Jak woda. Brat. O zdradzie i śmierci - Bronisław Wildstein - ebook

Jak woda. Brat. O zdradzie i śmierci ebook

Bronisław Wildstein

0,0
74,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjątkowy tom zawierający wznowienie trzech pierwszych utworów literackich Bronisława Wildsteina: dwóch powieści i trzech opowiadań jest dowodem oryginalności i różnorodności pisarza, który od początku swej kariery literackiej potrafi łączyć głębię psychologiczną z refleksją nad powołaniem artysty, kształtowaniem tożsamości, funkcjonowaniem pamięci i eschatologicznym wymiarem życia ludzkiego.

              Debiutancka, wydana w 1989 roku powieść "Jak woda", za którą autor otrzymał najbardziej wówczas prestiżową dla literatury polskiej Nagrodę Kościelskich, zainspirowana dostrzeżonym w paryskiej prasie zdjęciem Siergieja Paradżanowa, to opowieść o artyście w totalitarnym państwie. Druga, tocząca się w Paryżu powieść "Brat" mierzy się z doświadczeniem polskich opozycjonistów, którzy swoją działalność przypłacili przymusową rozłąką z krajem i pokazuje destrukcyjny wpływ komunistycznego systemu na indywidualne losy ludzkie. Trzy łączące się ze sobą opowiadania, które tworzą "O zdradzie i śmierci (czyli przypisy do Plutarcha)" to osadzona w targanym walkami po śmierci władcy imperium Aleksandra Macedońskiego uniwersalna refleksja o namiętności władzy i ludzkiej pysze.

              Zmiany dekoracji czy eksperymenty z formą, świadczą o rozległości literackich doświadczeń autora, nie przesłaniają wszak tego, że w centrum jego zainteresowania pozostają fundamentalne problemy etyczne - od ponad trzydziestu lat znak rozpoznawczy prozy Bronisława Wildsteina.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 975

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Korekta

Maciej Woźniak

Projekt okładki i stron tytułowych

Barbara Bugalska

© Copyright by Bronisław Wildstein

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

ISBN 978-83-8196-492-0

 Jak woda

Kanał szklił się jak oczy. Francuski przyjaciel oddalił się wreszcie z tłumaczką i mógł zostać sam. Chyba zrozumieli w końcu, kiedy powtórzył kilka razy, że jest zmęczony i da sobie radę, jeszcze potrafi odnieść nabyte rzeczy do hotelu. A może także mieli już dość po parogodzinnym, bezładnym plątaniu się po jarmarku…

Dzień był szary, ale zaczynał chyba szarzeć jeszcze bardziej, a przechodnie wciskali się w swoje okrycia, które straciły barwy, i przyspieszali kroku, chociaż i tak chodzili tu tak szybko, pomimo że Armand mówił, że Amsterdam to tylko wielki park spacerowy…

Wchodził zadyszany na wygięty jak koci grzbiet most nad kanałem. Drzewa nachylały się nad nim ku sobie, z obu stron wysuwały swoje bezlistne gałęzie, które rozwidlały się po wielekroć, mijały, biegły ku sobie, nie dotykając się, budowały czarną siatkę jak rusztowania chmur. Dyszał jeszcze napięciem targu, kupowania – to ponad sześćset guldenów, mógłby za to wyremontować mieszkanie, o którym obiecał sobie nie myśleć, a którego obraz – ciemne szczeliny sufitu, pył wydobywający się nie wiadomo skąd i zielonkawy liszaj ściany – stawał się znakiem powrotu, światem, który zamknie się nad nim jak woda... Po co miałby robić ten remont? Ile zostało mu jeszcze tego czasu... mniej niż mieszkania. Mieszkania, które pamiętał plamami światła pośrodku pokojów, dalej zamazującego się w mroku, gdzie tonęły ściany, kawałki mebli. Amfilada trzech pokojów zamkniętych kuchenką, w której ściany prawie dotykały go i lubił to, chociaż czasami zaczynał się dusić tam i musiał biegać po pokojach, poprzez nie, samotny, tyle miejsca, że nie trzeba wyliczać kroków, tyle miejsca, że można prawie gubić się, zapomnieć o ścianach, które rozsuną się w przestrzeń jak w step nocą…

Teraz to mieszkanie straszyło go. Po kolejnych lotniskach, kiedy świat gwałtownie zszarzeje, zgasną neony, światła, wystawy, z proscenium ze zgrzytem zardzewiałych kół odjadą kolejne elektrycznie zabudowane plansze dekoracji, wszystko pogrąży się w mroku, a on zamknie za sobą drzwi swoich trzech pokojów zakończonych kuchenką, wypełnionych wilgotnym zapachem pleśni i jak ślepiec obmacując framugi, ściany, krawędzie kilku przypadkowych mebli dotrze do swojego stolika, ukryje się w kręgu światła lampy, a ciemność dookoła zamknie się, znieruchomieje, uspokoi. A przecież wreszcie będzie musiał opuścić ten lepki azyl stolika, światła lampy, borykać z nadwyrężonym tapczanem, aby ukryć się przed mokrym chłodem. I w końcu, zakopany w pościeli, jakby chciał się schronić, ukryć, wydany na pastwę nocy, runie w górę jak w bezkresny lej. A może opadnie, osunie się jak w grząską ziemię i znowu woda będzie się sączyła po ścianach, rozlewała w kałużach po pofałdowanej podłodze... Jeszcze niedawno, jeszcze dwa lata temu na przykład, byłby to niewyobrażalny wręcz horyzont jego marzeń – móc zamknąć własnym kluczem drzwi, przejść z pokoju do pokoju, zapalić lampkę nocną lub choćby żarówkę zawieszoną pod sufitem, leżeć, kiedy się chce, a potem wstać, usiąść na krześle, na podłodze, dotykać przedmiotów, na których zostały jeszcze ślady ludzkich dłoni, ich gest tworzący formę, to, co może najlepszego pozostać… Własna ściana, własne drzwi.

Jeszcze przecież niewiele więcej niż rok temu nie mogło wydawać się to możliwe – trzy własne pokoje i kuchnia z perspektywy ciasnej klitki, ale jak dobrze było wtedy mieć pokoik prawie dla siebie, łóżko, szafę bez drzwi i drzwi wreszcie, które nie miały od zewnątrz judasza i które wolno było mu otwierać. Wolno je było otwierać i innym, szczególnie dzieci wbiegały tu i wybiegały, ale najgorszy był główny lokator, na co dzień prawie miły człowiek, ale kiedy się upił, wtaczał do jego pokoju, przestępował próg, robił krok i walił na jego łóżko, charcząc – Tylko bez numerów, tylko bez numerów, bo my ciebie; w tym momencie skręcał z jakimś dziwnym sykiem dłonie na wyimaginowanej szyi. – Chcemy tu spokoju, rozumiesz, spokoju i porządku, bo jak nie, to my ciebie… sam wiesz, dostałeś już dosyć…

To był w sumie porządny sąsiad. Odpowiadał grzecznie na powitania i upijał się nie częściej niż dwa razy w tygodniu. Czasami przytaczał się z wódką. – No, napij się ze mną. Sam wiesz najlepiej, jak jest, wiesz, że bez tej mateczki nijak idzie, nie mamy co gadać, sam wiesz najlepiej…

Raz nawet upił się z nim, z głodu, żeby zapomnieć, nie trzeba było dużo. Potem był dzień pełen dygotu i kwaśnych skurczów żołądka. Zwykle starał się wymigać: słabością, chorobą. – Patrzcie, taki dziad, a zachciało się mu podskakiwać. Taki dziad… czy nigdy nie patrzysz w lustro?

Ale tam prawie nie było luster. W każdym razie u niego. W swoim nowym mieszkaniu miał szafę z pękniętym lustrem w drzwiach od wewnętrznej strony. Czasami stał przed nim, długo rysując skomplikowane wzory wokół swojego odbicia. Amsterdam był szeregiem powielających się luster – może to lubił w nim najbardziej. Ale chyba cały ten świat, jak go znał, zanim przyjechał tu – z filmów, zdjęć, rzadkich rozmów – to były powtarzające się w nieskończoność lustra. Jakby cielesność parowała tutaj, skraplając się w odbicia.

Jarmark pozostawił w nim napięcie. Pieniądze wydawał, przełamując wewnętrzny sprzeciw, strach nieomal, i nabywając te niepotrzebne przedmioty, czuł przez moment prawie ekstazę. Myślał wtedy, ile traci, ile bezpieczeństwa mogłyby mu dać tam te pieniądze, jak mogłyby zmienić jego dom. Uniesienie stawało się napięciem, które przeradzało się w poczucie niejasnej winy, jak grzech, wobec siebie, innych tam, i wreszcie rozpełzało się po całym ciele lepkim potem, rozpościerało się w zmęczenie, zaczynał czuć na ramieniu ciężar wielkiej torby Francuza, skąd wynurzał się drewniany anioł z prawie kobiecą twarzą, długie włosy spływały mu po policzkach, osiadały na ramionach i zanurzały w torbie, giętkie ręce jakby pozbawione kości wyciągały się ku niebu w powietrzu, zanurzały się w nim smukłe palce, które chyba kiedyś grały na nieistniejącej już harfie; pod ciałem wynurzającego się z torby anioła grzechotały metalowe kubki, sztylet. Z ramą obrazu jak wielką prostokątną obrożą na karku mógł wyglądać jak handlarz starzyzną, ale tutaj i tak nikt nie zwróci na niego uwagi. Tylko jedna kobieta uśmiechnęła się do niego przelotnie i nie zdążył nawet zapamiętać jej uśmiechu.

Zaczynało już wyraźnie szarzeć i wąskie kamienice coraz głębiej zanurzały się w kanale. Ich żelazne zaczepy do wyładowywania towarów zapadały w wodę, jakby przeczesywały dno, szukając jakiegoś zapomnianego od setek lat statku, który niezauważalnie zmurszał i osunął w głąb z zamyślonym sternikiem, ciągle jeszcze usiłującym dostrzec spod wody na północnym niebie Krzyż Południa, i pilotem, który nie wyszedł z kabiny, uwięziony w labiryncie swoich coraz to dokładniejszych map.

