James Reece. Ostatnie polowanie - Jack Carr - ebook

James Reece. Ostatnie polowanie ebook

Carr Jack

4,3

Opis

Trwa polowanie. Pytanie tylko, kto będzie ofiarą, a kto myśliwym?

Były kapitan Navy SEALs, James Reece, dochodzi do siebie po operacji. Na ranczu przyjaciela i byłego towarzysza broni, Raife’a Hastingsa, Reece musi wreszcie uporać się ze stratą i pomyśleć nie tylko o zemście, lecz także o przyszłości.

Tej przyszłości chce go pozbawić bratwa, rosyjska mafia. Za namową Olivera Greya, analityka CIA, który przeszedł na stronę wroga, pachan jednego z gangów wysyła do Stanów oddział zabójców. Planując odwet, Grey raz po raz spogląda na zegarek odebrany Thomasowi Reece’owi. Syn wkrótce dołączy do ojca.

W tym samym czasie gdzieś na odległej Syberii kobieta ucieka przed tajemniczym mężczyzną. Trwa śnieżyca, między drzewami słychać wściekłe ujadanie psów gończych. Podążający za nią człowiek już niedługo urządzi sobie łowy, w których stawką będzie życie… lub śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (34 oceny)
16
14
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna,jak cała seria. Liczę ,że kolejne części będą przetłumaczone na jez.polski 😉
20
Ringil

Dobrze spędzony czas

Polowanie to pojęcie, które może być szeroko rozumiane. Można polować na okazję w sklepie, zwierzynę czy człowieka. Pewne jest jedno zawsze podczas polowania towarzyszą emocje. Jack Carr dostarcza ich od pierwszej do ostatniej strony. „Ostatnie polowanie” to trzecia część cyklu, James Recce, a zarazem ostatnia. Jack Carr to autor, który posiada bogate doświadczenie wynikające z wieloletniej służby w oddziałach elitarnych. Ze swoimi czytelnikami dzieli się wieloma historiami opiewającymi w przeróżne emocje. Co prawda wiadomo, że służba w jednostkach specjalnych rządzi się swoimi prawami i pewne aspekty dożywotnio są skrzętnie strzeżone i pozostają strefą domysłów- co ewidentnie widać na łamach książki- poruszając czytelniczą wyobraźnię. Czyniąc pozycję, od których nie da się oderwać. James Recce przechodzi okres rekonwalescencji po dość skomplikowanej operacji na ranczu przyjaciela. Spokój i cisza sprzyjają nie tylko przebiegu rehabilitacji, ale również pozwalają na planowanie zems...
20
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

~ James Reece, po bardzo trudnej i długiej operacji dochodzi do siebie i próbuje jakoś stanąć na nogi, chodź bolesna przeszłości mu tego nie ułatwia. W tem z pomocą przychodzą jak zawsze wierni przyjaciele, którzy robią wszystko, aby rekonwalescencja jak i nowa przyszłość chodź na chwilę pozwoliła zapomnieć... Były kapitan Navy Seals pragnie spokoju i zemsty dlatego najpierw musi wyeliminować dwa nazwiska, które znajdują się na jego liście. Niestety rosyjska mafia ma trochę inne plany i partaczy cały "nikczemny plan". Czy James dokona zemsty zanim wyeliminują go wrogie? ~"Ostatnie polowanie" Jacka Carr emerytowanego oficera Navy Seals to niestety ale już ostatni tom przygód z Jamesem Reece nad czym ogromnie ubolewam. I tak jak w poprzednich tomach autor jako były komandos z wielką precyzją, w bardzo realistyczny wręcz namacalny sposób, zagwarantował nam prawdziwa jazdę bez trzymanki, tworząc kolejną część naszprycowaną męskim testosteronem i adrenaliną, która aż kipi z każdej strony....
10
Pelczarski_a

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
00
Magda17adb

Dobrze spędzony czas

wciągająca lektura. polecam
00

Popularność




Przedmowa

Byłem i pozo­staję adep­tem wojny i polo­wa­nia. Doświad­cze­nie zdo­byte na polu walki i w dzi­czy ukształ­to­wało mnie jako oby­wa­tela, męża, ojca i pisa­rza, jakim jestem dzi­siaj. Jedno uczy­niło mnie lep­szym w dru­gim. Podej­rze­wam, że zawsze się tak działo. To wła­śnie uczu­cia i emo­cje pły­nące z tych dwóch naj­bar­dziej pier­wot­nych ludz­kich zma­gań stały się fun­da­men­tem Ostat­niego polo­wa­nia.

Arcy­dzieło Richarda Con­nella The Most Dan­ge­rous Game [Naj­bar­dziej nie­bez­pieczna gra2] pozna­łem w pierw­szej kla­sie liceum. Con­nell, wete­ran pierw­szej wojny świa­to­wej, opu­bli­ko­wał swoje naj­po­pu­lar­niej­sze opo­wia­da­nie w „Col­lier’s Weekly” w 1924 roku. Gdy je prze­czy­ta­łem, posta­no­wi­łem, że pew­nego dnia napi­szę współ­cze­sny thril­ler, który sta­no­wiłby hołd dla kul­to­wej opo­wie­ści i eks­plo­ro­wałby dyna­mikę mię­dzy myśli­wym a ofiarą.

Zapew­nia­nie prze­trwa­nia mojej rodzi­nie i walka w jej obro­nie są czę­ścią skła­dową mojego DNA. Być może to dla­tego The Most Dan­ge­rous Game wywarło na mnie taki wpływ tak wcze­śnie; być może te pier­wotne impulsy są w każ­dym z nas – to wyja­śnia­łoby, dla­czego opo­wia­da­nie Richarda Con­nella opiera się upły­wowi czasu nie­mal sto lat po tym, jak opu­bli­ko­wano je po raz pierw­szy.

Trzy­dzie­ści lat póź­niej, przy­go­to­wu­jąc się do odej­ścia z Navy SEALs, prze­glą­da­łem pomy­sły na swoją pierw­szą powieść, Listę śmierci. Wśród kilku histo­rii, nad któ­rymi się zasta­na­wia­łem w kon­tek­ście przed­sta­wie­nia świata Jamesa Reece’a, była mię­dzy innymi fabuła Ostat­niego polo­wa­nia. Wie­dzia­łem jed­nak, że w pierw­szym tomie mój pro­ta­go­ni­sta nie będzie jesz­cze gotowy na to, co dla niego szy­ko­wa­łem. Musia­łem go roz­wi­nąć, naj­pierw poprzez zemstę, a potem odku­pie­nie, żeby dopiero wtedy móc zgłę­bić mroczną naturę czło­wieka w thril­le­rze poli­tycz­nym. Czy James Reece to wojow­nik, myśliwy czy zabójca? A może jest każdą z tych osób?

Polo­wa­nie i wojna łączą się ze sobą nie­uchron­nie. Mają wspól­nego ojca. Życie zra­dza się ze śmierci, a zabi­ja­nie – w obro­nie sie­bie, rodziny, ple­mie­nia czy kraju – sta­nowi czę­sty ele­ment tego rów­na­nia. Przez więk­szą część naszej histo­rii poko­na­nie wroga było drogą do prze­trwa­nia ple­mie­nia czy rodu. Narzę­dzia mające zapew­nić zwy­cię­stwo w walce są ana­lo­giczne do tych uży­wa­nych w celu zapew­nie­nia żyw­no­ści. Tak­tyki polo­wa­nia zarówno na ludzi, jak i zwie­rzęta nie róż­nią się od sie­bie tak bar­dzo. Za włócz­nie w obro­nie ple­mie­nia chwy­tali ci sami ludzie, któ­rzy za pomocą włóczni zdo­by­wali poży­wie­nie dla swo­ich rodzin. Wszy­scy żyjemy dzięki umie­jęt­no­ściom naszych przod­ków – wojow­ni­ków i łow­ców.

Podob­nie jak myśliwy myśli o rodzi­nie przy ogni­sku roz­pa­lo­nym gdzieś w głę­bo­kiej dzi­czy, wojow­nik na polu bitwy tęskni do domu. Po powro­cie nato­miast myśliwy w snach bie­gnie do lasu, a wojow­nik pra­gnie znów zna­leźć się na polu bitwy. Czy to poczu­cie winy wyni­ka­jące z tego, że już nie wal­czy? Nie stoi ramię w ramię z braćmi? Czy bra­kuje mu tego poczu­cia przy­na­leż­no­ści, które ma jedy­nie wtedy, kiedy jest czę­ścią oddziału prze­le­wa­ją­cego krew na woj­nie? A może to coś mrocz­niej­szego? Czy to Z POWODU zabi­ja­nia? Czy to dla­tego, że to jedyne miej­sce, w któ­rym czło­wiek może poczuć, że naprawdę żyje? Ci, któ­rzy odpo­wie­dzieli na wezwa­nie, wie­dzą, że Mar­tin Sheen w Cza­sie apo­ka­lipsy mówi prawdę. Oglą­da­li­śmy ten film w trak­cie BUD/S przed roz­po­czę­ciem Pie­kiel­nego Tygo­dnia: „Kiedy byłem tu, chcia­łem być tam. Kiedy byłem tam, myśla­łem jedy­nie o powro­cie do dżun­gli”. Wojow­nicy to zro­zu­mieją.

Na polu walki doświad­czy­łem naj­wspa­nial­szych i naj­po­dlej­szych prze­ja­wów ludz­kiej natury. Polo­wa­łem: zbie­ra­łem infor­ma­cje na temat celu, uczy­łem się rytmu jego życia, wyko­rzy­sty­wa­łem zdo­byte nie­za­leż­nie dane z wywiadu oso­bo­wego i tech­no­lo­gicz­nego, by jesz­cze przed wyru­sze­niem na misję mieć pew­ność, że usu­wamy z plan­szy odpo­wied­niego gra­cza. Polo­wano też na mnie, gdy wpa­dłem w zasadzkę w okręgu admi­ni­stra­cyj­nym Ar-Raszid w Bag­da­dzie.

Wojna z ter­ro­ry­zmem spra­wiła, że nabra­li­śmy wprawy, wyostrzyła umie­jęt­no­ści wyko­rzy­sty­wane w polo­wa­niu na ludzi i zabi­ja­niu ich. Oczy­wi­ście: akcje bez­po­śred­nie, spe­cjalne roz­po­zna­nie, zwal­cza­nie par­ty­zan­tów, wojna nie­kon­wen­cjo­nalna, współ­praca z sojusz­ni­kami w celu zwal­cza­nia rebe­lian­tów, sojusz­ni­cze dzia­ła­nia obronne, odbi­ja­nie zakład­ni­ków, kontr­ter­ro­ryzm czy prze­ciw­dzia­ła­nie roz­bu­do­wie arse­na­łów broni maso­wego raże­nia należą do klu­czo­wych misji wyko­ny­wa­nych przez człon­ków sił spe­cjal­nych. Ale nasi ope­ra­to­rzy i agen­cje wywia­dow­cze przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat sku­piali się przede wszyst­kim na obła­wach, pości­gach i polo­wa­niach: Manuel Noriega, Moha­med Far­rah Aidid, Ramzi Jusuf, Cha­lid Szajch Muham­mad, Sad­dam Husajn, Osama bin Laden, Abu Musab az-Zarkawi, Ajman az-Zawa­hiri, Mułła Omar, nie wspo­mi­na­jąc o mniej zna­nych zabi­tych lub poj­ma­nych celach. Kiedy piszę te słowa, Ajman az-Zawa­hiri pozo­staje na wol­no­ści, ale może­cie być pewni, że całe oddziały podą­żają wła­śnie jego tro­pem3. Wyspe­cja­li­zo­wa­li­śmy się w tym.

Czas, który spę­dzi­łem w walce, to tylko jeden roz­dział mojego życia. Teraz jestem pisa­rzem. Choć prze­ka­za­łem pałeczkę następ­nemu poko­le­niu, służba w woj­sku zawsze będzie czę­ścią mnie; wspo­mnie­nia, ode­brane lek­cje i prze­my­śle­nia tra­fiają teraz na karty moich powie­ści.

Jed­nym z naj­bar­dziej intry­gu­ją­cych ustę­pów w The Most Dan­ge­rous Game jest wymiana zdań mię­dzy pro­ta­go­ni­stą, San­ge­rem Rains­for­dem, oraz anta­go­ni­stą, gene­ra­łem Zarof­fem. To wtedy pozna­jemy wła­ściwy temat opo­wia­da­nia:

– Chcia­łem, żeby polo­wa­nie było ide­alne – wyja­śnił gene­rał. – Zada­łem więc sobie pyta­nie: „Jakie atry­buty powinna mieć zwie­rzyna dosko­nała?”. Odpo­wiedź brzmiała oczy­wi­ście: „Musi być odważna, prze­bie­gła i przede wszyst­kim musi umieć myśleć”.

– Ale nie ma takiego zwie­rzę­cia – zwró­cił uwagę Rains­ford.

– Mój drogi kolego – odrzekł gene­rał. – Jest jedno.

Ostat­nie polo­wa­nie zgłę­bia naj­mrocz­niej­sze zaka­marki ludz­kiej psy­chiki. Czy tkwią one w każ­dym z nas, ale zostały wyparte przez nowo­cze­sne wygody i tech­no­lo­gie? Czy może roz­wi­nę­li­śmy się na tyle, by porzu­cić te pry­mi­tywne instynkty – ale jeśli tak, kto wyżywi nasze ple­mię i sta­nie w jego obro­nie? CYWI­LI­ZO­WANE spo­łe­czeń­stwa wolą trzy­mać wojow­ni­ków na wycią­gnię­cie ręki, zwra­ca­jąc się do nich jedy­nie w cza­sach zagro­że­nia narodu. „W razie wojny stłuc szybkę”.

Przez więk­szość naszego ist­nie­nia żyli­śmy jako myśliwi lub wojow­nicy. Dopiero w histo­rii naj­now­szej ewo­lu­owa­li­śmy – lub cof­nę­li­śmy się w roz­woju – w istoty nie­ma­jące więzi z dzi­kimi zwie­rzę­tami lub zie­mią, którą jedy­nie zamiesz­kują; istoty, które sce­do­wały obo­wią­zek obrony swo­ich rodzin i kraju na innych. Czy dla naszego gatunku to fak­tycz­nie „postęp”, jesz­cze się okaże.

Czy nadej­dzie dzień, kiedy nasze prze­trwa­nie będzie zale­żeć od tych pier­wot­nych umie­jęt­no­ści? Tak mi się wydaje. Może nie jutro ani nie poju­trze, ale z pew­no­ścią nadej­dzie.

