieli mi później, że Sigurd Lodveson przyjechał konno i rozmawiał na plaży z Valpem. Starzec był agresywny i chciał, by syn wrócił z nim do domu, lecz gdy chwycił go za ramię, Valp wyrwał mu się, krzycząc, że przysięgał wierność Torsteinowi Tormodsonowi i jego statkowi, po czym przyłączył się do świętujących przy ognisku. Ojciec został sam, a narośl na szyi, tuż nad wycięciem tuniki, przybrała czerwonawą barwę, co działo się zazwyczaj, kiedy był wzburzony.

Świętowano cały dzień, a mężczyźni przysypiali przy ognisku, potem ktoś nimi potrząsał, a oni sięgali po kolejny kubek. Podobnie jak ja, większość nie przespała poprzedniej nocy, ale chcieli pić, dopóki mieli ku temu sposobność. Teraz gdy Sigrid już urodziła, jasne było, że nie będę dłużej zwlekać z wypłynięciem. Nadszedł najkorzystniejszy czas na morską podróż. O tej porze roku wiatry były łagodne, a prądy morskie kierowały się na zachód.

Wieść niesie, że tamtego dnia jomswikingowie Torsteina Tormodsona osuszyli wszystkie beczki na głównej wyspie. Mogę tylko stwierdzić, że to kłamstwo, bo chociaż byliśmy jomswikingami, przynajmniej większość z nas, i chociaż nazywano mnie hovdingiem, mężowie ci nie byli moimi. Jomswikingowie byli wolnymi ludźmi i jeśli za kimś szli, to tylko dlatego, że sami tego chcieli. Ale prawdą jest, że tamtego dnia wypito sporo, a gdy się ocknąłem pod wieczór, mój brat, a także Halvor, Valp i Hutten mieli nieźle w czubie, siedzieli przy ognisku, gadali od rzeczy i śmiali się do rozpuku. Pozbierałem się z ziemi i niespiesznie wróciłem do zagrody, z trójnogim Fenrem depczącym mi po piętach.

Kiedy wszedłem do domu, Sigrid spała z niemowlęciem przy piersi, a jej wąskie dłonie spoczywały na dziecięcych pleckach. Po chwili pogładziłem chłopczyka po puszystych, ciemnych włoskach, pogłaskałem po policzku, tuż nad znamieniem. Dotknąłem rączki. Była zaskakująco malutka. I w tym momencie maluch chwycił mnie za palec, mocno ścisnął i tak trzymał przez dłuższą chwilę.

Sigrid nie była sama w długim domu. Jej matka, Gerd, spała na jednej z prycz, a Gerdrun, żona jarla, siedziała na ławie. Wyglądało na to, że również ona potrzebowała ciszy, bo tylko spojrzała z uśmiechem, nie próbując mnie zagadnąć. Można by sądzić, że ona też spała, gdyby nie jej palce, zajęte włóczką i igłą. Trzy pętelki wokół palca, a potem nieznaczne szarpnięcie igłą – coś dziergała. Używała szorstkiej, niebarwionej wełny, zgadywałem, że robi owijacze. Podobnego pasa użyto, gdy ja i Sigrid zostaliśmy sobie zaślubieni. Gerd wciąż miała wełniany pas, którym połączono dłonie jej i Grima. Dostała go kiedyś od swojej matki i od tamtej pory przechowywała. Przypuszczała, że to siostrę Sigrid najpierw wydadzą za mąż, lecz jej zalotnikowi wpadła w oko dziewczyna ze stałego lądu i rzadko bywał na wyspach. Kiedy się zjawiliśmy na Orkadach, a Sigrid oznajmiła matce, że jest moją kobietą, od razu przystąpiono do przygotowania zaślubin. Staliśmy na podwórcu w otoczeniu wyspiarzy, ponieważ Grima wszyscy lubili, a przecież miano świętować zaślubiny jego córki. Domyślano się, że oczekiwała dziecka, bo zjawiła się tu ze mną, a ja byłem teraz hovdingiem i wielmożą w oczach mieszkańców wysp. Nasze dłonie owinięto wełnianym pasem, po czym jarl Orkadów położył na nich rękę i donośnym głosem obwieścił, zwracając się ku morzu i wzgórzom, że od tej chwili Sigrid i Torstein należą do siebie, że ich nici życia są ze sobą połączone.

Wciąż siedziałem przy Sigrid, malutka rączka syna obejmowała mi palec, gdy w izbie pojawił się Sigurd Lodveson. Kilku ludzi pełniących straż na podwórcu weszło za nim najwyraźniej z zamiarem przytrzymania go. Pokręciłem krótko głową, na co się wycofali. Kiedy po raz pierwszy znalazłem się na Orkadach jako zbiegły niewolnik, jeszcze za życia Grima, ojca Sigrid, poczułem niechęć do miejscowego jarla. On i jego świta wciąż kręcili się po wyspach, żądając podatków, i z tego powodu nie był na Orkadach lubiany. Wówczas pojawił się Olaf ze swoją flotą, a jarl próbował i jego oskubać, podobnie jak to czynił z ojcem Sigrid i innymi wyspiarzami. Jednak Olaf go upokorzył. Potężnym ciosem pięści zrzucił jarla z kamiennego pomostu do morza i nieomal go utopił. Razem z Bjørnem przyłączyliśmy się do Olafa, walczyliśmy za niego, potem popadliśmy w niełaskę, skutkiem czego spędziliśmy kilka lat w krainie Wendów, gdzie wyszkolono nas na jomswikingów i gdzie chłopiec, którym wtedy byłem, stał się mężczyzną. Że to mój topór położył Olafa w bitwie pod Svolder, bardzo się jarlowi Orkadów podobało i nie minęło wiele dni od mego przybycia na wyspy, gdy przyjechał konno i wręczył mi srebrną zapinkę wielkości kobiecej dłoni. Zapinka leżała teraz w skrzyni pod pryczą, na której sypialiśmy razem z Sigrid. Rzadko jej używałem, nie chciałem, by mieszkańcy wysp czuli do mnie niechęć, podobną tej, jaką żywili do jarla.

Jarl, stanąwszy u stóp pryczy, przyglądał się matce i dziecku, przygryzając wąsa.

– Słyszę, że masz syna. Dobrze, kiedy pierworodne dziecko to syn. Może będzie miał siostry, których będzie musiał pilnować.

Nie odezwałem się. Chciałem, by się wyniósł. Podszedł do żony i zerknąwszy na jej robótkę, rozsiadł się obok na ławie. Sigurd Lodveson nie starzał się zbył ładnie. Miał opadające ramiona, ale za to szeroki i wydatny brzuch. Siwa broda była przerzedzona, a czaszkę okalały zwisające kosmyki włosów. Tunikę miał jednak czystą, a spodnie i owijacze były z cienkiego lnu w kolorze ochry.

– Hund powiada, że popłynie z tobą. Ufam, że mu to wyperswadujesz, Torsteinie.

Tylko jarl używał tego imienia. My, pozostali, nazywaliśmy jego syna Valpem6. Od tego dnia, gdy powiosłowaliśmy do domu po bitwie pod Svolder, Valp stał wiernie u mego boku. Trzymał, podobnie jak pozostali, swoją skrzynię wioślarską na pokładzie Dana i tam zamierzał ją pozostawić.

– Potrzebuję go w gospodarstwie – ciągnął jarl. – Gerdrun umrze z żalu, kiedy chłopak ponownie nas opuści.

Gerdrun wciąż milczała. Nawinęła igłą na palec trzy kolejne pętelki.

– Cieszysz się przyjaźnią Sigurda Lodvesona – dodał jarl, wbijając we mnie wzrok. – Jeśli będziesz mi służył, to ani tobie, ani twemu rodowi niczego nie zabraknie.

Sigrid obudziła się, zamrugała i chciała obrócić się na bok, ale momentalnie uprzytomniła sobie, że ma dziecko przy piersi, więc pozostawszy w tej samej pozycji, zaczęła je gładzić po pleckach.

– Przez całą zimę żywiliśmy ciebie i twoją załogę. Wiesz zatem, że szczodry ze mnie mąż.

– Racja – zgodziłem się. – I jesteśmy za to wdzięczni.

Sigurd podciągnął wycięcie tuniki, by zasłonić narośl, i odchrząknął.

– Tamtejsze wyspy nie są dobre dla kobiet i dzieci, Torsteinie. Niech Sigrid i wasz syn tutaj zostaną. Będę o nich dbał aż do twego powrotu. W zamian za to zajmiesz w moim imieniu każdy urodzajny ląd, który odkryjesz, jeśli w ogóle na coś takiego natkniecie się na zachodzie.

Wstałem z brzegu pryczy.

– Nie zostawię tu Sigrid samej. I to Svenovi Widłobrodemu przyrzekłem, że kraj, który odkryję, zajmę w jego imieniu.