To miasto tak piękne i tak obce. Chodził już po nim kilka wieczorów, kiedy tylko udało mu się ujść czujności nowych przyjaciół. Wzdłuż kanałów, gdzie z wygiętych lub prostych mostów oglądały swoje odbicia zamyślone pary, a nad nimi wznosiła się czarna pajęczyna drzew. Latarnie były białosrebrzyste, jakby powielały księżyc, który rozdzierał czasem chmury, a rzeźby domów, zdobione gzymsy, ornamenty ścian wyłaniały się z ciemności, wychylały w noc ku idącemu swój zarys, pamięć czułych rąk uczestniczących w odległej harmonii. Domy spływały balustradami, dywanami schodów prawie do stóp przechodnia, ale to „prawie” dzieliło rzeczywistość od snu. Od filmu, który wyświetlały nieosłonięte szyby okien, kobiety w skupieniu nachylone nad listem, rodziny nad kominkiem żarzącym się fluorową lampką, postacie rozmawiające bezgłośnie, znieruchomiałe przed bibliotekami w brązowym rytmie półokrągłych grzbietów książek. Znad nadbrzeży kanałów zapadał w spokojną ciemność czworoboków domów wysuwających ku niemu rzeźbione ganki, których w nocy nie widział prawie. W ciszy zupełnej mógł łowić jeszcze szelest dawnych kroków, kroków, które nakładały się w czasie, stąpnięć, które w kamieniu pozostawiły niewidoczne ślady. Szelest unosił się w nocy, odbijał od pni zagarniających przestrzeń wielokrotniejącymi gałęziami drzew zbliżających do okien swoje zagięte palce. Wędrował tymi kamiennymi ogrodami, które przenikały jeden w drugi, zmieniały kształty i tonacje mroku, aby nagle wypaść w sam środek ludzkiego strumienia wibrującego w krzyżujących się światłach w krzyku, hałasie, w podmuchach agresywnej muzyki, która przenikała się, ścierała, postępowała po sobie, a przechodnie jakby tańczyli w jej zmieniającym się rytmie. Ściany były lustrami i bramami sezamu, w których odbijały się, powielały potoki ludzkie płynące w nieskończoność w takt pulsującej muzyki.

Takie szczęście dało mu po raz pierwszy to miasto, pozwoliło uwolnić się od pamięci, choćby na chwilę zapomnieć o sobie, o tym, co towarzyszyło mu na co dzień, wyżłobione zostało w wewnętrznych ścianach jego oczodołów, co płynęło z krwią pod pomarszczonym pergaminem jego skóry i w głębi jego zwiotczałych mięśni, o tym wszystkim zapominał wtedy, tak jak o ciężarze swojego ciała. Nie musiał wybierać drogi ani kierunku, bo pchały go podmuchy powietrza, ludzki wiatr, miraże świateł. I tak mogło być nawet w momentach zupełnie innych, w tym mieście – kiedy patrzył w wodę kanałów i zanurzał się w niej, pogrążał w ścianach wąskich budynków, a rzeźba gzymsu stawała się lalką na dziobie statku i niesiony prądami płynął w pyle gwiazd, które prowadziły go na pełne morze.

Wszystko to pamiętał już. Pamiętał z rzadkich chwil, kiedy można było wtulić się w siennik przed zgaszeniem światła i patrzeć na jarzącą się złym, żółtym światłem okratowaną żarówkę, patrzeć tak długo, że oczy przestawały widzieć i nagle żarówka jak kopnięta bańka światła odlatywała gdzieś w daleką ciemność i wtedy mógł odnaleźć się na ulicy nieznanego miasta. I mógł iść, bo ściany celi rozstępowały się w noc, znikały i widział szklącą się taflę wody, białe światło latarń, księżyca i gwiezdny pył, który unosił się z dna kanału. Myślał, że to Wenecja, i usiłował iść przez plac Świętego Marka, dojść do Bazyliki, zobaczyć z bliska pałac Dożów, a nawet może wejść na jego dziedziniec, bo przecież znał tyle opisów tamtego miasta i przestudiował przewodnik, usiłując zapamiętać plątaninę uliczek i kanałów, ale nigdy nie potrafił odnaleźć nawet placu. Czasami tylko, kiedy labiryntem podwórek i czworoboków domów, które nie miały w sobie nic włoskiego, przedzierał się długo, wypadał nagle w sam środek ludzkiego strumienia, w feerii barw, tańcu neonów, łudzących grach luster. Teraz zrozumiał, że był to Amsterdam.

Przywracało go sobie zmęczenie. Ciężki oddech i opór mięśni. Znad kanałów wznosiła się wilgoć, gęstą watą wpadała w gardło, zaklejała płuca, poganiała serce mokrym podmuchem. W tłumie ludzi na kolorowym deptaku nagle czuł, jak słabną mu nogi, jakby puchły w kłody, które z trudem przestawiał, zataczał się, przechodnie potrącali go, aż prawie wyciągając ręce, docierał do muru, opierał się o niego, łapiąc z trudem powietrze, gdy wszystko dookoła było barwnym przestrzennym filmem, ale on był zmęczony i pomiędzy powierzchnią jego oczu a zielono-czerwono-żółtym obrazem podnosiła się biała mgła, oddalała postacie, rozmazywała światła i czuł bezsilność sylwetek tańczących dla niego na ulicy, niematerialność murów i drzew, i wody nawet. Wszystko przeistaczało się w odbicie szybujące w przestrzeni dla niego, w dziwnej pustce zaczepionego o nieistniejący mur.

A potem wszystko powracało do swojej konsystencji, nabierało ciężaru: ludzie, domy, rzeczy na wystawach, nawet ekrany szyb i pulsowanie świateł neonów. Świat fascynujący i obcy, biegnący wokół niego, potrącający go ciałami przechodniów, tętniącą muzyką, strugami świata. Aromat barw, ciężar dźwięków. Za dużo tego, abym zapamiętał, za dużo, żebym dotknął, poznał, posiadł, tylko ruch i zmiana jak w zimnym ogniu mieniącym się nad wodą.

Z nieustającej eksplozji ulicy z trudem zapadał w półmrok kanałów, białych świateł, w wilgoć jak wodę, między ciemne sylwetki przechodniów nietłoczących się tu. Dlaczego nie potrafię zapamiętać żadnej twarzy, żadnej rzeczy i pozostaje mi tylko ruch, jakaś nienazwana aura światła, powietrza i wody. Niezrozumiałe słowa, nieuchwycone do końca gesty, postacie pozbawione cieni. Pozostawała mu tylko własna słabość, dłonie machinalnie szukające oparcia, znajomy skurcz serca, kiedy jakby zapadał się, a wszystko rosło dokoła w momencie, wznosiło nad nim swoje ciemne kształty, aby dopiero po chwili powrócić do swoich dawnych wymiarów i aby mógł stwierdzić, że ciągle stoi na wyprostowanych choć drżących nogach. Co się stało z powiekami, które, wydawało się, potrafiły kiedyś przychwycić każdy, najbardziej ulotny obraz? Teraz oczy to tylko puste otwory w czaszce, przez które płynie świat.

A jednak nieoczekiwanie zapamiętywał jakieś scenki: grupka mówiących półgłosem postaci nachylona ku niewidocznemu centrum, może jednemu z nich, prawie stykająca się głowami, ramionami, zostaje za nim w tyle, pogrąża się w kadłubie barki; dwóch chłopców, z których jeden posadził drugiego na nadbrzeżnym słupku, a posadzony przytrzymał pod pachami jego dłonie, głaszcząc go jednocześnie półwyciągniętą ręką po policzku; stary człowiek z psem oparty na lasce i patrzący spod drzewa na swoje odbicie w wodzie.

Dlaczego właśnie to? Trudno było mu się zgodzić, że to tylko przypadek, chwilowe pobudzenie obumierających zwojów nerwowych. A więc szereg znaków, których nie potrafił zrozumieć? Przesłanie od świata, którego nie znał? Sugestia czegoś, co dzieje się w zasięgu ręki i wymaga tylko wysiłku, aby przejść na drugą stronę zwierciadła? A może tylko odbicie, imię uczuć natrętnie poszukujących wyrazu? Niewiele więcej niż projekcja niespokojnej wyobraźni?

W gęstniejącej obecności przechodniów, wolno przestawiając nogi, dotarł wreszcie do szyb z kobietami. To były kobiety porozbierane w najbardziej wyszukane sposoby, z sutkami przeciętymi krawędzią stanika, piersiami wzbierającymi i napinającymi się nad siatkowym materiałem, w pończochach z odsłoniętym kawałkiem naprężonej skóry uda, pośladku i pachwiny poniżej wąskich majtek, ciała przez przeźroczyste koszulki, czasze brzucha ze źrenicą pępka; różnokolorowe kobiety wabiące przez szyby, wszystkie wyśnione i niewyobrażalne kobiety świata, kobiety naczynia, puchary i spluwaczki. Widział tych mężczyzn wczepionych w szybę, trzepoczących po niej i one zapraszające ich, nie dostrzegając, odsłaniające się i obojętne. Ciemne firanki zasuwały się, pojawiał się gość, któremu ona oddawała się, wykonywała polecenia, była na posługi, aby mógł korzystać z niej, ale firanka za szybką nie drgała mimo wszystkich wczepionych w nią oczu, aż wreszcie odsłaniała się znowu i kobieta za szybą była jak wcześniej, wchłaniając wszystko, pozostawała nienaruszona, wiecznie odnawiająca się dziewica nieświadoma tego, co dzieje się z nią.

Te kobiety, o których marzył tyle wilgotnych nocy, dusząc się bez powietrza. Nierealny obiekt niemożliwej do spełnienia żądzy i nienawiści, która wibrowała w opowieściach więźniów improwizujących lub może tylko koloryzujących przeżyte lub zasłyszane przygody, gdzie kobiety były rzeczami, gorliwymi i posłusznymi niewolnicami lub jęczącymi z bólu i upokorzenia ciałami, które płacić musiały za swoją niedostępność i niemoc opowiadających.

