Jedyne prawdziwe miłości - Taylor Jenkins Reid - ebook
BESTSELLER

Jedyne prawdziwe miłości ebook

Taylor Jenkins Reid

4,3

105 osób interesuje się tą książką

Opis

W życiu każdego człowieka następuje moment, który dzieli to życie na dwie części.
To jest właśnie ten moment…

Dwudziestoczteroletnia Emma bierze ślub ze swoją szkolną miłością, Jessem. Wiodą szczęśliwe życie na własnych zasadach. Podróżują, czerpiąc z życia garściami.
Niecały rok po ślubie helikopter Jessego znika z radaru gdzieś nad Pacyfikiem, a mężczyzny nie udaje się odnaleźć.
Emma rzuca pracę, zostawia dom i stara się poskładać swoje życie. Kilka lat później spotyka dawnego przyjaciela, Sama, i odkrywa, że jest w stanie ponownie kogoś pokochać. Para się zaręcza, a kobieta wierzy, że dostała drugą szansę na bycie szczęśliwą.
Wszystko do czasu, gdy Jesse się odnajduje…
Emma musi zdecydować, kim jest i czego tak naprawdę pragnie.
Kto jest jej prawdziwą miłością? I czy istnieje tylko jedna prawdziwa miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (291 ocen)
155
83
38
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bronislawa83

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia, dobrze napisana. We mnie wyzwoliła dużo emocji, naprawdę warto.
20
aga130612

Nie oderwiesz się od lektury

ależ to była piękna historia, świetny motyw z którym jeszcze się nie spotkałam, pełna emocji. polecam ❤️
20
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie historia, w której można kibicować każdej postaci. Piękna ❤️
20
agk85

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytana jednym tchem. Z ogromnym zaciekawieniem. Na szczęście wybrała po mojej myśli. Bardzo polecam.
20
Unitato

Nie oderwiesz się od lektury

Nienawidzę Taylor, że potrafi napisać historię, które kruszą i frustrują moje serce z kamienia. Jest to bardzo emocjonalna i trudna opowieść o miłości.
10

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: One True Loves

Copyright © Taylor Jenkins Reid, 2016

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorki prowadzące: Andżelika Stasiłowicz, Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Aleksandra Deskur, Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: © Pip Watkins | S&S Art Dept.

Zdjęcie modelki na okładce: © Cristian Todea | ArcAngel

Tło na okładce: © Sean Murphy | plainpicture

Zdjęcie autorki na skrzydełku: © Michael Buckner

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-19-6

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ta książka opowiada o Acton w stanie Massachusetts.

Dlatego, naturalnie, chciałabym zadedykować ją

Andy’emu Bauchowi z Boxborough.

A także Rose, Warrenowi, Sally, Berniemu, Niko

i Zachowi z Encino w Kalifornii.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Właśnie kończę jeść kolację z rodziną i narzeczonym, kiedy dzwoni mój mąż.

Świętujemy sześćdziesiąte czwarte urodziny mojego ojca. Ma na sobie ulubiony sweter, kaszmirowy w kolorze myśliwskiej zieleni, który dwa lata temu wybrałyśmy dla niego razem z moją starszą siostrą Marie. Chyba właśnie dlatego tak bardzo go lubi. Cóż, także dlatego, że to kaszmir. Nie będę się oszukiwać.

Mama siedzi obok niego, ubrana w zwiewną białą bluzkę i spodnie w kolorze khaki, próbując powstrzymać uśmiech. Wie, że za moment pojawi się maleńki tort ze świeczką i śpiewający kelnerzy. Zawsze jak dziecko kochała niespodzianki.

Moi rodzice są małżeństwem już trzydzieści pięć lat. Wychowali dwoje dzieci i wspólnie z powodzeniem prowadzą też księgarnię. Doczekali się dwóch przeuroczych wnuczek. Jedna z ich córek przejmie rodzinny interes. Mają wiele powodów do dumy. Dla mojego ojca to są szczęśliwe urodziny.

Marie siedzi obok matki i właśnie w takich chwilach, kiedy widzę je razem, zwrócone w tym samym kierunku, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo są do siebie podobne. Brązowe włosy w czekoladowym odcieniu, zielone oczy, drobne sylwetki.

To mnie przypadł w udziale wielki tyłek.

Całe szczęście nauczyłam się go doceniać. Oczywiście istnieje mnóstwo piosenek napisanych ku chwale pośladów, a jeśli po trzydziestce dowiedziałam się czegoś nowego o życiu, to właśnie tego, że jestem gotowa być sobą bez kompleksów.

Nazywam się Emma Blair i mam dupę.

A także trzydzieści jeden lat, metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, włosy w kolorze blond przycięte na dłuższe pixie. Piękno moich orzechowych oczu blednie jedynie w obliczu konstelacji piegów na szczycie prawego policzka. Ojciec często żartuje, że potrafi w nich znaleźć Mały Wóz.

W zeszłym tygodniu mój narzeczony Sam wręczył mi pierścionek, którego szukał u jubilerów przez dwa miesiące. To obrączka z różowego złota z pojedynczym diamentem. Chociaż to nie mój pierwszy pierścionek zaręczynowy, pierwszy raz noszę diament. Kiedy patrzę na siebie, nie widzę niczego innego.

– O nie – mówi tata, zauważając zmierzających w naszym kierunku troje kelnerów z kawałkiem tortu i świeczką. – Chyba nie…

Mama ogląda się za siebie, żeby zobaczyć to, co on widzi.

– Och, Colin – odzywa się. – Rozchmurz się, to w końcu twoje urodziny…

Kelnerzy nagle skręcają w lewo i podchodzą do innego stolika. Najwyraźniej ojciec to nie jedyna osoba, która urodziła się tego dnia roku. Matka zauważa, co się stało, i próbuje odzyskać rezon.

– I właśnie dlatego nie kazaliśmy im przynosić ci tortu – kończy.

– Daj spokój – odpowiada ojciec. – Wydało się.

Kelnerzy kończą przy tamtym stoliku i wychodzi kierownik sali, niosąc drugi tort. Teraz wszyscy idą w naszą stronę.

– Jeśli chcesz się schować pod stołem, powiem im, że cię nie ma – komentuje Sam.

Mój narzeczony jest przystojny w pewien przyjacielski sposób – a to chyba najlepszy typ urody – jego oczy są w kolorze ciepłego brązu i zdają się patrzeć na wszystko z czułością. W dodatku jest zabawny. Naprawdę zabawny. Jakiś czas po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, zauważyłam, że moje zmarszczki mimiczne się pogłębiają. To prawdopodobnie dlatego, że jestem coraz starsza, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powodem jest też to, że śmieję się więcej niż kiedykolwiek. Czego więcej można chcieć od drugiej połówki, jeśli nie dobrego serca i poczucia humoru? Nie wiem, czy liczy się dla mnie cokolwiek innego.

Dostajemy tort, wszyscy głośno śpiewamy, a mój ojciec robi się czerwony jak burak. Potem kelnerzy odchodzą i zostajemy z wyjątkowo dużym kawałkiem ciasta czekoladowego z lodami waniliowymi.

Dostaliśmy też pięć łyżeczek, ale ojciec od razu wszystkie zabiera.

– Nie wiem, na co mi aż tyle. Potrzebuję tylko jednej – oznajmia.

Matka wyrywa mu jedną z pozostałych.

– Nie tak szybko, Ashley. Doświadczyłem właśnie upokorzenia i powinienem sam cieszyć się nagrodą – wypala ojciec.