Tak czy ina­czej – byłoby mądrze być na to goto­wym. Ale teraz czas prze­wró­cić stronę i zapo­lo­wać.

Jack Carr

22 sierp­nia 2019, Kam­czatka, Rosja

Na temat poprawek Departamentu Obrony

W pew­nych par­tiach Ostat­niego polo­wa­nia znaj­dzie­cie zaczer­nione słowa lub całe zda­nia. Podob­nie jak w przy­padku Listy śmierci i Praw­dzi­wego wyznawcy prze­ka­za­łem ręko­pis do Biura Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony. To zaska­ku­jące, co rzą­dowi cen­zo­rzy usu­nęli z moich powie­ści, bo nie­mal każde z tych słów czy sfor­mu­ło­wań można zna­leźć w publicz­nie dostęp­nych doku­men­tach.

Pewne wybrane infor­ma­cje powinny pozo­stać tajne, jed­nak obecny pro­ces oceny jest nie­sku­teczny i nie­efek­tywny, bo mar­nuje się czas i środki na usu­wa­nie rze­czy, które w żaden spo­sób nie sta­no­wią zagro­że­nia dla bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego. Stawką jest tu wol­ność. Pierw­sza poprawka sta­nowi sedno naszej Karty praw. Jest „pierw­sza” nie bez powodu. To prawo natu­ralne. To nie prawo „dane” nam przez rząd, dla­tego też nie może zostać nam prze­zeń „ode­brane”. W pro­cesie oceny cho­dzi przede wszyst­kim o kon­trolę. Tak jak pisa­łem w przed­mo­wie do Listy śmierci:

Kon­cen­tra­cja wła­dzy na szcze­blu fede­ral­nym pod pozo­rem tro­ski o bez­pie­czeń­stwo publiczne to trend, któ­rego powin­ni­śmy wystrze­gać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ogra­ni­cze­nia, nie­ważne, jak stop­niowo wpro­wa­dzane, ozna­czają powolną śmierć wol­no­ści4.

Baw­cie się dobrze, czy­ta­jąc Ostat­nie polo­wa­nie. Spró­buj­cie zigno­ro­wać wyma­zane frag­menty, a nawet lepiej – odszy­fruj­cie, co rząd uznaje za tak wielką tajem­nicę. Założę się, że jeśli będzie­cie czy­tać uważ­nie, dacie radę.

Jack Carr

10 lutego 2020, Park City, Utah

Prolog

Wyspa Mie­dziana, Morze Beringa, Rosja

Była silna. Więk­szość ludzi już dawno by się pod­dała, a głę­boki śnieg szybko dopro­wa­dziłby na skraj wytrzy­ma­ło­ści nawet naj­spraw­niej­szych. To, że sam szedł w rakie­tach śnież­nych, nie było do końca fair play, ale nikt nie mówił, że miało być spra­wie­dli­wie. Tętno mu przy­spie­szyło i musiał zro­bić prze­rwę, by zła­pać oddech na stro­mym zbo­czu. Obrała naj­trud­niej­szą trasę na całej wyspie, pro­sto w stronę naj­wyż­szego szczytu. Cze­goś takiego jesz­cze nie widział. Cha­rak­terna sztuka.

Mimo to tro­pie­nie jej w się­ga­ją­cym do pasa śniegu było żało­śnie łatwe. Nie biegł za nią; zamiast tego roz­ko­szo­wał się pogo­nią, tak jak nie­któ­rzy roz­ko­szują się wspa­nia­łym posił­kiem. Nie, to nie było odpo­wied­nie porów­na­nie. To było coś wię­cej; coś zmy­sło­wego.

Wiatr wył, a on wspiął się na pierw­szą z two­rzą­cych grze­bień grani, które pro­wa­dziły na szczyt. Trop jego zwie­rzyny wiódł na nawietrzną, gdzie wichura zaczęła zasy­py­wać jej ślady świe­żym śnie­giem.

Cha­rak­terna i zmyślna.

Wiatr zmie­nił kie­ru­nek i lodo­wate, wil­gotne powie­trze nad­cią­gało teraz od Morza Beringa. Popa­trzył na szybko zni­ka­jący trop i białą ścianę mgły, która stop­niowo okry­wała wznie­sie­nie. Poczuł eufo­rię na myśl, że w końcu zmie­rzy się z god­nym sie­bie prze­ciw­ni­kiem.

* * *

Dżinsy prze­mo­kły jej od śniegu, a stopy zdrę­twiały. Brnęła przez głę­bo­kie białe zaspy, a każdy kolejny krok sta­no­wił fizyczne wyzwa­nie. Wie­działa, że gdyby się zatrzy­mała, cze­ka­łaby ją śmierć: śmierć z wyzię­bie­nia i śmierć z ręki tych, któ­rzy na nią polo­wali. Pościg musiał dostar­czać im nie­złej roz­rywki. Bo niby dla­czego ina­czej by ją wypu­ścili?

Tra­fiła na wyspę albo przy­naj­mniej na pół­wy­sep; widziała wodę po oby­dwu stro­nach lądu i pozba­wiony drzew hory­zont. Droga w dół, do brzegu, byłaby łatwa, ale pew­nie tego się spo­dzie­wali. Linia brze­gowa sta­no­wiła śmier­telną pułapkę. Dźwi­gnęła się, a mię­śnie jej ud zawyły z wycień­cze­nia, bo w leżą­cym wszę­dzie puchu musiała wysoko pod­no­sić nogi. Jako uta­len­to­wana lek­ko­atletka przy­wy­kła do bólu. Czuła się kom­for­towo poza wła­sną strefą kom­fortu. A ponie­waż pocho­dziła z Mon­tany, przy­wy­kła też do zimna i wil­goci.

Boże, gdyby mój brat tu był. Wie­działby, co robić, pomy­ślała, wspo­mi­na­jąc ich nie­sa­mo­wite biegi w lesie i to, jak zagrze­wali się do walki w aka­de­mii jujitsu.

Opu­sto­szała tun­dra ozna­czała, że zna­la­zła się gdzieś na Dale­kiej Pół­nocy – w Skan­dy­na­wii albo może na Ala­sce. Choć naj­praw­do­po­dob­niej była gdzieś w Rosji. Męż­czyźni, któ­rzy ją porwali, odzy­wali się rzadko, ale cuch­nęli turec­kim tyto­niem. Sto­larz jej ojca pocho­dził z Bia­ło­rusi; zapa­mię­tała woń palo­nych liści i potu. Jeśli fak­tycz­nie tak było, to zna­czy, że pole­cieli na wschód. Dzia­ła­nie nar­ko­tyku, który jej podali, zdą­żyło już ustą­pić i czuła się zaska­ku­jąco dobrze. Pew­nie chcieli, żeby była w pełni sił. Spoj­rzała w niebo i uznała, że pogoda jej sprzyja: świeży śnieg zasy­pie ślady, a gęsta mgła zapewni osłonę. Ruszyła wzdłuż grani pod wiatr; zamie­rzała znik­nąć.

* * *

Zamieć trwała nie­mal dwie godziny. Myśliwy wró­cił do bazy, żeby prze­cze­kać ją przy trza­ska­ją­cym kominku z opraw­nym w skórę egzem­pla­rzem Roz­my­ślań Marka Aure­liu­sza. Sier­giej zapro­po­no­wał mu brandy, ale odmó­wił i nalał sobie gorą­cej her­baty. Na świę­to­wa­nie jesz­cze przyj­dzie czas; nie chciał w swo­ich żyłach niczego, co mogłoby osła­bić przy­jem­ność z tego, co miało nadejść. Roz­ko­szo­wał się sma­kiem her­baty prze­my­co­nej z Chin. Zasma­ko­wała mu, gdy był tam na pla­cówce – intry­go­wały go rytuał, histo­ria i sys­tem kla­sy­fi­ka­cji, który pod wzglę­dem zło­żo­no­ści mógł rów­nać się z fran­cu­skimi winami.

Odchy­liw­szy się w wygod­nym skó­rza­nym fotelu, omiótł wzro­kiem pomiesz­cze­nie. Nad komin­kiem wisiał łeb impo­nu­ją­cego ana­to­lij­skiego jele­nia szla­chet­nego, któ­rego wywiózł z Tur­cji, świa­dec­two zarówno szczę­ścia, jak i wytrwa­ło­ści. Wiszący obok łeb samca owcy ałtaj­skiej patrzył nań mar­twymi oczami – tego barana zabił z tru­dem w wyso­kich górach Tadży­ki­stanu. Kamienny komi­nek ota­czały ciosy sło­nia z Bot­swany, z któ­rych każdy ważył nie­mal czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów; w pogoni za sam­cem prze­był przy­naj­mniej dwa razy tyle kilo­me­trów. Choć patrzył na te tro­fea z czu­ło­ścią, widział w nich relikty daw­nego życia podobne do medali spor­to­wych, które zdo­by­wał w dzie­ciń­stwie. Teraz gonił za czymś bar­dziej satys­fak­cjo­nu­ją­cym, za więk­szym wyzwa­niem.

Wycią­gnął dun­hilla z paczki w kie­szeni weł­nia­nej koszuli i zapa­lił go złotą zapal­niczką S.T. Dupont, którą otrzy­mał od ojca. Prze­je­chał kciu­kiem po wygra­we­ro­wa­nym sym­bolu rosyj­skiej Służby Wywiadu Zagra­nicz­nego – dwu­gło­wym orle impe­rial­nym. Nie­które car­skie pamiątki prze­trwały nawet komu­nizm. Co powi­nien zro­bić z ojcem? Nie teraz. Póź­niej.

Prze­chy­lił fili­żankę i pomy­ślał o łowach. Do zmierz­chu zostało jesz­cze kilka godzin, a musiał ją dopaść, zanim zrobi się ciemno. W tych warun­kach nie prze­trwa­łaby nocy. Mokre od śniegu buty paro­wały w cie­ple pło­mie­nia. Pogoda wkrótce się poprawi. Śnieg zatarł jej ślady, zwłasz­cza że była na tyle sprytna, by wyko­rzy­stać wiatr. Kazał Sier­gie­jowi przy­go­to­wać psy. Nauczy ją, czym jest strach.

* * *

Skoń­czyło się wznie­sie­nie, szybko koń­czyła się też wyspa. Wspięła się nad pofał­do­waną roz­le­głą tun­drę i dotarła do serii ostrych kli­fów wzno­szą­cych się nad lodo­watą wodą. Wszech­ogar­nia­jące zimno stop­niowo odbie­rało jej wolę ucieczki, prze­ży­cia. Była cała mokra od potu i śniegu, nie czuła też już nic od pasa w dół. Ból stóp ustą­pił, co wska­zy­wało na odmro­że­nie. Potarła o sie­bie dło­nie scho­wane pod pola­rową bluzą w mar­nej pró­bie ich ogrza­nia. Gry­zący wiatr powoli ją zabi­jał, prze­szła więc na zawietrzną stronę wyspy i zaczęła ostroż­nie scho­dzić po stro­mych kli­fach. W któ­rymś momen­cie stra­ciła opar­cie pod sto­pami i zje­chała jakieś pięt­na­ście metrów, aż udało jej się zła­pać nie­wiel­kiego głazu. Jakaś część jej chciała spa­dać dalej, żeby to zakoń­czyć i pozba­wić prze­śla­dow­ców satys­fak­cji z ode­bra­nia jej życia, ale było to wbrew jej natu­rze. Nie tak została wycho­wana.

Kiedy zwi­sała despe­racko z sza­rego klifu, wypa­trzyła cia­sną prze­strzeń pod wysta­jącą skałą, w któ­rej mogłaby schro­nić się przed czuj­nymi oczami i zabój­czym wia­trem. Prze­su­wała czu­bek buta, aż zna­la­zła opar­cie, a dło­nią szu­kała cze­go­kol­wiek, czego mogłaby się chwy­cić. Wsu­nęła palce w kamienną szcze­linę i zaczęła wspi­nać się po kli­fie w stronę celu. Ostroż­nie, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, krok po kroku, dotarła na miej­sce. Led­wie się tam mie­ściła, ale i tak była w lep­szej sytu­acji niż na powierzchni, bez żad­nej osłony. Pod­cią­gnęła kolana do klatki pier­sio­wej i wysu­nęła ręce z ręka­wów, cho­wa­jąc głowę w polar. Nagle zdała sobie sprawę, jak bar­dzo chce jej się pić, jak jest wyczer­pana i prze­stra­szona. Po raz pierw­szy od dawna pozwo­liła sobie na płacz, a łzy i łka­nie szybko prze­szły w zwie­rzęcy ryk. Dotarło do niej, że opła­kuje wła­sną śmierć.

* * *

Chmury się prze­rze­dziły, a wiatr uno­sił ostat­nie płatki śniegu. Męż­czy­zna pod­je­chał sku­te­rem śnież­nym do miej­sca, w któ­rym porzu­cił trop, i dał znak Sier­gie­jowi, żeby wypu­ścił psy goń­cze z sze­ścio­ko­ło­wego kamaza. Sier­giej spoj­rzał tęsk­nie na uświę­cony tra­dy­cją swo­jego ludu łuk, po czym odło­żył go na miej­sce i wyko­nał pole­ce­nie. Choć pły­nąca w jego żyłach koriacka krew została roz­cień­czona przez stu­le­cia kozac­kich sta­rań, prze­sie­dleń i wojen, na­dal czuł pociąg do ojczy­stych ziem na pół­nocy.

Dwa podobne do niedź­wie­dzi owczarki kau­ka­skie wypa­dły z ładowni woj­sko­wego trans­por­tera i zaczęły węszyć w poszu­ki­wa­niu ofiary. Sier­giej dał im wcze­śniej sza­lik kobiety, by nauczyły się roz­po­zna­wać jej woń; w powie­trzu prak­tycz­nie nie było zapa­chów, które mogłyby je zmy­lić. Każde ze zwie­rząt ważyło ponad sie­dem­dzie­siąt kilo­gra­mów i w kłę­bie osią­gało pra­wie osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Te kon­kretne psy miały woj­skowy rodo­wód się­ga­jący wcze­snych dni Związku Radziec­kiego. Zostały wybrane ze względu na swoją deter­mi­na­cję, zacie­kłość i upodo­ba­nie do ludz­kiego mięsa.