Kobiety z tylu wcieleń. Na początku żony i matki jak na obrazach w jego rodzinnym kaukaskim mieście. Żony kupców i rzemieślników w długich bufiastych sukniach, czasami z chustkami na głowie ozdobionymi złotą i srebrną biżuterią. Ale prędko nikły one z okien domów i już nie wiedział, czy nie pamiętał ich tylko z obrazów, które też prędko usuwały się ze ścian. Czy kiedykolwiek widział je, poprzez odsłonięte okna spoglądające od czasu do czasu na codzienny rytm falujących ulic? Może mógł je zapamiętać tylko wśród przechodniów na ulicach, w odartych sukniach, które kiedyś mogły być piękne jak te jego matki? Zielona suknia z grubego materiału, zszywana po wielekroć, ze strzępiącym się dołem i obrywającą podszewką. Obrazy znikały ze ścian, z targów, zapadały spiętrzane grzbietami do góry w ciemne piwnice, jeszcze przez moment widać było brązowe płótno, gdzieniegdzie nadszarpnięte i dziurawe, które pogrążało się w wilgotną pleśń.

Czy to były te same kobiety z obrazów, o których opowiadali jego dziesięcioletni rówieśnicy, że „dają” za stacją pod miastem, gdzie łąka przechodziła w las? Ciągle potrafił przypomnieć sobie dwie postacie kobiece, niestare jeszcze, z dziwnie dużymi oczami, których wzrok nieprzytomnie odbijał się od ścian domów, a bose nogi podążały jakby za szybko, jakby gnała je kurzawa słońca wznoszącymi się i opadającymi ulicami miasta. Jedna nawet krzyczała coś i jakiś mężczyzna wsunął jej w rękę pieniążek, wziął za ramiona i lekko pchnął przed siebie, a ona posłusznie prawie pobiegła między domy. Zapamiętał ich twarze, skręcone ptasim ruchem głowy i palce jednej, które pozostały już wśród tylu scen jego pamięci, długie palce dotykające i odskakujące od zużytego materiału sukni jak chore zwierzęta.

Starsze koleżanki w białych bluzkach i czerwonych krawatach na paradach uniemożliwiały należyte skupienie. Ich piersi wypychały biały materiał, spódniczki sugerowały zarys pośladków. Przecież ktoś może podnosić te spódniczki, ściągać majtki, nawet nauczycielce śpiewu śpiewającej solowe partie Suliko przed chórem szkolnym. Na zawsze pozostało mu już poczucie pęknięcia między dwoma wcieleniami, które były dwoma różnymi istotami. Między kobietami występującymi na zebraniach i wygłaszającymi ostre mowy przeciwko wrogom ludu lub rozwodzącymi się lirycznie nad ludu tego ojczyzną, grającymi hieratyczne role i zastygającymi w hieratycznych kompozytach, a tymi, które jęczą spocone na pościeli, z ust ich sączy się ślina, a lepka wydzielina oblepia uda. Jego doświadczenia, tych kilka kobiet, które właściwie kochał wszystkie, kiedy odnajdywał je, czuł ich ciało, pogrążał się w ich krwi, w wirujących odbiciach ich źrenic i za którymi tęsknił potem, nie zmieniały tego poczucia. W świetle dziennym, wśród innych, były kimś innym i nie potrafił zidentyfikować ich z tymi zszarpanymi wspomnieniami fragmentów ciała otwierających się przed nim, skurczu palców na swojej skórze, jęku i wilgoci. Ciemna aura skóry, w którą można się zanurzać, wspólne powietrze i rytm krwi. Jedynie z Eleną było inaczej, może dlatego, że trwało to lata, ale jak było naprawdę, nie pamiętał już, wiedział tylko, że kiedy wyjechała, poczuł wyłącznie rodzaj bolesnego spokoju.

Kiedy przed zgaszeniem światła patrzył w tynk puchnący i zapadający się, mapę świata i nieba i nie mógł uwolnić się od skurczu jąder, uderzeń krwi, która z podbrzusza dochodziła do głowy, myślał nie tyle o kobietach, które miał, ile raczej o tych, których mieć nie potrafił, o tych wszystkich, które dać mogły mu to, czego nie poznał, bo przecież każda z nich była zagadką, poskramianym zwierzęciem i ciemnym wiatrem, możliwością wabiącą jak ciało osłonięte ubraniem, lśnienie oczu ukrytych pod przymrużonymi powiekami, rozkoszą może, czarnym oddechem wyrywającym ze świata, pozwalającym zapomnieć o nim, zamykającym się nad głową jak woda.

Dysząc, wchodził po ciemnych, krętych schodkach. Dziewczyna prowadząca go była wysoka, miała okrągłe biodra i sterczące piersi. Właściwie podobała się mu, choć starał się nie patrzeć na jej twarz. Ostry makijaż. Duże oczy i usta. Pociągłe policzki. Na ścianie pokoiku wisiał chyba jakiś plakat, w niebieskiej tonacji neonu naga dziewczyna omdlewająca w pętli skrzydła łabędzia. Jego gospodyni stała już naga na środku pokoju, przynaglając go do pośpiechu. Tak jak chciał: pełne pośladki, lekko zaokrąglony brzuch, duże piersi. Był zmęczony i napięty jak przed inicjacją. Tyle lat upłynęło, od kiedy nie dotykał kobiety, podniecenie zsuwało się w głąb żył, klatki piersiowej. Kiedy zdjął sweter i zaczął rozpinać koszulę, dziewczyna zatrzymała go lekko poirytowanym ruchem ręki i sama zaczęła rozpinać mu spodnie. Ku jego zdumieniu, rozebranego od pasa w dół wzięła go końcami palców za nieco nabrzmiały członek i zaczęła prowadzić przez pokój. Dopiero przy zlewie zrozumiał, o co chodzi, ale strumień zimnej wody był jak szok i pomimo fachowej pieczołowitości dziewczyny, która suszyła mu skulony członek miękkim ręcznikiem, czuł skurcz pośladków i brak oddechu. I tak było później ciągle, kiedy leżał już na łóżku – jak na kozetce psychoanalityka, myślał, tyle słyszał o tym przed przyjazdem tutaj – a dziewczyna przyklęknęła nad nim i włożyła sobie do ust ten skręcony gałganek ścięgien, mięśni i żył powleczony pomarszczoną skórą. Widział jej poruszające się policzki, wypięte pośladki oparte na piętach odbijały się w lustrze. Było tak, jak marzył tyle razy, w tylu więzieniach, co odbijało się niewyraźnym kształtem w tynku tylu ścian, ale teraz widział tylko siebie leżącego bezwładnie na łóżku z chudymi nogami i grubym, sflaczałym brzuchem osuwającym się na koc obok policzka dziewczyny, która w fachowy sposób usiłuje przywołać go do życia. Podniósł się nieco i wziął ją za pierś, ale ona odrywając się od niego zaczęła coś szybko mówić, z czego zrozumiał, że za dotykanie życzy sobie dodatkowej opłaty. Przez moment chciał już wyjść, ale opadł z powrotem na łóżko, a dziewczyna nachyliła się znowu nad jego zwiotczałym członkiem. Czuł jej usta, język, ślinę, widział jej białą nagość i starał się nie myśleć o niczym i w tym momencie poczuł, że położył jej rękę na pośladku i dziewczyna podrywa się, warcząc coś. To trwało jeszcze kilka minut, kiedy zaczął się czuć tożsamy z sobą leżącym na tym łóżku i sytuacja zaczęła go podniecać, ale wtedy właśnie dziewczyna podniosła się i powiedziała, że jego czas się skończył. Udało się mu tylko powtórzyć bezradnie – Aj pej, aj pej. – Tajm, tajm – odpowiedziała dziewczyna, wskazując palcem na zegarek i po raz pierwszy uśmiechając się do niego. Wiedział, że jest już po wszystkim, a uśmiech jest najtańszą formą rekompensaty.

Anioł ciążył mu. Rama obrazu żłobiła skórę karku. Mokre powietrze lepiło się do płuc. Nawet jakby widział gorzej, biała mgła wypełniła mu oczy, oddaliła kontury rzeczy, odsunęła je w niestałe kształty. Dobrze, że do hotelu jest niedaleko, serce łoskotało nierówno i niewyraźnie. Za dużo wszystkiego, za dużo rzeczy, które kupił, za dużo rzeczy na targu, które chciałby mieć, aby poznawać je, oswajać się z nimi w samotności, odkrywać powoli i nigdy do końca ich tajemnicę, przez ich powierzchnie tropić przeszłość, która przecież nie zginęła, jest w nas i w przedmiotach, tak jak wiek i doświadczenie w zwiotczałych mięśniach, jak obrazy pod całunem powieki.

Za dużo jest tutaj spokojnej przeszłości, która faluje w kanałach i można oglądać ją z mostków jak grzbiet rozzłoszczonego kota, żarzy się w białym świetle latarni i kuli w ciemności domów, za dużo tu życia, ludzi, którzy zachłystują się nim, żyją jak barwne ćmy – tyle, ile trzeba na spopielenie się papierosa, nawet ludzi, którzy chcą ze mną mówić, jest za dużo. Bo mnie jest coraz mniej.

To nie tylko ciało, które tracę nieodwołalnie. Którego nie przywrócą mi żadne ćwiczenia, bo nie jest ono już do nich zdolne. Nie tylko przestało być instrumentem, formą, w którą przyoblekam swoją wolę, ale jest coraz cięższym brzemieniem, jarzmem, z którego uwalniam się, tracąc siebie, gubiąc namiętności, pragnienia i projekty, zatracając potrzeby i zmysły. I świat opuszcza mnie. Nie tylko wymyka mi się z rąk, oddala, tracąc swoją konsystencję i materię, ale odbiera mi to, co, wydawało mi się, posiadłem już, moją przeszłość, a więc i teraźniejszość, moje własne myśli, uczucia i uczynki, moje sny i marzenia, a nawet konstrukcje, nad którymi pracowałem dziesiątki lat i wydawało się mi, że wznoszę najtrwalsze miasta, a pisałem tylko listy na wodzie.