– Jeśli tak to chcesz rozegrać, na moje urodziny w przyszłym miesiącu proszę o to samo. Zdecydowanie warto – odpowiada matka.

Marie wypija łyk dietetycznej coli i sprawdza na telefonie godzinę. Jej mąż Mike został w domu z ich córeczkami, Sophie i Avą. Marie rzadko zostawia je na długo.

– Powinnam już wracać. Przepraszam, że tak szybko wychodzę, ale…

Nie musi się tłumaczyć. Rodzice oboje wstają, żeby ją uściskać na pożegnanie.

Po jej wyjściu ojciec w końcu się zgadza, żebyśmy pomogli mu zjeść ciasto, a mama stwierdza:

– Może to głupie, ale brakuje mi tego. Chciałabym wracać do domu wcześniej, bo nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę swoje dziewczynki.

Wiem, co teraz nastąpi.

Mam trzydzieści jeden lat i niedługo wezmę ślub. Oczywiście, że wiem, co teraz nastąpi.

– Zastanowiliście się już, kiedy założycie rodzinę?

Muszę się powstrzymać, żeby nie przewrócić oczami.

– Mamo…

Sam już się śmieje. On może sobie pozwolić na ten luksus, bo właśnie rozmawia z kimś, do kogo może zwracać się per „mamo” tylko dla kurtuazji.

– Wspominam o tym, ponieważ coraz częściej się bada ryzyko związane ze zwlekaniem z rodzicielstwem – dodaje mama.

Zawsze są jakieś badania, które wskazują, że powinnam się pośpieszyć, a także inne badania, które wskazują, że nie powinnam, a ja postanowiłam już, że urodzę dziecko, kiedy będę zajebiście gotowa, bez względu na to, co moja matka wyczyta w „Huffington Post”.

Całe szczęście wyraz mojej twarzy wystarcza, żeby się wycofała.

– Nieważne, nieważne – rzuca szybko, machając ręką. – Gadam jak własna matka. Zapomnij. Już się zamykam.

Tata wybucha śmiechem i obejmuje żonę.

– Dobrze, ja już odpływam w cukrowy sen, a Emma i Sam z pewnością mają lepsze rzeczy do roboty niż siedzieć z nami. Poprośmy o rachunek.

Piętnaście minut później stoimy we czworo przed restauracją, szykując się do powrotu.

Mam na sobie granatową swetrową sukienkę z długimi rękawami i grube rajstopy. To akurat tyle, żeby osłonić się przed chłodem wieczoru. Mamy jeden z ostatnich dni, kiedy wychodzę bez wełnianego płaszcza.

Październik już się kończy. W Nowej Anglii zdążyła się rozpanoszyć jesień. Liście na drzewach wybarwiły się na żółto i czerwono, za chwilę staną się brązowe i zaczną chrzęścić pod nogami. Sam raz odwiedził dom rodziców, żeby zagrabić podwórko. W grudniu, kiedy temperatura gwałtownie spadnie, będą je z Mikiem odśnieżać.

Jednak na razie powietrze wciąż zachowało trochę ciepła, więc rozkoszuję się nim, ile tylko mogę. Kiedy mieszkałam w Los Angeles, nigdy nie cieszyłam się ciepłymi wieczorami. Trudno zachwycać się czymś, co trwa bez końca. To jeden z powodów, dla których wróciłam do Massachusetts.

Robię krok w stronę auta i słyszę słaby dźwięk dzwonka tele­fonu. Orientuję się, że dobiega z wnętrza mojej torebki, i w tej samej chwili dociera do mnie głos ojca namawiającego Sama na kilka lekcji gry na gitarze. Tata ma irytujący nawyk – próbuje nauczyć się grać na każdym instrumencie, na którym gra Sam, błędnie uznawszy, że skoro mój narzeczony jest nauczycielem gry, automatycznie stał się jego nauczycielem.

Dalej po omacku szukam telefonu, chwytając jedyny przedmiot, który się świeci. Nieznany numer. Kierunkowy 808 z niczym mi się nie kojarzy, za to wzbudza we mnie ciekawość.

Ostatnio nikt spoza 978, 857, 508 albo 617 – różnych obszarów w Bostonie i wokół niego – nie ma powodu, żeby do mnie dzwonić.

A konkretnie 978 zawsze oznaczał dla mnie dom, bez względu na to, gdzie aktualnie mieszkałam. Może i spędziłam rok w Sydney (61 2) i kilka miesięcy w podróży między Lizboną (351 21) a Neapolem (39 081). Może i na miesiąc miodowy poleciałam do Bombaju (91 22) i przez lata szczęśliwie żyłam w Santa Monica w Kalifornii (310). Jednak kiedy miałam „pojechać do domu”, to oznaczało 978. I od tamtej pory się to nie zmieniło.

Nagle w mojej głowie pojawia się odpowiedź.

808 to Hawaje.

– Słucham? – mówię, odebrawszy połączenie.

Sam odwraca się w moją stronę. Za moment to samo robią rodzice.

– Emma?

Głos dobiegający z telefonu jest głosem, który rozpoznałabym zawsze i wszędzie – ten sam mówił do mnie każdego dnia przez wiele lat. Ten sam na zawsze spisałam już na straty i nie jestem gotowa uwierzyć w to, że znowu go słyszę.

Mężczyzna, którego kochałam od siedemnastego roku życia. Mężczyzna, przez którego zostałam wdową, kiedy zaginął bez śladu, bo jego helikopter rozbił się gdzieś nad Pacyfikiem.

Jesse.

– Emma – powtarza Jesse. – To ja. Żyję. Słyszysz mnie? Wracam do domu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydaje mi się, że każdy ma taki moment, który sprawia, że jego życie pęka, dzieląc się na dwie części. Kiedy spogląda na oś czasu swojej przeszłości, pojawia się na niej ostra granica – jakieś wydarzenie, które na zawsze zmienia jego osobowość, jego życie. Bardziej niż cokolwiek innego.

Ten moment tworzy pojęcia „przed” i „po”.

Może to chwila, kiedy spotykasz swoją drugą połówkę albo odnajdujesz największą pasję, albo rodzisz pierwsze dziecko. Może to coś wspaniałego. Może to coś tragicznego.

Jednak kiedy się wydarza, zabarwia twoje wspomnienia, przeobraża twoje spojrzenie na życie i nagle masz wrażenie, jakby wszystko, czego doświadczyłaś, otrzymało etykietę „przed” i „po”.

Kiedyś myślałam, że dla mnie to śmierć Jessego.

Wszystko w historii naszej miłości wydawało się prowadzić do tego miejsca. I wszystko od tamtej chwili stało się reakcją na tę tragedię.

Lecz teraz dowiaduję się, że on nie umarł.

I jestem pewna, że właśnie teraz przeżywam ten moment.

Wydarzenia sprzed dzisiejszego dnia wydają się teraz inne, a ja nie mam pojęcia, co się wydarzy po tej rozmowie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PRZED

 

Emma i Jesse

 

Albo jak pogrążyć się w miłości i rozpaczy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem, jednak w szkole średniej moja niechęć do światła we wczesnych godzinach wzmagała się w soboty dziesięć po ósmej.

Ojciec, z zegarkiem w ręku, pukał do moich drzwi i mówił:

– Autobus odjeżdża za pół godziny.

Mimo że tym autobusem było jego volvo i wcale nie jechało do szkoły. Jechało do naszej rodzinnej księgarni.

