Jomswiking. Czas ognia i żelaza - Bjørn Andreas Bull-Hansen - ebook

Jomswiking. Czas ognia i żelaza ebook

Bjørn Andreas Bull-Hansen

4,5

Opis

Nordycka saga o niewolniku rzuconym w wir potyczek między królami północy.

Dwunastoletni Torstein, syn Tormoda, mieszka tylko z ojcem. Jego matka nie żyje, a starszy brat Bjørn zaginął podczas wyprawy na zachód. Pewnego dnia wioska Torsteina zostaje zaatakowana, jego ojciec zamordowany, natomiast chłopak zakuty w łańcuchy trafia do niewoli. Ross, okrutny dowódca najeźdźców, sprzedaje go szkutnikowi Halvdanowi.

Początkowo Torstein pomaga Halvandovi, jednak w skutek dramatycznych wydarzeń, podejmuje ryzykowną decyzję o ucieczce. Postanawia odnaleźć zaginionego brata i rusza na południe. Jego przeznaczenie nieubłaganie popycha go w stronę Jomsborga – legendarnej osady w krainie Wendów. Mieszkający w niej nieustraszeni wojownicy są równi i wolni. Codziennie ćwiczą mordercze umiejętności, by stawiać czoła wrogom. W Jomsborgu nie ma kobiet, a nieliczni, którym mimo bitew udało się dożyć starości, w spokoju czekają na śmierć. Torstein Tormodson stanie się jednym z nich – dzikim i wyjętym spod prawa jomswikingiem, który nie lęka się nikogo.

Bjørn Bull-Hansen – bestsellerowy norweski pisarz. Sławę przyniosła mu saga o jomswikingach, w której płynnie połączył fikcyjne postaci z historycznymi wydarzeniami. Jomswiking to pierwsza część cyklu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 838

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (108 ocen)
62
35
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść historyczna. Dla fanów wikingów pozycja obowiązkowa.
10

Popularność




1

Wzięty w niewolę

Nie pamiętam zbyt wiele z lat przed moim uprowadzeniem. Wolę jednak myśleć, że był to szczęśliwy czas. Potrafię siedzieć długo i podążać w wyobraźni ścieżkami, bo wciąż jeszcze je pamiętam. Mogę zatrzymać się przy jednym z cisów, poczuć zapach trawy i rozgrzanych mokradeł. Dostrzegam słońce przez liściaste korony drzew, przedostające się przez nie światło ma zielonkawą barwę. I jest upalnie – przedzierając się przez zarośla, czuję ciepło na odsłoniętej skórze. Paprocie ocierają się o moje nagie łydki, wyczuwam łuk w dłoni i kołczan obijający się o biodro. Wchodzę w gęsty zagajnik, stopy grzęzną w wilgotnym mchu; wiem, że tu w czasie największych przypływów dociera morze i pozostawia po sobie wodorosty, muszle i kraby zakopujące się w podłoże. Stoję zatem nad brzegiem, w głębi zatoki, spoglądam na wlewające się na ląd fale i na mewy, które zawisły wysoko niczym przybite do nieboskłonu na chwilę przed tym, zanim zatrzepotawszy skrzydłami, polecą w kierunku otwartego morza lub rozciągających się za moimi plecami lasów.

Po prawej stronie mam piaszczyste mielizny, o rzut kamieniem ode mnie stoi ojciec w towarzystwie Ulfhama. Siwe włosy ojca powiewają na wietrze. Jak zwykle lekko przechyla w bok żylasty tułów, ale mimo wszystko jest silnym mężczyzną. Przechodzi mi przez myśl, że nic na tym świecie nie jest w stanie go złamać. Ulfham ujada, ale nie odstępuje ojca na krok. Zawsze tak się zachowuje. Ojciec, skinąwszy mi prawie niezauważalnie głową, pochyla się i podnosi muszlę. Podążam dalej. Ścieżka skręca i wiedzie mnie ku północnej części zatoki. Wspinam się kamienistą dróżką. Właściwie nadal jestem dzieckiem, ale zwinnym, o krzepkich rękach i nogach. Przewiesiwszy łuk przez ramię, szybko i nieustraszenie wdrapuję się na szczyt wzgórza, bo wiem, że ojciec mnie obserwuje. Martwi się, że zrobię sobie krzywdę, ma teraz tylko mnie. Muszę mu pokazać, że potrafię, że jestem równie silny jak on, gdyż wkrótce zjawią się synowie gospodarza i zaproponują, bym im towarzyszył na statek, a wówczas ojciec będzie wiedział, że dam sobie radę.

Ze szczytu mam rozległy widok na fiord. Na szczycie był punkt obserwacyjny i przez pierwsze lata po zakończeniu walk ojciec rozpalał ognisko za każdym razem, gdy dostrzegł langskip1. Czuwał na wzgórzu każdej nocy.

Siadam pod starym drewnianym zadaszeniem i oparłszy się o ścianę, pozwalam oczom przez chwilę spoczywać na morzu. Sunę wzrokiem po linii dzielącej wodę od nieba. Jest cieniutka jak włos i prosta niczym ostrze miecza. Tam się udam. Tam gdzie morze spotyka się z niebem. Po drugiej stronie horyzontu, daleko na zachodzie, jest wyspiarskie królestwo. Bjørn, mój jedyny brat, popłynął tam zeszłego lata. Teraz nadeszła moja kolej.

Nie siedzę zbyt długo. Znów jestem na nogach, teraz jednak biegnę, a gałęzie jałowca smagają mnie po łydkach i brzuchu. Nie pamiętam, co mam na sobie, może tylko kawałek tkaniny, którą przewiązałem się w pasie. Dotarłem na północną część cypla, odplątuję sznurek, którym wcześniej owinąłem łuk. Na końcu sznurka mocuję zrobiony przez siebie cierniowy haczyk i nadziewam na niego rozgniecionego ślimaka.

Długo leżę na brzuchu na wyłaniającej się z morza skale. Przeglądam się w lustrze wody. Długie, zmierzwione włosy zwisają, okalając mi twarz. Wciąż mam w sobie coś krągłego i dziecięcego, ale to wkrótce minie. Już zacząłem mężnieć, czoło i kości policzkowe zrobiły się bardziej kanciaste, a oczy są głębiej osadzone i błyszczą jasnoniebiesko na tle ogorzałej od słońca skóry.

Od czasu do czasu w pobliżu haczyka przepływają ryby. Niektóre z nich prześlizgują się tuż pod powierzchnią, zakłócając lustrzany obraz płetwą ogonową. Potem znów schodzą niżej, do haczyka, ale są małe i nie będzie z nich jedzenia. Szarpię za sznurek, by je odstraszyć.

Przez wiele lat to było wszystko, co zapamiętałem z czasów przed nastaniem zła. Wędrówka chłopca do miejsca, w którym biorą ryby. Ojciec zbierający małże na mieliźnie. Przez wiele lat to wspomnienie było jedynym z tamtych czasów. Kiedyś miałem powrócić na półwysep, który był królestwem mego dzieciństwa, i odnaleźć ścieżki, które nie zarosły dzięki sarnom i jeleniom, miałem naprawić drewniany dach zbudowany niegdyś przez ojca. I miałem sobie przypomnieć.

Musiałem zdrzemnąć się na skale. Gdy się nagle ocknąłem, wszędzie było cicho. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, nie mogłem spać zbyt długo. Obejrzawszy się, niespodziewanie dostrzegam mężczyznę przy dawnym punkcie obserwacyjnym ojca. Nie ma na sobie nic oprócz obszarpanych skórzanych spodni, a jego tułów pokrywają niebieskie pasy. Zauważa mnie od razu. Na wpół zwrócony do tyłu krzyczy coś w języku, którego nie rozumiem, i zbiega w moim kierunku.

Pamiętam ucieczkę. Pędzę, przeskakując z jednego skalnego wzgórka na drugi, biegnę brzegiem wzdłuż linii wody, upadam i kaleczę kolano o skorupy pąkli, podrywam się; ściga mnie trzech mężczyzn, jeden z nich jest uzbrojony w topór. Pozostali dwaj są półnadzy, z niewolniczymi obręczami na szyi, i biegiem pokonują skalne wzgórza; jeden wyje niczym pies. Depczą mi po piętach, rzucam się do wody. Usiłuję płynąć, lecz dopadają mnie, chwytają za włosy, podtapiają.

Musieli przytrzymać mnie pod wodą tak długo, że straciłem przytomność. Nieśli mnie z powrotem, przez cypel i w dół na mieliznę, gdzie leżał Ulfham ze strzałą w piersi i wkrótce miał go zabrać przypływ. Wyszli na południową część cypla; za wojownikiem z toporem podążali dwaj niewolnicy, wlekąc mnie między sobą.

Ojciec wybudował dom między kamiennymi pagórkami i w tamtym czasie sądziłem, że był tak okazały jak długi dom gospodarza. Ktoś inny wzniósłby może domostwo po zawietrznej stronie cypla, ale miało się wrażenie, że ojciec w zasadzie nigdy nie przestał pełnić swych obowiązków. Nieustannie wpatrywał się w fiord, bo długie życie nauczyło go, że wrogowie zawsze przybywają stamtąd. Tym razem jednak stało się inaczej. Pod osłoną drzew podkradli się do niego. Stary i zmęczony wojownik, sam jeden na cyplu, nie zasługiwał nawet na porządny cios mieczem.

Kiedy doszedłem do siebie, leżałem na boku, z dłońmi skrępowanymi na plecach. Najpierw spostrzegłem mężczyzn szwendających się dookoła. Jeden z nich wiązał w pęczki ryby, które powiesiliśmy do suszenia na żerdziach. Inny wypróbowywał naciąg w łuku ojca. Obróciłem się na drugi bok i go dostrzegłem. Siedział pod ścianą ze strzałą tkwiącą w piersi. Na zewnętrznej części uda i na przedramieniu miał głębokie cięte rany.

Drgającą czerwoną od krwi dłoń oparł na kolanie.

Gdy się uniosłem, powróz, który miałem na szyi, naprężył się.

– W gospodarstwie powiedzieli, że dawniej walczyłeś w szeregach jarla z Lade – usłyszałem za sobą. Domyśliłem się, że zwracano się do ojca.

– Co robisz w Vingulmorku?

Ojciec milczał.

– To twój syn?

Ojciec podniósł głowę.

– Młody jest. Darujcie mu życie.

Mężczyzna stojący za mną warknął coś do niewolników, którzy podeszli i chwycili mnie za ramiona. Potem zwrócił się do swoich ludzi, wciąż w języku, którego nie rozumiałem; dwóch podniosło ojca na nogi i przyparło do ściany.

– Torstein – usłyszałem ojca. – Nie patrz.

Wciąż nie widziałem, kto rozmawia z ojcem. Nagle poczułem nóż na gardle, a moim oczom ukazał się jeden z obcych; był wysoki, odziany w splamioną krwią kolczugę. Bez słowa wyciągnął zza pasa długi, zakrzywiony nóż i wbił go ojcu w brzuch.