Tracił pamięć i przeszłość. Jego losy oddalały się w krainę snu. Coraz częściej jakieś obrazy, sekwencje zdarzeń, których domyślał się raczej niż pamiętał, które drgały na krawędzi świadomości jak na skraju powieki, odsłaniały się pyłem światła, słoneczną wibracją, zarysem gór na horyzoncie tak daleko i tak niebieskich, że już nie wiadomo czy to śnieg, czy odległość i chmury, albo nagle w jakimś zamkniętym pomieszczeniu, kiedy po brudnej szybie spływają nitki deszczu, które przechodzą w strugi i dalej stoi jeszcze dom i dom, a potem już chyba las, a za plecami ma czyjąś napiętą obecność, czyjeś oczy obrysowują kształt jego głowy, ramię, ale nie chce się odwrócić – coraz częściej nie wiedział, skąd te obrazy i czy nie były to sny, prześnione nie wiadomo kiedy, a może strzępy cudzych snów, które unoszą się w powietrzu, osiadają na ścianach, chowają w pościeli i ślizgają po poręczach łóżek, może w tylu celach na spotniałych siennikach, w lufcikach, gdzie więźnie powietrze tylu oddechów, a może ktoś powiedział mu coś po przebudzeniu, kiedy on poruszał się jeszcze w półśnie, może tamten mówił do siebie, kiedy on spał obok, usiłował nazwać, zatrzymać swoje podróże-ucieczki, aby nie pozostawiły go, nie uszły daleko, może do innych, bo może snów jest skończona ilość i musimy żywić się tymi samymi, aby nie stać się jak ściana celi chropawa i bezbarwna, więc mówił swoją litanię beznadziejnych słów, bo sen uleciał i jeszcze tylko on śpiący obok potrafił przywłaszczyć sobie kilka zasłyszanych fragmentów, a teraz pieści je, nie znając ich pochodzenia ani sensu... A przecież mogły to być jego własne przeżycia, z których została mu już jedynie ta zblakła i prześwietlona klisza.

Tyle obrazów, które zostały jedynie cienkim zarysem, kształtami, których nikt już nie postrzegał i może dlatego tak podobne były do snów, gdzie jedynie zdarzyć się może obraz, którego nikt nie ogląda, czy muzyka, której nie słyszy nikt. A jednak niektóre sceny powracały do niego uparcie, po wielekroć, mimo że nie pamiętał ani ich rodowodu, ani kontekstu, nie sceny, obrazy raczej. Jazda w rzężącej ciężarówce górską drogą, której nawet brzeg nie był zaznaczony, w zapadającym zmroku, w gwałtownych zakrętach, obok niego kierowca, którego nie mógł zobaczyć, ciężko łapał powietrze. Pustka, żwir pod stopami, rude zbocza, dziwnie geometryczny kształt spękanych skał, które nadchodzą, otaczają i okazują się ruinami warowni, dziurawym murem z koronką blanków, basztą szczerzącą zęby po przekątnej jak po ciosie monstrualnej maczugi – ale to przecież nie te ruiny zamku, które zna tak dobrze – nad nieforemnym już ostrołukiem sklepienia bramy wytarte płaskorzeźby, herby, znaki i gdzieś z daleka jakby słychać głos ptaków, które może odleciały na moment, a są panami tego miejsca. Morze w białym świcie, w ostrym krzyku mew, wbity w piasek unosi głowę, za którą łomoczą fale, dyszą białą pianą, a przed nim w szczelinie głazów zapala się niebo.

A przecież bywały i sny, które stawały się jawą, jak ten tuż obok, wokół niego teraz, jak pułapka – i tyle innych, powtarzających się któryś raz z rzędu, od tak dawna, że może po raz pierwszy chwytał je w usta, budząc się jeszcze pod oknem o rzeźbionej framudze, w które przez wąską ulicę zaglądał dom o płaskim dachu i nieco dalej, wyżej kolejny szereg domów i już niskie drzewa, las i góry wznoszące się na bliskim horyzoncie. Przecież kiedy sen powracał albo zdawało się mu że powracał, tak jak zdaje się, że życie powraca do nas tymi samymi wydarzeniami w powtarzającym się bez końca cyklu, a znaczy to tylko, że wszystko jest jedyne i niepowtarzalne jak ten sen, który pojawił się po raz pierwszy, bo śnimy tylko raz, jak tylko raz i właśnie teraz nad szarym kanałem zaczyna robić się zmierzch; wysuwa się kocim krokiem spod mostów, unosi niezauważalnie wilgotnym całunem znad wody, latarnie milczą jeszcze, a on jest już chyba blisko hotelu z ramą obijającą się mu na ramionach i na barku, coraz cięższą torbą, skąd wysuwa się głowa i ręce anioła przebierającego palcami struny zmierzchu, teraz właśnie przypomina sobie ten sen, który mógł pojawić się tak dawno, kiedy żyło jeszcze tylu zmienionych już w proch, przesypujących się szelestem ziaren, a mógł przyśnić mu się w tę niepewną ostatnią noc, w hotelu, wczoraj, dziś, kiedy wreszcie z trudem zasnął, może wtedy po raz pierwszy zobaczył tę łąkę, gdzie trawa tliła się pod jego plecami jak zielony ogień, a wiatr trzepotał kształtami słońca. Daleko sponad głowy zlatywały na niego wielkie motyle, których falowanie skrzydeł było jak wiatr, skrzydeł jarzących się w świetle złoto-czarno-niebieskim. Motyle opadają na niego aksamitnie, na jego ręce, nogi, gardło i piją jego krew, gasnąc, i wszystko gaśnie dookoła, popieleje, zanurza się w ciemność.

Kiedy po raz pierwszy znalazł się w więzieniu – tyle lat temu, tyle zamykającej się przestrzeni i światła, które gasło, kroków od ściany do ściany, tyle wędrówek po krajobrazie tynku, tyle nienazwanych planet – próbował raz jeszcze przemierzyć zakreśloną do wtedy przestrzeń, przebyć raz jeszcze, wydawało się, opanowany czas. W momentach spokoju lub odwrotnie, gdy chciał go uzyskać, uwolnić się od bełkotu współwięźniów, którzy rozpaczliwie usiłowali zabudować nim pustkę i strach wyłaniający się z niej, zimnymi palcami dotykający ich skóry, kiedy czuł, że ściany zaczynają uciskać mu ramiona, piersi, plecy, zamykając oczy, próbował odwijać szpulę czasu, dzień po dniu przeżywać swoją historię jak puszczony w drugą stronę film. I potrafił tak rekonstruować miesiące, prawie godzina po godzinie, odzyskiwać swój czas, który płynął w tunelach jego żył, ale wkrótce pojawiać zaczynały się pierwsze luki, zgubione dni, tygodnie, miesiące rozpadające się na impresje. Jednak usiłował odwijać te klisze, które były jak bandaże spowijające niewidzialnego człowieka; może liczył wtedy, że jeśli uda się mu odwinąć wszystkie, dotrze do strugi światła, która przetnie mury więzienia... Ale nigdy nie poczuł nawet nadziei spełnienia. Czas umykał spod palców, rozmazywał się, czuł tylko jego istnienie jak grubą powłokę mgły, której nie potrafił przebyć. Próbował po wielokroć, zaczynał od początku, dniami, tygodniami, miesiącami. Wtedy był jeszcze młody. Potem coraz częściej klisza rwała się, roztapiała w brunatne, puste pęcherze, sypała jak popiół. Mimo wszystko uparcie powracał do swojej gry z czasem, w której wygrywać mógł coraz mniej.

Latami podróży z więzienia do więzienia, zatrzaskującymi się bramami, ciemnymi korytarzami, z dobytkiem w dwóch wyciągniętych przed siebie rękach, z celi do celi, z pryczy na pryczę, góra, dół i wreszcie ściana centymetr przed oczami, gruzły muru w źrenicy, nieskończone przestrzenie konstelacji tynku... Ile było tych lat, czasu w kalendarzu, który wymieniony został czternaście, piętnaście razy? Nie próbował już odzyskiwać zmysłowej obecności rzeczy, nieskończonych wymiarów, kształtów, barw, zapachu, konsystencji, faktury, ciężaru, ruchu, rośnięcia i obumierania, żarłocznego pulsowania, płynnego przeistaczania się, jakby wszystko było wodą płynącą w chmury roztapiające się w powietrzu. Nadchodzą domy, twarze, drzewa, dłonie; przesuwają się, dotykają, przez mgnienie styka się z ich chropawą powierzchnią, aby przeniknąć ją, pogrążyć się w materii, tracić z pola widzenia rzeczy, aby przemijały, drzewa wzbijają się w powietrze, zagarniają je gałęziami, korzeniami coraz głębiej wrastają w glebę i wreszcie osuwają się, pogrążają w ziemię jak w wodę, stają się nią; poprzez gąszcz lasów biegną szczeliny jak potoki, wyrastają rude polany, rozrastają się, łączą, drzewa nikną w czerwonawej ziemi, pojedyncze, samotne kępki pni kurczą się i rozpływają. Domy wznoszą się, okna szklą, wnętrza wypełnia gorączkowa krzątanina, ale już ściany rozstępują się, szyby nikną w tysiącach odłamków, miękkie kształty zwieszają się nad ulicami, które pogrążają się w leje. Twarze gasną, kurczą się, odlatują w ciemność.

Nie potrafił już tropić siebie godzinami czy choćby podglądać regularnie na stałych trajektoriach dni, tygodni, miesięcy, czy właśnie w momentach, gdy zrywał je, kiedy droga jego gwałtownie zmieniała kierunek jak wtedy na stacji, niespodziewanie dla siebie czekającego na niepewny pociąg, w szoferce ciężarówki rozklekotanej dniami podskakiwania na dziurawych drogach, w szarej przestrzeni, która uciekała w step, aby odnaleźć się już w dużym, a wtedy niezmierzonym mieście, przed ciężkim gmachem, jakie budowali pod koniec zeszłego wieku, ozdobionym dwoma wielkimi portretami w czerwonych ramach transparentu. I nieoczekiwany spokój przed obcymi twarzami komisji, którym opowiadał, jak pęka lód i kra płynie w Matce, a wiatr leci nad stepem w Burzy nad Azją i jest to u Pudowkina ten wieczny żywioł rewolucji, który rozbija geometrię nieruchomiejących form.