Blair Books zostało założone przez mojego ojca w latach sześćdziesiątych i od tamtej pory nie zmieniło lokalizacji – nadal stoi po północnej stronie Great Road w Acton w Massachusetts.

I z jakiegoś powodu oznaczało to, że gdy tylko osiągnęłam odpowiedni wiek, żeby legalnie pracować, musiałam stawać za kasą w niektóre dni po szkole oraz w soboty.

Przypadły mi w udziale akurat soboty, ponieważ Marie wolała niedziele. Odłożyła zarobione pieniądze i w zeszłe wakacje kupiła sobie zdezelowanego granatowego jeepa cherokee.

Tylko raz wsiadłam do tego auta i było to w dzień zakupu, kiedy upojona szczęściem Marie zaprosiła mnie do Kimball’s Farm na lody. Wybrałyśmy kubełek czekoladowych dla mamy i taty, a potem pozwoliłyśmy im się rozpuszczać, gdy my siedziałyśmy na budzie jeepa i jadłyśmy nasze sundae, rozkoszując się ciepłym letnim powietrzem.

Narzekałyśmy na pracę w księgarni i to, że mama zawsze posypywała ziemniaki parmezanem. Marie przyznała się, że paliła trawkę. Obiecałam, że nie wydam jej przed rodzicami. Potem zapytała, czy już się z kimś całowałam, a ja odwróciłam wzrok w obawie, że wyczyta odpowiedź z mojego wyrazu twarzy.

– Nie przejmuj się – powiedziała. – Mnóstwo ludzi całuje się dopiero w szkole średniej. – Miała na sobie szorty w kolorze wojskowej zieleni i granatową koszulę, a z jej szyi zwisały dwa długie i cienkie łańcuszki, znikające pod biustonoszem. Nigdy nie zapinała wszystkich guzików. Zawsze zostawiała o jeden więcej, niż można by się spodziewać.

– No, wiem – odparłam, ale nie usłyszałam od niej „ja całowałam się dopiero w szkole średniej”, a właśnie na to liczyłam, oczywiście. Nie martwiłam się, że nie jestem taka jak inni. Martwiłam się, że nie jestem taka jak ona.

– Teraz, jak pójdziesz do pierwszej klasy, będzie lepiej. Uwierz mi – dokończyła Marie i wyrzuciła resztę swoich lodów miętowych z kawałkami czekolady.

W tamtej chwili, tamtego dnia, uwierzyłabym w każde jej słowo.

Jednak to był wyjątek w mojej relacji z siostrą, rzadki moment więzi między dwójką ludzi, którzy co najwyżej współegzystowali.

Kiedy zaczął się nowy semestr i każdego dnia miałam lekcje w tym samym budynku co ona, żyłyśmy już według schematu, który polegał na tym, że mijałyśmy się niczym wrogowie w czasie zawieszenia broni, tak w domu, jak i w szkole.

Dlatego wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy obudziłam się o ósmej dziesięć pewnego sobotniego poranka wiosną dziewiątej klasy i dowiedziałam się, że nie muszę iść na swoją zmianę w Blair Books.

– Marie zabierze cię do sklepu, żebyś kupiła sobie nowe dżinsy – oznajmiła mama.

– Dzisiaj? – zapytałam, podnosząc się i przecierając oczy. Właśnie próbowałam ustalić, czy to oznacza, że mogę jeszcze trochę pospać.

– Tak, w galerii – dodała mama. – Wybierz sobie, co chcesz, ja stawiam. Położyłam pięćdziesiąt dolców na blacie w kuchni. Ale jeśli chcesz wydać więcej, musisz dorzucić z własnej kieszeni.

Potrzebowałam nowych dżinsów, ponieważ w starych zrobiły mi się dziury. Powinnam dostać nową parę na Boże Narodzenie, ale byłam taka wybredna, tak neurotycznie podchodziłam do tego, jak powinny wyglądać, że matka się poddała. Dwa razy pojechałyśmy do galerii i opuściłyśmy ją po godzinie, a mama starała się ukryć irytację.

To było dla mnie nowe doświadczenie. Matka zawsze chciała przy mnie być, całe dzieciństwo pragnęła mojego towarzystwa. W końcu jednak stałam się w pewnej kwestii tak denerwująca, że tym razem była gotowa przekazać mnie komuś innemu. I do tego w sobotę.

– Kto stanie za kasą? – zapytałam i gdy tylko te słowa wydostały się z moich ust, od razu ich pożałowałam. Nagle zaczęłam się bać, że wszystko zepsułam. Powinnam rzucić krótkie „okej” i wycofać się powoli, żeby nie spłoszyć mamy.

– Ten nowy chłopak, którego zatrudniliśmy, Sam – odpowiedziała. – Nic nie szkodzi, przyda mu się kilka dodatkowych godzin.

Sam był uczniem drugiej klasy, który pewnego dnia wparował do księgarni i oznajmił:

– Mógłbym wypełnić formularz z podaniem o pracę?

Chociaż technicznie rzecz biorąc, nikogo nie szukaliśmy, a poza tym większość nastolatków wolała zatrudnić się w sklepie muzycznym kawałek dalej przy tej samej ulicy, rodzice od razu go przyjęli.

Był całkiem przystojny – wysoki i chudy, z oliwkową cerą i ciemnobrązowymi oczami – i zawsze miał dobry humor, jednak okazało się, że nie umiem go polubić po tym, jak Marie uznała go za „uroczego”. Nie mogłam się zdobyć na sympatię do czego­kolwiek, co zdobyło jej uznanie, i dotyczyło to też ludzi.

Przyznaję, że tego rodzaju myślenie zaczęło mocno ograniczać moje znajomości i na dłuższą metę było nie do utrzymania.

Marie lubiła wszystkich i wszyscy lubili Marie.

Była złotym dzieckiem, pupilką rodziców. Moja przyjaciółka Olive nazywała ją za plecami „Bukówną”, ponieważ nawet wyglądała jak dziewczyna, której rodzice prowadzą księgarnię – jakby istniał taki konkretny stereotyp, a Marie odhaczała wszystkie pozycje z listy atrybutów, zdobywając je niczym odznaki.

Czytała książki dla dorosłych, tworzyła poezję i zakochiwała się w fikcyjnych postaciach zamiast w aktorach, wywołując u mnie i Olive mdłości.

Kiedy Marie była w moim wieku, w ramach zajęć fakultatywnych wybrała sobie kreatywne pisanie i postanowiła, że chce „zostać pisarką”. Cudzysłów jest niezbędny ze względu na to, że napisała wyłącznie dziewięciostronicowy kryminał, w którym zabójczynią okazuje się młodsza siostra głównej bohaterki, Emily. Przeczytałam go i nawet ja mogłam poznać, że to straszna szmira, jednak Marie wysłała go na konkurs do szkolnej gazetki i redakcji spodobał się tak bardzo, że w semestrze letnim publikowali go w odcinkach przez dziewięć tygodni.

Co gorsza, zdołała to wszystko zrobić, jednocześnie będąc jedną z najbardziej popularnych dziewczyn w szkole. To tylko dowód na to, że jak się jest wystarczająco ładną, fajne rzeczy dzieją się same.

Tymczasem ja w sekrecie czytałam w bibliotece bryki do każdej szkolnej lektury. Miałam w pokoju stertę powieści, które sprezentowali mi rodzice, i nawet ich nie otworzyłam.