Ojciec nie wyrzekł ani słowa, gdy go rozcinano. Jego nogami wstrząsnął dreszcz, to wszystko. Pozwolono mu się osunąć na ziemię, teraz siedział nieruchomo, jego oczy odszukały mnie, płakał. Nigdy przedtem nie widziałem, by płakał.

– Podłóżcie ogień – rzekł mężczyzna w kolczudze.

Jeden z niewolników wszedł do domu. Słyszałem, jak grzebie w palenisku, w miejscu, gdzie zakopywaliśmy w piasku żar, tak by dotrwał do wieczora. Jednocześnie niewolnicy postawili ojca na nogi; widziałem, że chce mi coś powiedzieć, ale wówczas obcy w kolczudze wepchnął mu palce do brzucha. Ojciec jęknął boleśnie, z trudem łapał powietrze. Zobaczyłem, że obcy trzyma w dłoni coś, co przypomina zakrwawiony rzemień. Obrzucił to coś spojrzeniem, po czym przyszpilił nożem do ściany.

– Ruszaj! – warknął. – Naprzód!

Ojciec usłuchał. Zrobił jeden krok i zatrzymał się, nie mogąc złapać tchu. Jeszcze jeden, ale teraz, odwróciwszy ode mnie wzrok, zgiął się wpół i zwymiotował. Mężczyzna w kolczudze znowu krzyknął, kazał mu iść, nie zatrzymywać się; wtedy ojciec wyprostował się i ruszył przed siebie, jakby nie zauważył wylewających się z niego wnętrzności, aż w końcu cały ich kłąb wyśliznął się i upadł mu pod stopy. Wówczas osunął się na jedno kolano. Znów odnalazł mnie wzrokiem, po czym padł na bok i już się nie poruszył.

Niewolnicy zawlekli go pod dom i tam zostawili. Zdjęto ostrze z mojej szyi, a ja rzuciłem się w stronę ojca, lecz niewolnicy pochwycili mnie za ramię i zmusili, bym poszedł z nimi.

Pamiętam, że gdy wiedli mnie między kamiennymi wzgórkami, obejrzałem się za siebie i zobaczyłem płomienie przebijające się przez torfowy dach. Po chwili byliśmy już w lesie. Przy potoku zatrzymaliśmy się i pozwolono mi się napić, lecz odmówiłem.

Idąc polami, dobrnęliśmy do gospodarstwa, gdzie dopalał się długi dom. Wokół leżeli zabici mieszkańcy, gospodarza powieszono na drzewie. Jego dwóch córek nie zauważyłem, ale Hilda siedziała pośrodku placu, z rękami, podobnie jak ja, skrępowanymi z tyłu, w koszuli rozerwanej na plecach do samego krzyża.

Zaprowadzono mnie do kuźni. Tu założono mi obręcz, naginając ją tak, by obejmowała szyję, a pomalowany niewolnik wbił rozżarzony do czerwoności bolec w metalowe ucho i zagiął go obcęgami. Pamiętam, że nie śmiałem się poruszyć w obawie, że bolec mnie oparzy. Gdy tak tkwiłem nieruchomo ze sznurem przywiązanym do obręczy, zmuszono Hildę, by uklękła. Również ją tego dnia zakuto w niewolniczą obręcz.

Tego samego wieczoru przykuto mnie do ławki wioślarzy. Widywałem wcześniej langskipy, a ojciec nieraz wysyłał mnie do gospodarstwa z wiadomością, gdy tylko wypatrzyliśmy żagle w oddali na fiordzie. Stawałem wtedy na brzegu, razem z innymi dzieciakami, podekscytowany, przyglądając się wynoszonym na ląd beczkom, skórom, a kupiec ze srebrnym naramiennikiem, stojąc na dziobie, pokrzykiwał w naszą stronę o kosztownym jedwabiu, który przywiózł ze sobą, o winie, szklanych paciorkach i klingach ze skuwanych ze sobą wielu warstw stali. Czasami pokazywano też niewolników: mężczyzn, kobiety, dzieci z niewolniczymi obręczami na szyi, o plecach noszących ślady bata i rozżarzonego żelaza.

Teraz sam byłem kimś takim. Gdy przykuli mnie do ławy dla wioślarzy, spojrzałem w górę masztu i ujrzawszy trzy ułamane drzewca strzał, pomyślałem, że to nie jest zwykły langskip, tylko łódź wojenna. Nigdy przedtem takich nie widziałem, ale mój brat i synowie gospodarza opowiadali o nich. Wyobrażałem sobie, że są tak potężne, że siłą uderzenia mogą zatapiać zwykłe łodzie, ale ten był płytko zanurzony i tak wąski, że wioślarze siedzieli na biegnących poprzecznie belkach, zamiast na skrzyniach, co było zwyczajem na większych jednostkach. Mężczyźni z toporami przy pasach ładowali na pokład zagrabiony z gospodarstwa dobytek, a przy maszcie siedział, wpatrując się we mnie, łysy człowiek w tunice i habicie. Po drewnianym krzyżu na szyi poznałem, że to mnich. Gospodarz zgodził się kiedyś, żeby taki jeden wepchnął go aż po czubek głowy do potoku, co niezbyt spodobało się ojcu.

Na pokładzie langskipa było jeszcze sześciu niewolników, sami młodzi chłopcy. Przykuto mnie do łańcucha przewleczonego od jednej obręczy do drugiej. Do każdej obręczy przytwierdzono pierścień, przez który przechodził łańcuch, tak że nikt nie mógł się za bardzo poruszyć, nie pociągnąwszy przy tym pozostałych. Teraz wpędzono na pokład również Hildę. Kazano jej usiąść między workami i skrzyniami, podczas gdy mężczyźni szykowali łódź do wyjścia w morze.

Jak pamiętam, pomyślałem wówczas, że łódź pewnie przypłynęła pod osłoną mroku. W innym wypadku ojciec by ją zauważył. O świcie napastnicy podeszli ukradkiem pod gospodarstwo, minęli wybieg dla koni i klatkę z sokołami Lotha, a poranna rosa przylgnęła do stali na ich toporach i hełmach, zanim rozbiegli się między domami. A potem, niczym drapieżne stado, rzucili się, by zabijać. I musiało to odbyć się szybko, bez większych walk, gdyż po płaskim terenie wokół zagrody dźwięk niesie się daleko. Usłyszelibyśmy szczęk broni i okrzyki.

Na pokład wszedł także mężczyzna w kolczudze. Był wtedy młodzieńcem, wysokim, szerokim w barach. Przyjemnie byłoby na niego patrzeć, gdyby nie jego przedziwnie małe świńskie oczka. Stojąc na dziobie, ogarnął wzrokiem niewolników, worki ze zbożem i inną zdobycz. Pokiwał głową i sprawiał wrażenie zadowolonego. Wówczas podszedł do niego mnich i przyłożył mu krzyż do czoła.

– Niech Chrystus błogosławi ciebie i twój miecz – rzekł.

Tego samego wieczoru wypłynęliśmy. Miałem dwanaście lat.

2

Osada kupiecka

Całe lato miałem spędzić przy wiosłach. Później dowiedziałem się, że młodym niewolnikom często daje się taką pracę, żeby się przekonać, czy są wystarczająco silni. Ros i jego ludzie zapewne mieli wątpliwości, czy pozostawić mnie przy życiu, bo byłem młodszy niż pozostali chłopcy na pokładzie. Poza tym byłem chudy i niezgrabny, a do ćwiczeń fizycznych w ogóle się nie nadawałem. Synowie gospodarza lubili się ze mną ścigać, bo zawsze przybiegałem ostatni. Prosili mnie też, żebym skakał przez strumienie, tylko po to, by zobaczyć, jak z pluskiem wpadam do wody. Bardzo ich to bawiło. Bjørn wpadał wtedy we wściekłość i biegł, żeby powalić ich na ziemię. Ale jemu też uciekali. Ojciec zwykł mówić, że nasza rodzina nie jest zbyt żwawa. To w ramionach tkwiła nasza siła.

I to siła ramion uratowała mi życie. Niemal pokładając się przy każdym pociągnięciu, wiosłowałem prawie jak dorosły mężczyzna. Wiedziałem już, że niewolnik może odzyskać wolność. Mówiono, że dwóch ludzi gospodarza było takimi wyzwoleńcami. Jeden wyruszył z kupcami z Irlandii, żeby odnaleźć swój ród. Drugi, Thau, był u nas. On i ojciec siedzieli pewnego letniego wieczoru nad wodą, długo rozmawiając. Ja i Bjørn przycupnęliśmy koło chaty i przyglądaliśmy się im. Thau miał blizny na szyi, były to ślady po żelaznej obręczy.

Wkrótce sam dorobiłem się takich blizn. Żelazna obręcz obtarła mnie już pierwszego dnia przy wiosłach. Nie umiałem jeszcze porządnie utrzymać rytmu i żelazo raz po raz wrzynało się w skórę na karku i na szyi. Przede mną siedział rudowłosy chłopiec z odciętym uchem. Z nikim nie rozmawiał, mówił tylko do siebie, i to po duńsku. Za mną siedział chłopak nieco starszy ode mnie, który pluł mi na plecy, kiedy tylko wypadałem z rytmu.

Tego lata rzadko myślałem o zemście. Pamiętam, że spuszczałem wzrok, kiedy zabójca mego ojca przechodził obok. Inni wołali na niego Ros. Mówiono, że pochodzi znad rzek na wschodzie i przybył tu jako młody chłopak. Gdy czasami odważyłem się spojrzeć mu w twarz, dostrzegałem coś wschodniego w jego rysach. Kości policzkowe były silniej zarysowane niż u nas, Norwegów, a małe oczy osadzone były tuż pod wypukłym czołem. Nienawidziłem go za to, co zrobił, ale jeszcze bardziej się go bałem.

Ros zgwałcił Hildę trzeciej nocy na statku. Najpierw uderzył ją w brzuch tak, że upadła i nie miała siły się podnieść. Potem położył się na niej, okrywając oboje włochatą opończą, spod której wystawały tylko ich nagie stopy. Siedziałem niedaleko. Kiedy skończył, wstał i ściskając w garści obnażony członek, zaśmiał się do pozostałych mężczyzn. Pamiętam, że cały się trząsłem, szybko oddychając. Hilda leżała jak martwa między workami zboża, ale dla niej koszmar dopiero się zaczynał. Za dnia i w nocy płynący statkiem wolni mężczyźni wykorzystywali ją, gdy tylko chcieli.

Powiosłowaliśmy najpierw na południe do Ranrike2. Tam zacumowaliśmy przy brzegu, a Ros i jego ludzie poszli do lasu na polowanie. Potem, po kilku dniach żeglugi na południe, zatrzymaliśmy się przy jakimś gospodarstwie. Jego właściciel miał kilkunastu łuczników rozstawionych na szkierach, kiedy wpływaliśmy do zatoczki. Ros podniósł rękę na powitanie gospodarza, a na ląd wyniesiono skrzynię, która stała między wręgami statku. Na brzegu zaczął się handel. My, niewolnicy, patrzyliśmy, jak Ros wyjmował ze skrzyni skarby i pokazywał gospodarzowi i jego ludziom. Były tam złote łańcuszki, naramienniki, perły i barwione kielichy do wina. Za to wszystko gospodarz dał mu miecz o szerokim ostrzu, dwa cisowe łuki i kolczugę. Potem wskazał palcem na niewolników na statku. Na ląd sprowadzono Hildę. Gospodarz dał Rosowi kilka sztuk srebra i Ros przekazał mu dziewczynę.