Czas rozsypywał się na pojedyncze wydarzenia, nagle wyraźne obrazy. Trafiał na siebie w zatłoczonym oknie nad ulicą, gdzie środkiem przesuwał się potok ludzki, postacie obszarpane i nieogolone, pędzone w konwoju żołnierzy z niebieskimi otokami, w tłumie gapiów na chodnikach, skąd leciały wyzwiska i nawet pecyny ziemi, ale pod spojrzeniem konwojenta, który nagle odwrócił się, wszyscy momentalnie uspokajali się. Zauważył wtedy, a raczej poczuł, że kobieta obok oparta o parapet dygocze całym ciałem. W zadymionej salce prawe ręce podnosiły się, twarze zwracały się w kierunku prezydialnego krzesła, a potem powoli odwracały się ku niemu, kiedy on zaciskał na blacie dłoń, żeby nie poderwała się, nie podniosła do góry, nie dołączyła do innych, a potem, kiedy już wszyscy patrzyli na niego, bez słowa podniósł się, opierając o stół, żeby nikt nie zauważył, z jakim trudem mu to przychodzi, odwraca się, stawiając jakby ślepe kroki, czując cały ciężar tych spojrzeń na karku, idzie do drzwi ostrożnie, aby nie zauważyli, że prawie zatacza się i wreszcie wychodzi, a drzwi zamykają się za nim, przecinając niebieski kłąb papierosowego dymu. Pamięta pierwsze uderzenie w twarz, które poderwało go prawie z taboretu, zapaliło mu uszy, policzki, postać kołysze się nad nim chyba na szeroko rozstawionych nogach w ciemności, poza ostrym kręgiem światła żarówki, które wbija się w oczy i odsłania go, wydaje im, a on myśli wtedy: to wszystko minie, już mija, to już jest czas przeszły, a przeszłość można przecież wytrzymać. Odnajdywał się w momencie, kiedy wyszli na skraj lasu otwierającego się przed nimi połoniną we wściekłych strugach deszczu, które były jak kolejne tafle szkła przed oczami. Przed nimi, na zboczu, mieniły się czarne bryły chałup, sterczące w brunatne niebo opalonymi belkami, zmienione w rumowisko niewyraźnych kształtów podnoszące się z ziemi i otwierające szeroko puste okna, wyłamane drzwi i tylko cerkiew w deszczu wyglądała jak prawie nienaruszona, prostując dziwnie smukłą dzwonnicę, gdzie, zdawało się mu, zobaczył wnet szary przebłysk dzwonu i nieomal usłyszał jego dźwięk, jeszcze dalej, poprzez strugi wody domyślił się raczej zarysu pagórków z cieniami krzyży – i wtedy zobaczył ich w słońcu, w upalnym lecie, przy dźwiękach dzwonu powracających i odchodzących, znacząc ślady w śniegu, śpiewających przy ogniu, odprowadzających na cmentarz w orszaku feretronów swoich najbliższych, tańczących nieprzytomnie w łoskocie gwiazd, kochających się między drzewami, walczących ze sobą, krwawiących i konających i wybaczających sobie – słyszał wtedy dzwon cerkwi.

Nie musiał przypominać sobie wspinającej się ulicy miasteczka, rozjarzonej jak słońce samo, uderzającej w stopy wystającymi kamieniami, zbiegającej w popłochu... Twarz ojca, który leżał na otomanie i prosił go, żeby zagrał na skrzypcach, choć właściwie twarzy nie pamiętał, a raczej pamiętał ją sprzed lat, ogromny ojciec, który wypełniał mieszkanie i świat, jego lśniące zęby, kiedy nachylał się nad nim, śmiejąc się, to, co zobaczył potem, co z trudem przypominał sobie, to była jakby szara maska bez zębów, z plamami oczu i ust... Spienione fale rzeki, największej, jaką znał (jesienią? wiosną?), pod nim, który stoi na moście, unosi się na moście, płynie szarobiałym nurtem. W malutkim pokoiku ubierają się szybko, bo mogą nadejść koleżanki, uśmiech Haliny, której nie mógł sobie przypomnieć, więc był to uśmiech Haliny bez Haliny, a on czuł przede wszystkim ulgę, że ma to w końcu za sobą i może wreszcie mówić o sobie, że jest mężczyzną. Lampka jaśnieje przygaszonym światłem przy szybie, za którą jest noc i zima odbijająca się od szyby, niewidoczna, a za nim światło umiera i też jest noc, i ktoś patrzy wyczekująco na niego, ale on nie chce się odwrócić; czy była to Elena?

W jasnym, przesianym słonecznym światłem lesie droga rozwidla się przy dwóch brzozach, między którymi błyszczą i biegną chmury i trzeba wybrać jedną z dróg i biec nią, ale przecież nie pamięta, którą wybrał, na zawsze zatrzymany przy brzozach pod frunącymi chmurami. Może był to obraz jeszcze w ich pierwszym domu albo jedna z fotografii, którą matka pieczołowicie przechowywała w albumie w szufladzie, a które i tak ginęły, aby wreszcie nie pozostało po nich nic, może tylko ten uśpiony i zatrzymany w albumie jego pamięci obraz?

Niespodziewanie spoza tych wszystkich nienazwanych obecności, zawieszonych zdarzeń, pejzaży znieruchomiałych w znaki zapytania pojawia się tłum. Pomieszały się: tłum kolorowo ubranych chłopów i bab mających bawić się na rynku, wspólnota żałobników mających podążać za trumną i grupa mężczyzn schodzących z gór za swoim przywódcą, który nie zdąży uzyskać przebaczenia od swojego umierającego ojca. Za nim jeszcze jacyś pomocnicy operatorów, kierownicy planów, inżynierowie dźwięku i światła, ich asystenci kręcą się wokół, doradzają, dogadują, tłumaczą, dlaczego nic nie jest możliwe, rozsypane słowa tańczą wokół głowy. To już któryś dzień próby powtarzają się bezskutecznie. I nagle prawie przestaje słyszeć tych dookoła, ich głosy odlatują jak odległy pisk ptaków i widzi, jak powinni bawić się chłopi trochę jak z Breughla, jak powinna zdejmować ich kamera, zanim zanurzy się w tłum, aby poprzez tańczące pary zobaczyć na zboczu odległy, ciemny korowód tylko moment wcześniej, nim ludzie z gór, zmęczeni i groźni, przedzierający się przez rynek, nie zobaczą go również, jak powinny się z nimi zderzać pary, którędy pobiegnie w kierunku pogrzebu ich przywódca i gdzie spotka swojego brata wychodzącego mu naprzeciw. Scenę tę szkicował w wielu już brulionach, rozpisał na ujęcia i próbował stwarzać tyle razy i trzeba było dopiero tego momentu, żeby zobaczył ją ostatecznie i do końca. Przestała mieć znaczenie rozmnożona bez sensu ekipa techniczna, bełkot sprzecznych uwag, drobne niedogodności rozrastające się w nie do przebycia przeszkody, wiedział już, jak powinna poruszać się kamera, a jak zmieniać się światła, jak będą przemieszczać się statyści, jak będą trafiać na siebie i zderzać grupy i pary, jak będzie wyglądał każdy następujący po sobie plan. Czas zatrzymał się, synchronicznie wyświetlona scena zastygła w głębi jego źrenic. Pozostał spokój i pewność siebie.

To samo zdarzyło się mu kilka lat wcześniej, kiedy równie niespodziewanie zrozumiał wreszcie, jak pokazać trzeba ból dziewczyny, do której nie wraca nikt, w rozradowanym tłumie, przy zaimprowizowanych tańcach, wokół maszerujących oddziałów. Defilada. Rytmiczny wielonogi, wielobuty korpus, a wokoło zgodny szał pulsującego tłumu. Dziewczyna zanurzona w nim, strzępek bólu niesiony wbrew woli wspólnym rytmem ciał, usiłująca zaczepić się o metalowe balustrady, o krawędzie domów, bezskutecznie starająca wydostać się ze zbiorowego szczęścia. Widział tor jej poruszeń jak wydłużające się wahadło w unoszącym ją tłumie. Tłumaczył to staremu reżyserowi, który wszystko postawił na ten swój ostatni film i jakby odmłodniał nawet, w każdym razie udzieliło się mu jego podniecenie – Tak, wołał, szarpiąc go za ramię. – Właśnie o to chodzi! O to chodziło mi zawsze!

Wtedy miał jeszcze punkt odniesienia i oparcie, inaczej niż kiedy kilka lat później stanął przed tłumem, otoczony w ogromnej mierze niepotrzebnym i przeszkadzającym mu zespołem, gromadą chcącą zaakcentować swoją przydatność; kiedy po tych wszystkich próbach, po których wiedział już coraz mniej, zrozumiał, że nie zapanuje nad tymi paru setkami ludzi, kilometrami przestrzeni, tysiącami rekwizytów, mozolnie wskrzeszanym, odległym światem – i poczuł, że traci panowanie nad głosem, rękami, powróciło znajome uczucie puchnącej w tyle głowy bańki powietrza, rdzawego smaku w ustach i jak zwykle zobaczył wtedy, że świat traci konsystencję, oddala się aż po krawędź wzorku, deformuje, i zrozumiał wtedy także, że w przedsięwzięcie to pchnęła go pycha, która zagarnęła wiele lat jego życia, podyktowała jego dorosłe wybory, albowiem uwierzył, że może panować nad światem, stwarzać go albo choćby odtwarzać, odnajdywać zapomniane sensy i przyoblekać je w kształty, gdy tymczasem jego świat nie potrafił wypełnić kręgu światła żarówki nad stolikiem i przedmiotów, które dniami musiał oglądać i dotykać, zanim mógł próbować je ożywiać, układać w kompozycje; jego świat nie sięgał ścian pokoju, który wypełniały mozolnie przywoływane cienie. I w momencie, gdy zrozumiał to, z tubą przed zmieszanym bezładnie tłumem, w grupce jednocześnie mówiących do niego ludzi, kiedy był już pewny klęski, której nie chciał przyjąć do wiadomości przez tyle dni, ale dłużej już nie mógł ukrywać jej przed sobą i wszystko już było coraz dalej, boleśnie nieważkie, wokół i w nim wibrował chaos elementów, tak że pozostawała jedynie ucieczka, wtedy jak przez rozdarty całun białej mgły zobaczył swój świat sprowadzony do kilku planów w jednym ujęciu, tę może pięciominutową sekwencję, która była sercem świata, odmierzała jego puls i oddech, zobaczył w jednym i tym samym momencie wszystkie jej obrazy następujące po sobie i setki ich elementów, które układają się w jedyny i konieczny kształt, zrozumiał to i podniósł tubę do ust.