Lubiłam teledyski, czwartkowe wieczory filmowe w NBC i każdą kobietę, która występowała na Lilith Fair. W chwilach nudy wolałam sięgać po należące do mamy stare wydania „Travel + Leisure”, żeby wyrywać z nich zdjęcia i przyklejać je na ścianę. Przestrzeń nad moim łóżkiem stała się kalejdoskopem okładek czasopism z Keanu Reevesem, wkładek z albumów Tori Amos oraz krajobrazów z Riwiery Włoskiej i francuskiej wsi.

I nikt, absolutnie nikt nie uznałby mnie za popularną dziewczynę.

Rodzice żartowali, że pielęgniarka musiała mnie podmienić w szpitalu, i zawsze się z tego śmiałam, ale zdarzyło mi się, więcej niż raz, popatrzeć na zdjęcia rodziców z okresu ich dzieciństwa, a potem spojrzeć w lustro i wyliczać podobieństwa, powtarzając sobie, że jestem ich córką.

– Okej, świetnie. Kiedy wyjeżdżamy? – powiedziałam mamie, bardziej podekscytowana tym, że nie muszę pracować, niż wizją spędzenia czasu z siostrą.

– Nie wiem – stwierdziła mama. – Pogadaj z Marie. Ja uciekam do księgarni. Widzimy się na obiedzie. Kocham cię, skarbie. Miłego dnia.

Kiedy zamknęła drzwi, z radością położyłam się z powrotem na łóżku, gotowa rozkoszować się każdą dodatkową minutą snu.

Jakiś czas po jedenastej do pokoju wparowała Marie, mówiąc:

– No, wstawaj, jedziemy.

Odwiedziłyśmy trzy sklepy i przymierzyłam dwanaście par dżinsów. Niektóre były zbyt workowate, inne zbyt ciasne, kilka sięgało zbyt wysoko.

Włożyłam dwunastą parę i wyszłam z przymierzalni, a Marie posłała mi znudzone do granic możliwości spojrzenie.

– Wyglądają spoko, kup je – wypaliła, ubrana do stóp do głów w Abercrombie & Fitch.

Właśnie wchodziliśmy w kolejne milenium. Cała Nowa Anglia nosiła wyłącznie Abercrombie & Fitch.

– Dziwnie się układają na tyłku – odparłam, nie ruszając się ani o milimetr.

Marie zmierzyła mnie wzrokiem, jakby na coś czekała.

– Odwrócisz się, żebym mogła zobaczyć, czy faktycznie dziwnie się układają? Czy nie? – rzuciła w końcu.

Pokazałam jej.

– Wyglądasz, jakbyś nosiła pieluchę – stwierdziła.

– Przecież właśnie to powiedziałam.

Marie przewróciła oczami.

– Poczekaj. – Narysowała palcem kółko w powietrzu, dając mi znak, żebym wróciła do kabiny. Tak zrobiłam.

Właśnie ściągnęłam spodnie, kiedy ona przerzuciła nad drzwiami parę spłowiałych dżinsów z prostymi nogawkami.

– Spróbuj te – oznajmiła. – Joelle takie nosi, a ma równie wielki tyłek co ty.

– Wielkie dzięki – odparłam, sięgając po ubranie.

– Ja tylko staram się pomóc.

Zaraz zobaczyłam, jak jej nogi znikają spod szpary pod drzwiami, jakby rozmowa właśnie dobiegła końca tylko dlatego, że Marie straciła zainteresowanie.

Rozpięłam rozporek i włożyłam spodnie. Musiałam się trochę powiercić, żeby wsunąć je na biodra, i wciągnęłam odrobinkę brzuch, zanim udało się je zapiąć. Wyprostowałam się i spojrzałam w lustro, pozując tak i siak, po czym odwróciłam się tyłem, żeby obejrzeć pośladki.

Moja pupa z dnia na dzień robiła się okrąglejsza, za to biust stanął w miejscu. Naczytałam się wystarczająco dużo „Glamour” mamy, żeby wiedzieć, że taki typ sylwetki to gruszka. Mój brzuch był płaski, lecz pośladki rosły. Olive zaczynała przybierać na wadze w cyckach i brzuchu, a ja się zastanawiałam, czy nie wolałabym jednak być jabłkiem.

Lecz gdybym miała być zupełnie szczera, tak naprawdę to chciałam tego, co mama przekazała w genach Marie. Średni tyłek, średni biust, brązowe włosy, zielone oczy i gęste rzęsy.

Zamiast tego dostałam włosy po ojcu – nie byłam ani całkiem blondynką, ani całkiem brunetką – oczy miałam trochę brązowe, trochę zielone, a do tego zupełnie odmienny typ sylwetki. Kiedyś zapytałam mamę, po kim odziedziczyłam krótkie, masywne nogi, a ona stwierdziła, że właściwie to nie wie. Takim tonem, jakby przed chwilą wcale nie powiedziała mi najgorszej rzeczy na świecie.

Tylko jedną rzecz w swoim wyglądzie naprawdę lubiłam. Swoje piegi, ten zbiór ciemnych kropeczek pod prawym okiem. Gdy byłam mała i mama kładła mnie do łóżka, łączyła je palcem.

Uwielbiałam swoje piegi i nienawidziłam tyłka.

A teraz stałam w przymierzalni i niczego tak nie pragnęłam jak dżinsów, w których moje pośladki wydawałyby się mniejsze. Tej ostatniej parze chyba właśnie udało się to osiągnąć.

Wyszłam z kabiny, żeby zapytać Marie o radę. Niestety nie było po niej śladu.

Wróciłam do środka, zdając sobie sprawę z tego, że muszę sama podjąć decyzję.

Jeszcze raz obejrzałam się w lustrze.

Może mi się podobały?

Zerknęłam na metkę. Trzydzieści pięć dolców.

Nawet po dodaniu podatku zostałoby mi dość pieniędzy, żeby kupić kurczaka w sosie teriyaki w strefie gastronomicznej.

Przebrałam się, ruszyłam do kasy i zapłaciłam pieniędzmi rodziców. W nagrodę dostałam wielką torbę z parą dżinsów, które nie były takie najgorsze.

Marie nadal ani widu, ani słychu.

Sprawdziłam w sklepie. Przeszłam się do Body Shop, żeby sprawdzić, czy nie wybiera sobie balsamu do ust albo żelu pod prysznic. Pół godziny później znalazłam ją, jak kupowała kolczyki w Claire’s.

– Wszędzie cię szukałam – powiedziałam.

– Przepraszam, patrzyłam na biżuterię. – Marie przyjęła resztę, ostrożnie schowała do portfela, a potem sięgnęła po maleńką białą torebkę. W środku z pewnością znajdowało się sztuczne złoto, które zafarbuje siostrze uszy na zielonkawy kolor.

Podążyłam za Marie, kiedy pewnym krokiem wyszła ze sklepu, kierując się do wyjścia, przy którym zaparkowałyśmy.

– Czekaj – rzuciłam, zatrzymując się w pół kroku. – Chciałam iść do strefy gastro.

Marie odwróciła się w moją stronę i spojrzała na zegarek.

– Przykro mi, ale nie ma takiej opcji. Spóźnimy się.

– Na co?

– Na spotkanie pływackie – odparła.

– Spotkanie pływackie? – powtórzyłam. – Pierwsze słyszę.

Marie nie odpowiedziała, ponieważ nie musiała. I tak już szłam za nią w stronę auta, gotowa iść, dokąd mi każe, i robić, co mi każe.