– Już o tym rozmawialiśmy. – Sigurd, podniósłszy się z ławy, wepchnął dłonie za pas, jakby ponowienie żądania oznaczało, że powinienem mu ustąpić.

Odwróciłem się do niego tyłem.

– Nie odwracaj się do mnie plecami, Torsteinie. To niemądre z twej strony.

Ani drgnąłem.

– Nie służę żadnemu panu.

– Co rzekłeś?

Jarl Orkadów był starzejącym się człowiekiem i być może nie słyszał już zbyt dobrze. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je na oścież.

– Będę szukać nowych ziem – powiedziałem. – I będę pamiętał, że pomogłeś nam przetrwać zimę.

Sigurd Lodveson zbliżył się i chwyciwszy mnie za ramię, wbił we mnie ostre spojrzenie. Jak na swój wiek miał nieoczekiwanie białe i zdrowe zęby, co sprawiało, że stając tuż przy tobie, mógł nagle sprawiać wrażenie silnego i młodzieńczego.

– Czyniąc tak, mądrze uczynisz, szkutniku.

Nie odezwałem się. Uwolniłem ramię, a Sigurd podrapał się nerwowo po narośli i wyszedł.

Jarl oddalił się w kierunku portu i pewnie zamierzał się napić, a może wracał tam, chcąc nakłonić syna, by zrezygnował z wyprawy. Zeszliśmy z Fenrem na podnóże trawiastego wzniesienia, gdzie czuwaliśmy, kiedy Sigrid leżała w bólach porodowych. Siedziałem, obserwując, jak słońce zanurza się w morzu, a wyspy i szkiery na krótką chwilę nabierają złocistej barwy. Skały były niczym wykute z brązu i złota, a łąki tkane z najdelikatniejszego zielonego jedwabiu. Fenre oparł łeb na moim udzie, a ja znowu zacząłem się zamartwiać znamieniem. Nagle uświadomiłem sobie, że nie ma człowieka bez wad. Nie ma człowieka bez blizn i obrażeń. Ja miałem tę swoją prawą nogę, która nie zawsze nadążała.

Wciąż tam siedziałem, gdy pojawił się Bjørn na chwiejnych nogach. Był porządnie podpity i mnie nie zauważył. Ledwo dostrzegał budynki. Najpierw wpadł na róg obory, po czym wtoczył się na podwórze, gdzie stanął, kołysząc się jak maszt na wysokich falach. Najwyraźniej zapomniał tuniki sprzed ogniska, bo stał półnagi i trzymał dłonie przed sobą, spoglądając na nie spod długich czarnych włosów. Brat był wówczas masywnej budowy. O szerokich plecach i opadających, ciężkich od mięśni ramionach. Na jednym przedramieniu miał zagłębienie, w którym można było ułożyć cały kciuk; to tam trafiła go strzała tego dnia, gdy Sigvalde ze swymi Gotalandczykami7 zaatakował Jomsborg. W tej samej bitwie Bjørn został trafiony również w szczękę, strzała przeszyła jamę ustną. Złamanie się zrosło, a bliznę pokrył gęsty zarost, ale stracił kilka zębów trzonowych.

Bjørn opadł na kolana. Dygotały mu ręce, chwycił się za twarz i rozpłakał. Podeszliśmy do niego z Fenrem. Dźwignąłem brata na nogi, zaprowadziłem do domu, ułożyłem na skórach przy ognisku i w tym opłakanym stanie zostawiłem samemu sobie. Stanąłem przy Sigrid, ale kiedy wyciągnąłem rękę, by przesunąć palcami po włosach synka, mruknęła, bym jej dał spokój. Wpełzłem więc na jedną z pustych prycz pod ścianą, a Fenre umościł się tuż przy moim brzuchu. Opanowało mnie dziwne uczucie. Zamknąwszy oczy, miałem wrażenie, że łóżko kołysze się pode mną, jakbym już był na morzu.

2

Klątwa

Wypłynęliśmy z Rossøy dwa dni po sommerblot. Mieszkańcy okolicznych gospodarstw zebrali się, by nas odprowadzić, ale Sigurd Lodveson się nie pojawił. Płynęliśmy na północ z łagodnym południowo-zachodnim wiatrem i wkrótce wyspy za naszymi plecami zanurzyły się w morzu. To ja stałem u steru pierwszego dnia. Czasami załoga zerkała w moją stronę, jakby chciała sprawdzić, czy znajdzie u mnie ślady lęku lub zwątpienia, ale ja zawsze kierowałem wzrok na morze, ku linii horyzontu. Swego czasu dyskutowano, czy nie powinniśmy raczej pożeglować na wschód albo z powrotem do Svena Widłobrodego, gdzie jomswikingowie byli mile widziani jako członkowie hirdu, albo do Trøndelagu, rządzonego przez Eirika i Sveina Håkonsonów. Kupcy przypływający z Norwegii opowiadali, że obaj jarlowie z Lade zabili lub wypędzili wszystkich możnych, którzy ich nie wspierali. Jeśli żylibyśmy w przyjaźni z Håkonsonami, cieszylibyśmy się ich opieką i niewykluczone, że daliby nam również ziemię.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Miałem taki okres w życiu, gdy kawałek ziemi i własna zagroda były wszystkim, na co mogłem mieć nadzieję i o nic więcej nie prosiłbym bogów. Ale wtedy byłem tylko dzieciuchem z wciąż świeżymi bliznami po niewolniczej obręczy. Teraz byłem kimś więcej. Stałem się wojownikiem, jomswikingiem. Miałem załogę pod swoją komendą. Zostałem ojcem. Dlatego, ledwo spadł pierwszy śnieg, zabawiałem się myślą, która początkowo mnie przerażała. Gdybyśmy znaleźli ziemię na zachodzie, która okazałaby się tak żyzna i bogata w lasy, jak głosiły opowieści, tobyśmy się tam osiedlili. Zajęlibyśmy ową krainę w swoim imieniu. Nie jako wasale władcy Danów, ale jako wolni ludzie, którzy nie muszą zginać kolan przed żadnym królem czy jarlem. Jeśli znaleźlibyśmy tam dobre drewno, budowalibyśmy statki, które przewieźlibyśmy na pozbawioną lasów Grenlandię i na Islandię, gdzie nabywalibyśmy zboże i bydło. Kobiet też byśmy potrzebowali, jeśli z czasem nasze domy miałyby rozbrzmiewać dziecięcym śmiechem. Kupowalibyśmy niewolników na Islandii i zabralibyśmy ich ze sobą, oferując im wolność. To ostatnie było pomysłem Halvora. Słyszał, że na Islandii było więcej niewolników niż ludzi wolnych i że ich los był nie do pozazdroszczenia. Ledwie dostawali coś do jedzenia, byli bici i poniewierani od pierwszych lat życia, aż do momentu, gdy wyzionęli ducha.

Wszyscy mężczyźni na pokładzie byli jomswikingami, z wyjątkiem Valpa i Huttena. Jomswikingowie przyłączyli się do mnie i Bjørna po bitwie pod Svolder. Najwyraźniej doszli do wniosku, że okażę się sprawiedliwym hovdingiem, i mieli ku temu powody. Obiecałem, że wszystko, co zarobimy, podzielimy równo. Oprócz Bjørna i mnie był tam Halvor, poorany bliznami wojowniczy skald, którego wyciągnąłem z wody u brzegów Irlandii i który później z takim zapałem przemawiał na moją korzyść, że Vagn – jarl Jomsborga – pozwolił mi przejść próbę, dzięki której zostałem przyjęty do bractwa, chociaż byłem na to za młody. Do załogi należał także rudobrody Eystein Pierdziuch, który w Jomsborgu odpowiadał za konie. Byli tam także Harald Tora z Zelandii oraz Helge i Asmund, rozdzieleni w dzieciństwie bracia, którzy nie pamiętali miejsca swego urodzenia, ale mówili pewnego rodzaju norweszczyzną. Byli Jutlandczyk Eilef Sakwa, Gudve syn Holgego, a także Holge, ale nie ojciec Gudvego – był znacznie od niego młodszy. Ponadto Horn-Bor, Kar-Munn i Borleik, trzech Danów, którzy rzadko mieli coś do powiedzenia, ale których znałem dobrze z Jomsborga. Na pokładzie znajdowali się również Eirik Tokeson, Frode Floke i Torvar Haraldson. Hauk Hu był kolejnym członkiem załogi rzadko zwracającym na siebie uwagę, chyba że dawali piwo. No i jeszcze Skjalm i Vidar, którzy zabrali ze sobą kobiety i dzieci, a także Kåra Skanijczyk, daleki krewny Eilefa Sakwy. Ponadto Orm Przynęta, Bork Kubeł i Torvar Bezbożnik, Torkel Arvson, Gudmund Wysepka, Ulf Łajba, Tore Ząb Torleifson, Borleik z Birki oraz Tor Kołtun. I jak wspomniałem, płynęli z nami także Valp i Hutten. Ten ostatni nauczył mnie kowalstwa, gdy jako młody chłopak służyłem u ojca Sigrid. W zasadzie miał na imię Hutt, ale wszyscy nazywali go Huttenem. Był już w podeszłym wieku, lecz przy pierwszej pełni księżyca, która nastała tej wiosny, niespodziewanie pojawił się przy statku i poprosił o przyjęcie do załogi.