Tłum znikał, rozpływał się jak ziemia niesiona strugami wody i potrafił zobaczyć, patrząc uporczywie na grudy tynku i farby, nieznany wzór parę centymetrów od oczu, krążący wokół niego tyle dni, lat, zobaczyć z wysiłkiem, jak niewyraźne odbicia w pędzącej mętnie brunatnej wodzie, jakieś pojedyncze sceny, a raczej ich refleks, następujące po sobie twarze, dłonie, zaciskające się palce, bramy otwierające się i zamykające, których łoskot mógł sobie tylko wyobrazić, wściekłe światło żarówki wbijające się tysiącami szpilek pod powieki, wyrywające go z ciemności, w której tonęło wszystko dookoła, sapiącej ciężkimi oddechami tamtych; żarówka słabnie, żółknie, brązowieje, chowa za kraty na suficie celi i nagle znowu wybucha, rozjarza w cztery lampy w metalowej rynience, aby stać się lampką nocną przy szybie, za którą czai się zima i noc.

Drzewa, drzewa jego życia, kamienie ulic, mosty unoszone burą spiętrzoną wodą jesieni i noc świecąca letnim niebem, step w trawie i rudej glinie otwierający się nie wiadomo skąd i kiedy, góry na horyzoncie jak wyzwanie, a potem u stóp zsypujące się w dół kamykami spod podeszwy, które odbijają się od skały, aby zniknąć w przepaści i drogi wśród gór, nad jeziorami, przez step, nie wiadomo kiedy i dlaczego, puste.

Nie pamiętam już swojego życia. Tracę jego fizyczny kształt, istnienie w czasie i następstwa zdarzeń, jego rozwój czy naturalne wynikanie po prostu. Pozostają impresje, niewyraźnie odbite kontury, jak teraz nad kanałami Amsterdamu w zimie, znaki moich losów. Może to i ważniejsze, przeżywanie ustępuje miejsca rozumieniu, świat, który ogniskował się w każdym nerwie, nasycał wszystkie pory skóry, oddalił się, pozostawił po sobie znaki, które może pozwolą zrozumieć sens? Może, jak teraz o zmierzchu, kiedy zapalają się lampy, poznam sens dnia, który się kończy, odkryję znaczenie życia, które ucieka mi z rąk, nad którym płaczę teraz u brzegu kanału, gdzie zapalają się lampy, bo nadchodzi już noc.

Więc przed hotelem wreszcie, pomimo ciężaru na ramieniu, ramy na szyi, anioła unoszącego się z torby, zanim drzwi mnie odgrodzą, porwie bezgłośna winda i zamknie się wokół mnie pokój, a raczej mały apartament, raz jeszcze mogę popatrzeć za siebie na miasto piękne i obce, którego jest za dużo i za późno, bo robi się już noc i jest coraz bardziej zmęczony, a miasto napływa, nadbiega wąwozami kanałów, porywa w ludne ulice, brzęczy pijanymi tramwajami na zakrętach, zatacza się, zapada w knajpy ciemne i brązowe, wykładane drewnem, ścieka pianą piwa w ścisku i śpiewie... A on oddycha z trudem, ciężko przesuwa się przez wilgotne powietrze i nie potrafi już śpiewać ani pić.

A jednak którejś z poprzednich nocy nad kanałami zobaczył, a raczej zaczął pojawiać się przed nim film o tym mieście. Film, którego nie zrobi nigdy. Zawsze świat, który budował w wyobraźni przed kamerą, a potem już rekonstruował kamerą samą, stawał się, musiał stawać się bliski. Tak było z Karpatami tak odmiennymi przecież od Kaukazu, plamami polan w lesie, połoninami, które stały się jednak jego własnością, światem jego snu. Bo przecież robienie filmu było odzyskiwaniem zatraconej pamięci, odnajdywaniem przeszłości kryjącej się w słojach przedmiotów, które wreszcie zaczynały mówić, pojedynczo, na przemian, chórem wreszcie; otwierały się jak sezam, emanowały odbicia, prowadziły w miasta z dymu, wizerunki tego, co było i być mogło. Rzeczy płynęły cieniami, materializowały się na nowo, oddawały i tak poznawał je, ale na Amsterdam był już za stary i czuł się wobec niego bezsilny. Jego oczy były za słabe, żeby zatrzymać odbicia migoczące w gasnącej wodzie, palce zamykały się na mokrej pustce, w szumie odległego morza za miastem i nocą nie mógł rozróżnić głosów.

A przecież zobaczył żagle wydymające się na wietrze, łopoczące jak skrzydła ogromnych ptaków podrywających się do lotu. Czy w kanały te wpływały statki, przesuwały pod rozmarzonymi oczami kobiet patrzących przez okna nad żółtą mozaiką, bez drgnięcia w przestrzeni brązowych mebli nieruszanych od lat, jak za grubą szybą przesuwały się białe skrzydła?

Na pokładzie i nadbrzeżu tylko przez moment trwała cisza w powadze marynarzy i gapiów, jakby upewniających się, że miasto wznosi swoje mury jak dawniej, a statki nie są zjawami, a potem cisza pękła, rozsypała na tysięczne okruchy krzyku łączące się w jednostajną wrzawę. Marynarze przechyleni przez burtę wrzeszczeli pełnymi płucami, wracając, biorąc na powrót miasto w posiadanie, zapadając w nie po tysięcznych niebezpieczeństwach, mogąc cieszyć się wreszcie z wygranej gry, bezpieczeństwa na czas nieograniczony, ciężkich monet wypełniających im sakiewki; kpili ze śmierci, która dotykała im twarzy w tysięcznych wcieleniach, wbijała się w nie huraganem, opadała żarem znieruchomiałego nieba, majaczyła w żaglach pojawiających się na horyzoncie, czaiła w zielonej ścianie za żółtą wstęgą piasku; już za chwilę pokład otworzy się w bezkreśnie znajomą ziemię, w znane ulice miasta, bliskie oddechy, wrzawę pachnącą piwem i stłoczonymi ciałami i będzie można swój oswojony już, miniony strach zmieniać na słowa i zaklinać go nimi, rzucać go pogardliwie między tych tutaj, spowijać się słowami jak dymem, i można będzie wreszcie dotrzeć do kobiet upragnionych i gorących, czekających na nich, które będą wydzierali z sukien, a potem zanurzali się w nich, zapominając o wszystkim, pogrążając tylko w ich pulsujących ciałach, wreszcie będą spali pijani w ciepłych przystaniach nieruchomych łóżek, zamknięci i spokojni w ciszy bez nieba i gwiazd. Nadbrzeżni gapie czy po prostu mieszczanie, którzy przybyli tu, widzieli, jak wraz ze statkiem wpływa w miasto ocean. Ulice wypełniają się wiatrem, światłem i krzykiem ptaków morskich, do brzegu przybija ten odległy, niejasny świat i bruk miasta zaczyna kołysać się jak pokład, a nieprawdziwe opowieści długo w nocy kołaczą w ściany domów i nie pozwalają zasnąć, zanim nie uniosą się w niebo pełne nocnych konstelacji. Tylko czy naprawdę w te kanały mogły wpływać morskie statki?

Kapitan nie bierze udziału w powszechnej radości, chociaż nim również rządzi podniosły nastrój już od momentu, kiedy na horyzoncie jeszcze jak marzenie raczej pojawiać zaczął się zarys miasta. Patrzy na nie spod masztu samotny jak zawsze, jak na pustym oceanie w szarej mgle, w której tonie wyciągnięta dłoń, jak w swoim pokoju o nagich ścianach i kilku surowych sprzętach. Wie, że za niedługo trzeba będzie raz jeszcze wyruszyć na morze, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż wreszcie nie powróci z którejś wyprawy, chociaż nie jest to ważne, bo nie ma znaczenia, gdzie w końcu pęknie zasłona mgły i zobaczy swojego Stwórcę, on grzeszny robak, na którego patrzy jednak niewidzialny Bóg i udziela mu swej łaski. Nie dlatego, że pozwala jego okrętowi przetrwać huragany, a jego chroni przed zbłąkaną kulą lub ostrzem rapiera, ale dlatego, że pozwala mu przekroczyć strach swego ciała i czuć się kimś niepomiernie wyższym ponad trwogą i cierpieniem, ponad zagrożeniem i bezsilnością. Wie wtedy, że Bóg jest obok, choć stara się nie rozpamiętywać tego, żeby nie popaść w grzech pychy. To Pan pozwala mu odnaleźć słowa psalmu w bitwie i słowa modlitwy, kiedy ocean piętrzy się nawałnicą, a słowa te uwalniają go od ciała i wznoszą ponad czas. A potem, kiedy nic się nie dzieje, okręt nie płynie prawie, albo gdy on uratowany znowu odnajduje się w swoim pokoju, Bóg odwraca się od niego i słowa modlitwy powtarzane bez końca przestają znaczyć, są jak paciorki różańca przesypywane machinalnie w drżących palcach. Ale choć czuje wtedy nicość jak białą mgłę, kiedy wiotczeją żagle, chociaż napadają go grzeszne żądze, których nie można opanować, a raczej o których nie potrafi zapomnieć, chociaż ogarnia go gniew i nienawiść do żałosnych zwierząt ludzkich i do siebie, jeżeli zdarzy się to w mieście, wtedy, a najczęściej przydarza się to po powrocie, wie, że musi wypłynąć na morze. Wie, że morze jest jego przeznaczeniem i kiedy, jak ostatni raz, gdy wyruszał na wyprawę, z której wracał właśnie, miasto odrywało się od burt statku i pozostawało w tyle, w dole i chociaż czuł dziwny skurcz w gardle, wiedząc, że może ostatni raz widzi miasto, które kocha przecież, prowadziło go uniesienie, jakby skrzydła okrętu niosły go w puste niebo i dziękował Bogu za to, na co nie zasłużył, wiedział, że Stwórca przeznaczył go na ocean i dziękował za to, chociaż prawie w tajemnicy przed sobą tęsknił za swoim miastem, za dwoma, trzema osobami, które pamiętał niespodziewanie dobrze, a często po prostu za jego mieszkańcami, których potrafił nawet lubić.

To już prawie trzydzieści lat, kiedy po raz ostatni zwracał się do Boga, błagając o coś. Hiszpanie wybili cały oddział i do niewoli wzięli tylko ich kilkunastu. Słysząc wówczas w ciszy spędzonych mieszkańców nieludzkie wycie swoich towarzyszy łamanych kołem na rynku, zamykał oczy i modlił się, żeby Bóg właśnie jemu darował cierpienie i śmierć i pozwolił choćby raz jeszcze odnaleźć się na morzu. I Bóg wysłuchał go. Przeżyło ich trzech.