Później dowiedziałem się, że spotkał ją straszny los. Ponieważ została sprzedana do miejsca oddalonego o zaledwie kilka dni żeglugi od swoich rodzinnych stron, ucięto jej język, żeby nie mogła nikomu powiedzieć, skąd pochodzi. Zapewne taki sam los spotkałby mnie, gdybym także został wówczas sprzedany.

W czasie piątej pełni księżyca siedzący przede mną rudowłosy Dan zachorował. Najpierw zaczął kaszleć, a potem, trzęsąc się, spędził całą noc na siedząco, aż rano jeden z ludzi Rosa kopnął go w bok. Sam Ros był jeszcze na lądzie, bo miał jakąś kobietę w gospodarstwie w pobliżu zatoczki, w której cumowaliśmy. Słyszałem mężczyzn mamroczących, że jeśli chłopak nie weźmie się do wioseł po powrocie Rosa, to już po nim. Pozbawiony sił niewolnik nie jest na statku nikomu potrzebny.

O dziwo, Ros nie zwrócił uwagi na Dana, kiedy wrócił. Usiadł przy maszcie i zaczął półgłosem rozmawiać z mnichem. Siedziałem w niewielkiej odległości, więc usłyszałem co nieco z ich rozmowy. W gospodarstwie czekały na Rosa wieści o jego bracie. Już na długo przedtem rozpytywał o niego i obawiał się, że nie żyje. Właściciel gospodarstwa powiedział mu jednak, że brat żyje i „przebywa u przyszłego króla”. Tego z przyszłym królem nie pojmowałem. W Norwegii nie panował już żaden król na długo przed moim urodzeniem. Tak mówił ojciec. Jego ojciec, który walczył po stronie jarla z Lade w wielkiej bitwie na północy, opowiadał, jak to król Håkon padł na kolana, wyciągając ręce ku niebu, kiedy włócznia przebiła go na wylot. Od tej pory żaden król nie śmiał rzucić wyzwania potężnemu rodowi jarlów z Trøndelagu, twierdził ojciec. Kim więc był człowiek, o którym mówił Ros? Jego ręka szukała rękojeści miecza, a wzrok skierował na otwarte morze. Mnich wyciągnął drewniany krzyżyk i przyłożył mu do czoła, ale Ros gwałtownie go odsunął i poszedł na dziób statku.

W owych czasach szybkie statki tego typu, jaki należał do Rosa, nazywano karvami3. Były lżejsze niż statki handlowe, miały płaskie dno i były pozbawione ładowni pod pokładem. Na nadburciu znajdowały się żelazne haki, na których wojownicy wieszali tarcze, kiedy zanosiło się na bitwę albo abordaż, bo burta była niska i nie dawała prawie żadnej ochrony. Maszt nie był zbyt wysoki, ale miał u góry szeroką reję, na której wisiał żagiel z gęsto tkanej wełny. Tego żagla Ros i jego ludzie nieustannie strzegli. Zrzucali go, kiedy wiatr wzmagał się niemal do sztormu, a kiedy byliśmy w porcie, czuwał zawsze przy nim jeden mężczyzna. Nieco później dowiedziałem się, że taki żagiel był równie cenny, jak sam statek i jego niewolnicy. Jeśli by nie uważali, mógłby się porwać, a wtedy tę bandę zabijaków, jaką byli Ros i jego ludzie, mogłaby dogonić banda podobnych im zbójów albo innych napastników. Ros od dawna trudnił się grabieżą. Grasował w Ranrike, Gotalandii, Skanii, na Zelandii i w moim rodzinnym Vingulmorku. Nie grabił natomiast drugiego, zachodniego brzegu fiordu. Tam przybijał tylko na handel i chociaż ludzie raczej wiedzieli, w jaki sposób zdobywał towary, o nic nie pytali, bo w owych czasach nie było to niczym niezwykłym. Statki jarla ochraniały szlak wiodący wokół południowego krańca Norwegii i na północ, do Trøndelagu, ale rzadko można było je zobaczyć w Viken. Vestfold i Grenland4 leżały na zachodzie, a na wschodzie był mój rodzinny Vingulmork. Na tym obszarze żadnemu królowi nie udawało się dłużej utrzymać władzy, więc te wody pozostawały obszarem bezprawia, gdzie pomniejsi królowie i wodzowie mieli tylu wojowników, ilu mogli wyżywić.

Rudowłosy Dan wiosłował z całych sił, ale widzieliśmy, że to długo nie potrwa. Obraliśmy kurs prosto na Skagerrak i wypłynęliśmy już tak daleko, że nie widać było lądu. W pewnej chwili Dan puścił wiosło. Szarpnąłem głową, mając nadzieję, że go obudzę z odrętwienia, ale chłopak tylko zawisł bezwładnie. Ciężar jego ciała tak ciągnął w dół moją obręcz, że nie mogłem utrzymać rytmu wiosłowania.

Ros siedział przez większość dnia na dziobie, z prawie opróżnionym bukłakiem wina na kolanach i ze zmarszczonym czołem. Teraz wszystkie oczy zwróciły się na Dana. Ros się podniósł. Najpierw uderzył chłopaka w twarz. Wtedy ten jęknął i zaczął płakać. Ros gmerał przy jego obręczy, próbując chyba wyjąć żelazny bolec. Ale bolec był wbity młotkiem i dodatkowo zagięty, więc bez narzędzi nie można go było usunąć. Ros zaklął w swoim wschodnim narzeczu, chwycił chłopaka za włosy i położył tak, że głowa wystawała za burtę. Potem wyciągnął zza pasa nóż i wepchnął go w gardło chłopca. Ten szarpnął się gwałtownie i zaczął wierzgać nogami, a Ros ciął dalej, jak piłą. Większość krwi tryskała prosto do morza, lecz trochę polało się też na ręce Rosa i na ławy wioślarzy. Czerwona strużka płynęła teraz po dnie, tam gdzie opierałem nagie stopy. Zsikałem się. Zapach mojego moczu zmieszał się z ciepłą, prawie słoną wonią świeżej krwi. Ros zaczekał, aż ciało chłopca znieruchomieje, po czym ciął dalej. Teraz zostały mu już tylko kręgi szyjne. Trudniej było je przeciąć, więc mnich podsunął Rosowi miecz. Ten jednak ciął mocniej nożem. Głowa chłopca wpadła do wody i leżała w niej twarzą w dół. Potem Ros wyrzucił przez burtę ciało, opłukał ręce z krwi i znów usiadł na dziobie.

Zaraz potem wzmógł się wiatr, więc mężczyźni zrzucili żagiel i zawinęli go w skórzaną płachtę, a potem siedli do wioseł. Nie tylko my wiosłowaliśmy. Karv miał po dziesięć wioseł z obydwu stron, więc większość ludzi Rosa też musiała wiosłować. Ale my, niewolnicy, wiosłowaliśmy teraz co sił w obawie, że podzielimy los Dana, jeśli nie pokażemy, że jesteśmy warci jedzenia i wody. Od wysiłku popękała mi zgrubiała na rękach skóra. Słona woda, która cały czas nas oblewała, drażniła skórę po wewnętrznej stronie dłoni, lecz wiosłowałem tak, jakby wszyscy nieboszczycy z krainy Hel gonili mnie tej nocy. O świcie ręce zdrętwiały i miałem poczucie, że były przyklejone do wioseł żywicą. Teraz nad horyzontem na wschodzie ukazało się słońce, mężczyźni pokazywali coś, krzycząc. Przed dziobem statku pojawił się ląd.

Ros stanął przy nadburciu, przyglądając się wybrzeżu, i wkrótce wskazał na kilka wysepek. Znowu chwyciliśmy wiosła i po chwili karv sunął już między nagimi skałami i szkierami.

Wcześniej słyszałem od ojca o osadzie kupieckiej w Skiringssalen, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tam właśnie płyniemy. Patrzyłem na okrągłe głazy wystające z wody i usypiska z kamieni z wetkniętymi długimi kijami i poszarpanymi wiatrem, łopocącymi proporczykami. Oznaczały one szlak do najbardziej na północ wysuniętego miasta należącego niegdyś do duńskiego króla Godfreda. Teraz jednak miasto podlegało władcy Skiringssalen.

Płynęliśmy dalej, mając stały ląd po lewej stronie i wyspy po prawej. Wkrótce znaleźliśmy się na zacisznych wodach, gdzie wiatr zupełnie ucichł. Krajobraz przypominał ten znany mi z domu: z okrągłymi głazami i przygiętymi do ziemi przez wiatr krzewami i zaroślami jałowca. Po lewej stronie było wzniesienie pokryte lasem sosnowym, ale dalej w głębi lądu dostrzegłem drzewa z bujnym listowiem. Płynęliśmy jeszcze ze sporą prędkością, bo Ros lubił śmiało wpływać do portów i dopiero w ostatniej chwili rykiem rozkazywał, żeby hamować zanurzonymi w wodzie wiosłami. Pojawiły się pierwsze domy pod pokrytym lasem wzniesieniem, zabudowa ciągnęła się wzdłuż północno-zachodniego brzegu zatoczki i w głąb lądu. Tutejsze budynki były mniejsze niż w moich rodzinnych stronach. Ściany i dachy zrobiono z pionowych desek, czego nigdy przedtem nie widziałem.

Znajdowało się tam chyba ze sto budynków, ale sporo było już opuszczonych. Niektóre dachy załamały się pod ciężarem śniegu, a wiele ścian rozbierano, bo deski zawsze mogły się przydać. Osada miała już za sobą okres świetności, ale wtedy nie miałem pojęcia o takich sprawach. Zmienne plany i zamiary potężnych mężów mogły uśmiercić tego typu miejsca i tutaj tak się właśnie działo. Pod rządami Godfreda Danowie zbudowali pierwsze domy, bo od początku było wiadomo, że ma tu być kaupang, czyli osada handlowa. Niejeden przedsiębiorczy mąż mógł dotrzeć do tego miejsca z północnej Jutlandii, zahandlować i popłynąć z powrotem dzień później, wykorzystując wiejący od lądu wiatr. Postawiono piece do wytopu rudy i kuźnie z wielkimi miechami kowalskimi. Były warsztat bursztynnika i chaty, w których wrzeciona kręciły się od rana do wieczora. Ale w miarę jak rosła potęga panów z Vestlandu i Trøndelagu, Danowie coraz mniej interesowali się osadą w Viken. Wprawdzie statki jarlów rzadko pokazywały się na tym szlaku, trzymając się głównie szlaków zachodnich, ale ten niegdyś bogaty handel w Skiringssalen teraz niemal całkowicie zamarł. Z dziewięciu miejscowych kowali tylko jeden podtrzymywał jeszcze ogień w palenisku, a z dwunastu szkutników ostał się jeden. Szkutnicy ucierpieli zresztą nie tylko wskutek zamierającego handlu. Zatoka stawała się z czasem coraz płytsza, a przy niskim stanie wody statki łatwo mogły osiąść na mieliźnie. Mówią, że to duchy podziemne sprawiły, że grunt się podnosił, a wody odpływały z zatoki.