Załoga liczyła trzydziestu jeden mężczyzn, a z Sigrid i naszym dzieckiem, żonami Vidara i Skjalma, dwoma synami i dwiema córkami Vidara i jedną córką Skjalma, było nas w sumie czterdzieści osób. Statek był duży, jedna z największych knar, jakie spotykano w tych czasach. Używano jej jako statku dostawczego przy tworzeniu barykady pod Svolder i trudno było sobie wyobrazić jednostkę lepiej przystosowaną do czekającej nas wyprawy. Jeśli stawiałeś jedną stopę tuż za drugą i tak przeszedłeś od dziobu do rufy, naliczyłeś osiemdziesiąt dwa kroki. Knara była także dość szeroka i miała wysoką wolną burtę, co sprawiało, że pod pokładem znajdowało się sporo miejsca i było na tyle wysoko, że w zasadzie mogłem stać wyprostowany.

Ponieważ burta była wysoka, wiosła wychodziły z otworów w nadburciu. W tym czasie coś takiego widziało się jedynie na największych knarach. Wioślarze siedzieli na pokładzie na swoich skrzyniach. Aby dosięgnąć wody, wiosła musiały być długie. Trzeba przyznać, że Danem trudno się wiosłowało i dopóki kadłub sunął przed siebie, nie używaliśmy wioseł. Wcześniej wzdłuż burty biegło zagłębienie, w którym siedzieli wioślarze, co najprawdopodobniej chroniło ich lepiej przed strzałami i skracało odległość do tafli wody. Ale ową rynnę usunięto, a pokład sięgał od burty do burty, co dawało więcej miejsca ładunkowego, a takiego miejsca potrzebowaliśmy. Same beczki z wodą zajmowały dużą część ładowni. Ponieważ jednak byliśmy liczni, to i tak większość beczek musiała stać na pokładzie, gdzie istniało niebezpieczeństwo, że dostanie się do nich słona woda.

Jak wspomniałem, każdy mężczyzna miał wioślarską skrzynię, w której trzymał swój dobytek: zimową tunikę, skórzane wierzchnie odzienie, a także porządne buty z krowiej skóry, węzełki z hubką i krzesiwem. Posiadacze złotych lub srebrnych monet również przechowywali je w skrzyniach razem z innymi cennymi drobiazgami, takimi jak szklane paciorki, posążki bogów, drumle, piszczałki, groty strzał. Skrzynie służyły za wygodne siedziska podczas wiosłowania, a przy postawionym żaglu mocowaliśmy je rzemieniami na śródokręciu.

Pokład Dana był jedyny w swoim rodzaju. Rzadko miałem okazję widzieć tak dobrze oheblowane klepki, na dodatek prawie bez sęków. Były mocowane na starannie wykute nity i łączone pod spodem z żelaznymi podkładkami, tak samo jak w przypadku poszycia. Pokład był przewiercony w trzech miejscach: tam gdzie osadzony był maszt oraz tam gdzie umieszczono podpory do rei, podobne do dwóch gigantycznych ramion ze zdeformowanymi dwupalczastymi dłońmi. Maszt nie był zbyt wysoki, ale dobrze zabezpieczony sztagami z rzemieni z foczej skóry, a ponieważ statek był długi i ciężki, jego reja należała do najdłuższych, jakie kiedykolwiek widziałem – była nawet dłuższa niż maszt. Gdy nie żeglowaliśmy, reja spoczywała na podporach, wzdłuż statku, ciasno owinięta żaglem.

Bjørn i ja zanurkowaliśmy pod kadłubem i zobaczyliśmy, że w połowie między stępką a powierzchnią wody linia statku załamuje się: burta ostro schodziła w dół, mniej więcej na długość dwóch dłoni, a potem znowu łukiem ku stępce. Domyśliliśmy się, że to miało przeciwdziałać dryfowaniu, a statek pokazał, że chociaż był szeroki, mógł iść niezwykle ostro pod wiatr. Niełatwo było znaleźć jednostkę lepiej radzącą sobie z trudnymi warunkami pogodowymi niż Dan, ale miał jedną słabość: w odległości na wysokość człowieka od masztu miał otwór w pokładzie. Stał tam Vingur, głową sięgając tuż nad krawędź. Końskie studzienki, jak w tym czasie nazywaliśmy takie otwarte ładownie, miały szerokość i długość, które odpowiadały długości dorosłego konia frankońskiego. Przy częstych falach zalewających pokład statek mógł pójść na dno, o ile załoga zaniedbała wylewanie wody. Ale bez takiej przestrzeni nie moglibyśmy przewozić koni, a ja nie chciałem wyruszyć w podróż bez Vingura. Był dobrym wierzchowcem, przynajmniej w moich oczach. Podobnie jak ja trochę kulał, ale bezpiecznie nosił mnie na grzbiecie i sprawdzał się jako zwierzę pociągowe i juczne. Nieraz dreptał za mną jak pies, co bawiło moich towarzyszy.

Mieliśmy pomyślne wiatry w drodze z Orkadów. Pamiętam, jak Dan sunął po grzbietach fal pod napiętym żaglem. Pod wieczór pierwszego dnia Bjørn zastąpił mnie przy sterze i pamiętam, że następnego ranka obudziło mnie pianie koguta przewożonego w wiklinowej klatce. Pamiętam, że przejąłem ster i ledwo położyłem dłonie na drążku, gdy pojawiły się dwa wieloryby, wydmuchując powietrze tuż przy naszej sterburcie. Jeden z nich był potężny, o głowie obrośniętej pąklami, a drugi mały, być może była to matka z cielakiem. Skjalm natychmiast zaczął szykować swój harpun i już chciał spuszczać lekką łódkę na fale. Uwielbiał polowania jak rzadko kto. Ja jednak utrzymywałem stałą prędkość.

Wieczorem drugiego dnia zastąpił mnie Valp. Fenre, który przez większość czasu wylegiwał się między moimi stopami, pokuśtykał teraz do czarnej długonogiej charcicy, którą wziął ze sobą Skjalm. Suka obróciła się przodem w stronę małego trójnogiego Fenrego i wysunęła w jego stronę pysk. Chociaż zwaliśmy go trójnogim, nie była to do końca prawda. Miał cztery łapy, z tym że jedna tylna zwisała mu z biodra niczym narośl. To mu najwyraźniej nie przeszkadzało. Choć miał już swoje lata, wciąż żwawo się poruszał. Odważnym stworzeniem może i nie był, ale potrafił szybko zmykać, gdy rozdrażnił inne psy. Opiekowałem się Fenrem od lat chłopięcych, gdy jako niewolnik przybyłem do osady kupieckiej w Skiringssalen. Być może Fenre został mi zesłany jako swego rodzaju ostrzeżenie, bo właśnie w tamtej osadzie zadano mi cios, który mnie okaleczył. Byłem kulawym człowiekiem, który miał kulawego psa i kulawego konia, z czego moi kompani mieli mnóstwo uciechy, kiedy sobie popili. Teraz Fenre kuśtykał dzielnie wokół suki, na co ona najpierw reagowała cichym warczeniem, po czym unosiła wargi i odsłaniała długie białe kły, a Fenre brał nogi za pas. Psy odgrywały to przedstawienie przynajmniej raz dziennie. Fenre nie wydawał się przestraszony, gdy o wiele większa charcica skubała go zębami za sierść. Halvor nazywał go podrywaczem i nieraz nagradzał jego podchody kawałkiem suszonej ryby.

Poszedłem do Sigrid, siedziała przy nadburciu razem z Gislaug. Kobiety położyły na pokładzie kilka baranic. Towarzysząca im jedna z córek Gislaug trzymała na kolanach nasze dziecko. Sigrid odchyliła głowę i oparła się o nadburcie. Przechodząc obok, stąpnąłem mocniej, co ją obudziło.

– Nie powinniście siedzieć z nim tak blisko burty – powiedziałem, a Sigrid, przegnawszy sen z oczu ruchem dłoni, zabrała malca z kolan dziewczynki. Mówiąc szczerze, wygłupiłem się, bo podwyższyliśmy nadburcie na tyle, że teraz sięgało dorosłemu mężczyźnie do pępka. Kiedy się zawiesiło tarcze po zewnętrznej stronie, było się osłoniętym aż do szyi.