Kiedy wąskimi uliczkami miasta rozpoczął się atak oddziału haarlemczyków, którzy spóźnili się prawie dzień i których przeklinali podczas przegranej walki i potem, słysząc krzyk mordowanych, najbliższy żołnierz hiszpański doskoczył do czekających jeszcze w sznurach na egzekucję i pierwszemu z brzegu odrąbał głowę, tak że zwisała na strzępie skóry. Zapamiętał dziwnie skręcającą się i poruszającą czas jakiś w czerwonych strugach twarz i wtedy, zdawało się mu, zobaczył, jakby ostrze zawisło w próżni, nie mogąc dosięgnąć kolejnego ciała, jakby niesłychanie wolno brnęło przez powietrze. To było mgnienie, bo żołnierz błyskawicznie odrąbał rękę sąsiadowi i wbił rapier w jego brzuch. Pamiętał: eksplozja krwi, jej krople są gorące, parzą głowę i ramiona. W tym momencie ogromną belką zaatakował Hiszpana jeden z przymusowych widzów, do którego dołączyli się następni. To pozwoliło im przeżyć. Im trzem, bo zraniony po przecięciu więzów, w kałuży krwi i wnętrznościach wypływających z brzucha konał już.

Bóg wysłuchał więc jego małego tchórzliwego błagania. Do teraz słyszał czasem wycie torturowanych na rynku i widział skręcone w bólu twarze. Gryząc wargi, rozpaczał wtedy, że to nie on znalazł się pod drewnem Hiszpanów, że Bóg ocalił go od tamtej męki, aby kazać cierpieć mu ją po wielokroć, w swojej sprawiedliwości ukarał go za podłość i tchórzostwo. Wiedział, że żyje za cenę ich męki, wszyscy żyją niegodnie za cenę bólu i śmierci innych, a ofiara Pana ponawia się ciągle i jeśli ktoś oszczędzony jest, to nie dlatego, iżby sam mógł zasłużyć na to, słaby i niegodny, ale dlatego, że Stwórca na co dzień każe mierzyć się mu z własną słabością, podnosić z codziennego upadku, dla tego wszystkiego, o czym wiedzieć nie mógł, czego nie potrafił zamknąć w słowach ani nawet zrozumieć, co mógł jedynie przeczuwać, gdy Bóg patrzył chyba na niego, kiedy w łomocie morza na mostku kapitańskim wydawał polecenia, opanowując popłoch marynarzy i czuł, jak fale z okrętem unoszą go wysoko, a spokój jego był tak wielki jak wycie wiatru i oblizując sól z ust powtarzał bezgłośnie – Niech się stanie wola Twoja…

Nigdy od czasu tamtej walki, od kiedy przecięto mu więzy i potem, kiedy wieczorem grzebano na miejskim cmentarzu zniekształcone zwłoki zatorturowanych na rynku, skręcone w nieforemne gruzły brunatne łachmany ludzkie z sinymi zniekształconymi twarzami, w których nie potrafił rozróżnić swoich przyjaciół, nigdy od wtedy nie prosił Boga o żadną rzecz. Zrozumiał, że swoją modlitwą wtedy pomagał torturować swoich przyjaciół i że to on jest odpowiedzialny za ich cierpienie i śmierć. Od wtedy tylko bezsłownie błagał Stwórcę o siłę, a raczej o spojrzenie, o niepozostawianie go samotnego i bezbronnego w pustym świecie. Modlitwa była jak zanurzenie się w głębokiej chmurze, aby poczuć przez nią oddech Boga.

Wiedział, że każde życie jest niegodne, co Bóg dał mu zrozumieć wtedy na rynku, kiedy przecinano mu więzy i rodził się po raz wtóry i potem, gdy powracał do niego krzyk torturowanych, ich zniekształcone twarze. Zrozumiał jednak także, że życie jest próbą, a Pan wymaga od niego godności, którą mógł osiągnąć tylko sam, wypełniając wolność ofiarowaną mu przez Boga, ona jedynie mogła pozwolić zbliżyć się do Niego – ale czy do Niego można się zbliżyć?

Jeżeli nawet upadł, gdy nie mógł wytrzymać już pustki wokół siebie, zimnych, drżących palców na twarzy, niepewności jak mgły, kiedy traci się z oczu każdą drogę, i upijał się, jak w nieprzytomnym transie dawał prowadzić się wąskimi schodami na górę i wbijał się w te ciała, jakby chciał je rozerwać, szarpał je, pluł w krzyczącą twarz pod sobą, jakby to była jego własna twarz, a potem zamknięty w swoim pokoju nie jadł, dniami leżąc krzyżem na zimnej podłodze, aż przestawał prawie czuć cierpiące ciało – ale kiedy wychodził między ludzi, nikt chyba nie potrafiłby zobaczyć różnicy w jak zwykle nieruchomej twarzy, wyprostowanych plecach, w zachowaniu, gdy prowadził transakcje, spokojnym głosem ustalał kredyty, cenę ładunku czy terminy umów, tak samo spokojnie potrafił być sędzią, nie czując się nim. Ogłaszał nieodwołalny wyrok, wiedząc, że jest tak samo niegodny jak sądzeni grzesznicy, których czasami żałował nawet: jak domownicę, którą przepędził z domu za drobną kradzież, marynarza, któremu za oszustwo kazał zejść na ląd w najbliższym porcie czy podżegacza do buntu, którego kazał powiesić na rei, zanim ciało wrzucono do morza. Wiedział, że miał być przykładem, on i inni, którym przyznano te role, nie tak jak ci pyszałkowie z Hiszpanii, Francji dziedziczący jedynie swoją pozycję, których widywał tyle razy, celebrujący się śmiesznie, nie wiedząc, że próżni są jak ich ubrania, wynoszące się balony powietrza, które stają się nicością. Tymczasem on, oni mają być tylko wzorem, bo tak postrzegać mają ich inni. Oni, świadomi i odpowiedzialni, układają swoje ciało, gesty, rysy twarzy na miarę oczekiwań tych wokoło. Nikt poza nimi nie wie, że pragną jedynie zbliżyć się do nieosiągalnego stanu panowania nad ciałem, wzniesienia się ponad namiętności, ładu pracy i dyscypliny; grzeszni i słabi marzą o bliskości Boga, skazani na bliskość szatana. Ale kiedy gromadzili się do zbiorowego portretu: radni miasta, możni ich komuny, kiedy stawiali się z bronią, bo mieli bronić tego miasta i ludzi tu przed przymusem z zewnątrz, który pozbawia godności i odbiera wolność, tę, która pozwala marzyć o zbliżeniu się do Boga, chociaż tak nieliczni i tak rzadko potrafią korzystać z niej we właściwy sposób, ale mieli także bronić mieszkańców przed pokusami, którym ulegali sami – a przecież nieśli ten wzór jak broń i potrafili wziąć przeznaczenie w ręce jak piki, muszkiety czy rapiery i byli wtedy kimś więcej, niż potrafili być na co dzień, każdy z nich i wszyscy razem na obrazie w świetle ognia.

Chociaż każdy z nich niósł w sobie własny ból. Przyjaciel po prawej stronie kapitana, jedyny, który pozostał mu jeszcze z młodości, na którego ciągle lubił patrzeć i słuchać tonu jego głosu, na portrecie z oczyma odbijającymi pewność siebie, miał za niewiele dni przegnać z domu swojego ukochanego starszego syna. Przecież już wtedy wiedział, co się stanie, i musiała dojrzewać w nim decyzja, która wpędzić go miała w chorobę i przedwczesną starość i – jak opowiadał ktoś kapitanowi – wypędzała go codziennie wczesnym rankiem do portu, gdzie przez gałęzie masztów patrzył na zamglony horyzont. I syn powrócił, choć minęło wiele lat. Wrócił postarzały o więcej. Z tamtego młodzieńca, który prowokował wszystkich, biegał za kobietami i powtarzał, że Bóg dał człowiekowi taki właśnie świat jak ogród, aby mógł z niego korzystać i rozkoszować się nim, pozostało niewiele. Może najbardziej coś w sposobie patrzenia, gwałtownych ruchach, które budziły się w nim niespodziewanie, zaciśniętych szczękach i tańcu palców. Twarz była jak popiół, wychudzona, zgarbiona sylwetka wydawała się dużo mniejsza. Ale ojciec nie czekał już na nadbrzeżu, prawie nie wychodził z domu, choć prowadził jeszcze wszystkie rachunki sam, uważnie przewracał karty ksiąg, kołysząc się nad nimi, usiłował osobiście wydawać wszystkie polecenia, ale co jakiś czas zapadał w letarg przed ogniem kominka, godzinami patrząc w taniec płomieni. Syn wszedł, zrobił parę kroków w kierunku kominka, zatrzymał się, zanim zobaczył ojca, jego wzrok omiótł tylko innych domowników i na moment zatrzymał na bracie, którego twarz spoważniała i zaokrągliła się przez te lata, a teraz patrzył w napięciu na niego, na ojca. Ojciec podniósł się z ławy i wyprostował, jego twarz była twarzą starca z długą brodą, a oczy były prawie białe. Patrzył prosto na syna. Wędrowiec dopiero teraz zrzucił z ramienia tobołek, zrobił parę niepewnych kroków w kierunku ojca i osunął się na kolana. Starzec podszedł do niego, nachylił się i objął, twarz syna zanurzyła się w fałdach płaszcza ojca.

Ojciec umarł parę dni później. Teraz, kiedy stary kapitan wpływał do miasta, okręt syna przygotowywał się do wypłynięcia. Wypłynął następnego dnia. We wrzawie pożegnań, kiedy marynarze przy burtach krzyczeli podnieceni, żegnając się z miastem, aby zagłuszyć swoją niepewność, a pozostali na nadbrzeżach brali w posiadanie oceany świata, nowy kapitan stał pod masztem nieruchomy i samotny.