Zanim urodził się Bjørn, ojciec bywał tutaj często z gospodarzem. Opowiadał mi o najdziwniejszych przedmiotach, które można tu było zobaczyć: szklane paciorki w pięknych kolorach i bursztyn z Jutlandii, srebrne i złote ozdoby, jedwab aż z Miklagardu5. To tutaj ojciec widział raz niewolnika o niemal czarnej skórze. Jego włosy były w dotyku jak owcza wełna, a tułów i policzki miał pokryte drobnymi bliznami, które układały się w misterny wzór.

Ros i jego ludzie zacumowali statek przy jednym z długich pomostów i powiedli nas na ląd. Stojący na brzegu siwobrody mężczyzna w sięgającej kolan bogatej szacie przywitał przybyłych. Nic nie mówiąc, wyciągnął ramię w kierunku lądu i odchrząknął, a potem zatknął ręce za szeroki skórzany pas. Na początku pomostu pojawiło się też kilkoro dzieci. Był z nimi mały zabiedzony pies na trzech łapach, bo jedna z tylnych łap zwisała, bezwładna i skurczona.

Siwobrody poprowadził nas szeroką drewnianą ulicą, ciągnącą się od nadbrzeża aż do skraju lasu. W ogóle nie wiał wiatr, za to uderzył w nozdrza smród gnoju i moczu. Dzieci zostały przywołane do domów przez matki, a zamiast nich pojawiło się więcej mężczyzn. Był mężczyzna z wielką krzaczastą brodą i w porwanym skórzanym fartuchu. Okazało się, że to miejscowy bednarz. Był też stary, chudy bursztynnik i potężny, dwubrody mężczyzna z wielkimi rękami oraz kilku Islandczyków, których statek osiadł na mieliźnie podczas nocnego sztormu tego roku. Teraz Islandczycy budowali nowy statek. Ci i wielu innych szli z nami w milczeniu, aż dotarliśmy do podestu z desek mniej więcej w środku osady. Tutaj zostaliśmy przykuci do kilku żelaznych bolców, a Ros i jego załoga znikli w jednym z domów razem z siwobrodym i pozostałymi.

Drewniana ulica, którą przyszliśmy od nadbrzeża, była dosyć prosta, a ponieważ znajdowaliśmy się teraz wyżej niż większość zabudowań, mogliśmy się wszystkiemu dobrze przyjrzeć. Domy stały raczej blisko siebie, a wokół nich walały się zwierzęce kości, psie odchody, wióry i inne śmieci. Usłyszałem rozpaczliwy kwik prosiaka, który nagle ucichł, widziałem konie biegające po ogrodzonym kawałku ziemi. Stary bursztynnik, który przeniósł swój warsztat na ulicę, siedział teraz o rzut kamieniem od nas. Jakaś bryłka o barwie złota zabłyszczała w jego rękach, on zaś zerkał na nas. Nagle podniósł ten kawałek bursztynu, chyba go nam pokazując, i wyglądało to tak, jakby udało mu się przez moment pochwycić w nim słońce. Bursztynnik uśmiechnął się do nas, potem przymocował bryłkę bursztynu przed sobą i zaczął ją obrabiać.

Nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Nie mieliśmy pojęcia, co się teraz z nami stanie, i to nas przerażało. Ale z lękiem zmagaliśmy się już od dawna. W pewien sposób przyzwyczailiśmy się do niego, podobnie jak ranni w boju wojownicy przyzwyczajają się do wszelkiego bólu i przestają o nim mówić.

Okazało się, że Islandczycy skończyli budowę statku. Mieli jeszcze tylko skręcić kilka lin i wyciosać kilka wioseł i już byli gotowi do podróży. Nie było ich jednak wystarczająco wielu, żeby przeprawić się przez morze. Połowa utonęła, kiedy wpłynęli na mieliznę. Ci, którzy zginęli, przebywali teraz w paradnych salach bogini Ran, więc pozostali przy życiu potrzebowali kilku niewolników do wioseł. Islandzka załoga, cała dziewiątka, pojawiła się przy drewnianym podeście. Jeden z nich, z toporem u pasa, wyłożył sześć sztuk srebra, naramiennik z kiepsko wykutego złota i kilka szklanych koralików. Ros warknął, że to nie wystarczy, ale Islandczyk utrzymywał, że to wszystko, co mają i że chcą za to wziąć wszystkich niewolników. Chyba przeczuwał, że Rosowi i jego ludziom się spieszy.

Ros nie zgodził się i postawił dwóch ludzi, żeby nas pilnowali w nocy. Zbliżała się jesień i wraz z zapadnięciem ciemności poczuliśmy ciągnący od wody chłód. Z niektórych domów wydobywał się blask pochodzący z palenisk, ale większość była pogrążona w mroku. Wiele domów opuszczono w ciągu paru ostatnich lat, a kilka rodzin wyjechało jeszcze tej wiosny. Na tle świecącego półksiężyca pojawił się na chwilę kruk, który zaskrzeczał dwa razy.

O świcie przyszli Islandczycy, ciągnąc ze sobą pijanego Rosa. Ten wybełkotał coś do swoich ludzi, którzy pełnili przy nas wartę. Zrozumiałem tyle, że sprzedał niewolników, ale że Islandczycy są skąpi i ciężko się z nimi negocjuje. To ostatnie podkreślił splunięciem na ziemię. Potem dodał, że mogą zabrać wszystkich z wyjątkiem jednego. Sami mogą wybrać, kogo zostawić, jemu to obojętne, niech Hel porwie i niewolników, i ich samych. Wtedy Islandczycy puścili go, a Ros osunął się na ziemię i już tam pozostał. Islandczycy kazali nam wstać, oglądali nas ze wszystkich stron, wymieniając uwagi. Potem jeden z nich podszedł do mnie z młotem i przecinakiem. Miałem uklęknąć, a oni wbili przecinak w łańcuch, rozcinając go. Potem poprowadzili pozostałych chłopców po drewnianej ulicy do statku, który cumował na nadbrzeżu między drewnianymi pomostami.

Przesiedziałem sam cały ranek, nikt mnie nie pilnował. Łańcuch był nadal przytwierdzony do obręczy tkwiącej w drewnianym podeście, ale nie uciekłbym chyba, nawet gdyby jej tam nie było. Ogarnęło mnie jakieś odrętwienie, nie czułem się ani żywy, ani umarły. Dopiero kiedy podszedł do mnie pies na trzech łapach, ocknąłem się. Był nieduży, ledwo sięgałby mi do kolan, gdybym wstał. Skurczona tylna łapa przykuła moją uwagę. Wyglądało na to, że ścięgno powyżej stawu skokowego zostało przecięte, bo dostrzegłem w tym miejscu bliznę. Pies oblizywał pozostałą po duńskim chłopcu obręcz, która nadal wisiała na łańcuchu. Nigdy przedtem nie widziałem tak zabiedzonego psa. Przez skórę można było policzyć żebra, miał pełno ran. Człowiek ma obowiązek opiekować się swoimi zwierzętami, mawiał ojciec. A pies to najwspanialsze i najwierniejsze ze wszystkich stworzeń. Psy, które czasami towarzyszyły kupcom na statkach i psy myśliwskie gospodarza, były zawsze dobrze odżywione i miały lśniącą sierść.

Kiedy tak siedziałem, ujrzałem nagle Rosa i jego ludzi na statku. Mężczyźni zasiedli do wioseł, a Ros stanął na dziobie. Odpłynęli, wykorzystując jeszcze wysoki poziom wody. Ros musiał dojść do wniosku, że już mnie nie potrzebuje i teraz zostałem sam, wyrzucony jak niepotrzebny towar, który tylko zajmuje miejsce i zawadza.

Chwilę później przyszło po mnie dwóch mężczyzn. To był dwubrody, którego widziałem na nadbrzeżu, i jeszcze jeden, podobny do niego, wyglądali na braci. Powlokłem się z nimi w górę między domami. Tak doszliśmy do końca drewnianej ulicy. Stała tu chata, obok której zobaczyłem starszego człowieka, z rezygnacją przyglądającego się okorowanemu pniowi sosny. Całe podwórze było pokryte wiórami. W palenisku płonął ogień, a na ogniu stał żelazny sagan z parującą wodą.

– Halfdanie – odezwał się dwubrody.

Stary odwrócił się do nas. Spojrzał na mnie, westchnął ciężko i podszedł, kołysząc się na krzywych nogach.

– Obróć go, Ragnarze.

Obrócili mnie plecami do niego. Poczułem, jak maca moje dłonie twardymi kciukami.

– Hm – rzekł. – Dzieciak jeszcze. Ale nada się. Ile dałeś temu łotrzykowi?

– Sześć sztuk srebra.

Stary odchrząknął i splunął, po czym kołyszącym się krokiem wszedł do chaty.

– Wejdźcie z nim do środka!

Podprowadzili mnie przed chatę.

– A co z łańcuchem?

Stary odpowiedział z wnętrza:

– A jak myślisz? Rozkuj go!

Kazali mi uklęknąć przy pieńku do rąbania drewna i odcięli łańcuch od obręczy za pomocą młota i przecinaka. W jednej chwili byłem wolny. Mężczyźni odsunęli się ode mnie na kilka kroków, jakby obawiając się, że wpadnę w szał i będę się rzucał, atakując wszystko wokół. Ale ja stałem nieruchomo, więc podeszli, chwycili mnie za ramiona i wprowadzili do chaty. W środku było dosyć ciasno, prawie jak u nas w domu. Jednak ojciec utrzymywał porządek i każdy przedmiot miał swoje miejsce. Tutaj walały się wszędzie połamane, niedokończone łuki, kubki, pęknięte dębowe cebrzyki i pęczki ścięgien. Klepisko pokrywały skóry zwierząt z doszczętnie wytartym włosiem. Stół poplamiony był sadzą, a ogryzione do czysta zwierzęce kości leżały po kątach. Stary stał teraz w głębi chaty obok beczki i nalewał coś do naczynia z rogu. Bracia puścili mnie, jeden z nich uderzył mnie w plecy, tak że zatoczyłem się i upadłem koło paleniska. I tam siedziałem, podczas gdy stary z rogiem w dłoni stanął tyłem do beczki. Pociągnął łyk i podrapał się w brodę, a potem zaczął mi się bacznie przyglądać. Teraz promień słońca, wpadający przez drzwi do środka, utworzył na klepisku smugę, dzieląc starego na dwie połowy: jedna była pogrążona w półmroku, a druga oświetlona. Wyglądał na znużonego. Cała krzepa z lat młodzieńczych jakby osunęła się z barków i ramion i zebrała w wydatnym brzuchu i niezwykle muskularnych przedramionach.

– Jestem Halfdan Szkutnik – powiedział. – Ile masz lat?

– Dwanaście – odparłem.

Halfdan podrapał się po brodzie i zastanowił nieco.