Dopiero kiedy wsiadłyśmy, postanowiła wtajemniczyć mnie w swoje plany.

– Graham został w tym roku kapitanem drużyny pływackiej – oznajmiła.

Ach, no tak.

Graham Hughes. Kapitan każdej drużyny, do której dołączy. Główny kandydat na zwycięzcę w kategorii najlepszego uśmiechu do tegorocznego albumu szkolnego. Idealny typ kolesia dla świętej Marie z Acton.

– Super – wypaliłam. Wydawało się jasne, że przyszłość szykowała mi nie tylko siedzenie i patrzenie na pięćdziesiąt metrów w stylu dowolnym, ale także czekanie w aucie Marie, kiedy ona i Graham będą się całować w jego samochodzie.

– A możemy chociaż po drodze zahaczyć o drive-through? – zapytałam, już zrezygnowana.

– Jasne – odparła.

A potem zebrałam się na odwagę, na ile tylko mogłam, i powiedziałam:

– Ty stawiasz.

Odwróciła się i zaśmiała.

– Masz czternaście lat, nie możesz sama sobie kupić lunchu?

Siostra miała niesamowity talent: potrafiła sprawić, że czułam się głupia nawet w chwilach największej pewności siebie.

Zatrzymałyśmy się przy Burger Kingu i zjadłam whoppera juniora na przednim siedzeniu, brudząc sobie dłonie ketchupem i musztardą, a z szukaniem serwetki musiałam poczekać, aż zaparkujemy.

Marie porzuciła mnie, gdy tylko w powietrzu dało się wyczuć zapach chloru. Dlatego usiadłam na trybunach i starałam się jakoś nie nudzić.

Basen wewnętrzny był pełen prawie nagich, atletycznych chłopaków w moim wieku. Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy.

Kiedy Graham wspiął się na trampolinę i usłyszał gwizdek, patrzyłam, jak nurkuje w wodzie z łatwością ptaka frunącego po niebie. Gdy tylko przebił powierzchnię, stało się jasne, że wygra wyścig.

Zobaczyłam Marie na drugim końcu, jak skacze w miejscu i trzyma kciuki, wierząc w niego z całego serca. Kiedy Graham zdobył należny mu tron, wstałam i ruszyłam za drugą stronę trybun, przez salę gimnastyczną, w poszukiwaniu automatu z przekąskami.

Po powrocie – biedniejsza o pięćdziesiąt centów, bogatsza o paczkę doritosów – zobaczyłam na przodzie tłumu Olive z rodziną.

Pewnego dnia w zeszłe lato, tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego, siedziałyśmy z Olive w mojej piwnicy, kiedy oznajmiła mi, że być może jest lesbijką.

Powiedziała, że nie jest pewna. Po prostu wydawało jej się, że nie jest do końca hetero. Podobali jej się chłopcy, ale zaczynało do niej docierać, że może dziewczyny również.

Wydawało mi się, że tylko ja o tym wiem. I wydawało mi się jeszcze, że jej rodzice zaczęli coś podejrzewać. Ale to nie była moja sprawa. Moim zadaniem było pozostać jej przyjaciółką.

Dlatego robiłam to, co robią przyjaciółki, czyli godzinami siedziałam i oglądałam teledyski, czekając na Torn Natalie Imbruglii, żeby Olive mogła się na nią pogapić. Nie byłam w tym całkowicie bezinteresowna, ponieważ to moja ulubiona piosenka i marzyłam o tym, żeby obciąć sobie włosy dokładnie tak jak Natalie.

Nie do końca bezinteresowna była też moja gotowość do oglądania Titanica co kilka tygodni, kiedy Olive próbowała rozkminić, czy lubi scenę seksu między Jackiem i Rose, ponieważ podobał jej się Leonardo DiCaprio, czy może to z powodu Kate Winslet.

– Hej! – rzuciła, gdy tamtego dnia nad basenem pojawiłam się w zasięgu jej wzroku.

– Hej – odparłam.

Olive miała na sobie białą bieliźnianą bluzkę na ramiączkach, a na nią zarzuciła rozpiętą błękitną koszulę. Jej długie i proste kruczoczarne włosy sięgały za ramiona. Ze względu na imię i nazwisko – Olive Berman – można było nie domyślić się, że jest pół Żydówką, pół Koreanką, ale moja przyjaciółka czerpała jednakową dumę z pochodzenia rodziny urodzonej w Korei Południowej matki, jak i swojej niesamowitej bat micwy.

– Co ty tutaj robisz? – zapytała.

– Marie mnie tutaj ściągnęła, a potem porzuciła.

– Aha – odparła Olive, kiwając głową. – Jak to bukówna. Przyjechała zobaczyć Grahama? – Skrzywiła się, wymawiając jego imię, a mnie się bardzo podobało to, że w jej oczach Graham też był śmieszny.

– No, ale… Zaraz, a dlaczego ty tutaj jesteś?

Brat Olive pływał do czasu, aż w zeszłym roku skończył szkołę. Olive próbowała dołączyć do drużyny dziewcząt, jednak na próżno.

– Mój kuzyn Eli pływa dla Sudbury.

Mama Olive odwróciła się i popatrzyła na mnie.

– Cześć, Emma. Chodź, usiądź z nami.

Kiedy zajęłam miejsce obok nich, pani Berman znowu skupiła wzrok na basenie.

Eli dopłynął jako trzeci i mama Olivii odruchowo z frustracją zacisnęła dłonie w pięści, a potem pokręciła głową. Popatrzyła na nas i rzuciła:

– Idę uścisnąć Eliego na pocieszenie i możemy wracać do domu.

Chciałam zapytać, czy mogę jechać razem z nimi. Olive mieszkała tylko jakieś pięć minut drogi ode mnie. Mój dom znajdował się mniej więcej między ich domem a zjazdem z autostrady. Niestety miałam problem z proszeniem o przysługi. Wolałam raczej naprowadzić kogoś na to, by sam zaproponował pomoc.

– Pewnie powinnam poszukać Marie – powiedziałam. – Zapytać, czy możemy już jechać.

– Możemy cię zabrać – wypaliła Olive. – Prawda, mamo?

– Oczywiście – odparła pani Berman, wstając i przeciskając się między zapełnionymi siedzeniami. – Chcesz się pożegnać z Elim? Czy spotkamy się przy aucie?

– Przy aucie – stwierdziła Olive. – Ale pozdrów ode mnie Eliego.

Olive włożyła rękę do mojej paczki doritosów i poczęstowała się.

– Okej – powiedziała, kiedy jej mama znalazła się poza zasięgiem głosu. – Widziałaś dziewczynę po drugiej stronie basenu, tę gadającą z chłopakiem w czerwonych kąpielówkach?

– Hę?

– Dziewczynę z kucykiem. Gadała z kimś z drużyny Eliego. Bez kitu, to chyba najseksowniejsza laska na świecie. Nie ściemniam, nie było piękniejszej w historii świata.

Popatrzyłam w tamtym kierunku, szukając dziewczyny z kucykiem. Nie zauważyłam żadnej.

– Gdzie ona jest? – zapytałam.

– Okej, teraz stoi przy tablicy z wynikami – odparła Olive, wskazując palcem. – O, tam. Zaraz obok Jessego Lernera.

– Kogo? – rzuciłam, podążając za palcem Olive aż do tablicy. I faktycznie zobaczyłam tam ładną dziewczynę z kucykiem. Tylko jakoś mnie to już nie obchodziło.