Kiw­nął głową Sier­gie­jowi, a ten szep­tem wydał psom komendę. Prze­stały sikać, wąchać i krę­cić się i ruszyły pod górę; męż­czyźni w rakie­tach śnież­nych posu­wali się za nimi. Bestie szybko zła­pały trop kobiety i pobie­gły po pokry­tym zaspami wznie­sie­niu, nie­mal cią­gnąc za sobą masyw­nego Sier­gieja. Dopro­wa­dziły ich pra­wie na naj­wyż­szy szczyt wyspy, po czym zawró­ciły w dół, z dala od wia­tru. Podzi­wiał jej wolę prze­trwa­nia. To był lek na nudę, która go prze­śla­do­wała, odkąd pamię­tał. Nie­świa­do­mie się­gnął ręką do kuszy przy­pię­tej do ple­ców, żeby upew­nić się, że wciąż tam jest; byli coraz bli­żej.

* * *

Dopiero kiedy skryła się przed wia­trem, usły­szała panu­jącą wokół ciszę. Łzy pły­nęły zale­d­wie kilka minut; ulżyło jej, gdy się ich pozbyła. „Zacho­waj spo­kój, maleńka”, mawiał jej ojciec, a w jego cięż­kim akcen­cie sły­chać było echa Rode­zji. Tak zrobi. Nad­szedł czas walki.

Zgar­nęła garść roz­mo­kłej, ciem­nej ziemi i zaczęła wcie­rać ją w ubra­nie, dopóki nie przy­brało koloru oto­cze­nia. Kopiąc, natra­fiła dło­nią na coś twar­dego i gład­kiego. Dra­pała zawzię­cie i prze­su­wała pal­cami po całej dłu­go­ści przed­miotu, by zna­leźć kra­wędź. W końcu za pomocą nie­wiel­kiego kamie­nia, któ­rego użyła jako szpa­dla, wydo­była z ziemi… kość, praw­do­po­dob­nie kawa­łek żebra foki przy­nie­siony tu przez padli­no­żer­nego ptaka. Zakrzy­wiona, miała dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści i poszczer­bioną ostrą kra­wędź w miej­scu, gdzie została ode­rwana od reszty ciała. Obró­ciła zna­le­zi­sko w dłoni; była uzbro­jona.

Ciszę prze­rwało szcze­ka­nie psów. Dreszcz, który ją prze­biegł, nie miał nic wspól­nego z zim­nem. Co z tego, że psy nie mogły jej tu dosię­gnąć, skoro na pewno uda im się wywę­szyć jej kry­jówkę; zna­la­zła się w potrza­sku. Wyj­rzała znad kra­wę­dzi i zoba­czyła fale roz­bi­ja­jące się o skały kil­ka­dzie­siąt metrów niżej. Szcze­ka­nie roz­le­gło się nagle o wiele bli­żej; widziała i sły­szała, jak drobne kamie­nie sta­czają się obok, kiedy jej prze­śla­dowcy zbie­gali w dół zbo­cza. Nabrała powie­trza, wstrzy­mała je i wypu­ściła, ści­ska­jąc mocno pro­wi­zo­ryczny szty­let.

* * *

Przez moment myśleli, że ich ofiara zgi­nęła od upadku, ale zain­te­re­so­wa­nie psów ska­łami suge­ro­wało coś innego. Zdjął kuszę i przy­go­to­wał broń. Długi pro­mień bełtu z włókna węglo­wego leżał ide­al­nie w łożu, cienka ple­ciona cię­ciwa trzy­mała w ryzach ener­gię kine­tyczną łuczy­ska. Odsło­nił zaślepkę celow­nika i przy­ło­żył do ramie­nia nowo­cze­sną wer­sję sta­ro­żyt­nej broni, by upew­nić się, że soczewki nie zapa­ro­wały od zimna. Jego zdo­bycz była osa­czona; teraz musiał po pro­stu pocze­kać, aż się spło­szy.

Sier­giej odpiął mosiężne zaczepy od gru­bych obroży, uwal­nia­jąc psy od jarzma skó­rza­nej smy­czy. Bestie rzu­ciły się w dół skarpy, po czym zwol­niły i sta­wia­jąc drobne kroki, spraw­dzały kra­wędź. Gar­dłowe szczek­nię­cia były nie­mal ogłu­sza­jące. Pierw­sze zwie­rzę spoj­rzało na pana, nie­pewne roz­cią­ga­ją­cego się przed nimi terenu. Sier­giej wydał komendę i jakie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści znik­nęły; zwie­rzęta zaczęły powoli osu­wać się w dół. Zwy­kły pies spadłby do morza, ale zwinne owczarki gór­skie hodo­wano do takich wła­śnie zadań.

* * *

Nie widziała ich, ale głę­bo­kie szczek­nię­cia suge­ro­wały, że musiały być już nie­da­leko, przy­sło­nięte przez ściany jej kamien­nego wię­zie­nia. Wsu­nęła lewą dłoń z powro­tem do rękawa kurtki, tak że mate­riał od łok­cia wisiał luźno. Prze­ra­że­nie; wyszcze­rzony pysk pełen wil­czych kłów zma­te­ria­li­zo­wał się tuż obok. Mach­nęła ręka­wem i owcza­rek zła­pał go instynk­tow­nie w szczęki. Wyszarp­nęła dłoń spod polaru i zła­pała bestię za obrożę, po czym wbiła foczą kość w jej szyję. Wrzesz­cząc, dźgała raz po raz w nie­po­ha­mo­wa­nym szale, czu­jąc, jak gorąca krew zwie­rzę­cia zalewa jej twarz i ręce. Sku­piła się na płu­cach psa i wło­żyła całą siłę w prze­bi­cie zbroi z gęstej sier­ści. Pierw­szy cios odbił się od żeber, ale drugi i trzeci tra­fiły w jamę klatki pier­sio­wej. Pies wyrwał się z jej uści­sku i zato­czył do tyłu. Gdy stra­cił opar­cie pod tyl­nymi łapami, spadł i znik­nął jej z oczu.

* * *

Sier­giej wrza­snął, kiedy jego naj­lep­szy pies sto­czył się do Morza Beringa, skom­ląc z bólu.

– Ataka! – naka­zał młod­szemu zwie­rzę­ciu, ale już bez typo­wego dla sie­bie prze­ko­na­nia; po raz pierw­szy zawa­hał się, czy wysy­łać psa, by ten wyko­nał zada­nie. Jeśli samo zwie­rzę miało jakieś wąt­pli­wo­ści, szybko zeszły na dal­szy plan – posłu­szeń­stwo zwy­cię­żyło. War­cząc, ruszył do walki.

* * *

Led­wie zdą­żyła się pozbie­rać, gdy zaata­ko­wał drugi pies – wście­kły i kudłaty. Nie­do­statki w doświad­cze­niu zwie­rzę nad­ra­biało agre­sją. Zigno­ro­wał mata­dor­skie mach­nię­cie ręka­wem kurtki i rzu­cił się jej do gar­dła. Cof­nęła się na tyle, na ile pozwa­lała jej góra, ciężki smród psiego odde­chu i futra wypeł­niał zamkniętą prze­strzeń. Ślina spły­wała jej po twa­rzy, a grzmiące szcze­ka­nie wstrzą­sało jej duszą. Przy­ci­snęła pod­bró­dek do klatki pier­sio­wej, by chro­nić odsło­niętą szyję, a twarz zasło­niła lewą ręką. Potężne szczęki zaci­snęły się na jej łok­ciu, a zęby owczarka prze­biły jej mię­śnie aż do kości.

Dźgnęła psa w bok i poczuła, jak skóra ustę­puje – tra­fiła w odpo­wied­nie miej­sce. Pies roz­po­znał zagro­że­nie i zaata­ko­wał rękę, która ści­skała narzę­dzie bólu: roze­rwał mię­śnie, prze­bił się przez skórę, kości i ścię­gna. Pro­wi­zo­ryczny szty­let upadł na zie­mię. Chwy­ciw­szy wolną ręką nie­wielki kamień, ude­rzała raz po raz, ale pies nie ustę­po­wał. Zamiast tego pocią­gnął ją w stronę wylotu, w stronę cze­ka­ją­cego pana. Pies był od niej cięż­szy o dobre dzie­sięć kilo – zakrwa­wiona, poko­nana, nie mogła mie­rzyć się z bru­tal­nym prze­ciw­ni­kiem. Nie stra­ciła jed­nak ducha walki.

Zacho­waj spo­kój.

Wie­dząc, że za parę sekund znaj­dzie się na powierzchni, wyszep­tała krótką modli­twę i chwy­ciła obrożę psa prawą dło­nią. On dzia­łał czy­sto instynk­tow­nie, ale ona myślała. Wytrą­ca­jąc go z rów­no­wagi, zgięła kolana i pchnęła do przodu w stronę prze­pa­ści.

Wol­ność.

* * *

Trzy­mał już celow­nik przy oku, gotowy do wypusz­cze­nia bełtu, jak tylko psy goń­cze Sier­gieja wycią­gną ją na otwartą prze­strzeń. Zamie­rzał naj­pierw ją zra­nić; nie było sensu niczego przy­spie­szać. Odbez­pie­czył broń i poło­żył palec w ręka­wiczce na zakrzy­wio­nym meta­lo­wym spu­ście ravina. Krzyż celow­ni­czy tań­czył, wpra­wiony w ruch przez pul­so­wa­nie tętna, przy­spie­szony oddech i adre­na­linę, ale z tej odle­gło­ści nie mógł chy­bić. Strzeli jej w udo, ostroż­nie, żeby nie tra­fić w tęt­nicę i nie ofia­ro­wać jej szyb­kiej śmierci.

Zwie­rzę już ją miało. Widział zbli­ża­jące się tylne łapy; ocze­ki­wa­nie spra­wiało, że czuł się wyjąt­kowo żywy. Dostrzegł skra­wek brud­nej bluzy, ale pies nagle zachwiał się i zmie­nił pozy­cję. Męż­czy­zna wypu­ścił powie­trze. Ciało kobiety pole­ciało głową do przodu, owcza­rek wciąż zaci­skał szczęki na jej ręce. Oby­dwoje zda­wali się przez moment wisieć w powie­trzu, po czym runęli w dół na poszar­pane skały sto dwa­dzie­ścia metrów niżej.

Przez samo­lubną dziwkę nikogo nie zabił. Cisnął kuszę w śnieg i się­gnął po papie­rosa, rusza­jąc w stronę kry­jówki. Kro­cząc ciężko, kazał Sier­gie­jowi odna­leźć ciało.

Nie­ważne. Kobieta była tylko przy­nętą. Polo­wał na więk­szą zwie­rzynę; a ona i tak ode­gra swoją rolę.

Część I

Pułapka

Czło­wiek nie poluje, żeby zabić; wręcz prze­ciw­nie – czło­wiek zabija, żeby doko­nało się polo­wa­nie.

José Ortega y Gas­set,Medi­ta­tions on Hun­ting

Rozdział 1

Ran­czo Kumba, Fla­thead Val­ley, Mon­tana Trzy mie­siące wcze­śniej

James Reece sie­dział w fotelu pasa­żera land rovera defen­dera 110 rocz­nik 1997 i w mil­cze­niu podzi­wiał piękno kra­jo­brazu. Droga wio­dła przez gęsty sosnowy las, więc gdzie nie spoj­rzał, widział strze­li­ste drzewa. Bry­tyj­skiego SUV-a pro­wa­dził jego przy­ja­ciel ze stu­diów i były towa­rzysz z Navy SEALs Raife Hastings, który nie chciał zdra­dzić Reece’owi dokład­nego celu ich podróży. Rodzina Raife’a weszła w posia­da­nie roz­le­głego ran­cza po tym, jak wyemi­gro­wała z połu­dnia Afryki w latach osiem­dzie­sią­tych, kiedy przy­ja­ciel Reece’a był jesz­cze nasto­lat­kiem. Skromna z początku hodowla bydła szybko prze­ro­dziła się w dzie­siątki tysięcy akrów pierw­szo­rzęd­nych pastwisk i nie­ska­la­nej dzi­czy. Suk­cesy w hodowli i han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami pozwo­liły rodzi­nie na roz­wój inte­resu – obec­nie posia­dali tereny w całym sta­nie. Pomimo zdo­by­tego z tru­dem bogac­twa ojciec Raife’a dbał o to, żeby jego bli­scy nie zapo­mnieli o swo­ich skrom­nych począt­kach i nie lek­ce­wa­żyli moż­li­wo­ści, któ­rymi obda­rzyła ich przy­brana ojczy­zna.

Jako były SEALs Reece w ostat­nim cza­sie dowiódł, że potrafi się adap­to­wać: prze­chy­trzył czy­ha­jący na jego życie apa­rat bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego, po czym uda­rem­nił spi­sek, któ­rego celem był pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Vic Rodri­guez kie­ro­wał para­mi­li­tar­nym oddzia­łem Cen­tral­nej Agen­cji Wywia­dow­czej jako dyrek­tor Wydziału ds. Dzia­łań Spe­cjal­nych. To wła­śnie Vic wysłał Reece’a na misję, w trak­cie któ­rej oca­lił on życie pre­zy­denta i zapo­biegł ata­kowi che­micz­nemu na Ukra­inie. Dostrzegł pre­dys­po­zy­cje Reece’a do agre­syw­nego roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów, a teraz chciał go zwer­bo­wać. W rezul­ta­cie Reece był teo­re­tycz­nie na tym­cza­so­wym kontrak­cie Oddziału Naziem­nego CIA, choć jego jedy­nym zada­niem było dojść do sie­bie po ope­ra­cji i wyje­chać gdzieś, gdzie mógłby nabrać sił i się zre­se­to­wać. Jego nowi moco­dawcy w Lan­gley nie wie­dzieli, że miał bar­dziej oso­bi­sty powód, by wstą­pić w ich sze­regi. Zgi­nąć musiało jesz­cze dwóch ludzi.

Reece uniósł czapkę i prze­biegł pal­cami po krótko przy­cię­tych wło­sach. Nie nosił takiej fry­zury, od kiedy ogo­lili mu głowę w Szpi­talu im. Wal­tera Reeda przed szko­le­niem BUD/S, i choć włosy zaczy­nały już odra­stać, wciąż nie mógł się do nich przy­zwy­czaić. Deli­kat­nie dotknął bli­zny na skó­rze głowy, po raz kolejny nie mogąc się nadzi­wić, jak jest mała. Ulżyło mu, gdy usły­szał, że omi­nie go radio- i che­mio­te­ra­pia, a po tym, co prze­szedł przez ostat­nie dwa lata, cie­szył się, że żyje; śmierci było już za wiele.

Auto z napę­dem na cztery koła zachrzę­ściło na żwi­rze, kiedy Raife przy­spie­szył na krę­tej dro­dze bie­gną­cej pod górę.