– Jak masz na imię?

– Torstein.

– A twój ojciec?

– Tormod.

– Ale nie ma go tutaj. – Stary pokręcił głową i robił wrażenie niemal zmartwionego tym stwierdzeniem.

– Ojciec nie żyje – odparłem. – Ten człowiek ze statku, Ros, zabił go. – Musiałem zebrać w sobie całą odwagę, żeby powiedzieć to, nie odwracając wzroku od twarzy starego.

Kiwnął głową i zdjął długi kawał drewna z półki na ścianie. Od razu dostrzegłem, że to cis, bo drewno było jasne na zewnątrz i ciemne w środku.

Podał mi je.

– Robiłeś kiedykolwiek łuk?

– Tak, wiele razy.

– To chodź ze mną, Torsteinie, synu Tormoda. Pokażę ci, jak wyciąć łuk tak mocny, że wystrzelona z niego strzała przebije kolczugę.

Jak powiedziałem Halfdanowi, zrobiłem już wiele łuków. Wiele z nich było z cisu, tego drzewa bogów, gęsto porastającego nasz półwysep. To ojciec nauczył mnie i Bjørna wycinać łuki. Dlatego nie podobało mi się, że teraz inny mężczyzna miał mnie uczyć tego samego. Było to tak, jakby ojciec, patrząc mi przez ramię na podwórzu, kręcił szpakowatą głową, niezadowolony z rezultatu. Halfdan Szkutnik usiadł na zydlu i unieruchomił koniec cisowego kija między stopami. Nie strugał, jak ja to robiłem, lecz przesuwał delikatnie nożem po drewnie tak, że odpadały tylko cienkie jak włos wióry. Jednocześnie wyjaśniał mi, że coraz mniej było chętnych na deski do budowy statku, dlatego zaczął robić łuki. Na dobre łuki nadal był popyt.

Siedząc tak dobrą chwilę i delikatnie zeskrobując kolejne warstwy, dał mi popróbować. Teraz przypomniałem sobie, że ojciec, pokazując mi to, siedział dokładnie tak samo. Ale zapomniałem o tym, bo taki sposób zajmował wiele czasu, natomiast ja byłem zawsze niecierpliwy i chciałem, żeby łuk był gotowy tego samego dnia.

Nie tak jednak postępował stary szkutnik. Kawał drewna, który obrabiałem tego ranka, leżał i suszył się od poprzedniego lata, a ja miałem pracować nad nim jeszcze przez całe trzy dni, zanim Halfdan był całkowicie zadowolony. Potem należało skręcić cięciwę z końskiego włosia i natłuścić ją woskiem pszczelim, a później wysłał mnie do lasu. Miałem trafić do zagajnika, gdzie można było znaleźć proste gałęzie. Materiał na strzały Halfdan brał tylko stamtąd. Następnie trzeba było opierzyć każdą strzałę i przytwierdzić grot i wreszcie wypróbowywało się w pełni gotowy łuk. Dopiero wtedy stary kiwał głową i był zadowolony.

Wieczorem przyszli bracia, którzy przyprowadzili mnie tutaj z targowiska. Mieli w koszu świeżo złowione dorsze i zaczęli je piec nad ogniskiem na dworze. Nie miałem nic w ustach od prawie dwóch dni, więc od samego zapachu zaburczało mi w brzuchu. Mężczyźni kroili rybę na kawały, które nadziewali na zaostrzone kije, a stary Halfdan przysunął zydel bliżej i zapatrzył się w ogień.

– Nie pozwól chłopakowi siedzieć za długo nad tym łukiem – rzekł Ragnar.

Stary zamruczał, że ma też jesion i w ogóle mnóstwo innych naciętych i wysuszonych rodzajów drewna, a potem splunął w wióry, odchrząknął i zakaszlał.

Siedzieliśmy tak razem, jedząc. Stary Halfdan miał na podwórzu stół i kiedy słońce schodziło coraz niżej za wierzchołki drzew, a bracia łapczywie pochłaniali kawały ryby, stary się zadumał. Spojrzał na morze, poruszył zgarbionymi ramionami i pogładził się pod nosem. Potem jego wzrok znów powędrował na wierzchołki drzew. Wiejący od lądu wiatr zerwał z drzew kilka liści, które powirowały gdzieś nad dachy domów.

– Chłopcze – powiedział. – Nie bądź rozgoryczony. Każdy ma swój los.

– Norny – wtrącił Ragnar.

– Tak. – Stary skinął głową. – Czy ojciec mówił ci o Nornach, chłopcze?

– Mówił – potwierdziłem.

– Wiesz zatem, że Norny przędą nić losu każdego człowieka. – Halfdan zetknął czubek kciuka z czubkiem palca wskazującego, tak jakby trzymał między nimi nić. – Na niektórych są węzły, inne są proste, jak gdyby utkane z najdelikatniejszego jedwabiu. A na koniec… – Teraz palcem wskazującym i środkowym drugiej ręki uczynił ruch nożyc – przecinają ją.

Chociaż miałem wtedy zaledwie dwanaście lat, zrozumiałem, co próbuje mi powiedzieć. Spuściłem oczy na kawał ryby i nie miałem ochoty nic więcej słyszeć. To była groźba. Jeśli spróbowałbym ucieczki, zabiliby mnie.

– Są trzy rodzaje ludzi na tym świecie, Torsteinie. Jarlowie, ludzie wolni i niewolnicy. Wszyscy jesteśmy potomkami Heimdala, praojca wszystkich rodów, klanów i ludów na ziemi. Jak sądzisz, którym z tych mężów jesteś ty, Torsteinie?

– Jaki tam z niego mąż – zaśmiał się drugi z braci. Miał na imię Steinar, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. – To jeszcze dzieciuch.

– Jest wystarczająco dorosły – rzekł Halfdan.

Nagle zobaczyłem znajomego psa na trzech łapach. Przyszedł, kuśtykając, drewnianą ulicą aż na podwórze Halfdana podczas rozmowy mężczyzn, ale nie miał odwagi podejść do stołu.

– Ten znowu tutaj – powiedział Ragnar. – Nic mu nie dawajcie, to pójdzie precz.

Wtedy coś we mnie drgnęło. Po raz pierwszy od czasu, kiedy mnie pojmali, ustąpił ciągle towarzyszący mi strach. W ręku trzymałem dymiący kawał ryby, a wzrok mężczyzn był utkwiony we mnie. W oczach Ragnara pojawił się gniew, pięści się zacisnęły. Ale wytrzymałem jego spojrzenie, kawał ryby wylądował w wiórach na ziemi, tuż przed pieskiem na trzech łapach. Ten szybko go pochwycił i pokuśtykał dalej.

Ragnar, opierając się o stół, chwycił mnie za ramię, lecz stary objął obydwoma rękami jego pięść i pokręcił głową. Ragnar puścił mnie, podniósł się i odszedł.

Po posiłku bracia opuścili nas, a Halfdan poszedł do chaty. Przez otwarte drzwi widziałem go, siedzącego przy stole z kuflem w ręku. Po raz pierwszy od czasu, kiedy na mojej szyi pojawiła się obręcz niewolnika, mogłem uciec. Nikt mnie nie pilnował. Zanim stary wybiegłby z chaty i zawiadomił innych, przebyłbym już lasem odległość kilku strzałów z łuku. Zrobiłem parę kroków w jego kierunku, wiedziałem, że tam, w cieniu lasu, czeka mnie wolność. Ale nie odważyłem się.

– Słuszny wybór – powiedział Halfdan, gdy wszedłem do chaty. – Do świtu by cię znaleźli. – Potem pociągnął solidny łyk z kufla. I tak siedział i pił przez resztę wieczoru, aż kufel wypadł mu z ręki, a głowa zwisła na piersi.

Noc przespałem na baranicy przy palenisku. Wyglądało na to, że stary przygotował mi tam posłanie. Sam miał pryczę przy ścianie. Na pryczy leżało kilka przepoconych okryć. Pewnie by się na nią wczołgał, pomyślałem, gdyby nie siedział i nie chrapał przy stole.

Tej nocy śnił mi się mój brat. Stał na dziobie statku. Długie kasztanowe włosy opadały mu na plecy, oczy były utkwione w dal. Nagle poczułem, że to ja nim jestem i widzę wszystko jego oczami. Teraz coś ciemnego zaczęło pełzać na horyzoncie, stawało się coraz większe. Wreszcie okazało się, że to setki langskipów.

Świtało już, kiedy się ocknąłem. Podniosłem się i wyszedłem na podwórze. Stamtąd zobaczyłem statek opuszczający zatokę. To był statek Islandczyków. Na jego pokładzie byli chłopcy, którzy przedtem razem ze mną ciężko pracowali przy wiosłach. Nigdy więcej ich nie spotkałem i nie wiem, co się z nimi stało.

3

Przepowiednia

Ojciec niewiele mówił o tym, co było kiedyś. Ale ja i mój brat rozumieliśmy, że los okrutnie się z nim nieraz obchodził. Synowie gospodarza twierdzili, że był niegdyś wojownikiem, że grasował i zabijał ludzi, służąc jarlowi z Lade w Trøndelagu; tak mówił ich własny ojciec, ale również on był oszczędny w słowach, gdy rozmowa schodziła na ten temat. Zawsze myślałem, że obydwaj starzy byli dawniej wikingami, bo od czasu do czasu ojciec chodził do gospodarstwa i tam siadał z gospodarzem przy długim stole. Synowie, kobiety i służba mieli trzymać się z dala, kiedy ci dwaj wpatrzeni w kufle z piwem mrukliwie wspominali dawne czasy. Domyślałem się, że obydwaj zawarli pewien pakt; Bjørn i ja byliśmy często posyłani do gospodarstwa po worek zboża, po rzepę albo nawet dzbanek miodu. Gospodarz dbał, żebyśmy nie przymierali głodem. Ale czy ojciec w zamian miał obserwować fiord albo czy gospodarz w pewien sposób płacił mu za to, by trzymał się od gospodarstwa na dystans, tego nigdy nie udało mi się ustalić. Krążyły plotki o jednym i drugim. Mówiło się, że o ojcu krąży wiele pogłosek, jednak on sam zachowywał milczenie. Dowiedzieliśmy się, że matka zmarła zaraz po moich urodzinach, była piękną kobietą, a żałoba po niej niemal ojca zabiła. W ostatnich dniach cierpiała na gorączkę, która prawie i mnie pozbawiła życia. Ojciec, opowiadając mi o tym, zawsze trzymał mnie za ramię, patrzył mi w oczy i mówił, że nigdy nie powinienem myśleć, że to moja wina. Norny tkają nić losu każdego mężczyzny i każdej kobiety, my nic na to nie możemy poradzić.

O życiu, które wiódł przed naszym urodzeniem, jak już wspomniałem, zbyt wiele nie opowiadał. Ale widzieliśmy przecież bliznę na jego plecach, szeroką na dłoń, tuż pod łopatką. Mój brat uważał, że wygląda na bliznę, która pozostaje po ranie zadanej duńskim toporem. Tak, to nie mogło być nic innego, on sam widział już wcześniej mężczyznę z taką raną, wojownika na pokładzie jednego ze statków cumujących koło gospodarstwa. Tak to wyglądało zdaniem Bjørna, kiedy topór trafił ubranego w kolczugę mężczyznę z wielką siłą. Ostrzu topora nie zawsze udawało się przeciąć kolczugę, ale żelazny materiał owijał się wokół ostrza i wbijał się w ciało.