Ponieważ zobaczyłam też wysokiego, szczupłego i atletycznego chłopaka obok.

Miał głęboko osadzone oczy, kanciastą twarz, pełne usta. Jego krótkie, jasnobrązowe włosy były częściowo przyklapnięte, a częściowo zmierzwione, ponieważ przed chwilą zdjął czepek. Po kąpielówkach poznałam, że chodzi do naszej szkoły.

– Widzisz ją? – dopytywała Olive.

– No, ładna. Ale koleś, z którym rozmawia… Jak go nazwałaś?

– Kogo? Masz na myśli Jessego Lernera?

– No. Kim jest Jesse Lerner?

– Jak możesz nie wiedzieć, kim jest Jesse Lerner?

Odwróciłam się i zmierzyłam ją wzrokiem.

– Nie wiem. Po prostu go nie znam. Kto to jest?

– Mieszka kawałek za Hughesami.

Znowu na niego popatrzyłam, akurat podnosił z podłogi gogle.

– Jest w naszym wieku?

– No.

Olive dalej coś mówiła, ale przestałam jej słuchać. Zamiast tego obserwowałam Jessego, który wrócił do szatni razem z resztą drużyny. Graham szedł zaraz obok, położył mu na chwilę rękę na ramieniu, po czym wyprzedził go w powoli przesuwającej się kolejce. Nie mogłam oderwać wzroku od tego, jak poruszał się Jesse, przyciągała mnie pewność siebie, z jaką stawiał nogę za nogą. Był młodszy od pozostałych pływaków – pierwszoroczniak w drużynie reprezentującej szkołę – a jednak gdy stanął przed wszystkimi w kusych kąpielówkach, sprawiał wrażenie kogoś, kto czuje się jak u siebie.

– Emma, gapisz się – zauważyła Olive.

I w tej samej chwili Jesse odwrócił nieznacznie głowę, jego wzrok wylądował na mnie na krótką, zapierającą dech w piersi chwilę. Instynktownie spojrzałam gdzie indziej.

– Co powiedziałaś? – zapytałam Olive, udając, że wcale nie przestałam zwracać na nią uwagi.

– Powiedziałam, że się na niego gapisz.

– Wcale nie – zaprotestowałam.

W tym momencie wróciła do nas pani Berman.

– Myślałam, że mamy się spotkać przy aucie – rzuciła.

– Sorki! – wypaliła Olive i skoczyła na równe nogi. – Już idziemy.

– Przepraszam, pani Berman – odezwałam się, po czym podążyłam za nimi w stronę wyjścia.

Zatrzymałam się tuż przed drzwiami, żeby ostatni raz popatrzeć na Jessego. Zobaczyłam błysk jego uśmiechu. Był szeroki i promienny, pełen zębów i szczerości. Cała jego twarz się rozjaśniła.

Zastanawiałam się, jak miło byłoby zostać adresatką takiego uśmiechu, wywołać go – i nagle mój zachwyt Jessem Lernerem napęczniał jak balon, który mógłby nas oboje unieść wysoko w powietrze, gdybyśmy tylko go chwycili.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W tamtym tygodniu w szkole prawie każdego dnia natykałam się na Jessego na korytarzu. Teraz, gdy już wiedziałam, kim jest, był wszędzie.

– To fenomen Baadera–Meinhofa – oznajmiła Olive, kiedy wspomniałam o tym przy lunchu. – Brat mi o tym niedawno mówił. Nie zauważasz czegoś, potem to poznajesz i nagle jest wszędzie. – Olive zastanawiała się przez chwilę. – Rany, chyba fenomen Baadera–Meinhofa wywołał u mnie fenomen Baadera-Meinhofa.

– Też wszędzie widujesz Jessego? – zapytałam, zupełnie nie rozumiejąc sedna tego, co przed chwilą mi wyjaśniła.

Wcześniej tego samego dnia, wychodząc z klasy po hiszpańskim, minęłam Jessego. Właśnie rozmawiał z Carolyn Bean przy jej szafce. Carolyn każdego dnia nosiła jasne włosy spięte w koczek i sportową opaskę na głowie. Nigdy nie widziałam jej bez błyszczyka na ustach. Jeśli Jessemu podobały się takie dziewczyny, nie miałam najmniejszych szans.

– Nie widuję go częściej niż normalnie – odparła Olive. – Ale widuję go ciągle. Mamy razem algebrę.

– Przyjaźnicie się?

– Raczej nie. Ale to spoko koleś. Powinnaś do niego zagadać.

– Chyba oszalałaś. Nie mogę tak po prostu do niego zagadać.

– Pewnie, że możesz.

Pokręciłam głową i odwróciłam wzrok.

– Pleciesz jakieś bzdury.

– Chyba ty. To chłopak z naszej szkoły, a nie Keanu Reeves.

Pomyślałam sobie wtedy: Gdybym mogła zagadać do Jessego Lernera, miałabym gdzieś Keanu Reevesa.

– Nie mogę mu się przedstawić, to szaleństwo – powiedziałam, po czym wzięłam swoją tacę i ruszyłam do śmietnika.

Olive podążyła za mną.

– Jak sobie chcesz, ale on jest naprawdę miły – stwierdziła.

– Nie mów tak! To tym gorzej.

– Wolałabyś, żebym powiedziała, że jest wredny?

– Nie wiem! Nie wiem, co bym wolała.

– Zaczynasz być wkurzająca – wypaliła zaskoczona Olive.

– Wiem, dobra? – przyznałam. – Tylko że… Chodź, kupię ci ciasteczka.

Wtedy paczka ciastek za siedemdziesiąt pięć centów wystarczała, żeby wynagrodzić komuś bycie wkurzającym. Dlatego podeszłam do lady, sięgnęłam do kieszeni i policzyłam swoje srebrne monety.

– Mam dokładnie dolara pięćdziesiąt – oznajmiłam, idąc za Olive na koniec kolejki. – Wystarczy dla nas obu. – Uniosłam na nią wzrok i zobaczyłam, że moja przyjaciółka otworzyła szeroko oczy.

– No co?

Wskazała mi kierunek spojrzeniem.

Tuż przed nami stał Jesse Lerner. Miał na sobie ciemne dżinsy, koszulkę ze Smashing Pumpkins i czarne conversy.

I trzymał Carolyn Bean za rękę.

Olive zerknęła na mnie, by sprawdzić moją reakcję. Lecz ja patrzyłam przed siebie, doskonale udając kogoś, na kim to nie zrobiło najmniejszego wrażenia.

A potem na moich oczach Carolyn Bean puściła dłoń Jessego, sięgnęła do kieszeni po balsam do ust i zaczęła go nakładać.

Jakby fakt, że trzymała go za rękę, to było jeszcze mało, miała czelność ją puścić.

Wtedy ją znienawidziłam. Znienawidziłam jej głupią, grającą w piłkę, noszącą opaskę, nakładającą pomadkę o smaku dra peppera pewność siebie.

Gdyby Jesse chciał trzymać mnie za rękę, nigdy, przenigdy bym jej nie puściła.

– Chodźmy stąd – powiedziałam do Olive.

– No. Możemy kupić sobie coś w automacie.

Odeszłam przygnębiona i ze złamanym sercem, kierując się do automatu przy sali muzycznej.

Kupiłam dwa snickersy i jednego z nich podałam Olive. Wgryzłam się w swojego, jakby nic innego nie było w stanie załatać dziury w moim sercu.