Nie była to jednak jedyna praca, którą wykonaliśmy na statku. Od chwili przybycia na Orkady cały czas dokonywaliśmy drobnych napraw. Uszkodzone klepki zastąpiliśmy nowymi. Klepki przewieźliśmy z Szetlandów, gdzie ścinaliśmy jesiony, dęby i wiązy. Wszystkie zardzewiałe nity wyciągnęliśmy, wykuliśmy nowe, a zanim je wbiliśmy, owinęliśmy je niepłukaną owczą wełną. Powiosłowaliśmy na płytką wodę i podczas odpływu pociągnęliśmy kadłub świeżą smołą, a wszystkie szwy w żaglu nasmarowaliśmy pszczelim woskiem i owczym tłuszczem. Nasz statek był tak bezpieczny, jak tylko statek może być bezpieczny i powinien stawić czoło silnym wiatrom i wysokiej fali. Ale gdyby jedna z dziewcząt trzymająca mego synka w ramionach wstała w momencie, kiedy dziób statku wbijał się w falę albo kiedy wiatr nagle zmieniłby kierunek i przerzucił reję na drugą stronę, mogłoby to się źle skończyć. Ujrzałem oczyma wyobraźni, jak dziecko wyślizguje się z wątłych dziewczęcych ramion i wpada w ciemną głębinę. Statek sunie obok, a dziecko znika, zanim udaje mi się dopaść drążka steru i wrzasnąć, żeby opuścić reję, wysunąć wiosła, że mój syn wypadł za burtę. I mężczyźni rzucają się do lin, reja trzaska o pokład, długie, ciężkie wiosła wysuwają się, ale za późno, za późno. Mój syn jest już w królestwie bogini Ran.

– Siądźcie bliżej masztu – powiedziałem. – Albo zejdźcie pod pokład. – Miałem chrypliwy głos i zabrzmiałem opryskliwie. W oczach Sigrid pojawił się ostry błysk. Po wyjeździe niewiele się do mnie odzywała. Razem z matką stały długo na pomoście, obejmując się. Obie płakały. Jej rude kędziory powiewały na wietrze, a gdy matka ją w końcu wypuściła z objęć i Sigrid znalazła się na pokładzie, matczyne spojrzenie przeszyło mnie na wylot niczym grot włóczni. Obok matki pojawił się jeden z jej domowników, Gard, i po raz pierwszy od chwili, gdy jako chłopak pojawiłem się na Orkadach, był przeciwko mnie.

– Robisz błąd, Torsteinie Szkutniku! Robisz błąd! – Wskazał na okryte bielmem oko. – Widzę twoje nieszczęście na zachodzie! Nieszczęście i smutek!

Przysiadłem na brzegu końskiej studzienki, a Vingur zbliżył się do mnie. Nie był jeszcze uwiązany, bo morze w dalszym ciągu było dość spokojne. Położyłem dłoń na ciepłym pysku, pogłaskałem po grzywie. Kupcy, którzy przypłynęli z Islandii, opowiadali, że na zachodnim morzu są cztery duże wyspy. Grenlandia jest najdalej wysunięta na północ, ale Grenlandczycy8 opowiadali, że jeśli pożeglowałeś dalej, docierałeś wkrótce do Hellulandii, Winlandii i Marklandii, a te wyspy rozciągały się dalej na południe. Na Winlandii znajdowały się już osady, ale Marklandii nikt jeszcze nie zajął. Powiadano, że na Marklandii rosły modrzewie bardziej wysokie i strzeliste niż gdziekolwiek indziej, można je było ścinać i ociosywać na miejscu, i lepszych klepek do budowy statków nigdzie nie znalazłeś.

Nad horyzontem wisiały jeszcze ostatki dziennego światła, ale na nadejście ciemności nie musieliśmy długo czekać. Chociaż morze było spokojne, wiatr wiał na tyle silnie, że nie byłoby bezpiecznie rozpalić ogień w misie paleniskowej, a pochodnie mogły sypnąć iskrami na żagiel. W ciągu wieczora nadciągnęły chmury i wiatr się wzmógł. Nie spodziewaliśmy się zobaczyć ani gwiazd, ani księżyca tej nocy.

Jeszcze przez pewien czas pozostaliśmy na pokładzie. Valp i ja mieliśmy sterować knarą przez noc. Ustaliliśmy to już dzień po narodzinach dziecka, że Valp będzie jednym z ludzi, którzy staną za sterem. Ta ważna funkcja napawała Valpa dumą. Gdy jego ojciec pojawił się w porcie, podejmując ostatnią próbę powstrzymania nas, byliśmy świadkami, jak Valp zbuntował się przeciwko potężnemu jarlowi Orkadów. Sigurd Lodveson stał na kamiennym pomoście i wołał, że marny statek mamy, że fale wokół Islandii zgniotą go niczym skorupkę jajka. Valp podszedł wtedy do niego i rzekł, że Torstein Szkutnik przydzielił mu miejsce przy wiośle sterowym i on jomswikingowi nie odmówi. Słysząc to, Sigurd posłał mi wściekłe spojrzenie i uderzył syna otwartą dłonią. Był to silny cios, który powalił Valpa na kolana. Następnie jarl krzyknął, że jestem nikim, zbiegłym niewolnikiem, że wzbogaciłem się, mordując i rabując. A jeśli jego syn chce pójść za takim człowiekiem, nie będzie się już nazywał Sigurdsonem i nawet garści ziemi z Orkadów nie dostanie w spadku.

O zajściu w porcie dużo się tamtego dnia mówiło i respekt dla Valpa wśród jomswikingów znacznie wzrósł. Nie traktowano Valpa wrogo, wręcz przeciwnie, ale było powszechnie wiadomo, że walczył u boku Olafa Tryggvasona w bitwie pod Svolder i był z nami tylko dlatego, że się nad nim zlitowałem. Ale prawdę mówiąc, rzeczy miały się inaczej. Olaf wziął Valpa na zakładnika wtedy, gdy zaprowiantował się na Rossøy przed wyprawą do Norwegii, by mieć pewność, że jarl Orkadów nie zwróci się przeciw niemu. Podczas bitwy pod Svolder Valp przedostał się na ląd, gdzie mnie zauważył, kiedy siedziałem przy bracie, sądząc, że poległ. Gdyby nie Valp, zabiliby mnie ograbiacze trupów. Tam, na plaży, Valp uratował mi życie. Bez niego nie miałbym siły, by się podnieść i popłynąć z powrotem na okręt. Bez niego nigdy nie pomściłbym ojca. Bez niego nigdy nie zadałbym Olafowi śmiertelnego ciosu.

Były chwile, gdy gorzko tego ciosu żałowałem. Dzięki niemu zdobyłem przychylność władcy Danów, a statek, na którym znajdowaliśmy się teraz, dostałem od duńskiego króla w nagrodę. Żal jednak mnie nie opuszczał. Gdybym nie stał w pierwszym szeregu, gdybym pozwolił, by zamiast mego inne ostrze ukąsiło Tryggvasona, moglibyśmy pozostać na Jutlandii. Moglibyśmy teraz hodować zwierzęta, patrzeć, jak po raz pierwszy wschodzi zasiane przez nas zboże. Wszystko to musieliśmy porzucić w obawie przed żądnymi zemsty wojami Olafa, skazanymi po bitwie na wygnanie. Nie ominęli naszego gospodarstwa na Jutlandii, choć niektórzy z naszych mamrotali, że być może sam duński król ich nasłał. Niewykluczone, że to on stał za wszystkim, chcąc mnie odstraszyć od zamiaru osiedlenia się. Tym sposobem wygnał mnie na morze, na poszukiwanie zachodniej krainy, ziemi, którą zająłbym w jego imieniu, skoro stałem się w pewnym stopniu jednym z jego ludzi. Czy było w tym ziarno prawdy, nie miałem pojęcia. Czasami jednak ogarniało mnie bezbrzeżne poczucie żalu, ciążyło mi zwłaszcza w środku zimy, kiedy wieczory były długie, a przygnębienie nigdy mnie na dobre nie opuszczało. Lecz teraz, gdy stałem pogrążony w zapadającym zmroku, czując pod nogami falowanie morza, uświadomiłem sobie, że niczego nie żałuję. Przestałem się bać, że w zagrodzie pojawią się kolejni wojowie Olafa albo ludzie wynajęci przez hovdingów wciąż lojalnych wobec zabitego króla. Każda następna fala prowadziła ku wolności oczekującej na zachodzie. Ku ziemiom, które jak wieść niosła, były żyzne i bogate w drewno odpowiednie do budowy statków.

Poszedłem na rufę do Valpa.

– Noc będzie ciemna – odezwał się, wskazując wieczorne niebo. – Bez księżyca. Muszę sterować, kierując się morzem.

Mruknąłem, żeby robił to, co jego zdaniem najlepsze. Zdążył udowodnić, że jest dobrym sternikiem, i z pewnością przeprowadzi nas bezpiecznie przez noc. Sigrid, Gislaug i córki Vidara zeszły pod pokład. Sigrid mocno tuliła dziecko do piersi.

– Wybraliście już jakieś imię? – zaciekawił się Valp.

– Nie – burknąłem.