Odpływające statki i powracające statki, żagle wydymane na wietrze, maszty kłujące niebo, lufy dział ziejące na morze, pełne brzuchy okrętów, korzenie z południa, kruszce z zachodu, tkaniny, drogie drewno; pijani marynarze żeglujący księżycowym światłem, śpiewający i tańczący na deskach oberż kołyszących się jak pokład, nocne straże w ciemnych ulicach pilnujące snów mieszkańców w gwiezdnych okrętach frunących nad morzami, kobiet zdradzających mężów w szlafmycach chrapiących u ich boków, dumni kupcy nachyleni nad mapą, aby zagarnąć ją, jubilerzy przymierzający kamienie do metalu, kamienie zielone jak oczy dzikich zwierząt czających się w dżungli, czerwone jak odblask ognia w stali, przejrzyste jak woda. Ci, którzy żyją tylko momentem w pianie piwa, wirze krzyku, we wnętrzu gorących kobiet, i ci, którzy wpatrują się nieruchomo w krucyfiks na pustej ścianie. Rzemieślnicy, spod palców których wyrastają drewniane rośliny, wygina się kruszec w falisty ornament i kryształ osiąga wreszcie swoją wielościenną, geometryczną doskonałość, którzy swoje splątane namiętności, pytania bez odpowiedzi, noce bez snu przetwarzają w długi wysiłek i dyscyplinę, aby przeistoczyć w ogniwo ładu w chaosie świata. Budowniczowie, murarze, architekci, którzy wznoszą każdy dom, jakby budowali świątynię na chwałę jedynego Boga, ciosają kamienie, aby z surowej materii wydobyć porządek, który może być jej istotą, i wznoszą ją ku górze jak kamienną modlitwę, jak wyprawę coraz dalej, dalej. Budowniczowie okrętów, które wznoszono jak domy, jakby to miasto miało wypłynąć na podbój świata, z rozwianą banderą, wzdętymi żaglami, rusztowaniami masztów wznoszącymi się ku niebu. Z lalką na rufie, którą była nostalgiczna dziewczyna zapatrzona w przestrzeń. Okręty, których żebra wyginały się jak kości przedpotopowych zwierząt i polerowane były jak kości, a potem przyoblekały się w ciało i skórę. Ich burty lśniły, obrastały w rzeźby, zdobienia. Z pokładu wyrastały maszty, liny prężyły się jak ścięgna i wreszcie żagle rozpinały się jak wielkie skrzydła. Tyle rąk ofiarowało okrętowi swój najwyszukańszy kunszt, tyle postaci pochylało się nad nim w ostatecznym skupieniu, z czułością wręcz, aby stał się ich myślą, ich zręcznością, ich siłą, że nie mógł nie żyć. Stawał się więc miniaturą miasta. To miasto rosło nim i wyruszało, aby zagarniać nowe przestrzenie. W okrętach niosących dusze ich twórców, wśród których poruszali się marynarze nieświadomi jak ptaki. A miasto piętrzyło się wokół tych ludzi, rosło z ich wysiłku i tęsknoty. Miasto jak lustro na brzegu morza, falujące jak woda.

Ale to nie było jego miasto i chyba nie potrafiłby nakręcić o nim filmu. Za dużo go było, zbyt fascynujące i obce, a on za stary, zbyt słaby, aby przyjąć je. Kiedy patrzył na zakola kanałów Cesarskiego, Książęcego, widział inne kanały, proste jak trasa wyznaczona drewnianą linijką. Niekończąca się geometria kątów prostych, jeśli wyginały się gdzieniegdzie, to tylko na skutek obsunięcia się linijki i nieuwagi zajętego zbyt wielu sprawami kreślarza. Wysokie, zdobione kamieniczki zmieniały się w ciężkie ponure gmachy, które gdzieś między swoimi kątami prostymi ukrywały zniszczone kamienice czynszowe z ciemnymi podwórkami i brudnymi schodami pnącymi się bezładnie nie wiadomo dokąd. Na schodach słychać było tupotanie, rozpaczliwy krzyk dziewczyny, płacz dzieci, czyjś ciężki oddech i głucho bijące serce. W zapachu alkoholu unoszącego się jak para w łaźni, po drewnianych, mokrych ścianach stadami ku górze pięły się pająki. Ale i wielkie gmachy były nadszarpnięte i wyszczerbione i można było myśleć, że to scenografia największego i najbardziej ponurego filmu świata, po nakręceniu którego, już dawno temu, na rozebranie dekoracji zabrakło funduszy. Zimne proste, wielkie ulice, które potrafią świecić nocą blaskiem próchna tak intensywnym, że wypalają oczy mieszkańcom. To miasto przyprawia o obłęd i chorą świętość, która staje się szaleństwem. Miasto tysiące kilometrów na północny wschód, zbudowane na przęsłach kości, spiętrzone wolą mocy, wznosi się wokół mieszkańców jak czasza grobowca. To tamto miasto pełne zimnego, spazmatycznego oddechu, nabrzmiałych gruczołów i gorączki, stuku butów po schodach, powracało mu przed oczy, podnosiło się znad kanałów białym światłem. To tamto było miastem, które znał. I mógł tylko żałować, że nie trafił tu młodszy, chyba dużo młodszy.

Ale przecież wszystko potoczyć mogłoby się inaczej i nie musiałby być więźniem tamtego świata, który byłby czymś zupełnie innym. Przecież i tam była szansa, setki lat temu na północy rosły miasta, które budowali kupcy i rzemieślnicy. Nie rozkwitły jednak nigdy. Zniszczono je, a na ich miejsce na mokradłach wytyczono geometryczną konstrukcję. Kamienne serce imperium.

Nowogród stać się mógł Amsterdamem wschodu. Słał okręty do Europy, wytyczał nowe ulice, wznosił budynki i piętrzył ku niebu cerkwie, które były okruchami boskości na ziemi; w harmonii dopełniających się zawsze okręgów, czystych barwach ikon w złotych ramach, inkrustowanych kruszcem ołtarzach, w błysku drogich kamieni. Może za bardzo wierzyli w Boga swoich kosztowności, jego złoty gest błogosławieństwa znad pękatego jabłka? Który odwrócił od nich wojowników w skórzanych pancerzach na małych konikach, topiących w krwi i ogniu ich pobratymców na południu. Wierzyli w głos wielkiego dzwonu, który wzywał ich na wiec na centralnym placu miasta, i wiedzieli, że potrafią rządzić się sami, jak potrafią wznosić kościoły i sterować pełnymi dóbr statkami. Dbali o swoją wolność i swoje prawa, nad którymi czuwali pewnie. Ale kiedy wytyczali na morzu nowe szlaki, na południu książęta równie podstępni, co okrutni podbijali nowe ziemie równie płaskie, co bezkresne. Na początku padali na twarz przed chanem, donosząc mu jarłyk wyciśnięty batem i mieczem od poddanych, intrygowali u skośnookich władców przeciwko własnym braciom i kuzynom, których truto w drodze na południe, zdobywali ich ziemie; potem silniejsi już stawiali czoła dawnym skłóconym panom. I wreszcie stanęli u bram Nowogrodu.

Wtedy los odwrócił się od miasta stu bram. Nie nadchodzili sojusznicy z odległego zachodu, a siły miasta były zbyt małe. Po raz pierwszy ciała jego obrońców jak pnie pogrążały się w rzece, na której wznosiła się czerwona piana krwi. Głowa ich bladego wodza toczyć się będzie po kamiennym placu Moskwy.

Po raz pierwszy Nowogród otworzy się przed Iwanem. Wielu dumnych mieszczan w ciszy miasta patrzeć nań będzie bez słowa, opuszczając je na zawsze. Ale miasto pozostało żywe, szukało sprzymierzeńców i wierzyło, że los odwrócił się odeń tylko na chwilę, a dzwon ciągle wzywał mieszkańców na obrady. Aż Iwan przybył po raz drugi. Miasto umilkło. Większość możnych w więzach opuszczało Nowogród, aby umierać daleko, zamkniętych przestrzeniami stepu, albo konać duszonych przez oprawców w podziemiach carskiego pałacu. Na osobnym wozie, aby nie powrócić już, odjechał dzwon i miasto umilkło, ale żyło ciągle; żyło ranne życiem utajonym, jakby chciało wrócić do sił. Dusili je podatkami słudzy moskiewskiego księcia, upokarzali je, traktując jego mieszkańców, jakby byli im równi, ale dzieci rodziły się nadal, a okręty, choć rzadziej, wyruszały na morze. Miasto ciągle było bardziej Nowogrodem niż Rosją, a mieszkańcy bogacili się i nie pytali nikogo o zgodę, gdy chcieli wejść na okręt. Może po cichu nawet rozmawiali o wykuciu nowego dzwonu?

Minęło prawie sto lat, kiedy w styczniowy dzień otoczyły miasto tysiące czarnych koni, nad którymi kołysały się czarne postacie. Dopiero blisko, w znakach na czaprakach rozróżnić można było miotły i psie łby. Miasto wypełniło się czarną, niespokojną obecnością. Na początku wywlekali z domów dostojników miasta, a z cerkwi duchownych, oprycznicy wdzierali się do wszystkich najbogatszych domów, wyłamywali bramy i wyciągali gospodarzy, poganiając ich pałkami i batami. Zaganiano ich na plac jak na wiec, wiązano, wyłamując ręce do tyłu, obalano na kolana, szron błyskawicznie osiadał na twarzach i brodach.

Do miasta przybywali kolejni czarni jeźdźcy, batami poganiając setki mnichów i popów z okolicznych monasterów, pobitych, pokrwawionych, zakutych w łańcuch. I wreszcie pojawił się orszak barwny i bogaty otaczający chudą, wysoką postać zawieszoną nad koniem. Nad rozwidlającą się brodą zaginał się nos, oczy świeciły sinym blaskiem. Car-kościej przybył wreszcie.

Wtedy poszły w ruch pałki. Związanych, skutych zabijano kijami, kopytami końskimi wgniatano w kamienie placu. Słychać było wycie, skowyt ludzki i śmiech; w grzechocie, stuku drewna niknął trzask kości. Czarne opończe pokrywały się czerwonymi bryzgami krwi, szarobiałymi plamami mózgu. Drgające, skomlące mięso ludzkie mieszało się ze śniegiem i pokrywało plac. Śnieg przeistaczał się w śliską, brunatną maź. Czarne postacie szalały. Dotąd tych u swoich stóp, u kopyt swoich koni widzieli jedynie w dymie kadzideł na ołtarzach, z ganków w bogatych szubach wskazujących, jaką pracę należy wykonać. To byli ci wysoko, namiestnicy Boga, niedotykalni, znieruchomieli w gestach z ikon. Teraz zmienieni w robaki ludzie wili się na brudnym śniegu, skomląc o litość i marli zniekształceni pod uderzeniami pałek. Car-kościej rósł na koniu, wznosił się nad miastem, śmiał chrypliwym głosem, jego oczy płonęły światłem śniegu.