– Już mi przeszło – powiedziałam. – Totalnie głupio się zabujałam, ale to już przeszłość. To koniec, serio.

– Okej – odparła Olive, śmiejąc się ze mnie pod nosem.

– Ale poważnie. Kompletnie mi przeszło.

– Jasne – rzuciła Olive, ściągając brwi i usta.

I wtedy usłyszałam głos za swoimi plecami.

– Emma?

Odwróciłam się i zobaczyłam Sama wychodzącego z sali muzycznej.

– O, cześć – wypaliłam.

– Nie wiedziałem, że masz teraz przerwę na lunch.

Pokiwałam głową.

– No, mam.

Jego włosy były trochę rozczochrane, a na zielonej koszulce widniał napis „Bom Dia!”.

– Podobno jutro mamy razem pierwszą wspólną zmianę – ciągnął. – Znaczy, w księgarni.

– Och, tak.

We wtorek Marie bez pytania pożyczyła moją płytę Fiony Apple, przez co nazwałam ją żmiją w zasięgu słuchu rodziców. W ramach kary miałam pracować w piątek. W mojej rodzinie nie dostawało się szlabanu ani nie traciło przywilejów, należało odkupić swoje winy pracą. Dodatkowe zmiany w księgarni były sposobem rodziców na to, żeby dać nam nauczkę i przy okazji zyskać darmową siłę roboczą. A praca w piątek wieczorem oznaczała, że ja nie mogłam spędzić czasu z Olive, za to oni mogli iść na randkę w kinie.

– Jutro? – odezwała się moja przyjaciółka. – Myślałam, że spotykamy się u mnie po szkole.

– Sorki, zapomniałam. Muszę być w księgarni.

Zadzwonił dzwonek, co oznaczało, że czas ruszać w stronę sali, gdzie miałam geografię.

– Ach, muszę spadać – rzuciła Olive. – Zostawiłam książkę w szafce.

Nie poczekała na mnie, nawet nie zapytała, czy powinna. Nic nie mogło przeszkodzić jej w byciu punktualną.

– Też powinnam uciekać – powiedziałam do Sama, któremu chyba donikąd się nie śpieszyło. – Mamy test z geografii.

– Och, dobra, nie będę cię zatrzymywał. Chciałem tylko zapytać, czy nie potrzebujesz podwózki. Jutro. Do sklepu po szkole.

Popatrzyłam na niego stropiona. To znaczy, nie miałam problemu ze zrozumieniem jego słów. Rozumiałam tak proste rzeczy, jak to, że miałabym wsiąść do auta, które zabrałoby mnie spod budynku szkoły pod budynek księgarni. Tylko zaskoczyła mnie jego propozycja. Nie spodziewałam się, że coś takiego mogłoby mu przyjść do głowy.

– Właśnie dostałem prawko i odziedziczyłem camry po bracie – wyjaśnił.

W szkole średniej najwyraźniej wszyscy dostawali w spadku camry albo corolle.

– No i tak sobie pomyślałem… – Popatrzył mi w oczy, a potem odwrócił wzrok. – Żebyś nie musiała telepać się autobusem, to wszystko.

Myślał o moim komforcie, chociaż ledwo mnie znał.

– Pewnie, byłoby miło – odparłam.

– Widzimy się na parkingu po lekcjach? – zapytał.

– Jasne. Dziękuję. To naprawdę miło z twojej strony.

– Żaden problem. Do jutra.

Gdy ruszyłam do podwójnych drzwi na końcu korytarza, w drodze na zajęcia, dotarło do mnie, że może nadszedł czas, by po prostu kumplować się z kimś, kto chciał się ze mną kumplować, a nie starać się na siłę odrzucać wszystko, co lubiła Marie.

Może nadszedł czas, żeby po prostu… być sobą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Następnego dnia włożyłam na siebie do szkoły czerwony sweter i chinosy, pamiętając o poleceniu rodziców, żebym nigdy nie nosiła w księgarni dżinsów. Dziesięć minut po ostatnim dzwonku zobaczyłam Sama opierającego się o maskę swojego auta na parkingu. Czekał na mnie.

– Hej – rzuciłam, zbliżając się do niego.

– Hej.

Obszedł auto, żeby otworzyć drzwi z mojej strony. Nikt wcześniej nie otworzył przede mną drzwi samochodu, nie licząc ojca, który jednak robił to zazwyczaj dla żartu.

– Och, dziękuję – powiedziałam, zdejmując plecak, by położyć go na przednim siedzeniu.

Sam przez chwilę sprawiał wrażenie zaskoczonego, jakby nie był pewien, za co mu dziękuję.

– Za drzwi? Nie ma za co.

Usiadłam i zapadłam się w fotel pasażera, a Sam przeszedł na swoją stronę auta. Uśmiechnął się do mnie nerwowo, kiedy wsiadł i uruchomił silnik. A potem nagle z głośników na cały regulator popłynął jazz.

– Sorki, czasami muszę się z rana porządnie nakręcić.

Zaśmiałam się.

– Spoko, spoko.

Ściszył muzykę, lecz nie wyłączył całkiem, a ja słuchałam jej łagodnych dźwięków wypełniających wnętrze samochodu. Sam wrzucił wsteczny i wykręcił się w moją stronę, kładąc rękę na oparciu fotela pasażera, żeby wyjechać z miejsca parkingowego.

W jego aucie panował bałagan. Jakieś papiery leżały na podłodze, po desce rozdzielczej walały się opakowania po gumach do żucia i kostki do gitary. Zerknęłam na siedzenie z tyłu i zobaczyłam gitarę, harmonijkę oraz dwa czarne futerały.

Znowu popatrzyłam przez przednią szybę.

– Czyje to? – zapytałam, wskazując na stereo.

Sam przyglądał się sznurowi aut z lewej strony, czekając na swoją szansę, żeby wyjechać na ulicę.

– Mingusa – odparł, nie odwracając się do mnie.

Pojawiła się nieduża przerwa między autami, a wraz z nią okazja do włączenia się do ruchu. Sam zbliżył się i gładko skręcił, z gracją wpływając między inne pojazdy. Mógł sobie pozwolić na poświęcenie mi uwagi, więc popatrzył w moją stronę.

– Charlesa Mingusa. Lubisz jazz?

– Właściwie nie słucham, więc nie wiem.

– Aha, w porządku – stwierdził Sam, podkręcając głośność. – W takim razie posłuchamy i się dowiesz.

Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się, by pokazać, że mi to pasuje. Jedyny problem polegał na tym, że już po trzech sekundach wiedziałam – Charles Mingus nie był dla mnie. I nie miałam pojęcia, jak grzecznie poprosić Sama, żeby wyłączył. W związku z tym milczałam.

Dotarliśmy do księgarni. Za kasą stał ojciec, który rozpromienił się na mój widok.

– Cześć, skarbie – powiedział, skupiony na mnie, a potem odwrócił się na ułamek sekundy. – Cześć, Sam!

– Cześć, tato – odparłam. Nie podobało mi się, że nazywa mnie skarbem przed ludźmi ze szkoły. Jednak narzekanie na to tylko by pogorszyło sprawę, więc odpuściłam.

Sam ruszył prosto na zaplecze.

– Skoczę do łazienki i zaraz pana zastąpię, panie Blair.

Tata pokazał mu kciuk do góry, po czym zwrócił się do mnie:

– Co tam w szkole? – zapytał, kiedy odłożyłam torbę z książkami pod ladą. – Zacznij od początku.