Nie była to jednak prawda. Rozmawialiśmy o tym jeszcze przed porodem. Gdyby urodził się syn, Sigrid chciała, by nazywał się Grimer. Tak brzmiało w zasadzie imię jej ojca, chociaż wszyscy zwali go Grimem. Słyszałem, że Grim to imię, które przybierał Odyn, kiedy wędrował wśród ludzi pod postacią brudnego żebraka. Tak przynajmniej twierdził Halvor. Nie miałem ochoty nadawać synowi tego imienia, skoro urodził się z naznaczoną twarzą, bo byłoby jak z ojcem Sigrid – z Grimera zrobiłby się Grim, a tak nazywano przestępców, którzy nosili maski, i innych chcących ukryć swoje oblicze. Miałem zamiar porozmawiać z Sigrid o nazwaniu dziecka po moim ojcu, Tormodzie. Wówczas byłby znany jako Tormod Torsteinson, a to dobre imię dla mężczyzny.

Stałem z Valpem przy wiośle sterowym, a mrok ogarniał morze. Większość załogi zeszła pod pokład. Bjørn wziął Fenrego pod pachę i mruknął, bym go w razie potrzeby zbudził, po czym również zsunął się na dół. Wkrótce jedynie wiatr i rytmiczny ruch kadłuba na falach świadczyły o tym, że znajdowaliśmy się na statku, a nie unosiliśmy się w bezdennej nocy Ginnungagap9. Wycofałem się na śródpokład, chcąc sprawdzić, czy mocowania przy pięcie masztu nie poluzowały się. Gdyby w panujących ciemnościach opadła reja, mielibyśmy poważne kłopoty. Po drodze potknąłem się o śpiącą na pokładzie postać, wylądowałem na czworakach i tak sunąłem dalej, aż poczułem zapach Vingura. Przemieszczałem się ostrożnie, wolałem nie spaść do końskiej studzienki. Pomyśleć, że ten koń miał mi towarzyszyć w zamorskiej podróży, a tym samym doświadczyć więcej niż większość ludzi. Z tego, co mi wiadomo, Vingur byłby pierwszym koniem, który zszedł na ląd na wyspach zachodnich.

Oprócz Vingura, Fenrego i należącej do Skjalma charcicy na statku znajdowało się jeszcze kilka kóz i kur. Kozy stały pod pokładem w ciasnych boksach, a kury trzymaliśmy w wiklinowych klatkach; kogut był agresywny i musiał siedzieć osobno. W ładowni przebywał też kruk, którego zabraliśmy z Jutlandii. Mieliśmy go wypuścić, by znalazł ląd. Gdyby nie wrócił, oznaczałoby to, że w pobliżu jest ziemia. Tak w każdym razie zachowałby się nieoswojony ptak. Wypuściłem go, kiedy dopłynęliśmy do Orkadów, bo to nie w porządku trzymać dzikiego ptaka w klatce. Kruk odleciał w jesienny mrok, trzepocząc skrzydłami, i przez dłuższy czas byłem przekonany, że pofrunął do Szkocji, jednak pewnego dnia załoga zauważyła, że siedział na czubku masztu. Jakby Odyn osobiście odesłał go, by miał na nas oko.

Razem z Valpem sterowaliśmy statkiem w ciągu nocy. Wiało nieustannie z południa, fale wydłużyły się, jak to często bywa na głębinach, a statek nabrał innego, bardziej powolnego tempa. Mieliśmy zapasy wody na wiele dni, ale i tak chcieliśmy natrafić na Wyspy Owcze. Było tam kilka spraw do załatwienia: powinniśmy kupić liny plecione z foczej skóry, o ile coś takiego w ogóle znajdziemy, moglibyśmy uzupełnić zapasy wody. Kilku mężczyzn miało ochotę popytać na wyspach, czy znalazłyby się jakieś kobiety, gotowe z nami popłynąć. Tego typu misja mogła szybko doprowadzić do katastrofy, ale wieść niosła, że tamtejsze kobiety są piękne i płodne, a takich potrzebowaliśmy na zachodzie. Jomswikingom nie poszczęściło się w tej kwestii na Orkadach, gdzie wyspiarskie rodziny od dawien dawna były spokrewnione ze sobą, a także z rodami w Szkocji i Irlandii i już małe dziewczynki były przyobiecywane jako żony, co swego czasu przytrafiło się również mojej Sigrid.

W środku nocy Valp zasnął. Zostałem sam przy sterze i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Rozmowy załogi o tym, jak piękne, nieokiełznane i wolne są farerskie kobiety, sprawiły, że odezwała się we mnie dawna złość, która nigdy mnie tak do końca nie opuściła. W tym, że Sigrid została komuś innemu przyobiecana i posłana do niego, była jakaś niesprawiedliwość, i to doprowadzało mnie do wściekłości. Sigrid, która pocałowała mnie nad brzegiem morza, koło zagrody Grima… Sigrid, dziewczyna z burzą rudych włosów powiewających na wietrze, która biegała po pastwiskach i nawoływała owce… Była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem. Ale ja byłem wtedy tylko zbiegłym niewolnikiem i nikt nie sądził, że coś ze mnie będzie, jak sama powiedziała. Z taką nogą nie potrafiłbym prowadzić własnego gospodarstwa. Ze mną nie było przyszłości.

Może w tych słowach drzemała większa siła, niż sądziłem początkowo. Może to one popchnęły mnie do tego, bym się sprzeciwił władzy królewskiej i odwrócił tyłem do losu, który wydawał się mi przypisany. Zbiegły z niewoli chłopak stał się wojownikiem. Niewolniczą obręcz zastąpił duński topór. A Sigrid, którą mi zabrano, stanęła nagle przede mną, ale tym razem to ona była niewolnicą.

O świcie wpłynęliśmy w deszczową pogodę. Wciąż wiało z południowego kierunku, więc pozostałem przy sterze, nie widząc powodu, by tupać nogą w pokład i budzić załogę. Jednak w ciągu nocy wiatr osłabł i wiedziałem, że jeśli się nie polepszy, będę musiał wezwać ich do wioseł. Ponieważ statkiem ciężko się wiosłowało, zwlekaliśmy do ostatniej chwili z wyciąganiem skrzyń wioślarskich. Chowaliśmy je na śródokręciu, a do nich linami przywiązywaliśmy wiosła. Poustawialiśmy tam również tarcze i łuki, z których rzecz jasna zdejmowaliśmy cięciwy, ale statek w krótkim czasie mógł być gotowy do walki. Podczas przygotowań do starcia reja zostałaby opuszczona, a drogocenny żagiel odczepiony, zwinięty i schowany pod pokładem. Mężowie chwyciliby za tarcze, łuki i kołczany; woj z tarczą osłaniał siebie i stojącego za nim łucznika.

Wkrótce podszedł do mnie Bjørn. Zrobił się z niego kawał chłopa, a zima na Rossøy mu posłużyła. Wyspiarze wrócili z jesiennych połowów z pełnymi po brzegi byrdingami10. Przywieźli tyle ryb, że mogli powiosłować na południe i część wymienić na worki zboża, cebulę i rzepę. Dlatego jomswikingów dobrze żywiono przez całą zimę, a Bjørn stał się szeroki w plecach i ramionach. Znany był z niesamowitej krzepy w rękach i właśnie zabrał się do naciągania szotów na prawej burcie. Co prawda wiatr zelżał, ale żagiel był duży i niewielu mężczyzn podołałoby takiemu zadaniu w pojedynkę. Potem przeszedł na dziób, a jego wzrok ślizgał się po wyłaniającym się z szarego poranka morzu. Wyjął kamień słoneczny, który kiedyś mi podarował, skierował go na wschód i zmrużywszy jedno oko, zaczął się w niego wpatrywać. Kamień słoneczny nie był wiele większy od kostki do gry, ale Bjørn uważał, że ów przedmiot potrafi w każdej chwili określić, gdzie się znajdujemy, o ile tylko ustalimy, jak się nim posługiwać. Halvor i pozostali jomswikingowie woleli używać zwykłego patyka, który umieszczali w szczelinie na rufie. Licząc długość i kąt padania cienia, biorąc pod uwagę, który to dzień roku, można było ustalić, jak daleko na północ się znajdujemy.

Płynąłem tak długo, aż wiatr osłabł na tyle, że mokry od deszczu żagiel zwisał bezwładnie. Ponieważ kadłub nie miał już odpowiedniej prędkości, knara zaczęła się huśtać na falach, co obudziło śpiących. Mężczyźni pojawili się na pokładzie zesztywniali, z zaspanymi oczami, rozczochrani, z potarganymi brodami. Kobiety przezornie zostały jeszcze jakiś czas na dole, podczas gdy mężczyźni podeszli do burty, robiąc to, co zwykle rano robili. Postawili kilka skrzyń, po czym ustawili się na nich, poluzowali spodnie i posłali strumienie do morza. Wzdłuż pokładu rozległy się grzmoty, towarzyszące wypuszczaniu powietrza, a niektórzy rozsiedli się na kubełkach, załatwiając swoje potrzeby. Potem podszedł do mnie Hutten. Mały przysadzisty Szkot owinął się w swój kosmaty płaszcz i chwycił za wiosło sterowe, a następnie mruknął, że czas najwyższy, bym się trochę przespał.