Ojciec nie lubił takiego gadania, nie lubił również naszego marudzenia, że moglibyśmy poćwiczyć posługiwanie się toporem i tarczą. „Teraz panuje pokój”, mawiał. Sam jednak nie mógł pozbyć się nawyku rzucania co rusz uważnego spojrzenia w kierunku fiordu. Czasami przyłapywałem się na myśli, że nie wrogów wyglądał, tylko krewnych lub przyjaciół. W głębi duszy żywiłem nadzieję, że matka wcale nie umarła, kiedy się urodziłem, ale z jakichś nieznanych nam powodów udała się na zachód i dlatego ojciec ciągle kogoś wyglądał.

Teraz to ja obserwowałem fiord. Już pierwszego dnia po tym jak Halfdan Szkutnik mnie kupił, powiedział mi, że rzadkością jest bycie schwytanym jako niewolnik tu, w Viken, a jeszcze większą rzadkością jest sprzedanie niewolnika tak blisko miejsca, w którym dorastał. Ojciec nie miał, o ile mi wiadomo, żadnej rodziny. Oprócz mojego brata byłem ostatni z rodu. A ponieważ nie miałem w kraju żadnych krewnych, nikt nie przejmował się tym, że jestem niewolnikiem tuż po drugiej stronie fiordu. Nikt z wyjątkiem Bjørna. Był ode mnie o pięć lat starszy. Miałem urodziny w dziewiątym miesiącu, więc skończyłem teraz trzynaście lat. Bjørn miał osiemnaście. Pewnie wyrósł na wysokiego i silnego mężczyznę i jeśli tylko by wrócił, dowiedziałby się, że gospodarstwo zostało splądrowane i spalone. Przegrzebałby zgliszcza i odkryłby kości ojca, ale po mnie nie znalazłby śladu. Zacząłby szukać. Krążyłby po okolicy i wypytywał, dokąd udali się ci, którzy napadli na gospodarstwo. I może w końcu przypłynąłby tutaj, do osady kupieckiej, zszedłby na ląd i rozglądałby się między domami i po drewnianych ulicach. I wtedy mnie dostrzega. W jego niebieskich oczach pojawia się błysk, można w nich zobaczyć radość i gniew. Radość ze znalezienia mnie. Wściekłość z powodu niewolniczej obręczy na mojej szyi. Podchodzi szybkim krokiem, miecz opuszcza pochwę, szeroki miecz o lśniącym ostrzu. Niczym jeden z wilków Odyna obnaża zęby na starego, a potem mnie obejmuje, tak jak tylko starszy brat potrafi i teraz wiem, że już nic mi nie grozi. Schodzimy razem po drewnianej ulicy. On obejmuje mnie ramieniem, a bursztynnik siedzi schylony nad swoim warsztatem i nie ma nawet odwagi podnieść wzroku. Wchodzimy na statek i odpływamy.

To był sen, który często mi się śnił. Kiedy stałem nad blokami drewna, z których miały powstać łuki i zestrugiwałem cieniutkie warstwy, często uciekałem w ten sen. Dodawałem słowa, które brat szeptał mi do ucha, gdy schodziliśmy ulicą. Statek w moim wyobrażeniu miał kolorowe tarcze na nadburciu i dwadzieścia wioseł po każdej stronie. Na pokładzie nie było niewolników, wszyscy byli wolni jak mój brat, uśmiechali się pod wąsem i przypominali mojego ojca. Tak musiał wyglądać, kiedy był młody.

Halfdan Szkutnik kręcił głową, widząc, jak oddaję się tym marzeniom na jawie.

– Daleki świat to miejsce pełne przemocy – mawiał. – To nie tak, jak w opowieściach, mój chłopcze. Wcale nie tak.

W tym czasie zaczynałem pojmować, że ludzie w osadzie kupieckiej nie uważają jarla z Lade za mądrego i sprawiedliwego władcę. Dziwiłem się temu, bo ojciec zawsze ciepło się o nim wyrażał. Nazywał go po prostu Håkonem, jak gdyby go dobrze znał, i twierdził, że to jemu zawdzięczamy panujący w kraju pokój. Wprawdzie jarl Håkon rzadko zaprzątał sobie głowę tym, co się działo w Viken, ale szanował decyzje tingów i nie był zbyt surowy w ściąganiu danin. Niewiele się wtedy na tym znałem, ale tyle rozumiałem, że zarówno ojciec, jak i gospodarz uważają Håkona za dobrego człowieka.

Dlatego byłem zaskoczony, kiedy Ragnar wszedł pewnego dnia na podwórze z ponurym spojrzeniem i zaciśniętymi, opuszczonymi po bokach pięściami. Halfdan siedział na pniu sosny, którą ścięliśmy tego dnia, i pił. Ragnar usiadł ciężko obok niego i zaczął coś mruczeć o knarze, która przypłynęła tego ranka, że mężczyźni na pokładzie byli na zachodzie i słyszeli tam wieści z Hålogalandu. Jakiś możny tamtejszy gospodarz imieniem Hårek odmówił zapłacenia daniny, a jarl Håkon kazał ponoć w akcie zemsty splądrować jego gospodarstwo. Żadnemu mężczyźnie nie darowano życia. Kobiety zgwałcono w kałużach krwi ich mężów, a potem wzięto je w niewolę i powieziono na zachód przez morze.

Halfdan pokręcił głową. Mnie mówił wcześniej, że o jarlu zawsze krążyły plotki, że pożądał kobiet i złota i że ziarno prawdy pewnie w tym było, ale takie historie z upływem czasu wyolbrzmiano. Teraz jednak tych opowieści pojawiło się podejrzanie wiele. Jeśli rzeczywiście jarl przywłaszczał sobie należące do innych mężczyzn kobiety, niedługo powstaną przeciwko niemu potężni przeciwnicy.

Tego dnia stałem i ociosywałem deskę, ale w tym momencie odłożyłem siekierę, żeby lepiej słyszeć ich rozmowę. Nagle znajomy pies na trzech łapach wszedł, kuśtykając, na podwórze, a ja przykucnąłem i przywołałem go do siebie. Zacząłem dawać mu trochę jedzenia i to pewnie utrzymywało go przy życiu. Od bursztynnika dostałem zioła, które zawinąłem w kawałek boczku. Miały za zadanie usunięcie robaków z małego psiego żołądka. Sam też ich trochę brałem, ale na szczęście nie znalazłem jaj ani robaków w swoich odchodach. Halfdan miał robaki. Widziałem je, kłębiące się w dole z odchodami, po tym, jak z niego skorzystał.

Tej jesieni miało pojawić się więcej opowieści o jarlu Håkonie. Czy były prawdziwe czy nie, tego nikt w osadzie nie wiedział na pewno, ale wkrótce zła sława jarla i jego synów rozniosła się po obydwu stronach Viken. To martwiło Haralda Rudego, hovdinga6 Skiringssalen. Nie dysponował zbyt wielką siłą przeciwko potężnemu jarlowi z Lade i jego synom, a skoro nie był w stanie ochraniać kupieckiej osady, ludzie mogli zacząć twierdzić, że nie może utrzymać statusu hersira7. Też pobierał daniny, wprawdzie nie tak wielkie, lecz płacono mu tylko dlatego, żeby jego ludzie trzymali miecze i topory w pogotowiu na wypadek ataku rabusiów.

Spędziłem już trzy miesiące u Halfdana, nadchodziła zima. Rano, kiedy stary leżał wśród baranic i kaszlał, chodziłem zazwyczaj między drzewa. Tam opróżniałem pęcherz, a potem kierowałem wzrok między pnie drzew. Miałem ochotę wziąć jeden ze zrobionych przez siebie łuków, kilka strzał i pobiec. Wiedziałem, że mężczyźni puściliby się konno w pogoń i albo zostałbym złapany i naznaczony gorącym żelazem, albo musiałbym walczyć. Byłem całkiem niezłym łucznikiem, ale czy zdołałbym zabić człowieka? Ojciec mawiał, że nie jest to takie proste, jak ludzie sobie często wyobrażają. Dlatego stałem nadal ze wzrokiem utkwionym między drzewami, między potężnymi pniami dębów i jesionów, podczas gdy zapach mojego moczu ulatniał się, a poranna mgła leżała jak dywan na paprociach, mchu i pieńkach po ściętych drzewach.

Halfdan budował byrding, długą i wąską łódź z dwoma parami wioseł, miejscem dla trzech, czterech mężczyzn, kilku beczek z wodą i pewnej ilości towaru. Budował tę małą łódź na podwórzu przed swoją chatą. Na razie gotowe były tylko klepki poszycia na dnie. Ale stewa dziobowa była już zwrócona ku zatoczce, a pod stępkę podłożono dębowe okrąglaki. Halfdan mówił, że buduje łódź dla swoich synów, że ma być gotowa, kiedy synowie wrócą do domu z wyprawy na zachód. Gdyby byrding czekał już na nich tutaj, nad zatoczką, nie musieliby nawet wynosić swoich rzeczy na ląd. Mogliby natychmiast zepchnąć byrding na wodę i popłynąć dalej, a stary Halfdan popłynąłby razem z nimi.

Na razie nie wolno mi jeszcze było pracować przy budowie łodzi Halfdana. To Ragnar i jego brat Steinar budowali byrding. Ja natomiast miałem ścinać drzewa, ociosywać z grubsza deski i wyszukiwać materiał na łuki. Cisy rosły o pół dnia drogi od zatoczki, Halfdan często mnie tam posyłał i jakoś nie obawiał się, że przyjdzie mi do głowy ucieczka. Konia nie miałem, sam więc musiałem dźwigać na plecach wycięte kloce drewna. Następnego dnia rozłupywałem je za pomocą klinów, a potem odkładałem na półki w chacie, gdzie miały schnąć do następnej wiosny.