– Zawsze bra­ko­wało im mocy – sko­men­to­wał Reece z kamien­nym wyra­zem twa­rzy. Land Rover kon­tra Land Cru­iser – dys­ku­sja o ich wadach i zale­tach sta­no­wiła dla nich nie­ustanne źró­dło frajdy i żaden ni­gdy nie prze­ga­pił oka­zji do skry­ty­ko­wa­nia ulu­bio­nego pojazdu przy­ja­ciela.

– Możesz się przejść – padła odpo­wiedź.

Raife zatrzy­mał sta­rego defen­dera, kiedy wje­chali na górę. Widok nie­skoń­czo­nych połaci zie­lo­nych drzew cią­gną­cych się aż do roz­le­głego gór­skiego jeziora zapie­rał dech w pier­siach – nawet jeśli ktoś żył w tym miej­scu od dzie­siąt­ków lat.

– Pięk­nie.

– Tak myśla­łem, że ci się spodoba.

– Widok?

– Nie, twój nowy dom.

– O czym ty mówisz?

– Widzisz tę chatę nad jezio­rem?

– No.

– Na szczę­ście dla cie­bie mój tata i teść są fanami Jamesa Reece’a. Wyre­mon­to­wali go dla cie­bie. Uznali, że może przy­dać ci się spo­kojne miej­sce z dala od wszyst­kiego, żeby wyzdro­wieć. Jest twój.

– Poważ­nie?

Raife ski­nął zado­wo­lony głową. Nie codzien­nie czło­wiek ma oka­zję zro­bić naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi nie­spo­dziankę i poda­ro­wać mu nowy dom.

– Nie wiem, co powie­dzieć.

– „Dzięki” powinno wystar­czyć.

– No… dzięki.

– Zawsze chcia­łeś miesz­kać w domku gościn­nym Robina. – Raife się uśmiech­nął. „Robin” było dru­gim imie­niem jego ojca i wie­dział, że Reece zro­zu­mie, o kogo cho­dzi. – Jestem prze­ko­nany, że prę­dzej czy póź­niej zagoni cię do roboty, żebyś zaro­bił na swoje utrzy­ma­nie, więc na twoim miej­scu uda­wał­bym cho­rego, jak długo się da.

– Dobra myśl.

– Się­gnij pod sie­dze­nie.

Reece zro­bił to i wycią­gnął SIG-a P320 X Com­pact w kabu­rze Black Point Tac­ti­cal.

– Mato doszedł do wnio­sku, że może ci się przy­dać – powie­dział Raife, wspo­mi­na­jąc ich byłego dowódcę, który pro­wa­dził obec­nie ośro­dek szko­le­niowy SIG Sau­era.

– Czy wszy­scy wie­dzą, że wró­ci­łem? – zapy­tał Reece.

– Znasz chło­pa­ków, stary – odparł Raife z uśmie­chem. – Jeste­śmy gorsi od sta­rych bab na kółku różań­co­wym.

Raife zre­du­ko­wał bieg i pozwo­lił sil­ni­kowi pra­co­wać na wyż­szych obro­tach, kiedy powoli zjeż­dżali w stronę domku. Na okrą­gły pod­jazd z tłucz­nia pro­wa­dziła droga grun­towa. Drew­niany dom był pier­wot­nie gór­ską chatą – ory­gi­nalną kon­struk­cję zacho­wano, ale obu­do­wano ją nową, więk­szą struk­turą. Całość paso­wała do sce­ne­rii i choć duża, nie była przy tym osten­ta­cyjna. Raife zatrzy­mał się przed sze­roką werandą i dwóch byłych koman­do­sów wysia­dło z auta.

Oby­dwaj ubrani byli w dżinsy i sprane T-shirty, a przy pasach nosili kabury z bro­nią. Reece jak zwy­kle miał na nogach buty trek­kin­gowe Salo­mona, pod­czas gdy Raife cho­dził w bar­dziej tra­dy­cyj­nym obu­wiu wyko­na­nym ze skóry bawołu afry­kań­skiego i spro­wa­dzo­nym z ojczy­stego Zim­ba­bwe. Wybór butów w pew­nym sen­sie odpo­wia­dał ich oso­bo­wo­ściom. Oby­dwaj pozo­sta­wali nie­ustan­nie w ruchu, ale pocho­dzący z Kali­for­nii Reece zawsze szu­kał naj­now­szego i naj­lep­szego sprzętu, który mógł dać mu prze­wagę pod wzglę­dem wydaj­no­ści. Raife prze­ciw­nie, był tra­dy­cjo­na­li­stą, któ­rego cią­gnęło do ducha daw­nych cza­sów. Jeśli Reece decy­do­wał się na kydex, nylon i kevlar, Raife wybie­rał skórę, mosiądz i orzech.

Z powodu ich sze­ro­kich kla­tek pier­sio­wych i potęż­nych bar­ków, ukształ­to­wa­nych przez lata inten­syw­nych tre­nin­gów, atle­tyczne syl­wetki dwóch męż­czyzn od razu rzu­cały się w oczy. Choć zawar­tość ich szaf była nie­mal iden­tyczna, a zbu­do­wani byli podob­nie, nikt nie popeł­niłby tego błędu i nie wziął ich za braci. Reece miał ciemne włosy, a na bro­dzie zaczęły poja­wiać się pierw­sze plamy siwi­zny. Raife był nie tylko pięć cen­ty­me­trów wyż­szy od mie­rzą­cego metr osiem­dzie­siąt dwa przy­ja­ciela, lecz także szczu­plej­szy, z wąską talią i sze­ro­kimi bar­kami. Dłuż­sze blond włosy poja­śniały od słońca, a wysta­jąc spod czapki, się­gały nie­mal szyi. Opa­li­zu­jące zie­lone oczy kon­tra­sto­wały z opa­loną cerą. Blada bli­zna prze­ci­nała mu poli­czek. Raife zatrzy­mał się przed schod­kami pro­wa­dzą­cymi na werandę, wyko­nał sze­roki gest ręką i puścił Reece’a przo­dem.

Wyko­nane z dagle­zji drzwi nosiły bli­zny ponad stu lat oddzia­ły­wa­nia żywio­łów. Reece naci­snął odno­wioną żela­zną klamkę i zamon­to­wane na nowych zawia­sach cięż­kie drzwi otwo­rzyły się z łatwo­ścią. Dwu­po­zio­mowa prze­strzeń ską­pana była w natu­ral­nym świe­tle, które wpa­dało przez duże okna umiesz­czone po prze­ciw­nych stro­nach pokoju. Pod­łoga wyko­nana była z kamie­nia, a mozaika sza­ro­ści i brązu odci­nała się od jasnych desek na ścia­nach. Kamienny komi­nek się­gał kro­kwi z drewna jodło­wego. Na widok tego, co wisiało nad nim, Reece poczuł ucisk w gar­dle.

– Czy to byk mojego taty?

– Ten sam. Nie zdą­ży­li­śmy mu go wysłać przed śmier­cią. Pomy­śle­li­śmy, że to dobre miej­sce na jego zdo­bycz.

Ich rodziny żyły ze sobą bli­sko, od kiedy Reece i Raife zaprzy­jaź­nili się na uni­wer­sy­te­cie w Mon­ta­nie. Ojciec Reece’a, Tom, przy­je­chał na ran­czo jesie­nią 2000 roku, po tym, jak Reece i Raife prze­szli BUD/S i otrzy­mali przy­działy do teamów Navy SEALs dzia­ła­ją­cych na prze­ciw­le­głych wybrze­żach. Tom Reece – który jako frog­man słu­żył w Wiet­na­mie – ustrze­lił wtedy łosia, który wisiał teraz w nowym domu jego syna. To było ich ostat­nie wspólne polo­wa­nie. Następ­nego roku wyda­rzył się 11 wrze­śnia, a Reece spę­dził kolejne pół­to­rej dekady na tro­pie­niu Al-Kaidy, ISIS oraz podob­nych orga­ni­za­cji w naj­dal­szych zakąt­kach ziemi. Tom Reece zgi­nął w 2003 roku śmier­cią nagłą i tra­giczną, gdy jego syn był na misji w Iraku; podobno padł ofiarą napadu w trak­cie wyko­ny­wa­nia zada­nia dla CIA w Buenos Aires.

Wyglą­da­jąca na wygodną kanapa z nito­wa­nym skó­rza­nym obi­ciem stała przo­dem do kominka, a płowa cie­lęca skóra przy­kry­wała kamienną pod­łogę w miej­scu do sie­dze­nia. Reece zauwa­żył fir­mowe ozna­cze­nie Hasting­sów. Raife trzy­mał się z tyłu, patrząc, jak przy­ja­ciel obcho­dzi nowy dom, przy­tło­czony szczo­dro­ścią, jaką mu oka­zano. Oprócz dużego salonu w środku były rów­nież kuch­nia z praw­dziwą żeliwną kuchenką i nowo­cze­snymi sprzę­tami, wygodna sypial­nia z sze­ro­kim łóż­kiem w pro­stej sosno­wej ramie, pokój gościnny, łazienki i strych, w któ­rym urzą­dzono gabi­net. Nie­mal z każ­dego pokoju w domu roz­po­ście­rał się widok na jezioro.

– Mam ci do poka­za­nia jesz­cze jedną rzecz – prze­rwał ciszę Raife i uchy­lił drzwi, któ­rymi wycho­dziło się z kuchni na zewnątrz. Zszedł po schod­kach i ruszył w stronę nie­wiel­kiej, przy­po­mi­na­ją­cej sto­dołę kon­struk­cji. Otwo­rzył duże dwu­skrzy­dłowe drzwi i sta­nął obok, uśmie­cha­jąc się. We wznie­sio­nym osobno garażu stała ide­al­nie odno­wiona toyota land cru­iser FJ62 rocz­nik 1988, a nie­bie­skawy meta­liczny lakier błysz­czał w świe­tle zawie­szo­nych pod sufi­tem LED-ów. Kla­syczne malo­wa­nie kon­tra­sto­wało gustow­nie z matowo czar­nymi alu­fel­gami, off-roado­wym zde­rza­kiem i bagaż­ni­kiem na dachu.

Reece wytrzesz­czył oczy na widok wzbo­ga­co­nej wer­sji tere­nówki. Musiał pozbyć się uko­cha­nego auta ponad rok wcze­śniej w trak­cie swo­jej wen­dety. Od tam­tego czasu zda­rzało mu się jeź­dzić land cru­ise­rami, kiedy wyko­ny­wał anty­kłu­sow­ni­cze patrole dla wujka Raife’a w Mozam­biku, ale nie miał auta, które mógłby nazy­wać wła­snym.

– W pakie­cie z nowym domem. Wiesz, że ja ni­gdy bym nim nie jeź­dził, więc rów­nie dobrze możesz go sobie wziąć.

– Teraz to już naprawdę nie wiem, co powie­dzieć.

– Aha, czyli nagle to ty jesteś ten cichy? – zażar­to­wał Raife, nawią­zu­jąc do swo­jego prze­zwi­ska w języku shona, Uti­livu, które nadali mu tro­pi­ciele z Afryki. – Nie stój jak tępak, wska­kuj.

Reece pod­szedł do auta, jakby miał przed sobą sta­tek kosmiczny. Klamka klik­nęła z wyraźną apro­batą; kto­kol­wiek odpo­wia­dał za reno­wa­cję, spi­sał się nad wyraz dobrze. W środku użyt­kowe wykoń­cze­nia łączyły się ze sty­lem i wygodą. Klu­czyki były w sta­cyjce. Sil­nik Gene­ral Motors LS3 V-8 o pojem­no­ści 6,2 litra i mocy czte­ry­stu trzy­dzie­stu koni mecha­nicz­nych z rykiem obu­dził się do życia, a gar­dłowy pomruk był poskra­miany przez wydajny układ wyde­chowy z cera­miczną powłoką, który pozwa­lał pojaz­dowi pra­co­wać względ­nie cicho przy jego mocy.

– Nie naj­go­rzej jak na impor­to­wa­nego japońca, co? – Popraw­ność poli­tyczna nie nale­żała do moc­nych stron Raife’a.

– Jest wspa­niały.

– To od Thorna – wyznał Raife, posłu­gu­jąc się prze­zwi­skiem teścia. – Zli­to­wał się nad tobą, kiedy docho­dzi­łeś do sie­bie.

– Skąd wytrza­snął coś takiego?

– Nie pozna­jesz?

Reece spoj­rzał na tylne sie­dze­nia, potem znów na przy­ja­ciela.

– To twój wóz. Stary Clint nie mógł prze­żyć, że musiał go znisz­czyć po twoim wyjeź­dzie. Trzy­mał go tak na wszelki wypa­dek. Kiedy dowie­dział się, że żyjesz, skon­tak­to­wał się z Thor­nem przez Towa­rzy­stwo Ope­ra­cji Spe­cjal­nych. Chło­paki z Wiet­namu trzy­mają się razem. Thorn kazał spro­wa­dzić auto tutaj, ale wcze­śniej je nieco pod­ra­so­wał.

– „Nieco pod­ra­so­wał”? To dzieło sztuki!

– Cie­szę się, że ci się podoba. Za reno­wa­cję odpo­wia­dali ludzie z ICON 4X4, więc w prze­ci­wień­stwie do poprzed­niej wer­sji powi­nien doje­chać do mia­sta. Pra­wie zapo­mnia­łem, zaj­rzyj za sie­dze­nie.

Reece zga­sił sil­nik i obej­rzał się przez ramię. W tak­tycz­nym uchwy­cie za sie­dze­niem tkwił kara­bi­nek Daniel Defense MK12 z tłu­mi­kiem Silen­cerCo Omega i lunetą Night­force 1-8 × 24 mm ATACR zamon­to­waną na gór­nej szy­nie.

– Wszystko wska­zuje na to, że kło­poty się cie­bie trzy­mają. Pomy­śla­łem więc, że byłoby dobrze, gdy­byś miał pod ręką coś wię­cej niż tę swoją procę.

– Trudno się nie zgo­dzić – powie­dział Reece z powagą.

– Roz­gość się i odpocz­nij. Rodzina zla­tuje jutro i tata wypra­wia wielką ucztę na twoją cześć.

– Świet­nie będzie was wszyst­kich zoba­czyć.

– Pra­wie wszyst­kich. Moja sio­strzyczka obec­nie zba­wia świat w Rumu­nii, ale chyba zamie­rza przy­je­chać na Boże Naro­dze­nie.

– Byłoby super. No i będę miał kilka mie­sięcy na doj­ście do formy, prze­cież trza­skała ultra­ma­ra­tony.

– Kilka lat temu wygrała Grand Tra­verse, więc masz sporo do nad­ro­bie­nia.