Śniąc tego poranka, znów widziałem langskipy zbliżające się od południa. Długi szereg statków. Żagle wybrzuszały się na wietrze. Widziałem możnowładców zgromadzonych na cyplu. Byli tam Sven Widłobrody i Olof Skötkonung i byli synowie jarla z Trøndelagu, Eirik i Svein. Eirik, ulfhednar11, był odziany w wilczą skórę. W moim śnie tamtych czterech nie zamieniło ze sobą ani słowa. Po prostu stali, aż Eirik podniósł rękę i wskazał przed siebie. A tam, z kierunku południowego, nadpływał okręt większy niż wszystkie inne. To był Wąż, drakkar12 Olafa Tryggvasona.

Z cypla sen zawsze przenosił mnie na okręt Eirika Håkonsona. Stałem u boku Bjørna, a wokół nas spadał deszcz strzał. Widzieliśmy mężów osuwających się na ziemię, dłonie i stopy przyszpilane do pokładu i wijące się ciała, w które wciąż wbijały się strzały. Lecz ja i brat nie odnieśliśmy ran, Odyn trzymał nad nami niewidzialną tarczę.

Powiadają, że duchy zmarłych przemawiają do nas za pomocą snów. Być może tak się rzeczy mają. Sigrid zbyt wiele nie opowiadałem o bitwie pod Svolder. Już wcześniej dowiedziała się, że to ja wysunąłem się na czoło i zadałem Olafowi śmiertelny cios, ale okropności tamtego dnia zachowałem dla siebie. Domyślałem się jednak, że wiedziała więcej. Bywało, że stojąc rano przy kociołku, rzucała: „Mówisz przez sen”. Kiwałem na to głową, mrucząc, że mi przykro, i na tym sprawa się kończyła.

Sny mogły być krótkie, jak odpryski doświadczonych przeze mnie potworności. Albo mogły być tak rzeczywiste, jakbym raz jeszcze przeżywał to wszystko. Widziałem mistrza run na dziedzińcu Haralda Rudego, hersira13 ze Skiringssalen. Wychudzona twarz, na której wyryto tajemne zaklęcia, wpatruje się we mnie, a głos brzmi niczym szept z zaświatów: „Krew dwóch królów… na twoich rękach”. Potem stoję przy potężnym kadłubie Węża, zahaczam głowicę topora o górną listwę burty, podciągam się na długim stylisku, a w moje ślady idą ludzie Eirika Håkonsona. Sieczemy, zadajemy pchnięcia, roztrzaskujemy i kładziemy wojów Olafa u naszych stóp. A tam na końcu, zwrócony plecami do stewy rufowej, czeka Olaf. Ochrania go Ros, człowiek, który uprowadził mnie w niewolę. Unosi miecz, w chwili gdy ruszam do przodu, ale uderzam głownią topora w twarz, zmuszam go do cofnięcia się. Tym sposobem wbijamy klin w ostatnią linię obrony. Trafiam Rosa w nogę, która łamie się pod ciężarem jego ciała, a on wypuszcza z rąk miecz i przechyla się przez krawędź nadburcia. Już tylko dwóch ludzi dzieli mnie od Olafa. Sigurd Bueson wysuwa się przede mnie i tnie w kolana jednego z nich. Drugiego oszczep kąsa w brzuch. I wtedy Olaf robi coś zadziwiającego. Zdejmuje hełm, a miecz kieruje ku niebu. Biorę zamach toporem z ogromną siłą i ostrze trafia króla w bok głowy, po czym wchodzi głęboko w bark. Lecz w Olafie wciąż tli się życie. Wspina się na burtę, przytrzymując się stewy, i patrzy na nas. Dookoła momentalnie zapada cisza. Potem Olaf Tryggvason bezwładnie spada do morza, fale się nad nim zamykają i nie ma po nim śladu.

Krew dwóch królów na moich rękach. Być może to przepowiednia mistrza run wygnała mnie na zachód. Bo nie chciałem już kolejnych zabójstw. Zostałem wyjęty spod prawa. Tym razem jednak nie byłem sam.

Po obudzeniu siedziałem przez jakiś czas, przyglądając się ludziom na pokładzie, i wypełniało mnie poczucie dobrostanu. Ale jego źródłem nie była myśl o tym wspaniałym statku podarowanym mi przez króla Danów. Niektórzy mężowie mierzą swe bogactwo w statkach, stadach hodowanych zwierząt, w posiadanej ziemi i srebrze, jednak żaden majątek nie jest więcej wart niż ród i klan. A ja miałem na pokładzie nie tylko nowo narodzonego syna, Sigrid i Bjørna, lecz również przyjaciół i towarzyszy broni z Jomsborga. Siedzieli teraz przy wiosłach, reję mieliśmy opuszczoną, a żagiel zwinięty. „Po skarby płyń, po srebro płyń… Po szczęście płyń i po sławę… Po ryby płyń, po runo płyń… Po złoto płyń i po zboże…” Już nieraz słyszałem, jak mężczyźni nucili tę pieśń wioślarską. Przy każdym wersie pióra zanurzały się w wodzie, a wioślarze pochylali się do tyłu i pociągali wiosłami.

Sigrid zbliżyła się do mnie.

– Potrzymałbyś syna – powiedziała, kładąc mi dziecko na kolanach. Zerknąłem na małą buzię, na czerwonobrunatne znamię na szyi i podbródku i znowu poczułem ukłucie niepokoju. Jeśli nie stanę za nim murem, ludzie będą go wytykać palcami, natrząsać się z niego. Znamię, pomyślałem, było kolejnym powodem wyruszenia na zachód. Zajmiemy ziemię w swoim imieniu, a tam nikomu, kogo nie nazwę przyjacielem, nie będzie wolno się osiedlić. Jeśli się zdarzy, że ktoś będzie się naśmiewał z mojego syna z powodu tego znamienia, karą będzie wygnanie.

Sigrid odgarnęła z oczu kilka rudych kosmyków i spojrzała na mnie. Oczekując dziecka, przytyła, a jej pociągła twarz nie była już tak dziewczęca. Wciąż była szczupła, ale biodra zaokrągliły się, piersi zrobiły się większe, a oczy, błękitne i piękne jak zawsze, miały w sobie spokój, którego wcześniej u niej nie widziałem.

– Musimy nadać mu imię – rzekła. – Zastanów się nad tym, Torsteinie. Wiesz, że chciałam, żeby nosił imię po moim ojcu, ale… – Na jej twarzy pojawił się na chwilę wyraz cierpienia i szybko przesunęła dłonią po oczach – teraz nie może się tak nazywać.

Siedziałem, trzymając syna na kolanach. Nie przyszło mi do głowy, że powinienem wiosłować na równi z pozostałymi, choć na co dzień nie unikałem tego typu obowiązków. Teraz po raz pierwszy doznawałem owego dziwnego uczucia, którego świeżo upieczeni ojcowie nie potrafią nazwać. Przypominało więź podobną do tej, jaka łączyła mnie z innymi jomswikingami, wspólnotę. Ale bliższą, silniejszą. Jeszcze było dla mnie za wcześnie, jeszcze nie rozumiałem, czym w zasadzie jest ojcostwo i jak mnie uformuje jako mężczyznę. Jeszcze nic nie wiedziałem o tym, jak uformuje mój los.

Później w ciągu dnia ponownie wpłynęliśmy w deszczową pogodę. Ale napotkaliśmy również wiatr i załoga mogła wreszcie wciągnąć wiosła na pokład. Pod wieczór stanąłem przy sterze, podobnie jak poprzedniej nocy, lecz tym razem u mego boku stał Eystein. Zamieniliśmy kilka słów na temat plotek, które doszły do naszych uszu: że odbudowano Jomsborg i że Sigvalde, który w tak haniebny sposób go najechał z Gotalandczykami, został tamtejszym hovdingiem.

Tej nocy zapadły całkowite ciemności. Zazwyczaj widać na zachodzie jaśniejącą poświatę długo po tym, jak słońce zanurzy się na horyzoncie, a księżyc i gwiazdy świecą na tyle, że w mroku można dostrzec statek i żagiel. Tej nocy wszystko było całkowicie czarne. Ponieważ nie mogliśmy dostrzec żagla, musieliśmy go ustawiać, kierując się dźwiękiem. Gdy łopotał, należało skrócić szot po stronie, z której dochodził niepokojący odgłos. Gdy wydawał z siebie pomruki, był ustawiony pod złym kątem w stosunku do kierunku wiatru. Zajmowali się tym Halvor i Vidar, doświadczeni żeglarze. Halvor przechwalał się nawet, że mógłby sterować statkiem jedynie za pomocą żagla. Twierdził, że dokonał czegoś takiego, kiedy łódź, na której płynął, straciła wiosło sterowe. Sterował od Jutlandii aż do Anglii Wschodniej, regulując jedynie kąt ustawienia żagla.