Halfdan wyznawał zasadę, że tylko co czwarty łuk będzie zrobiony z cisu. Uważał, że wióry z drewna cisowego niszczą płuca. To właśnie przez nie nabawił się brzydkiego kaszlu. Tak więc pracowałem przede wszystkim w drewnie jesionowym, sosnowym i wiązowym. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że rzemiosło, którego się uczę, pomoże mi później w życiu, ale już tej jesieni stwierdziłem, że lubię pracować z drewnem. Chociaż byłem niewolnikiem i czułem na szyi ciężar niewolniczej obręczy, stojąc i pracując, nieraz zapominałem o czasie i miejscu. Żeby zrobić dobry łuk, należy przyjrzeć się słojom w drewnie. Musisz widzieć, jak układają się linie, musisz wiedzieć, z której strony wiał wiatr i gdzie jest najlepsze naprężenie. To w trakcie najcięższych zim wyrasta najmocniejsze drzewo, wtedy linie są bliżej siebie i w drzewie magazynuje się największa siła. A jeśli drzewo na dodatek rosło na ubogiej ziemi albo wyrosło w skalnej szczelinie, masz w rękach materiał na łuk dla wielkich wojowników. Takie łuki mogą przebijać kolczugi i tarcze, a kiedy właściciel ma celne oko i pewną rękę, może powalić trupem króla i odnieść zwycięstwo na polu bitwy. Jednak żaden łuk nie będzie mocny, jeśli ten, kto go zrobił, nie podchodzi z miłością do rzemiosła i do kawałka drewna, które trzyma w ręku. Halfdan mruczał o tym podczas jednego z pierwszych wieczorów, w trakcie wychylania trzeciego kufla piwa. Wtedy nie rozumiałem, o czym mówi. Minęło kilka tygodni, zanim przyłapałem się na tym, że stoję i przyglądam się swojemu pierwszemu łukowi bojowemu; dopiero wtedy pojąłem, na czym polega uczucie, o którym mówił. Ten łuk nie przypominał łuków, które wystrugiwałem na rodzinnym półwyspie i którymi bawiliśmy się z bratem. Ten łuk był bronią. A kiedy go chwyciłem i naciągnąłem cięciwę, poczułem niemal, że to żywa istota. Wkrótce miał być sprzedany na nadbrzeżu i zabrany na pokład łodzi. Może będzie towarzyszył swojemu właścicielowi aż na Jutlandię; oczami wyobraźni widziałem wojownika stojącego na Danevirke, potężnej palisadzie przebiegającej przez cały kraj, i posyłającego strzały w kierunku dzikich Franków. A może zostanie zabrany na wyprawę na zachód, do angielskich lasów. A ja, niewolnik szkutnika ze Skiringssalen, w pewien sposób będę mu tam towarzyszył.

Chociaż tej jesieni wyciosałem wiele łuków, to budowa łodzi była głównym zadaniem dla Halfdana. Stary wydawał się nie interesować niczym innym jak byrdingiem, a mnie pozostawiał produkowanie towarów na sprzedaż. Oprócz łuków i strzał robiłem tarcze, które Halfdan obramowywał niewyprawioną skórą. Wyciosywałem również wręgi i klepki do poszycia łodzi. Najpierw robiłem mniejsze łodzie, które nawet nie musiały być szczelne w miejscach połączeń klepek. Nie miały być używane na morzu, tylko do grzebania zmarłych. Sam widziałem, że wśród rzemieślników było wielu starszych ludzi, a Halfdan zwykł mawiać, że teraz więcej ludzi opuszcza osadę, mając ziemię, a nie wodę morską pod stępką. Potem zwykle narzekał, jakie to nieszczęście być opuszczonym przez synów i zostać samemu na starość. Pijany i otumaniony zapytał mnie pewnego wieczoru, czy mogę sobie wyobrazić, jak źle jest być samemu, bez rodziny. Nic nie odpowiedziałem.

Kiedy stary nie pracował przy łodzi, często przebywał w lesie. Zrobił tam sobie izbę. Było to tylko trochę kłód z dachem z kory, ale miał tam wiele beczek, w których warzył piwo. Zwykł mawiać, że sprzeda je hovdingowi i innym lepiej urodzonym, ale nie widziałem, żeby sprzedał choć jedną beczkę. Jestem pewien, że sam wypił wszystko co do kropli.

Pracowałem właśnie nad czwartą łodzią pogrzebową, kiedy Halfdan zaczął się źle czuć. Spadł już pierwszy śnieg. Pamiętam, że dostałem skórzany kubrak natarty pszczelim woskiem, dziergane igłą8 wełniane skarpety i stare buty Halfdana. Tego ranka wstałem wcześnie, bo dni były krótkie, a chciałem osadzić górne klepki poszycia, zanim zapadnie zmrok. Ale Halfdan nie wyszedł na zewnątrz tego ranka. Nadal leżał na swoim posłaniu, słyszałem, jak zanosi się kaszlem.

Wkrótce przyszli Ragnar i Steinar. Usłyszeli charczenie i spojrzeli po sobie z troską, po czym weszli do środka. Nie pozostali tam długo. Zniechęceni powlekli się do byrdinga. Ragnar przeciągnął ręką po dziobnicy. Nadal brakowało większości klepek poszycia. Według mnie łódź przypominała potężnego zwierza, po którym został tylko kręgosłup, kiedy zdechł odwrócony grzbietem i kiedy zgniło ciało.

Nie wyrzekli do mnie ani jednego słowa tego dnia. Wyciosali kilka klepek, coś porobili świdrem łukowym, a potem Ragnar znowu zajrzał do starego. Następnie wyszedł i zmrużywszy oczy, popatrzył na zatoczkę, gdzie właśnie zachodziło słońce. Przywołał gestem brata i poszli.

Zostałem tego wieczoru na podwórzu. Lód zaczął skuwać zatoczkę. Nie było żadnego handlu aż do wiosny, bo kiedy lód skuwał wodę, nikt nie przypływał do nadbrzeża. Większość już opuściła osadę, na zimę zostali tylko najstarsi rzemieślnicy. Było z nimi tak jak z Halfdanem: synowie wyruszyli na zachód, a oni nie mieli gdzie się podziać.

Tego wieczoru czułem niepokój i pozostałem na podwórzu do momentu, kiedy słońce nie zniknęło w morzu i osada pogrążyła się w ciemności. Kiedy wszedłem do chaty, Halfdan siedział przy stole i kaszlał. Między jednym i drugim napadem dygotał na całym ciele. Kazał mi wziąć pogrzebacz i zanurzyć w jego kuflu z piwem, co według niego pomagało na wszelkie choroby.

Trójnogi pies już się ułożył na mojej baranicy obok paleniska. Nazwałem go Fenre, tak jak nazywał się potężny wilk, który odgryzł rękę śmiałemu Tyrowi. Tę historię ojciec często opowiadał mnie i Bjørnowi, kiedy byliśmy mali. Halfdan śmiał się z tego imienia i uważał, że głupio robię, dzieląc się własnym jedzeniem z psem, którego raczej powinienem zatłuc z litości. Ale spostrzegłem, że głaszcze Fenrego, kiedy myśli, że nikt nie widzi. A teraz, gdy na zewnątrz zrobiło się zimno, pozwalał mu spać w chacie.

Fenre zasnął tego wieczoru przytulony do mojego brzucha. Był ciepły i czasami wierzgał we śnie; wtedy poruszała się również przykurczona łapa. Ojciec mówił raz o czymś, co nazywał „sercem wojownika”. Nie wystarczy być odważnym. Wojownik musi też mieć w sercu dobroć. Bez niej nie jest wojownikiem, tylko potworem. Przeciwko takim potworom walczą synowie Odyna. Ojciec wskazał palcem na niebo, to był wieczór, kiedy południowy wiatr szumiał w koronach drzew, a strumienie wody morskiej tryskały na skały. Ciemne chmury gromadziły się nad fiordem i nagle zobaczyliśmy błyskawicę, wygięty oszczep lecący w dół do morza. Ojciec rzekł, że to był Thor. Thor jest na kolejnej wyprawie. Szuka potworów, ludzi pozbawionych dobroci. Wódz, wolny mąż, niewolnik, to dla niego nieważne. Ludzie pozbawieni dobroci, niezależnie od tego, kim są, nie zasługują na łaskę u Thora. Wszystkich miażdży swoim potężnym młotem Mjølnerem.

Zasnąłem przy palenisku, a sny zawiodły mnie do Asgardu. Szedłem z ojcem przez brzozowy zagajnik pokryty wiosenną zielenią. Przebrnąwszy przez gęstwinę, ujrzeliśmy rozległy widok, znaleźliśmy się na grzbiecie wzgórza. Stąd mogliśmy spoglądać na Gladsheim, siedzibę samego Odyna. Między nami a okalającymi ją murami roztaczała się dolina, widzieliśmy złote wieże, lśniły w słońcu hełmy i tarcze strażników. „To jest teraz mój dom”, rzekł ojciec. Wtedy odwróciłem się, bo usłyszałem odgłos uderzeń tuż obok mnie i pomyślałem, że muszą to być wrogowie Odyna i jego synów, którzy przybyli, żeby zburzyć mury otaczające Gladsheim.

W jednej chwili się obudziłem. Sen nadal we mnie tkwił. Halfdan zajęczał na swoim legowisku.

– Idź i zobacz kto to, niewolniku. Ja jestem chory.

W drzwiach była szpara. Wyjrzałem przez nią. Na zewnątrz stał jakiś mężczyzna, trzymając za uzdę konia. Widziałem go już wcześniej, to był Svein, jeden z synów wodza. Otworzyłem drzwi. Svein był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną z kędzierzawą rudoblond brodą i z szerokim mieczem u pasa. Widziałem koniec pochwy miecza wystający spod niebieskiego wełnianego płaszcza.

– Torstein – powiedział. – Tak cię zwą, prawda?

Skinąłem głową.

– A Halfdan jest w domu?

Znowu skinąłem głową.

– Chodź tu, niewolniku. Przytrzymaj konia.

Zrobiłem, co mi kazał. Svein zsunął kaptur na kark i wszedł do środka.

Zostałem na podwórzu. Dwaj mężczyźni rozmawiali cicho, ale parę słów usłyszałem. Rozmawiali o hovdingu, najwyraźniej coś się wydarzyło. Nie miałem odwagi podejść bliżej, to była rozmowa między dorosłymi wolnymi mężczyznami. Od czasu do czasu Halfdan kaszlał. Kaszel był teraz gorszy, jakby nie mógł się wydobyć z jego piersi.

Po chwili Svein wyszedł. Zamknął za sobą wypaczone od wiatru drzwi z desek i ciężko odetchnął. Potem podszedł do mnie i do konia i wyciągnął z sakwy przy siodle kij, którego jeden koniec był owinięty wierzchnią warstwą kory brzozowej i nasączony żywicą.

– Idź, wetknij go w żar paleniska – powiedział, podając mi kij. Zrobiłem, co mi kazał, rozdmuchałem węgle w palenisku i wetknąłem w nie pochodnię, która natychmiast się zapaliła.

Kiedy wyszedłem, Svein siedział już w siodle.

– Biegnij przede mną, niewolniku. Oświetlaj mi drogę.

Śnieg nie był głębszy niż na szerokość ręki, więc z łatwością poruszałem się po zamarzniętej ziemi. Nie miałem odwagi zatrzymać się, bo przeczuwałem, że chodzi o coś pilnego. Svein był tuż za mną, od czasu do czasu wołał, żebym uważał, tam z przodu zwisa jakaś gałąź, tu jest dziura albo kępa trawy, tak jakbym tego nie widział. Znałem dobrze ten las, przemierzałem ścieżkę prowadzącą do dworu wodza wielokrotnie. Ale nadal nie rozumiałem powodu tego pośpiechu w środku nocy.

Kiedy dotarliśmy do pól uprawnych, wyszli nam naprzeciw bracia Sveina. Stali z pochodniami i wskazali nam pośpiesznie drogę obok stajni i chlewa na podwórze przed długim domem, w którym Harald Rudy miał swoją siedzibę. Po drodze Svein powiedział swoim braciom, że szkutnik zachorował i wysłał zamiast siebie niewolnika.