– Poważna sprawa. Zawsze chcia­łem to zro­bić. Z Cre­sted Butte do Aspen, tak?

– Zga­dza się. Sześć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów po górach.

– Do cze­goś takiego trzeba part­nera. Z kim bie­gła?

– Ze mną. – Raife się uśmiech­nął. – A, no i jeśli razem z guzem mózgu nie usu­nęli ci wątroby, ta też pew­nie ci się przyda, może weź też zapas. Wiesz, jaka jest moja rodzina.

– Posta­ram się zna­leźć jakąś wolną.

– Będę w warsz­ta­cie, jeśli­byś cze­goś potrze­bo­wał.

– Hej, Raife! – zawo­łał Reece, kiedy jego przy­ja­ciel szedł w stronę land rovera.

– Taa?

– Sprawdź może olej, co? Defen­der stał tutaj przez kilka minut, więc pew­nie cały wyciekł.

Raife odwró­cił się i uśmie­cha­jąc się do sie­bie, zasa­lu­to­wał przy­ja­cie­lowi środ­ko­wym pal­cem.

Rozdział 2

Bangi, Repu­blika Środ­ko­wo­afry­kań­ska

Roman Dobry­nin nie był przy­zwy­cza­jony do cze­ka­nia. Prze­waż­nie było wręcz prze­ciw­nie – to inni cze­kali na niego: pod­władni, człon­ko­wie ochrony, nawet zagra­niczni dygni­ta­rze. Był czło­wie­kiem pre­zy­denta Rosji w Afryce, a przy­naj­mniej w Repu­blice Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Skoń­czył pięć­dzie­siątkę i stał się wytraw­nym dyplo­matą, który zdo­by­wał szlify w cze­czeń­skim cha­osie. Udo­wod­nił, że jako agre­sywny nego­cja­tor nie cof­nie się przed groź­bami ani wyko­rzy­sta­niem mrocz­nych sztuk mani­pu­la­cji, byle tylko osią­gnąć cele stra­te­giczne dla sie­bie i Mateczki Rosji. Teo­re­tycz­nie peł­nił funk­cję star­szego doradcy w rosyj­skim Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych, w prak­tyce zaś był głów­nym czło­wie­kiem resortu w repu­blice. Nosił ofi­cjalny tytuł doradcy ds. bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego przy pre­zy­den­cie Repu­bliki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej.

Rosja sta­no­wiła w Afryce rosnącą potęgę, a Dobry­nin miał odpo­wied­ni­ków w Kongu, Etio­pii, Gwi­nei, Ery­trei i Mozam­biku. Po tym, jak Fran­cja prak­tycz­nie porzu­ciła byłe kolo­nie, Rosja i Chiny szybko wypeł­niły pustkę; prze­targi na broń, pomoc w szko­le­niach z zakresu bez­pie­czeń­stwa, regio­nalne nego­cja­cje, drewno, dia­menty, ropa, złoto, kobalt i co naj­waż­niej­sze – uran. Rosja pró­bo­wała ukry­wać swoje inten­cje na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej, powo­łu­jąc się na fakt, że jej zaan­ga­żo­wa­nie w regio­nie się­gało 1964 roku. Stra­te­gicz­nie poło­żona w sercu Czar­nego Lądu repu­blika była ide­al­nym miej­scem, z któ­rego Rosja mogła prze­rzu­cać żoł­nie­rzy do sąsia­du­ją­cych kra­jów, tu także wydo­by­wała surowce, które następ­nie wywo­ziła. Zada­niem Dobry­nina było dopil­no­wać, by to Rosja, a nie Chiny, prze­jęła kon­trolę nad zaso­bami natu­ral­nymi pań­stwa śród­lą­do­wego i, co waż­niej­sze, jego gło­sami w Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych.

Choć bogata w surowce, Repu­blika Środ­ko­wo­afry­kań­ska była jed­nym z naj­bied­niej­szych kra­jów na świe­cie. Kata­log naru­szeń praw czło­wieka obej­mo­wał samo­sądy, egze­ku­cje, tor­tury, obrze­za­nie kobiet, nie­wol­nic­two, han­del ludźmi, strę­czy­ciel­stwo, nie­le­galną pracę dzieci, gwałt i ludo­bój­stwo. To wszystko spra­wiało, że było to miej­sce ide­al­nie nada­jące się do prze­ję­cia wła­dzy przez zewnętrzną potęgę. Kraj bez­pra­wia, który tylko cze­kał na wyko­rzy­sta­nie.

Połą­cze­nie przy­szło od ofi­cera sztabu samego dyrek­tora gene­ral­nego, co ozna­czało, że był to jeden z nie­licz­nych tele­fo­nów, które Dobry­nin musiał ode­brać. Dano mu do zro­zu­mie­nia, że gość ma być przy­jęty ze wszyst­kimi hono­rami i że przy­bywa na prośbę samego pre­zy­denta. W Rosji gra­nice mię­dzy ofi­cjal­nym, nieofi­cjal­nym i pry­wat­nym były tak roz­myte, że prak­tycz­nie nie ist­niały. Wszystko wska­zy­wało na to, że wizyta była tego ostat­niego rodzaju. Dobry­nin zda­wał sobie sprawę, że jako zastępca dyrek­tora w Dyrek­cji S Służby Wywiadu Zagra­nicz­nego Fede­ra­cji Rosyj­skiej Alek­sandr Żar­kow mógł przy­je­chać do repu­bliki z naj­roz­ma­it­szych powo­dów. Zda­wał sobie rów­nież sprawę, co ozna­czało nazwi­sko Żar­kowa, i już samo to – o wiele bar­dziej niż tele­fon od prze­ło­żo­nych – było wystar­cza­ją­cym powo­dem, by zapew­nić ofi­ce­rowi wywiadu wszel­kie wygody. Dobry­nin wolał zacho­wać głowę. A każdy, kto obraża pachana rosyj­skiej bra­twy, musi się liczyć z tym, że nie zostało mu już wiele czasu.

Dobry­nin przy­glą­dał się mon­stru­al­nemu anto­no­wowi An-225, który koło­wał nad lot­ni­skiem i wresz­cie pod­szedł do lądo­wa­nia. Pozo­stał w aucie, dopóki samo­lot nie wylą­do­wał i nie zatrzy­mał się w kon­tro­lo­wa­nej przez Rosję czę­ści lot­ni­ska. Dopiero wtedy opu­ścił opan­ce­rzoną i kli­ma­ty­zo­waną toyotę hilux. Wypro­sto­wał węzeł kra­wata, który dobrał do gar­ni­turu od Arma­niego, i ruszył na spo­tka­nie gościa.

* * *

Wice­dy­rek­tor Żar­kow cze­kał cier­pli­wie, aż pod­nie­sie się nos potęż­nego samo­lotu. Gdy ten zna­lazł się pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni, do wnę­trza kadłuba wtar­gnął afry­kań­ski skwar. Rampy zała­dun­kowe więk­szo­ści samo­lo­tów mie­ściły się z tyłu, ale nie w An-225. Pod­wo­zie nosa opa­dło na zie­mię – dzięki temu uni­ka­to­wemu pro­jek­towi naj­więk­szy trans­por­to­wiec na świe­cie mógł zabie­rać osza­ła­mia­jące ilo­ści towa­rów. Podmuch cie­pła z roz­grza­nego asfaltu nie­mal pozba­wił go tchu i nie pozo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści, że nie był już w Moskwie; czuł cha­rak­te­ry­styczny zapach kon­fliktu. W jego gło­wie roiło się od moż­li­wo­ści.

Ska­nu­jąc wzro­kiem pas, dostrzegł zło­żony z czte­rech aut kon­wój oto­czony przez uzbro­joną ochronę. Spec­naz. Kie­dyś bano się ich na całym świe­cie jako głów­nych sił ope­ra­cji spe­cjal­nych Związku Radziec­kiego. Po pierw­sze z powodu szko­le­nia, które celowo przed­sta­wiano jako naj­trud­niej­sze w nowo­cze­snym woj­sku, po dru­gie z powodu ich dzia­łań – lub okru­cieństw, jak okre­ślano to na Zacho­dzie – w Afga­ni­sta­nie w latach osiem­dzie­sią­tych. Teraz zostali spro­wa­dzeni do roli ochro­nia­rzy dla tych, któ­rzy chcieli ota­czać się mitem tego, czym był nie­gdyś spec­naz.

Męż­czy­zna w nie­ska­zi­tel­nym czar­nym gar­ni­tu­rze pod­szedł do niego w towa­rzy­stwie dwóch ludzi z ochrony uzbro­jo­nych w kara­binki AKM.

– Dyrek­to­rze Żar­kow, jestem…

– Roman Dobry­nin – dokoń­czył za niego wice­dy­rek­tor. – Miło poznać. Dzię­kuję, że zna­lazł pan czas, żeby się ze mną spo­tkać. Jestem pewien, że jest pan bar­dzo zajęty. Sły­sza­łem wiele dobrego na temat pań­skich postę­pów w roli doradcy; dba pan o inte­resy Rosji w regio­nie.

– To zaszczyt, że mogę pomóc – zre­wan­żo­wał się Dobry­nin, prze­no­sząc wzrok z samo­lotu z powro­tem na gościa. – Przy­le­ciał pan sam, dyrek­to­rze?

– Da – potwier­dził Żar­kow mach­nię­ciem ręki, jakby nie było nic dziw­nego w tym, że był jedy­nym pasa­że­rem naj­cięż­szego samo­lotu w histo­rii. Mogący prze­trans­por­to­wać ładu­nek o łącz­nej wadze ćwierć miliona ton anto­now wyko­nał trwa­jący czter­na­ście godzin lot z Moskwy do Afryki tylko po to, żeby dostar­czyć wysoko posta­wio­nego ofi­cera wywiadu do jądra ciem­no­ści.

– Żad­nej ochrony? – zapy­tał Dobry­nin, zer­ka­jąc jesz­cze na samo­lot.

– Wolę podró­żo­wać skrom­nie i bez tego wszyst­kiego, co wiąże się z moim sta­no­wi­skiem, a co mogłoby przy­cią­gać nie­chcianą uwagę. – Żar­kow był ubrany w wygodne brą­zowe spodnie i beżową koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, a przez ramię prze­rzu­cił płó­cienną torbę. – Poza tym przy pań­skich wpły­wach i kon­troli na tym obsza­rze byłem pewien, że zaj­mie się pan koniecz­nymi przy­go­to­wa­niami w kwe­stii ochrony.

– Oczy­wi­ście, dyrek­to­rze. Zapra­szam. – Dobry­nin wska­zał w stronę cze­ka­ją­cych aut, pró­bu­jąc roz­szy­fro­wać, co kryło się w ostat­nich sło­wach dyrek­tora: kom­ple­ment, groźba czy naj­zwy­klej­sza pogarda.

Żar­kow ski­nął głową.

– Rozu­miem, że prze­ka­zano panu moją prośbę?

– Da, dziś poje­dziemy do hotelu, a jutro odwie­dzimy kopal­nię.

* * *

Żar­kow chło­nął atmos­ferę tęt­nią­cego życiem mia­sta, uprzej­mie słu­cha­jąc prze­chwa­łek Dobry­nina na temat jego ostat­nich dyplo­ma­tycz­nych zwy­cięstw. Two­rzący pię­cio­ty­sięczny kon­tyn­gent rosyj­scy żoł­nie­rze oraz kon­trak­towi doradcy szko­lili siły ope­ra­cji spe­cjal­nych Repu­bliki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej z pod­sta­wo­wych tak­tyk zwal­cza­nia rebe­lian­tów. Żar­kow słusz­nie przy­pusz­czał, że ozna­czało to regu­larną kam­pa­nię ter­roru, któ­rej celem było utrzy­ma­nie dysy­den­tów w ryzach i zagwa­ran­to­wa­nie, że obecny, sprzy­ja­jący rosyj­skim inte­re­som pre­zy­dent pozo­sta­nie u wła­dzy.

Na każ­dych świa­tłach dzieci oble­gały auta i wycią­gały ręce, a na ich twa­rzach malo­wała się nadzieja na drobne lub sło­dy­cze. Jechali jak zwy­kle w korku, a psu­jące się pojazdy dodat­kowo ich spo­wal­niały. Sku­tery prze­jeż­dżały obok, bzy­cząc jak rój insek­tów zamiesz­ku­jący pobli­ską dżun­glę. Kraj gonił ostat­kiem sił…

Tuż przed hote­lem stała krótka kolejka tak­só­wek, każda z małą rosyj­ską flagą powie­wa­jącą nad przed­nim zde­rza­kiem, w ocze­ki­wa­niu na gości, któ­rych można było prze­wieźć na lot­ni­sko i z powro­tem. Gdy kon­wój zbli­żył się do hotelu Led­ger, brama się otwo­rzyła. Pod­jazd pro­wa­dził pro­sto pod wej­ście, brud i nędza pozo­stały na zewnątrz. Bogac­two daw­nych cza­sów, bez wąt­pie­nia pozo­sta­ło­ści fran­cu­skiego kolo­nia­li­zmu, prze­ni­kało każdy aspekt naj­lep­szego hotelu w Bangi: dro­gie afry­kań­skie i wypo­le­ro­wane na błysk drewno pod­kre­ślało bogate mar­mury i kwie­ci­ste wzory, a popo­łu­dniowe słońce odbi­jało się w zło­tych inkru­sta­cjach.

– Moi ludzie zapro­wa­dzą pana do pokoju. Ufam, że warunki okażą się zado­wa­la­jące. Czy kola­cja za dwie godziny panu odpo­wiada?

– Tak, dzię­kuję. – Żar­kow ski­nął uprzej­mie głową i w towa­rzy­stwie dwóch funk­cjo­na­riu­szy spec­nazu i boya hote­lo­wego prze­szedł do windy, która miała go zawieźć do apar­ta­mentu. Kiedy dotarli do podwój­nych drzwi, ochro­niarz go wstrzy­mał.

– To zaj­mie tylko chwilę, panie dyrek­to­rze.

– Otwie­raj – naka­zał boy­owi drugi.

Weszli do środka roz­le­głego na pięć­set pięć­dzie­siąt metrów apar­ta­mentu; z unie­sioną bro­nią spraw­dzili każdy kąt i dopiero wtedy oznaj­mili, że kwa­tera jest bez­pieczna.