Rozejrzałam się i zobaczyłam, że jedynym klientem księgarni był starszy pan czytający biografię jakiegoś wojskowego. Udawał, że ją tylko przegląda, ale wydawał się zupełnie pochłonięty lekturą. Nie zdziwiłabym się, gdyby oblizał palec przed przewróceniem strony albo zagiął róg ulubionego rozdziału.

– A nie miałeś zabrać mamy na randkę? – zapytałam.

– Twoim zdaniem ile ja mam lat? – rzucił, spoglądając na zegarek. – Przecież nie ma nawet szesnastej. Myślisz, że idę z twoją mamą na jakiś specjalny wczesny seans?

– Nie wiem – stwierdziłam, wzruszając ramionami. – To wy mi każecie dzisiaj pracować, żebyście mogli obejrzeć razem film.

– Każemy ci dzisiaj pracować, bo byłaś niemiła dla siostry – odparł zupełnie normalnym tonem, bez śladu oskarżenia. Rodzice właściwie się nie obrażali. Ich kary i rozczarowania były symboliczne, zupełnie jakby stosowali się do zasad narzuconych im przez kogoś innego. Zrobiłaś to, więc musimy zrobić tamto. Niech każdy odegra swoją rolę i miejmy to już z głowy.

To się zmieniło kilka lat później, kiedy zadzwoniłam do nich w środku nocy i poprosiłam, żeby zabrali mnie z posterunku policji. Nagle skończyło się wyluzowane rodzicielstwo. Nagle naprawdę ich rozczarowałam. Jednak tamtego dnia stawka była jeszcze niska, a dyscyplinowanie nas stanowiło niemal grę.

– Wiem, że nie za bardzo się lubicie z Marie – przyznał tata, porządkując stosik zakładek przy kasie.

Kiedy jakoś w latach sześćdziesiątych księgarnię zakładał jego stryj, kazał wykonać takie supertandetne zakładki z planetą okrążaną przez samolot. Napis pod spodem głosił: „Podróżuj po świecie, czytając książkę”. Ojciec tak je lubił, że nie zamierzał ich wymieniać. Raz po raz zlecał drukowanie dokładnie takich samych.

Za każdym razem, kiedy sięgałam po jedną z nich, uderzało mnie, jak doskonale symbolizują to, czego nie znosiłam w tej księgarni.

Zamierzałam podróżować po świecie, naprawdę się po nim przemieszczając.

– Ale pewnego dnia, szybciej niż myślisz, wreszcie do was dotrze, jak bardzo się nawzajem potrzebujecie – ciągnął tata.

Dorośli lubią mówić nastolatkom, że „pewnego dnia” albo „prędzej czy później” wydarzy się całe mnóstwo rzeczy. Uwielbiają opowiadać o tym, jak to czy tamto stanie się, „zanim się obejrzysz”, a już najbardziej kochają rzucać uwagi o czasie mijającym „w mgnieniu oka”.

Później się dowiem, że niemal wszystko, co mówili rodzice w tym temacie, było prawdą. College naprawdę mija „w mgnieniu oka”. Rzeczywiście „prędzej czy później” zmieniłam swoje zdanie o Keanu Reevesie. Skończyłam trzydziestkę, „zanim się obejrzałam”. I tak jak powiedział ojciec tamtego popołudnia, „pewnego dnia” bardzo, bardzo potrzebowałam swojej siostry.

Jednak wtedy zbyłam to wzruszeniem ramion, jak każda nastolatka w kraju, która w tej samej chwili zbywała inne mądrości rodziców wzruszeniem ramion.

– Nie będziemy się lubić z Marie. Nigdy. I chciałabym, żebyście wreszcie odpuścili.

Ojciec słuchał, kiwając powoli głową, a potem odwrócił wzrok, skupiając się na porządkowaniu innej sterty zakładek. W końcu spojrzał na mnie i powiedział:

– Słyszę cię głośno i wyraźnie.

Zawsze tak mówił, kiedy postanawiał, że nie chce już dłużej o czymś rozmawiać.

Sam wrócił z zaplecza i dołączył do nas, stając za kasą. Klient czytający książkę podszedł do lady i poprosił, żeby ją dla niego odłożyć. Z pewnością po to, by mógł wrócić jutro i czytać dalej ten sam egzemplarz, jakby należał do niego. Ojciec udawał, że robi to z przyjemnością. Zawsze był miły dla obcych ludzi.

Zaraz po tym, jak mężczyzna opuścił księgarnię, z biura na zapleczu wyszła mama. Niestety tata jej nie zauważył.

– Powinienem powiedzieć mamie, że już czas – oznajmił, a ja próbowałam go ostrzec, ale tylko obrócił nieznacznie głowę i zaczął wrzeszczeć: – Ashley, Emma i Sam już tu są!

– Jezus Maria, Colin. Stoję tuż obok – rzuciła mama, zakrywając ucho.

– Och, wybacz. – Skrzywił się, żeby pokazać, że się pomylił, a potem delikatnie dotknął jej ucha.

To właśnie przez tego typu gesty – niewielkie intymne gesty – byłam przekonana, że rodzice nadal uprawiają seks. Ta myśl wywoływała we mnie jednocześnie wstręt i poczucie ukojenia.

Rodzice Olive zawsze sprawiali wrażenie, jakby tylko krok dzielił ich od rozwodu. Koleżanka Marie, Debbie, praktycznie mieszkała w naszym domu przez dwa miesiące kilka lat wcześniej, kiedy jej rodzice dogadywali szczegóły separacji. Dlatego dobrze wiedziałam, że to szczęście mieć rodziców, którzy wciąż się kochają.

– Dobrze, skoro już oboje przyjechaliście, my jedziemy – oznajmiła mama, ruszając na zaplecze po swoje rzeczy.

– Myślałam, że wybieracie się do kina dopiero wieczorem – powiedziałam do taty.

– Tak, ale po co mielibyśmy tu siedzieć, skoro córka nas zastąpi? Jeśli się pośpieszymy, zdążymy wrócić do domu na discodrzemkę – odparł.

– Co to jest discodrzemka? – zapytał Sam.

– Nie pytaj, Sam. To pułapka – rzuciłam.

Sam się zaśmiał. Właściwie nikt nigdy nie śmiał się z moich żartów. Nie byłam taka zabawna jak Olive. Ale nagle przy Samie odniosłam wrażenie, jakby nie było to niemożliwe.

– Discodrzemka, drogi Samuelu, to taka drzemka, którą się ucina przed wyjściem na imprezę. Widzisz, w latach siedem­dziesiątych…

Odeszłam, od razu znudzona, i zaczęłam reorganizować stolik z bestsellerami pod oknem. Marie lubiła przemycać tutaj swoje ulubione książki, żeby wesprzeć ukochanych autorów. Mnie interesowało tylko to, żeby równo leżały. Nie lubiłam krnąbrnych rogów.

Ożywiłam się dopiero wtedy, gdy dotarła do mnie odpowiedź Sama na opowieść ojca o tym, jak wygrał dyskotekowy konkurs w Bostonie. Chłopak się zaśmiał i powiedział:

– Przepraszam, że to mówię, ale to nie jest zbyt dobra anegdotka.

Uniosłam szybko głowę i popatrzyłam prosto na Sama, bo zrobił na mnie wrażenie.

Tata pokręcił głową ze śmiechem.

– Wiesz, co robiłem, kiedy byłem w twoim wieku i jakiś dorosły opowiedział kiepską historię?