Dom wodza stał na środku podwórza. Dwóch mężczyzn z pochodniami stało przed drzwiami. Nie widziałem budynku zbyt dobrze w ciemnościach, ale byłem tu już kilka razy. Wtedy była to największa halla9, jaką kiedykolwiek widziałem. Dach wyglądał niemal jak poszycie wielkiej łodzi ustawionej do góry dnem na środku tego wielkiego placu. Miał ściany z bali, które były podparte wieloma grubymi palami. W pewien sposób mogło to przypominać wiosła wyciągnięte z wody morskiej i wetknięte w ziemię.

Rozpoznałem mężczyzn stojących przy drzwiach. Jednym z nich był Kalv, kolejny syn wodza. Drugi mówił zawsze z dziwnym akcentem. Był niewolnikiem w czasach młodości swojej i swego pana, ale wódz wyzwolił go wiele lat temu. Z tego powodu zawsze uważałem, że Harald Rudy jest dobrym człowiekiem.

Wnętrze dużego budynku było zaciszne i pachniało dymem z paleniska. Klepisko było suche i ubite, w belkach podpierających dach osadzono pochodnie. Wzdłuż ścian ustawiono ławy tak szerokie, że mężczyźni mogli na nich spać z głową zwróconą w stronę ściany i stopami w stronę paleniska, które było podłużną masą żarzących się węgli otoczoną naczyniami do gotowania i rożnami. Harald Rudy siedział na wysokim siedzisku po drugiej stronie paleniska, ubrany w niebieski płaszcz i długą tunikę wyszywaną złotem; zapatrzony w żarzące się węgle niemal nie zwracał na nas uwagi.

W halli nie było wiele osób. Niektórzy mężczyźni siedzieli na ławach ponuro zapatrzeni przed siebie. Trzy kobiety stały na końcu pomieszczenia pogrążonym w półmroku i rozmawiały półgłosem. Synowie poprowadzili mnie wzdłuż paleniska i postawili przed siedziskiem Haralda, który podniósł wzrok i spojrzał na mnie, a potem na swoich synów.

– Gdzie jest Halfdan? – zapytał.

Svein podszedł do siedziska i położył ojcu rękę na ramieniu.

– Zachorował, ojcze. Wysłał w zamian niewolnika.

Harald znowu spojrzał na mnie. Był starzejącym się mężczyzną z workami pod oczyma i siwą krzaczastą brodą, ale barki i ramiona wciąż miał potężne. Wskazał na mnie pokrytą bliznami ręką.

– Nazywasz się Torstein, czy tak?

– Tak – odrzekłem. – Torstein.

– Halfdan dobrze mówił o tobie.

Nie odpowiedziałem. Nie byłem przyzwyczajony do słuchania takich rzeczy. Halfdan nie miał w zwyczaju mnie chwalić, ale wcale tego nie oczekiwałem, skoro miałem obręcz niewolnika na szyi.

– Widzisz tego człowieka? – Harald wskazał w półmrok, gdzie jakaś postać podniosła się z ławy pod ścianą i podeszła pod światło pochodni. Mężczyzna był chudy, miał długie kończyny, był wymalowany na twarzy i nosił opończę ze skóry wilka. Natychmiast go rozpoznałem. Przybył na pokładzie statku handlowego kilka tygodni temu i wzbudził sensację w osadzie. Ludzie biegli go zobaczyć, nie tylko z powodu pomalowanej twarzy. Nosił ze sobą kij z runami i twierdził, że jest mistrzem runicznym, wróżbitą. Halfdan zamknął się w swojej chacie i odmawiał wyjścia, dopóki obcy sobie nie pójdzie. Nie musiał długo czekać. Wróżbita nie chciał wróżyć zwykłym ludziom. Interesowali go królowie i możnowładcy. Od biedy mógł się zadowolić hersirem osady kupieckiej. Tak więc poszedł do dworu i tyle go widzieliśmy.

Harald przywołał skinieniem wymalowanego mężczyznę. Ten podniósł kij z ławy i podszedł. Synowie usunęli się, jakby w obawie przed nim.

– Mistrzu run – rzekł Harald. – Opowiedz chłopcu o moim śnie.

Mistrz zwrócił ku mnie pomalowaną twarz. Tego dnia, kiedy zszedł na ląd, nie podszedłem do niego wystarczająco blisko, żeby zobaczyć, co przedstawiały malunki, ale teraz blask bijący od pochodni i paleniska oświetlał wychudzoną twarz. Zrobił krok w moim kierunku i patrzył na mnie intensywnie wielkimi, szalonymi oczyma, dolna warga opadła, obnażając zęby. Tak pozostał, całkowicie w milczeniu, a ja zrozumiałem, że Halfdan miał rację, kiedy mówił: „Jeśli ludzie twierdzą, że jest wymalowany, to nie jest do końca prawda”. Malunek można zetrzeć. To, co zobaczyłem, było jakby na nim wyryte. Linie, które zdobiły jego twarz, nie były przypadkowe. To były runy. Ojciec uczył mnie ich, ale prawdopodobnie większość zapomniałem, oprócz tych, które wchodziły w skład mojego imienia. Teraz ujrzałem cały szereg run. Wszystkie były wyryte na twarzy wróżbity stojącego przede mną.

– Harald Rudy, hersir Skiringssalen, zapadł w sen tego wieczoru i ujrzał… – Mistrz run zrobił półobrót w stronę starego wodza, po czym znowu utkwił wzrok we mnie – smoka. – Wyciągnął rękę ku wyjściu skierowanym na zatoczkę. – Przypłynie on z morza. Z paszczy zieje ogniem. Szpony miażdżą domy i dwory. Harald Rudy chwyta miecz. Walczy. I ginie.

– Poprosiłem mistrza, żeby rzucił runy. – Harald położył rękę na rękojeści miecza. – Chciałem się dowiedzieć, czy ujrzałem przyszłość.

Wróżbita wetknął rękę do sakwy przy pasie i wydobył garść kamyków. Podsunął mi je. Na każdym wyryta była runa.

– Runy są darem Odyna dla nas, ludzi – powiedział Harald. – Ujrzał je, kiedy wisiał na Yggdrasilu. Pierwsze, co zrobił, gdy z niego zszedł, to wyrył je i przekazał wiedzę o nich trzem rodom Heimdala.

– Runy powiedziały mi, że sen był prawdziwy. – Mistrz włożył kamyki z powrotem do sakwy i spuścił wzrok. – Smok przybędzie. Harald Rudy będzie walczył i polegnie.

Jedna z kobiet wybuchła płaczem. Svein podszedł do niej pośpiesznie i ją objął.

– Nie rozumiem – rzekłem. – Dlaczego mówicie o tym mnie? Jestem przecież tylko… – Chciałem powiedzieć „chłopcem”, ale Harald mnie ubiegł.

– Niewolnikiem? To prawda. Dlatego posłałem po Halfdana Szkutnika. Chciałem powiedzieć o tym jemu, ale skoro sam nie może przybyć… Nie ma czasu do stracenia. Trzeba zacząć od razu. Mistrz run twierdzi, że smok jest już w drodze.

– Ale… Co ja mogę począć? Nie jestem wojownikiem.

Kiedy wyrzekłem to słowo, mistrz podniósł wzrok. Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że oczy niemal wypadły mu z czaszki, po czym znowu odsunął się w mrok.

– Nie o twoje waleczne ramię mi chodzi, chłopcze. – Harald uśmiechnął się, a synowie cicho się zaśmiali. – Chcę, żebyś wrócił do domu i powiedział Halfdanowi, że musi dokończyć budowę byrdinga. Miałem nadzieję, że popłynę większym statkiem w tę podróż. Ale nie ma już czasu na zbudowanie nowego.

– Ale dokąd się wybierasz? – zapytałem zdziwiony.

– Do Asgardu. Ten byrding będzie moją łodzią pogrzebową.

Spuściłem wzrok. Halfdanowi nie spodobałoby się to. Miał zupełnie inne plany związane z byrdingiem.

– Idź już, chłopcze. I powiedz swojemu panu, żeby wstrzymał się nieco z piciem piwa. Nie chcę mieć krzywych klepek w mojej łodzi.

Odwróciłem się i wyszedłem. Za mną synowie wodza zasiedli przy ogniu. Tam pewnie chcieli dzielić się swoimi poważnymi myślami. Ale smok? Co to wszystko miało oznaczać?

Zamknąłem drzwi za sobą i zostałem sam w zimową noc. Nad dworem wodza lśniły gwiazdy. To ognie rozpalane przez naszych zmarłych, żebyśmy o nich nie zapomnieli. Tak mówił mi ojciec. Teraz sam przebywał tam na górze. Czy zapalał ogień każdego wieczoru, żebyśmy ja i Bjørn nie zapomnieli o nim? Nigdy bym nie zapomniał ojca. Był ze mną codziennie. Wyobrażałem sobie, że stoi przy mnie, kiedy pracowałem siekierą albo wiórowałem drewno na kolejny łuk. Nic nie mówił, ale dzięki temu, że przy mnie stał, ręka była pewna, a uderzenia siekierą silne. „Zaczynasz nabierać siły, powiedziałby. Niedługo będziesz mężczyzną, tak jak twój brat”.

Kiedy tak stałem, dostrzegłem jakąś postać na podwórzu. Od razu rozpoznałem chudego mężczyznę o długich kończynach. Blask księżyca padał na jego opończę z wilczych skór.

– Chodź tu, chłopcze. – Wyciągnął do mnie rękę.

Zawahałem się. Przerażał mnie.

– Podejdź bliżej. Mam ci coś do powiedzenia.

Podszedłem ostrożnie do niego. Był teraz niemal podobny do zwierzęcia albo wilkołaka, o których słyszałem. Opończa z wilczych skór miała kaptur z głowy wilka. Naciągnął go na głowę, stał przygarbiony, jakby zaraz miał paść i na czworakach odbiec po śniegu.

Kiedy znajdowałem się o długość ramienia, nagle chwycił mnie za rękaw. Opadł na kolana, chwycił mnie mocno za nadgarstki i wpatrywał się w moje ręce. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, wywrócił oczami.

– Krew dwóch królów… na twoich rękach.

Mistrz run puścił moje ręce, przewrócił się na bok i tak pozostał w śniegu.

Wtedy dobiegło nas wołanie z głównego budynku. To był Svein. Podbiegł do nas z wyciągniętym mieczem.

– Niewolniku, cóżeś zrobił?

Chciałem stamtąd uciec, ale zrozumiałem, że to by świadczyło o mojej winie. Chwyciłem więc mistrza run za barki i usiłowałem go podnieść. Svein był już przy nas. Cisnął mnie na śnieg i przyłożył mi ostrze miecza do gardła. Ale wtedy mistrz doszedł do siebie.

– Nie – powiedział, gramoląc się ponownie na nogi. – Niewolnik jest niewinny. Zostaw go.

Svein niechętnie mnie puścił. Schował miecz do pochwy i otoczył ramieniem mistrza, prowadząc go z powrotem do głównego budynku.