Żar­kow wszedł do środka i zoba­czył dwie młode dziew­czyny – nie mogły mieć wię­cej niż pięt­na­ście lat – sto­jące w cien­kich bia­łych lnia­nych sukien­kach obok ogrom­nego łóżka. Nie był zasko­czony, w sumie znaj­do­wał się w Afryce. Zmie­rzył wzro­kiem chude, nie­do­ży­wione ciała, ciemna skóra kon­tra­sto­wała zmy­słowo ze ską­pymi sukien­kami. Na stole doj­rzał butelkę szam­pana Dom Peri­gnon rocz­nik 1987 i świeże tru­skawki pokryte cze­ko­ladą. Rzu­cił torbę na pod­łogę i nalał sobie kie­li­szek szam­pana, po czym roz­ko­szu­jąc się sma­kiem, prze­czy­tał leżący na stole plan.

Spoj­rzał ponow­nie na dziew­czyny i widząc, jak ner­wowo prze­stę­pują z nogi na nogę, poczuł pokusę. W ich nie do końca jesz­cze pustych oczach lśnił strach. Wciąż widać w nich było jed­nak błysk nadziei.

Kiw­nął głową w kie­runku drzwi.

– Uchodi – powie­dział. – Won – powtó­rzył bar­dziej sta­now­czo, kiedy nie ruszyły się z miej­sca.

Dziew­czyny nie znały słowa po rosyj­sku, stały więc tam, nie rozu­mie­jąc, co mają zro­bić. Żar­kow wyko­nał gest w stronę drzwi.

– Wyno­cha! – krzyk­nął, tym razem po angiel­sku, wska­zu­jąc na wyj­ście.

Zro­zu­miaw­szy mię­dzy­na­ro­dowy język tonu i gestów, dwie dziew­czyny wolno prze­szły obok niego, wciąż nie­pewne, co powinny zro­bić, mar­twiąc się, że w jakiś spo­sób zde­ner­wo­wały męż­czy­znę, któ­rego kazano im zado­wo­lić. Otwo­rzyw­szy im drzwi, powie­dział nowej ochro­nie, że nie życzy sobie, by prze­szka­dzano mu przed kola­cją.

W mło­do­ści zali­czył już wystar­cza­jąco dużo pro­sty­tu­tek w tej czę­ści świata, a teraz musiał być w for­mie; liczyła się tylko misja.

Rozdział 3

Hotel Akyan, Sankt Peters­burg, Rosja

Dla Iwana Żar­kowa infor­ma­cja była wszyst­kim. To wła­śnie infor­ma­cja i goto­wość do wyko­rzy­sta­nia jej za wszelką cenę dopro­wa­dziły go do jego pozy­cji w bra­twie – bra­ter­stwie – pod którą to nazwą znała rosyj­ską mafię reszta świata. Prze­pro­wa­dzona przez niego kon­so­li­da­cja gangu Tam­bow powio­dła się dzięki infor­ma­cjom dostar­czo­nym mu w odpo­wied­nim momen­cie przez jego syna Alek­san­dra. Nie­któ­rzy twier­dzili nawet, że to dzięki Alek­san­drowi Iwan mógł zor­ga­ni­zo­wać aresz­to­wa­nie w Hisz­pa­nii, w trak­cie któ­rego ujęto byłego potęż­nego przy­wódcę gangu, choć nikt nie ważył się powie­dzieć tego gło­śno. Iwan był worem w zako­nie. Nikt, nawet Moskwa, mu się nie sprze­ci­wiał.

To jego żądza wie­dzy skło­niła go do wysła­nia swo­jego czło­wieka do Argen­tyny, gdzie ofi­cer CIA pro­po­no­wał mu cenne dane wywia­dow­cze. To zada­nie przy­pa­dło w udziale Dmi­tri­jowi Masz­ko­wowi, zaufa­nemu bratu, który jako spa­do­chro­niarz ze 104. Gwar­dyj­skiego Pułku Powietrz­no­de­san­to­wego prze­słu­chał wystar­cza­jąco dużo Cze­czeń­ców, żeby wie­dzieć, kiedy ktoś kła­mie. Jeśli był w sta­nie zła­mać fana­tycz­nych muzuł­ma­nów, prze­żyć wię­zie­nie Krie­sty i wyeli­mi­no­wać rywali z mafii sołn­cew­skiej, na pewno zorien­tuje się, czy jakiś ame­ry­kań­ski gry­zi­pió­rek fak­tycz­nie ma coś do zaofe­ro­wa­nia.

Dmi­trij prze­słu­chi­wał Ame­ry­ka­nina przez trzy dni w domku w Cór­do­bie i był prze­ko­nany, że ten mówi prawdę. Tego rodzaju źró­dło mogło być nie­oce­nione dla ope­ra­cji Żar­kowa. Cała trud­ność pole­gała jedy­nie na dostar­cze­niu go z Argen­tyny do Rosji, co ozna­czało lot­ni­ska i odprawy celne. Dzięki swo­jemu synowi, Alek­san­drowi, stary Żar­kow miał wystar­cza­jące wpływy, by zaopa­trzyć męż­czy­znę w nowy pasz­port, ale ten wciąż musiał przejść przez kilka mię­dzy­na­ro­do­wych lot­nisk. Wszech­obecny moni­to­ring wyko­rzy­stu­jący tech­no­lo­gię roz­po­zna­wa­nia twa­rzy spra­wił, że dys­kretne podróże zro­biły się pro­ble­ma­tyczne.

Na szczę­ście przy­ja­ciele Żar­kowa z połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich kar­teli nar­ko­ty­ko­wych nie mieli sobie rów­nych, jeśli cho­dziło o kon­tra­bandę; to oni w końcu pod­su­nęli mu roz­wią­za­nie. Były szpieg został prze­rzu­cony drogą lądową z argen­tyń­skiej kry­jówki do Cara­cas, gdzie pod­upa­dły rząd drę­czyła korup­cja. Za zdu­mie­wa­jąco niską kwotę został prze­pro­wa­dzony przez i tak już pobłaż­liwą ochronę lot­ni­ska i bez żad­nych prze­szkód wsa­dzony do samo­lotu do Hawany. Z lot­ni­ska José Martí na Kubie prze­le­ciał bez­po­śred­nio do Moskwy na pokła­dzie SU-151 linii Aeoro­fłot, co dla czło­wieka z legal­nym pasz­por­tem Fede­ra­cji Rosyj­skiej było nie­sa­mo­wi­tym zbie­giem oko­licz­no­ści. Alek­sandr posma­ro­wał komu trzeba na Sze­re­mie­tie­wie, jed­nym z czte­rech moskiew­skich mię­dzy­na­ro­do­wych por­tów lot­ni­czych, a męż­czy­zna tra­fił do Iwana zale­d­wie po kilku godzi­nach i jed­nym krót­kim locie kra­jo­wym.

Czło­wiek z CIA sie­dział wła­śnie w pokoju hote­lo­wym, cze­ka­jąc nie­cier­pli­wie na spo­tka­nie będące w zasa­dzie roz­mową o pracę.

* * *

Oli­ver Grey popa­trzył na kul­towy zega­rek, który docze­kał się tysiąca pod­ró­bek. Koperta ze stali nie­rdzew­nej i bran­so­leta były pozna­czone rysami od inten­syw­nego użyt­ko­wa­nia, ale poja­wiły się, zanim Grey wszedł w jego posia­da­nie. Czas wypo­le­ro­wał akry­lowe szkiełko, a bezel i tar­cza wybla­kły od słońca – dowód na powo­ła­nie pierw­szego wła­ści­ciela. Jed­nak w wysłu­żo­nym wnę­trzu krył się wciąż nie­na­ru­szony i tak samo pre­cy­zyjny szwaj­car­ski mecha­nizm.

Wie­dział, że jest to rolex sub­ma­ri­ner i że jego poprzed­nim wła­ści­cie­lem był nie­ży­jący już Tho­mas Reece. Nie wie­dział jed­nak, że Tho­mas Reece kupił go na prze­pu­stce w Saj­go­nie w trak­cie pierw­szej misji w Wiet­na­mie z Teamem Dru­gim Navy SEALs. Nosił go pod­czas setek ope­ra­cji zarówno jako frog­man, jak i ofi­cer wywiadu i zamie­rzał prze­ka­zać go swo­jemu synowi Jame­sowi, kiedy nadej­dzie odpo­wiedni moment.

Ten moment ni­gdy nie nad­szedł. Grey zapla­no­wał jego śmierć i prze­chy­trzył legen­dar­nego ofi­cera tere­no­wego CIA, który lata świet­no­ści miał już dawno za sobą, a który – zamiast węd­ko­wać lub grać w golfa, czy co tam robili szpie­dzy w wol­nym cza­sie – wolał wty­kać nos w nie swoje sprawy. Grey wyko­rzy­stał znik­nię­cie rolexa, żeby w połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skim mie­ście, zna­nym z tego rodzaju prze­stępstw, upo­zo­ro­wać mor­der­stwo o cha­rak­te­rze rabun­ko­wym. Grey nie zabił go sam. Wyko­rzy­stał do tego cajuń­skiego pit­bulla Jules’a Lan­dry’ego, który przy­niósł mu zega­rek jako tro­feum, by zado­wo­lić nowego szefa. Od tam­tego dnia minęło pięt­na­ście lat. Lan­dry był już mar­twy – wyka­stro­wany wykrwa­wił się gdzieś na brud­nej pod­ło­dze w pół­noc­nym Iraku. Grey nie miał złu­dzeń co do tego, w jakim kie­runku zmie­rzała jego przy­szłość. Zda­wał sobie sprawę, że na pewno zna­lazł się na celow­niku Jamesa Reece’a i – jeśli chciał prze­żyć – musiał ude­rzyć wkrótce, zanim koman­dos zdoła go wytro­pić.

Dopad­nie mnie i tego snaj­pera, Nizara, który wpa­ko­wał kulkę jego kum­plowi.

Grey prze­czy­tał w gaze­tach, jak dwóch Ame­ry­ka­nów uda­rem­niło próbę zabój­stwa pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych i w ostat­niej chwili oca­liło Ode­ssę przed ata­kiem che­micz­nym. Zamach zor­ga­ni­zo­wany przez zabi­tego Wasi­lija Andre­nowa, rosyj­skiego opie­kuna Greya, zakoń­czył się klę­ską. Reece’owi nie udało się jed­nak ura­to­wać pre­zy­denta Rosji, a star­szy cho­rąży Freddy Strain zgi­nął w trak­cie ope­ra­cji.

Musiał prze­chy­trzyć Jamesa Reece’a, zanim SEALs wytropi go i wpa­kuje mu kulkę w łeb albo gorzej. Grey nie miał złu­dzeń co do praw­dzi­wego powodu, dla któ­rego James Reece pra­co­wał obec­nie dla CIA; potrze­bo­wał zaso­bów Agen­cji, by odna­leźć zabójcę przy­ja­ciela. Gdy były moco­dawca Greya i czło­wiek, który jak żaden inny zastą­pił mu ojca, zgi­nął z tej samej broni, która roz­po­czy­nała rewo­lu­cję na całym świe­cie, Grey został roni­nem. Potrze­bo­wał nowego pana. Był pewien, że syn Toma Reece’a był zamie­szany w zabój­stwo Wasi­lija Andre­nowa, i wie­dział, kto jest następny na jego liście.

Grey zniósł i bru­talne prze­słu­cha­nie kry­mi­na­li­sty imie­niem Dmi­trij, i wycień­cza­jącą podróż drogą lądową przez nie­mal całą dłu­gość Ame­ryki Połu­dnio­wej – wytrzy­mał jedy­nie dzięki słod­kiemu tyto­niowi, któ­rym nabi­jał starą fajkę. Jeśli wziąć pod uwagę trans­kon­ty­nen­talny lot w roz­pa­da­ją­cym się samo­lo­cie, na któ­rego pokła­dzie poda­wano tanią wódkę – Grey był w kiep­skiej for­mie. Nie zapro­po­no­wano mu nawet kawy. Jako księ­gowy z zawodu szu­kał w życiu porządku, któ­rego obecny brak dotkli­wie mu doskwie­rał. Zega­rek był jedyną rze­czą, dzięki któ­rej nie osza­lał, a wska­zówki poru­szały się spo­koj­nie i prze­wi­dy­wal­nie – w prze­ci­wień­stwie do jego świata. Jak na iro­nię rolex nie poka­zy­wał nawet dobrej godziny, Grey nie nasta­wił go od wyjazdu z Buenos Aires.

Grey ni­gdy nie pre­zen­to­wał się impo­nu­jąco, a podróż w żaden spo­sób mu nie pomo­gła. Broda, która w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy zro­biła się prak­tycz­nie śnież­no­biała, doma­gała się przy­cię­cia. Na gło­wie nosił prze­po­coną fedorę, którą zasła­niał rzed­nące włosy, a twe­edowa mary­narka powinna jak naj­szyb­ciej tra­fić do pralni. Nie kąpał się, od kiedy opu­ścił Wene­zu­elę, i wyglą­dał jak zanie­dbany wykła­dowca, wokół któ­rego uno­sił się gorzki zapach potu i prze­tra­wio­nej wódki. Zupeł­nie nie paso­wał do prze­stron­nego i utrzy­ma­nego w czy­sto­ści pokoju, który z powodu śnież­nych tka­nin okry­wa­ją­cych luk­su­sowe meble znany był jako „biały apar­ta­ment”. Zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów nawo­sko­wa­nego par­kietu dzie­liło dużą, wolno sto­jącą wannę od okrą­głego łóżka. Ile by dał za gorącą kąpiel i odro­binę snu!

Ochro­niarz bez słowa poka­zał mu, żeby usiadł w obi­tym białą skórą fotelu, który stał naprze­ciwko wygod­nej kanapy usta­wio­nej pod ścianą. Z bal­konu roz­po­ście­rał się wspa­niały widok na Dziel­nicę Cen­tralną. Choć psy­chicz­nie wykoń­czony, cie­szył się, że dotarł do kraju przod­ków. Jego plan zakła­dał, że wzro­śnie w siłę u boku swego men­tora, puł­kow­nika Wasi­lija Andre­nowa, jako prawa ręka powra­ca­ją­cego do łask przy­wódcy. Zamiast tego, przez Jamesa Reece’a, musiał bła­gać kry­mi­na­li­stę o pracę.