Tuż przed świtem zostawiliśmy za sobą deszczowe chmury. Pod wpływem porannego słońca pokład i żagiel parowały, a Dan wyglądał teraz jak żywe stworzenie przecinające fale. Drżał i lekko dygotał pod naszymi stopami. Otrzepał się z deszczu jak mokry pies, wstrząsnął kilka razy żaglem, strząsając krople wody. Mężczyźni wygramolili się na pokład i rozszedł się znajomy smród, gdy zaczęli wypuszczać z siebie to, co wstrzymywali przez całą noc. Kubełki opróżniono do morza, wciągnięto na pokład wodę w skórzanych cebrzykach i załoga wypłukała sobie z oczu sen. Szuflą pozbierano końskie odchody i wyrzucono za burtę, Vingur dostał siano, a jego koryto napełniono świeżą wodą. Sigrid pojawiła się z naszym chłopczykiem na rękach, rzuciła mi spojrzenie i uśmiechnęła się. Ten uśmiech rozgrzał mnie bardziej niż poranne słońce, bo nie zbliżyłem się do Sigrid od dnia przyjścia dziecka na świat. Prawie nie zwracała na mnie uwagi. Zdaniem Halvora to było normalne, ponieważ kobieta często wini mężczyznę za ból podczas porodu. Jakby tego było mało, matka Sigrid siedziała przy niej dzień i noc, więc nienawistnych spojrzeń nie brakowało. W jej oczach byłem pospolitym złoczyńcą, który pojawił się na czele swojej bandy, by wykraść Sigrid. I chociaż Bjørn próbował przemówić kobiecie do rozsądku, chociaż tłumaczył, że to ja wyrwałem dziewczynę z niewoli, wzrok jej nie łagodniał. Nie usłyszałem słowa podziękowania za to, co zrobiłem dla jej córki.

Wkrótce Vidar przejął drążek steru, a ja zostałem na dziobie. Powiadano, że Wyspy Owcze to zbiorowisko skał na środku morza i można je dostrzec z daleka. Wciąż jednak niczego nie widzieliśmy.

Przestałem razem z Bjørnem na dziobie większość dnia i kiedy słońce zaczęło się chować, mój brat mruknął, że chyba popłynęliśmy za bardzo na wschód lub na zachód. Wyjął kamień słoneczny z mieszka przytroczonego u pasa, zajrzał w kamień, a potem tylko pokręcił głową. To bzdury, wymamrotał, nikt nie może sterować według jakiegoś głupiego kamienia. Ustawił go w kierunku słońca, rzucił coś na temat linii, które można tam wypatrzyć, splunął na pokład i chciał wyrzucić kamień za burtę, ale się rozmyślił i wsunął go z powrotem do mieszka. Pojawił się Skjalm z krukiem w klatce. To Skjalm zabrał ze sobą ptaka w podróż. Ptaszysko było pupilkiem dzieciarni w gospodarstwie, gdzie jego kobieta żyła jako niewolnica i przypuszczaliśmy, że Skjalm go po prostu ukradł, podobnie jak ukradł kobietę. Przebąkiwano przy tym, że to był rabunek w słusznej sprawie, bo teraz kobieta nie jest niewolnicą i to samo dotyczy ich córki. Skjalm miał nadzieję, że wybuduje własną zagrodę na zachodzie i będzie uprawiał jęczmień, bo twierdził, że ten typ zboża znosił zarówno ulewy, jak i susze. Przyszedł na świat w Valandii i był na wpół Frankiem14, a nazywano go Skjalmem, ponieważ to chyba przypominało jego frankijskie imię. Tam gdzie dorastał, pola jęczmienia ciągnęły się jak okiem sięgnąć, powiadał.

Skjalm był mężczyzną specyficznie zbudowanym. Zbliżył się do nas tym swoim dziwacznym, kołyszącym się na boki krokiem, z rękami, które zdawały się zwisać bezwładnie z wąskich ukośnych ramion. Jomswikingiem niewątpliwie był, szramy na ciemnej, zarośniętej gębie świadczyły o wielu bitwach i zabójstwach i nie było takiego, kto by go nazwał słabeuszem, ale miał niespotykanie wąski tors, który sprawiał wrażenie, jakby został umocowany na nogach znacznie silniejszego męża, bo uda miał Skjalm umięśnione, a łydki grube.

– Wypuśćmy kruka – powiedział. – Zobaczymy, czy wróci. Jeśli tak, to…

Na pokład wyszła córka Skjalma, dziewczynka z rudymi warkoczami. Pojąwszy, że mała sprzeciwi się jego zamiarom, natychmiast otworzył klatkę i włożył rękę do środka, ale kruk dziobał go po palcach i nie dał się wyjąć. Dziewczynka rzuciła się na ojca i złapała go za rękę. Chciała, by zostawił ptaka w spokoju, co doprowadziło Skjalma do pasji. Gwałtownie chwycił ją za warkocz. Odstawiwszy klatkę, warknął coś po frankijsku i podniósł otwartą dłoń.

Trzeba tu zaznaczyć, że Bjørn i ja dorastaliśmy przy ojcu, który był niespotykanie dobry i wyrozumiały. Być może nie chciał nas karać, bo miał tyle starych obrażeń, że codziennie zmagał się z bólem. Poza tym wzrastaliśmy w starej wierze. Nasi bogowie nie karcą ludzi w taki sposób, jak to czyni bóg chrześcijan. Dlatego ojciec także nie widział sensu w fizycznym dyscyplinowaniu nas. Ale Skjalm, pochodzący z ziem frankońskich, poznał Białego Chrysta i pewnie sam był tak karcony jak chrześcijańskie dzieci.

Otwarta dłoń Skjalma z całą siłą trafiła dziewczynkę w twarz, tak że mała, zataczając się do tyłu, padła na pokład. Morze poniosło wyraźny odgłos plaśnięcia i przebywający na pokładzie mężczyźni obejrzeli się. Skjalm pogładził się po brodzie, wytrząsnął kruka z klatki, odprowadził odlatującego ptaka wzrokiem, po czym zwrócił do mnie i Bjørna:

– Dzieciaki. Mogą człowieka zamęczyć…

Bjørn nie należał do tych, którzy od razu uciekają się do przemocy. To raczej mnie uważano za kogoś takiego. Ale tego wieczora od razu przyskoczył do Skjalma i grzmotnął go pięścią między oczy. Frankijczyk stał przez chwilę, chwiejąc się, a źrenice nieomal zniknęły mu w głębi czaszki. Jęknął i zataczając się, poczłapał na rufę, gdzie padł na deski i zawołał Yllę. Ylla wydrapała się spod pokładu. Była niską, chudą kobietą o ciemnych, prostych włosach i małym spiczastym nosie; przypominała mi wróbla. Nie przejęła się Skjalmem. Od razu podeszła do córki, otoczyła ją ramionami, co prawdopodobnie uświadomiło Skjalmowi, że nie ma co tak siedzieć, bo podźwignął się i zaczął zwijać linę przy nadburciu, jakby nic się nie stało.

Fryzyjscy żeglarze powiadają, że Wyspy Owcze nie są zakotwiczone w morskim dnie. Pływają swobodnie i dlatego bardzo trudno na nie trafić temu, kto chciałby się zaprowiantować przed dalszą podróżą na Islandię lub do grenlandzkich fiordów. Także do mnie i do Bjørna doszły te pogłoski, ale uważaliśmy, że tamtejsze wyspy niczym się nie różnią od wszystkich innych wysp i że o ich bliskości ostrzegą nas ptaki na niebie i zmiana morskich prądów. Wiatr zmienił kierunek na zachodni i powrócił deszcz. Po krótkim czasie wpłynęliśmy w kolejną, smoliście czarną noc. Z głębi mroku dobiegały osobliwe, długie nawoływania wielorybów, co nas zaniepokoiło, ale było to pewnie stado samic, bo żadne zwierzę nie szturchnęło statku, co czasami zdarza się bykom. Ogarniająca nas noc wkrótce ucichła, a deszcz spływał po żaglu i skórzanej derce okrywającej grzbiet Vingura.

Pozwoliłem statkowi dryfować przez całą noc. O świcie deszczowe chmury ustąpiły i powrócił południowy wiatr. Wreszcie dostrzegliśmy skaliste farerskie szczyty wyłaniające się z porannej mgły. Podczas gdy Orkady i Szkocja, a także norweskie wybrzeże, są ziemiami dość rozległymi i płaskimi, te wyspy bardziej przypominają olbrzymie kamienne bloki wrzucone do morza i uformowane grubym dłutem. Ta, która wyrastała tuż przed nami, miała z jednej strony spadzistą równinę sprawiającą wrażenie, że spływa do morza, a po drugiej stronie kończyła się gigantyczną przepaścią. Przy skalnej ścianie unosiły się ptaki, setki ptaków.