Grey spo­dzie­wał się, że człon­ko­wie obstawy będą wyglą­dać jak bram­ka­rze w klu­bie w skó­rza­nych kurt­kach, ale wory, które odpo­wia­dały za bez­pie­czeń­stwo szefa mafii, nosiły dobrze skro­jone gar­ni­tury. Nie­na­gan­nie ostrzy­żeni, mogli ucho­dzić za agen­tów FSO lub FSB i fak­tycz­nie – część z nich wywo­dziła się z tej orga­ni­za­cji. Do pokoju weszli czte­rej męż­czyźni i od razu dołą­czyli do czło­wieka, który go pil­no­wał. Grey został prze­szu­kany po raz trzeci, skru­pu­lat­nie i pro­fe­sjo­nal­nie. Kilka sekund póź­niej drzwi się otwo­rzyły i dwóch kolej­nych ochro­nia­rzy sta­nęło po oby­dwu stro­nach wej­ścia.

Choć dzięki sta­no­wi­sku ana­li­tyka w sek­cji rosyj­skiej CIA Grey wie­dział sporo na temat czło­wieka, który prze­stą­pił próg, był kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany na ten widok. Pisemne raporty i robione z daleka foto­gra­fie dawały zale­d­wie pewien zarys. To dla­tego zresztą Grey zawsze zazdro­ścił kobie­tom i męż­czy­znom zbie­ra­ją­cym dane wywia­dow­cze w tere­nie – patrzyli swoim celom w oczy. Zamiast budzą­cej strach postury ujrzał szczu­płego męż­czy­znę śred­niego wzro­stu, a nie tępego dre­sia­rza. Iwan Żar­kow był rów­nież star­szy, niż Grey zakła­dał, miał przy­stojną twarz i zamy­ślone nie­bie­skie oczy.

Wilk w owczej skó­rze?

Grey spo­dzie­wał się fał­szy­wej bra­wury i napu­szo­nego kroku, ale Żar­kow poru­szał się pew­nie i z gra­cją. Nosił gar­ni­tur z gra­fi­to­wego kasz­miru z zawią­za­nym pod szyją bur­gun­do­wym, jedwab­nym kra­wa­tem. Brodę miał przy­strzy­żoną, a wąsy spe­cjal­nie uło­żone i buj­niej­sze. Był też pra­wie kom­plet­nie siwy, a włosy cze­sał z prze­dział­kiem bie­gną­cym ide­al­nie nad pra­wym okiem. Grey mimo­wol­nie pomy­ślał, że Żar­kow wyglą­dał tak, jak mógłby wyglą­dać car Miko­łaj II w wieku sześć­dzie­się­ciu lat, gdyby razem z rodziną nie został zabity przez bol­sze­wi­ków.

Żar­kow pew­nie uści­snął Grey­owi dłoń, po czym z cie­płym wyra­zem twa­rzy popro­sił go, by usiadł. Wyda­wało się cokol­wiek dziwne, że nikt nie zapro­po­no­wał Grey­owi kawy ani her­baty, cho­ciaż po podróży z dru­giego końca świata nie wie­dział nawet, na co powinna być teraz pora.

– Dzię­kuję bar­dzo, że się pan ze mną spo­tkał, pachan – ode­zwał się Grey. Celowo użył rosyj­skiego okre­śle­nia na „szefa”, chcąc popi­sać się zna­jo­mo­ścią rosyj­skiego, jedy­nego języka, jakim posłu­gi­wał się jako dziecko w rodzin­nym domu w Pen­syl­wa­nii.

– To ja powi­nie­nem panu dzię­ko­wać, panie Grey. Prze­był pan daleką drogę.

– To nic – skła­mał Grey.

– Zasmu­ciła mnie wieść o śmierci puł­kow­nika Andre­nowa. Łączyły nas wspólne inte­resy, wiem też, że był dla pana jak ojciec. Pro­szę przy­jąć moje kon­do­len­cje.

– Dzię­kuję, pachan, to wiele dla mnie zna­czy. Puł­kow­nik miał o panu jak naj­lep­szą opi­nię.

– Jestem prze­ko­nany, że prze­sa­dzał. Wyświad­czył temu kra­jowi ogromną przy­sługę, eli­mi­nu­jąc naszego pre­zy­denta. To był słaby czło­wiek, który sprze­da­wał nas Ame­ry­ka­nom. Wiem, że ode­grał pan zna­czącą rolę w tej ope­ra­cji. Zrzu­ce­nie winy na tych islam­skich dzi­ku­sów było genial­nym posu­nię­ciem.

Grey ski­nął głową, przyj­mu­jąc wyrazy uzna­nia za nie swój pomysł.

– Co spro­wa­dza pana z tak cie­płego i przy­jem­nego kli­matu do tego zimna? Wiele pan ryzy­ko­wał, decy­du­jąc się na tę podróż.

W ciągu ostat­nich tygo­dni Oli­ver wie­lo­krot­nie powta­rzał sobie odpo­wiedź na to pyta­nie.

– Tak, pachan, ale opłaci się to nam obu. Wiem, jakimi moż­li­wo­ściami dys­po­nuje ame­ry­kań­ski wywiad. Całą swoją karierę wyko­rzy­sty­wa­łem ich narzę­dzia do śle­dze­nia i roz­pra­co­wy­wa­nia rosyj­skich dzia­łań. Chcę zapro­po­no­wać panu tę wie­dzę. Ame­ry­ka­nie dobrze mnie wyszko­lili, pachan. Wiem wszystko, co powi­nie­nem wie­dzieć na temat pana rywali, na temat pana prze­ciw­ni­ków w Moskwie, na temat sła­bo­ści orga­nów ści­ga­nia państw zachod­nich.

– Słu­cham pana z uwagą – odparł szef mafii.

–Wiem, że grupa sołn­cew­ska, pań­ska kon­ku­ren­cja, została zin­fil­tro­wana. Znam też nazwi­ska ludzi z pań­skiej orga­ni­za­cji, któ­rzy współ­pra­cują z FBI i CIA.

Żar­kow wydał pole­ce­nie, nie odry­wa­jąc oczu od Greya.

– Zamów jakieś śnia­da­nie dla naszego przy­ja­ciela.

Jeden z jego ludzi kiw­nął głową w odpo­wie­dzi i natych­miast wyszedł z pokoju.

Zmiana tonu nie umknęła uwa­dze zbłą­ka­nego szpiega.

W ciągu kilku minut jeden z ochro­nia­rzy dostar­czył do pokoju obfite śnia­da­nie; kel­ner został zatrzy­many i prze­szu­kany w kory­ta­rzu. Żar­kow nalał sobie jedy­nie kawy, ale przed byłym pra­cow­ni­kiem Agen­cji posta­wiono impo­nu­jący wybór warzyw, wędlin, jajek oraz wypie­ków. Grey jadł szybko i osu­szył Krwawą Mary, gdy tylko dotarło do niego, że to nie sok pomi­do­rowy. Żar­kow naka­zał obsta­wie zadbać o dolewkę. Kiedy Grey odło­żył wide­lec i nabrał powie­trza, Żar­kow wró­cił do roz­mowy.

– Obie­ca­łeś mi wiele, Oli­ver, a ja jestem gotów zapła­cić uczciwą cenę za infor­ma­cje, które jak twier­dzisz, posia­dasz. Mój ojciec pro­wa­dził skup zboża, kiedy komu­ni­ści byli u wła­dzy. Mógł reali­zo­wać każde zamó­wie­nie, ale przy­kła­dał się do swo­jej pracy i kupo­wał jedy­nie naj­lep­sze plony. Żądał próbki z każ­dego worka, który mógł spraw­dzić. Potrze­buję kon­kretu, Oli­ver, próbki two­ich usług.

Grey był przy­go­to­wany na takie wyzwa­nie.

– Rozu­miem, pachan. Mam infor­ma­cje na temat Melora Soko­łowa z sołn­cew­skiej. Pomimo swo­jego wyglądu jest homo­sek­su­ali­stą.

– Inte­re­su­jące.

– Jest też zwy­kłą suką.

– Jak­kol­wiek brzy­dzi mnie tego typu zacho­wa­nie, Oli­ver, ludzie, któ­rzy byli w wię­zie­niu, robią takie rze­czy. To nic szo­ku­ją­cego.

– Zga­dzam się, pachan, ale czło­wiek, któ­remu daje, jest ste­war­dem w Air France, a także agen­tem DGSE. Fran­cu­skiego wywiadu. Wie­dzą o każ­dym ruchu gangu i prze­ka­zują sporą część tych infor­ma­cji Sta­nom Zjed­no­czo­nym.

– I to, Oli­ver, jest fascy­nu­jące – potwier­dził Żar­kow.

– Wie­rzę w dłu­go­trwałe rela­cje, pachan.

– Ja rów­nież, Oli­ver.

– Chciał­bym dołą­czyć do pań­skiej orga­ni­za­cji i pra­co­wać dla pana.

Krza­cza­ste siwe brwi Żar­kowa powę­dro­wały do góry. Męż­czy­zna wpa­try­wał się w sufit, roz­wa­ża­jąc pro­po­zy­cję.

– Muszę zapy­tać, Oli­ver, i mam nadzieję, że wyba­czysz mi moją bez­po­śred­niość. Skąd mam wie­dzieć, że nie zdra­dzisz mnie tak, jak zdra­dzi­łeś Ame­ry­ka­nów? Czy mogę być pewien, że to nie skom­pli­ko­wany wybieg, by umie­ścić kreta w moich sze­re­gach?

Oli­ver był przy­go­to­wany rów­nież na to.

– Nie zdra­dzę pana, bo jestem Rosja­ni­nem. Moja matka była Rosjanką. Dziad­ko­wie, któ­rzy mnie wycho­wali, byli Rosja­nami. Mam rosyj­ską duszę. Nie, nie zdra­dzę pana, pachan. Poza tym dokąd miał­bym pójść?

Żar­kow przy­glą­dał się Grey­owi dłuż­szą chwilę, pró­bu­jąc doj­rzeć ślad pod­stępu. Nic na to nie wska­zy­wało – ani mru­gnię­cie, ani ukrad­kowe spoj­rze­nie w bok. Na twa­rzy męż­czy­zny nie drgnął żaden mię­sień.

– Co pro­po­nu­jesz?

– Uczciwe wyna­gro­dze­nie i miesz­ka­nie z wido­kiem.

Żar­kow roz­wa­żał pro­po­zy­cję.

– Dwa­dzie­ścia milio­nów rubli rocz­nie i wygodne miesz­ka­nie w jed­nym z moich budyn­ków, gdzie będziesz bez­pieczny.

Grey przy­stałby na mniej, ale nie chciał wyjść na despe­rata. Dwa­dzie­ścia milio­nów rubli wyno­siło w prze­li­cze­niu jakieś trzy­sta tysięcy dola­rów. Nie naj­go­rzej jak na poszu­ki­wa­nego zbiega.

– To bar­dzo szczo­dra oferta, pachan, ale jest jesz­cze jedna rzecz.

– To zna­czy?

– Chcę, żeby ktoś zgi­nął.

Rozdział 4

Ran­czo Kumba, Fla­thead Val­ley, Mon­tana

Reece urzą­dził się w domu i podzie­lił nie­wielki doby­tek mię­dzy komodę i szafę sto­jące w sypialni. Ude­rzyła go panu­jąca wokół cisza. Polu­bił ją. Nie miał tele­wi­zji, wi-fi ani zasięgu. Hasting­so­wie korzy­stali z krót­ko­fa­ló­wek, żeby komu­ni­ko­wać się w obrę­bie ran­cza, ponie­waż na żad­nych innych urzą­dze­niach nie można było pole­gać. Dzięki repe­ate­rom poroz­miesz­cza­nym na róż­nych szczy­tach i gra­niach prze­waż­nie miały one zasięg.

Otwo­rzył fran­cu­skie drzwi pro­wa­dzące nad jezioro i wyszedł, oddy­cha­jąc czy­stym, rześ­kim powie­trzem. Tuż obok kamien­nego pale­ni­ska, nie­da­leko brzegu, stały dwa drew­niane krze­sła. Reece usiadł na jed­nym z nich, podzi­wia­jąc widok. Kto zaj­mie dru­gie? Jego cię­żarna żona, Lau­ren, oraz ich córeczka, Lucy, nie żyły już od ponad dwóch lat, po tym jak zostały zamor­do­wane w domu. Zgi­nęły, bo pewni ludzie chcieli zatu­szo­wać fia­sko rzą­do­wego eks­pe­ry­mentu. Pomsz­cze­nie ich śmierci pozwo­liło mu zamknąć pewien etap. Tylko czy na pewno? Jego misja dobie­gła końca; nie spo­dzie­wał się jedy­nie, że prze­żyje. Był pewien, że umiera, że guz powoli zabija go od środka. Liczył na to, że spo­tka się z żoną i córką w zaświa­tach.

Afryka nauczyła go żyć od nowa, ale to wła­śnie w Mozam­biku wytro­piła go Agen­cja, która wysłała Freddy’ego Stra­ina, byłego part­nera Reece’a ze szkoły snaj­per­skiej, żeby go zwer­bo­wał. Mar­chewką był fakt, że mógłby dostać swoje życie z powro­tem; kijem to, że ci, któ­rzy mu pomo­gli, mogli je stra­cić. Reece wybrał mar­chewkę. Zro­bił to, czego od niego chcieli: zabił przy­wódcę ter­ro­ry­stów, któ­rego ataki spa­ra­li­żo­wały Europę, oraz byłego puł­kow­nika GRU, któ­rego prze­ra­ża­jący plan miał pozwo­lić mu powró­cić trium­fal­nie do Rosji i dźwi­gnąć kraj z upadku. Freddy zgi­nął, ratu­jąc życie pre­zy­den­towi Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a snaj­per, który go zabił, wciąż był na wol­no­ści. Reece zamie­rzał odna­leźć tego czło­wieka. Jego i kreta z CIA, który dostar­czył Rosja­ni­nowi infor­ma­cji potrzeb­nych do prze­pro­wa­dze­nia całej ope­ra­cji. W swoim cza­sie oby­dwaj umrą.

Po tym, co wyda­rzyło się w Ode­ssie, Reece spła­cił swój dług wobec Ame­ryki, a jego nowy szef z CIA, Vic Rodri­guez, zapew­nił mu schro­nie­nie w Anna­po­lis, gdzie Reece mógł miesz­kać przed ope­ra­cją i w okre­sie rekon­wa­le­scen­cji. Vic coraz moc­niej naci­skał na niego w kwe­stii wer­bunku, ale były SEALs wciąż do niczego się nie zobo­wią­zał.

Przy­ja­ciółka Reece’a Katie Bura­nek była jego anio­łem stró­żem: odpro­wa­dziła go, kiedy wie­ziono go na salę ope­ra­cyjną, i czu­wała nad nim, kiedy się wybu­dził. Miesz­kała nie­da­leko w Old Town Ale­xan­dria, skąd mogła pra­co­wać dla Fox News i dojeż­dżać do sie­dziby sta­cji w Nowym Jorku. Dzięki temu udało im się rów­nież wró­cić do ich rela­cji na eta­pie, na któ­rym ją zosta­wili. Katie pomo­gła mu zde­ma­sko­wać spi­sek, od któ­rego zaczęła się jego kru­cjata, i zapła­ciła za to wysoką cenę, ocie­ra­jąc się o śmierć. Były frog­man nie wie­dział jed­nak, że dzielna młoda dzien­ni­karka miała do niego parę pytań, na które potrze­bo­wała odpo­wie­dzi; w spra­wach ser­co­wych zaufa­nie było naj­waż­niej­sze.

* * *

Tego ranka, kiedy Katie odwie­dziła Reece’a po fizjo­te­ra­pii, padał śnieg. Minął zale­d­wie tydzień od ope­ra­cji i wkrótce miał wyje­chać do Mon­tany. Katie zda­wała sobie sprawę, że Reece wciąż jest zwią­zany z naj­mrocz­niej­szą stroną ame­ry­kań­skiej machiny wywia­dow­czej, ale nie zada­wała zbęd­nych pytań. Roz­po­znała szefa Wydziału ds. Dzia­łań Spe­cjal­nych CIA, który roz­ma­wiał z leka­rzem Reece’a w Szpi­talu im. Wal­tera Reeda. Jako dzien­ni­karka i córka czło­wieka zwią­za­nego z Agen­cją w trak­cie zim­nej wojny nie wie­rzyła w przy­padki.

Wie­działa rów­nież, że przed wyjaz­dem w góry Reece musiał odwie­dzić jedno miej­sce. W ponu­rym mil­cze­niu zaak­cep­to­wał cel podróży. Nad­szedł czas, żeby się z kimś poże­gnać.

Katie poje­chała na połu­dnie, przez Poto­mac i zje­chała z drogi mię­dzy­sta­no­wej 45 na Geo­rge Washing­ton Memo­rial Par­kway. Droga wiła się mię­dzy pozba­wio­nymi liści dębami, a z okna pasa­żera widać było pnącą się ku górze nowo­cze­sną pano­ramę Ros­slyn; po lewej zaś znaj­do­wał się neo­kla­syczny hołd zło­żony repu­blice przez Pierre’a L’Enfanta. Reece’owi ni­gdy nie nudziło się oglą­da­nie ame­ry­kań­skich sym­boli wol­no­ści: kopuły Kapi­tolu, obe­li­sku Waszyng­tona i mau­zo­leum Abra­hama Lin­colna.

Gdy zjeż­dżali z trasy, nad ich gło­wami ryczały samo­loty pod­cho­dzące do lądo­wa­nia na lot­ni­sku Ronalda Reagana; Katie skrę­ciła w znisz­czoną asfal­tową drogę, która w pew­nym momen­cie bie­gła przez podwórko Roberta E. Lee.

W ciągu kilku ostat­nich lat Reece nosił trumny na cmen­ta­rzu woj­sko­wym w Arling­ton; takie były kon­se­kwen­cje życia na woj­nie. Katie zapar­ko­wała toyotę 4runner przy kra­węż­niku na Per­shing Drive i zga­siła sil­nik. Reece prze­pu­ścił ją przo­dem. Żadne z nich się nie odzy­wało. Wie­dział, dokąd szli. Dźwięk kro­ków na świe­żym śniegu przy­po­mi­nał im, że w tej świę­tej ziemi spo­częły poko­le­nia naj­od­waż­niej­szych wojow­ni­ków Ame­ryki.

Reece zatrzy­mał się przy gra­ni­to­wym nagrobku i zło­żył mil­czący hołd Johnny’emu „Mike’owi” Span­nowi, ofi­ce­rowi CIA zamor­do­wa­nemu przez Al-Kaidę pod Qala-i-Jangi w Afga­ni­sta­nie. Pocho­dzący z Ala­bamy Spann był pierw­szym Ame­ry­ka­ni­nem pole­głym w woj­nie z ter­ro­ry­zmem. W ciągu kolej­nych dwóch dekad dołą­czył do niego legion boha­te­rów, któ­rzy dla swo­jej ojczy­zny poświę­cili wszystko.

Reece odwró­cił się i spoj­rzał na Katie. Stała na niskim wznie­sie­niu, w cie­niu dębu, mię­dzy dwoma gro­bami. Reece pod­szedł do niej i pochy­lił głowę nad miej­scem spo­czynku swo­jego ojca.

THO­MAS REECE JR. CHO­RĄŻY SZTA­BOWY MARY­NARKA WOJENNA STA­NÓW ZJED­NO­CZO­NYCH SEAL TEAM DWA 12 MAJA 1946 9 LIPCA 2003 WIET­NAM ZIMNA WOJNA KRZYŻ MARY­NARKI WOJEN­NEJ

Od pogrzebu ojca w 2003 roku Reece odwie­dził jego grób tylko raz. Pra­wie nie mógł uwie­rzyć, że minęło już tyle czasu, odkąd stra­cił sta­rego wojow­nika. Odsu­nął od sie­bie myśli o tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach śmierci Tho­masa Reece’a i powoli odwró­cił głowę, żeby prze­czy­tać napis na wbi­tej w zamar­z­niętą zie­mię nowej gra­ni­to­wej pły­cie.

JUDITH FRAN­CES REECE 2 MARCA 1951 24 KWIET­NIA 2018 ODDANA ŻONA I MATKA

Pomimo chłodu Reece poczuł, jak zalewa go fala gorąca. Sta­rał się powstrzy­mać łzy, klę­cząc przed kamien­nym pomni­kiem, na któ­rym w krót­kich sło­wach zawarto całe życie jego matki. Cier­piała na demen­cję i po śmierci ojca tra­fiła do domu opieki w Ari­zo­nie, gdzie dożyła swo­ich dni. Reece opła­ki­wał ją już wie­lo­krot­nie, odkąd okrutna cho­roba ode­brała jej wspo­mnie­nia. Skry­cie wciąż liczył na to, że jakiś cudowny lek mu ją przy­wróci; teraz jed­nak ode­szła na zawsze i znów była u boku męża. Wró­cił pamię­cią do ostat­niej wizyty, w trak­cie któ­rej, w prze­bły­sku świa­do­mo­ści, roz­po­znała swo­jego jedy­naka i przy­po­mniała mu o misji Gede­ona z Księgi Sędziów: „Zawsze byłeś jed­nym z nie­wielu, James. Obser­wuj hory­zont”.

Reece zamknął oczy i zmó­wił cichą modli­twę, pro­sząc rodzi­ców, by zaopie­ko­wali się jego żoną i córką, dopóki nie przyj­dzie jego kolej.

Kocham was.

Otarł oczy ręka­wem, a pod­no­sząc się na nogi, poczuł, jak Katie ujmuje go pod ramię.

– Przy­kro mi, James – powie­działa tylko, po czym ruszyli z powro­tem do auta.

Rozdział 5

Repu­blika Środ­ko­wo­afry­kań­ska

Żeby dotrzeć do ukra­iń­skich kopalni znaj­du­ją­cych się w kon­tro­lo­wa­nej przez chrze­ści­jan pod­pre­fek­tu­rze Bako­uma, nale­żało odbyć dwu­go­dzinny lot na wschód. Dwa iden­tyczne tur­bo­śmi­głowe king airy prze­trans­por­to­wały emi­sa­riu­szy do celu z pręd­ko­ścią czte­ry­stu dwu­dzie­stu sze­ściu kilo­me­trów na godzinę. Alek­sandr ni­gdy nie polo­wał w Repu­blice Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Kłu­sow­nic­two i cią­gnące się latami kon­flikty wewnętrzne zdzie­siąt­ko­wały popu­la­cje zwie­rząt; zda­rzało mu się jed­nak polo­wać w dżun­glach sąsia­du­ją­cych z Kame­ru­nem na bongo, sita­tungę, duj­kery i rzadko spo­ty­kane bawoły leśne. Przez moment zasta­na­wiał się, czy wybrać się na łowy na dzi­ka­cza leśnego, skoro już był w oko­licy, ale per­spek­tywa kolej­nego rzad­kiego tro­feum nie eks­cy­to­wała go tak jak w mło­do­ści. Teraz potrze­bo­wał cze­goś wię­cej.

Podzi­wiał surowe piękno afry­kań­skiego kra­jo­brazu. Z powie­trza łatwo było zapo­mnieć o tym, co fak­tycz­nie działo się w dole, o miej­scach, gdzie miesz­kańcy wciąż jesz­cze nie wyszli poza pod­stawy pira­midy Maslowa. Trzy­sta metrów niżej mala­ria pozo­sta­wała główną przy­czyną śmierci, zasoby wody pit­nej były ogra­ni­czone, oskar­że­nia o czary dopro­wa­dzały do samo­są­dów, HIV i AIDS doty­kały przy­naj­mniej pięć pro­cent popu­la­cji, a kobiety cier­piały nie tylko z powodu naj­wyż­szego na świe­cie wskaź­nika obrze­zań, lecz także rów­nie wyso­kiego odsetka zgo­nów w trak­cie porodu. Repu­blika Środ­ko­wo­afry­kań­ska nie miała lito­ści dla swo­ich oby­wa­teli.

Poza nie­licz­nymi mia­stami kraj pozo­sta­wał pogrą­żony w woj­nie domo­wej. Bojówki czter­na­stu frak­cji muzuł­mań­skiej Séléki i chrze­ści­jań­skiej Anty­ba­laki wciąż rywa­li­zo­wały ze sobą o sporne tery­to­ria i z deter­mi­na­cją sta­rały się zetrzeć z powierzchni ziemi drugą stronę. Czystki etniczne były w Afryce jed­nym z powo­dów kon­flik­tów. Pod­czas nich maczety czę­sto szły w ruch.

Samo­loty wylą­do­wały na krót­kim pasie ubi­tej ziemi i zatrzy­mały się przed budyn­kiem admi­ni­stra­cji kopalni. Pod czuj­nym okiem nie mniej niż pięć­dzie­się­ciu rosyj­skich żoł­nie­rzy grupa męż­czyzn pra­co­wała w słońcu, prze­dłu­ża­jąc lądo­wi­sko i wzno­sząc dodat­kową infra­struk­turę, która miała uła­twić dal­szą gra­bież zaso­bów natu­ral­nych. Alek­sandr zauwa­żył, że słabo uzbro­jo­nych człon­ków miej­sco­wej mili­cji jest znacz­nie mniej niż rosyj­skich dorad­ców.

– Obej­rzymy dzi­siaj dwie pla­cówki, dyrek­to­rze Żar­kow. Zaczniemy od kopalni uranu, a potem prze­je­dziemy do miej­sca wydo­by­cia dia­men­tów, tak jak pan pro­sił.

– Da. – Alek­sandr ana­li­zo­wał w myślach roz­ma­ite moż­li­wo­ści.

Land cru­isery, któ­rymi jechali, nie umy­wały się do now­szych i opan­ce­rzo­nych hilu­xów, z któ­rych korzy­stano w kopalni, ale moc i nie­za­wod­ność tak daleko od cywi­li­za­cji czy­niły z toyot pierw­szy wybór. Nawet mimo otwar­tych okien gar­ni­tur Dobry­nina był mokry od potu, a Alek­sandr zasta­na­wiał się, dla­czego dyplo­mata upie­rał się przy for­mal­nym stroju Mateczki Rosji. Zresztą nie­ważne, Żar­kow musiał jedy­nie obej­rzeć pla­cówki, pod­jąć decy­zję i wydać instruk­cje.

Na czele zło­żo­nego z trzech aut kon­woju jechał peu­geot P4 w bar­wach masku­ją­cych, w któ­rym sie­działo dwóch Rosjan i jeden z ofi­ce­rów mili­cji. Zbu­do­wany na bazie słyn­nego mer­ce­desa klasy G, P4 był fran­cu­ską wer­sją „jeepa”. Alek­sandr uśmiech­nął się – Peu­geot nie miał umowy eks­por­to­wej z Mer­ce­de­sem. Ni­gdy nie ufaj Fran­cu­zom. Za kolumną jechała oliw­kowa cię­ża­rówka woj­skowa renault wio­ząca ośmiu człon­ków mili­cji i czte­rech dodat­ko­wych rosyj­skich żoł­nie­rzy. Alek­sandr dostrzegł, że kiedy prze­ci­nali pobruż­dżone kole­inami drogi w oko­li­cach kopalni, mło­dzi męż­czyźni i chłopcy odwra­cali się i ucie­kali. Wymie­rzone w rebe­lian­tów dzia­ła­nia spec­nazu przy­no­siły skutki: strach pano­wał nie­po­dziel­nie.

Prze­je­chali przez pobli­skie wio­ski tak szybko, jak pozwa­lały na to ich maszyny, z pojaz­dów z przodu i z tyłu wysta­wała broń. Prze­kaz był jasny: trzy­maj­cie się z dala od kon­woju. Bieda nie szo­ko­wała Alek­san­dra: sło­miane strze­chy, kilka nie­do­ży­wio­nych krów, rowy kipiące od eks­kre­men­tów, kobiety i starcy ocie­ra­jący się o śmierć na brud­nych uli­cach. Podob­nie jak we wszyst­kich kra­jach roz­wi­ja­ją­cych się na świe­cie uśmie­chały się jedy­nie dzieci bawiące się w pia­chu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tłu­ma­cze­nia cyta­tów, jeśli nie podano ina­czej, pocho­dzą od tłu­ma­cza, podob­nie jak wszyst­kie przy­pisy. [wróć]

Wspo­mniane przez autora opo­wia­da­nie ni­gdy nie uka­zało się po pol­sku. W rze­czy­wi­sto­ści tytuł da się odczy­tać dwo­jako: albo jako „Naj­bar­dziej nie­bez­pieczna gra”, albo jako „Naj­groź­niej­sza zwie­rzyna”. Wynika to z podwój­nego zna­cze­nia słowa game (gra oraz zwie­rzyna, dzi­czy­zna). W tek­ście Con­nella fraza the most dan­ge­rous game zostaje naj­pierw użyta w dru­gim zna­cze­niu (ową „naj­groź­niej­szą zwie­rzyną” jest czło­wiek), zaraz potem jed­nak jeden z boha­te­rów zaczyna opo­wia­dać o polo­wa­niach na ludzi jako o grze. [wróć]

Az-Zawa­hiri zgi­nął w lipcu 2022 roku, w Kabulu, w ataku ame­ry­kań­skiego drona. [wróć]

J. Carr, Lista śmierci, przeł. B. Nawrocki, War­szawa 2020, s. 10. [wróć]