Załoga szykowała się do zejścia na ląd. Rozebrani do pasa mężczyźni wylewali na siebie nawzajem kubły morskiej wody. Wyczesywano potargane włosy i brody, ci, którzy mieli w skrzyni czystą tunikę, nakładali ją na siebie. Halvor stał przy wiośle sterowym, ale teraz zawołał, bym przejął ster, bo wody mu nieznane i nie chciałby wprowadzić statku na mieliznę.

Poprowadziłem statek szerokim łukiem na wschód od najbardziej wysuniętej na południe wyspy. Tej, którą zwą Tvørøya. Potem pożeglowaliśmy prosto na północ, mijając od wschodu Dużą oraz Małą Dímun, a następnie Húsavík oraz Skálavík na wyspie Sandøy. Tutaj krajobraz przypominał bardziej to, co znaliśmy z Orkadów: długie, trawiaste równiny z białymi plamami – to pasły się owce. Wokół obu zatoczek stały domostwa i wyciągnięte na brzeg byrdingi. Żeglowaliśmy jednak dalej, bo słyszeliśmy, że gdzieś tam znajdziemy dobry port, który dałby Danowi schronienie przed niepogodą.

Od strony północnej mieliśmy wyspę, która zdawała się znacznie większa od pozostałych, a na wschód od niej leżała mniejsza, więc pomyślałem, że jeśli miałbym wybrać bezpieczny port, to musiałby on znajdować się między nimi, bo osłaniały przed otwartym morzem.

Dotarliśmy do wschodniego wybrzeża Streymøy. Razem z Eysturøy tworzy ona krainę najlepszych farerskich pastwisk. Ma tu swą siedzibę tamtejszy hovding. Mniejsza wyspa na wschód od Streymøy zwie się Nólsøy, czyli Igłowa Wyspa, bo jest długa, cienka i przedziurawiona.

Po przepłynięciu części cieśniny między Eysturøy a Nólsøy dostrzegliśmy długie domy wokół jednej z zatok. Widać też było wyciągnięte na brzeg byrdingi. Domyśliliśmy się, że to musi być Torshavn, o którym słyszeliśmy.

Zdjęliśmy reję i żagiel i wciągnęliśmy wiosła. Vingur stukał kopytami o pokład i parskał, widział ziemię i pewnie czuł świeżą trawę. Kierowałem się w stronę brzegu i po jakimś czasie mogliśmy już dostrzec dno. Płytko nie było, ale woda była tak przejrzysta, że widzieliśmy wodorosty i ryby na głębokość dwóch masztów. Na brzegu doliczyłem się ośmiu postaci, jedna z nich coś do nas krzyczała. Była to kobieta, wymachiwała rękami i wskazywała na północ.

Brat stał przy mnie, miał opinię człowieka o sokolim wzroku. Zauważył langskip za cyplem zwanym przez mieszkańców Tingnes, i uważał, że kobiecie pewnie chodzi o to, byśmy tam kotwiczyli. Poprowadziłem statek w tamtym kierunku i po chwili znaleźliśmy się w małej zatoczce. Drugi statek już rzucił kotwicę. Sondowaliśmy głębokość, a kiedy zrobiło się już na tyle płytko, że dorosły mężczyzna mógł stanąć na piaszczystym dnie przy kadłubie, nie tonąc przy tym, rzuciliśmy kotwicę.

Wszyscy, którzy tego dnia byli na pokładzie Dana, twierdzą, że Farerczycy dobrze nas przyjęli. Czekali na brzegu, podczas gdy szykowaliśmy się do wyjścia na ląd, a kilkoro dzieciaków w bujających się na falach skórzanych łódkach przyglądało się nam. Mieszkańcy Wysp Owczych byli przyzwyczajeni do widoku obcych, często się tu odbywał handel.

Za pomocą rei dźwignęliśmy Vingura nad burtą. Stanął w wodzie sięgającej mu do uszu, a Bjørn, Valp, Hutten i Vidar spuścili na fale lekką łódź. Ja wskoczyłem na konia, bo obawiałem się, że zwierzę pogalopuje na łąki i nam zniknie. Wciąż jeszcze krążyła historyjka o tym, jak się upiłem pospołu z przeznaczonym pod nóż kulawym źrebakiem Halvdana Halli, a potem zasnąłem na wydmach pod Jomsborgiem. Sporo lat minęło od chwili, gdy Vingur był źrebakiem, teraz stał się silnym, rosłym ogierem. Łeb, pierś i nogi miały barwę białozłocistą, natomiast zad, który kiedyś miał kolor brunatnobłotnisty, teraz nabrał złocistego odcienia. Z wiekiem Vingur przestał kuleć i nikt by nie powiedział, że kiedykolwiek miał jakąś ułomność.

Siedziałem na koniu, gdy przed wyjściem na brzeg rozmawialiśmy z Farerczykami. Stali na nierównych, porośniętych glonami kamieniach – czterech mężczyzn w nasączonych olejem wadmalowych15 ubraniach i wysokich butach z foczej skóry. Towarzyszyła im stara kobieta. Jeden z nich miał brzydką bliznę wzdłuż twarzy, przepoławiała wargę i tworzyła pokaźne zagłębienie pod okiem. Zabliźniona rana sprawiała, że mówiąc, mlaskał, ale jego dialekt brzmiał podobnie do dialektu z Ryge, więc nieźle go rozumiałem. Powiedział, że zwie się Godi16 Szrama i że możemy tu zostać tak długo, jak chcemy, ale musimy zapłacić podatek, najlepiej zbożem, jeśli takowe mamy. To on pilnuje na wyspach przestrzegania prawa, dodał. Potem wskazał na zbocze, gdzie srebrzył się strumień. Wody było na wyspie pod dostatkiem, możemy brać tyle, ile chcemy.

Nigdy nie widziałem tak błękitnego nieba i tak zielonych pastwisk, jak tam na Eysturøy. Mężczyźni potoczyli beczki w górę zbocza, a ja w tym czasie spacerowałem dookoła z Vingurem, pozwalając mu skubać trawę. Sigrid i pozostałe kobiety również zeszły na ląd i dłuższy czas siedziałem z synkiem na kolanach, spoglądając na morze. Przybyliśmy do miejsca, które było dobre, i Sigrid zastanawiała się pewnie, podobnie jak ja, czy musimy jechać dalej. Moglibyśmy wybudować dom z kamieni, dryfujących kłód i torfu, a na pastwisku trzymać owce. Moglibyśmy łowić ryby, być może udałoby się tu wyhodować rzepę i jarmuż, a także angelikę17 i inne jadalne rośliny, które radziły sobie z nieurodzajną glebą.

Gdyby tamten wieczór zakończył się inaczej, być może zostalibyśmy Farerczykami. Jednak nasze nici życia miały inny splot. Mieliśmy podążać przed siebie, mieliśmy płynąć daleko i zobaczyć morza i lądy, których nikt nie oglądał. Na Eysturøy po południu Godi Szrama i jego bracia rozpalili ognisko. Na kamienistym brzegu sprawiono ogromnego rekina polarnego, a wykrojone z niego porcje nabito na wiszące nad płomieniami żerdzie. Szrama ponownie zażądał zboża, ale stwierdził, że wystarczy pół worka, bo nie chciał, byśmy go uważali za chciwego i ominęli port, jak będziemy tędy żeglować następnym razem. Rozmawiałem z nim przy ognisku i gdy wspomniałem, że jesteśmy w drodze do Islandii, wskazał dłonią w kierunku drugiego statku: na pokładzie byli Islandczycy. Wracali do domu z południa, dokąd się udali z kłami morsów i foczymi skórami. Czekali tylko na pomyślny wiatr, mogliśmy zatem dołączyć do nich, kiedy wyruszą.

Jeszcze nie zamieniliśmy ani słowa z załogą na tamtym statku; pewnie wychodzili z założenia, że najlepiej pozostać na pokładzie. Na ich miejscu też bym tak uczynił. Większość moich ludzi to wojownicy, a to u mężczyzny łatwo zauważyć. Ma szczególny autorytet, na swój sposób bardziej zdecydowane i energiczne ruchy. Poza tym większość jomswikingów posługiwała się duńskim, a Danowie w tamtych czasach mieli opinię wojowniczych. Innymi słowy, najprawdopodobniej nie wdalibyśmy się w pogawędki z Islandczykami, gdyby nie kruk, którego wypuściliśmy z klatki. Bo kiedy słońce zawisło nisko nad horyzontem, ptak powrócił. Najpierw przysiadł na szczycie naszego masztu, a potem pofrunął do Islandczyków i rozgościł się u nich na stewie rufowej.