Jak pomóc dziecku z nadwagą. Efekt Klimasa - Leszek Klimas - ebook

Jak pomóc dziecku z nadwagą. Efekt Klimasa ebook

Leszek Klimas

5,0

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Koledzy z klasy przezywali Krzyśka „Gruby”. Zmartwieni rodzice zwrócili się do Leszka Klimasa, by pomógł ich synowi nie tylko pozbyć się zbędnych kilogramów, ale też odzyskać pewność siebie. Laura, najmłodsza uczestniczka programu, zgłosiła się do przychodni wraz z rodzicami i siostrą. Całą rodziną pozbyli się w sumie 120 kg! Jeśli Twój podopieczny też ma problem z nadwagą, to ten poradnik jest dla Ciebie.
Wiecie, dlaczego dzieciaki pod naszą opieką chudną? Bo ja i cały mój zespół w nie wierzymy – to właśnie sedno metody Leszka Klimasa, który od lat wykorzystuje swoje doświadczenie, żeby pomagać dzieciom, młodym ludziom i ich opiekunom w kształtowaniu zdrowych nawyków żywieniowych. Jego podopieczni w trakcie procesu utraty zbędnych kilogramów nie są głodni, mają mnóstwo energii, są radośni i zyskują pewność siebie.
Leszek Klimas, mistrz świata w sylwetce atletycznej, otworzył poradnię Efekt Klimasa i zaprosił do współpracy lekarzy, dietetyków, fizjoterapeutów, psychologów oraz innych ekspertów, dzięki którym trafiające tam dzieciaki są otoczone najlepszą fachową opieką. W tej książce, wraz ze swoim zespołem, dzieli się wynikającą z wieloletniej praktyki wiedzą, którą dopełniają wyniki badań naukowych, przepisy i propozycje treningów, ale także motywacja, uśmiech i żart.

Przeczytajcie Efekt Klimasa, jeśli szukacie wiedzy na temat zdrowego odżywiania i zwiększania aktywności fizycznej. Ta książka będzie dla Was wsparciem i motywatorem do podjęcia wyzwania i zmiany na lepsze codziennych nawyków żywieniowych. Rodzice i dzieci – do dzieła!

DR HAB. N. MED. MICHAŁ BRZEZIŃSKI

SPECJALISTA PEDIATRII I GASTROENTEROLOGII DZIECIĘCEJ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarinaBorecka5585

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa pozycja. Każdy rodzic powinien ją przeczytać. Niby żyjemy w świecie gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, ale nie zawsze wybieramy dobrze,mądrze i zdrowo. Dziękuję za tą książkę. Dziś wiem co wybierać, czym zastąpić to co do tej pory u nas było na porządku dziennym. Chodzimy codziennie. Więcej mam ja jako Mama do zrzucenia ale córce zdrowe nawyki i ruch też się przydadzą..Dziękuję i polecam dalej.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Le­szek Kli­mas 2024 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Wy­słu­chała i spi­sała: DO­ROTA MIR­SKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA / e-DY­TOR, JO­ANNA MO­RAW­SKA
Pro­jekt okładki, stron ty­tu­ło­wych i lay­outu: ze­spół
Gra­fiki: tar­tila, pch.vec­tor, use­r3227369, raw­pi­xel.com, ali­cia­_mb, ma­cro­vec­to­r_of­fi­cial / Fre­epik
Zdję­cia na stro­nach 12, 19, 20, 24, 255 z ar­chi­wum au­tora, zdję­cia dzieci na stro­nach 63, 91, 109, 121, 211, 229 z ar­chi­wów ro­dzi­ców
Po­zo­stałe zdję­cia: PIOTR AM­BRO­ZIAK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
Po­dzię­ko­wa­nia dla pro­du­centa marki Kur­czak Siel­ski za part­ner­stwo w two­rze­niu na­szej książki oraz za ak­tywne pro­mo­wa­nie idei zdro­wego stylu ży­cia, a także utrzy­my­wa­nie naj­wyż­szych stan­dar­dów w dzie­dzi­nie zdro­wej żyw­no­ści. Wy­bra­łem Kur­czaka Siel­skiego z chowu bez an­ty­bio­ty­ków, po­nie­waż speł­nia istotne dla mo­jego stylu ży­cia kry­te­ria do­boru pro­duk­tów wy­so­kiej ja­ko­ści.
Tre­ści za­miesz­czone w książce służą edu­ka­cji. Nie mogą być trak­to­wane jako pro­fe­sjo­nalna po­rada le­kar­ska, dia­gno­styka czy le­cze­nie. Każdy pro­blem zdro­wotny na­leży kon­sul­to­wać z le­ka­rzem.
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-72-3
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub w czę­ści­tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WSTĘP

Dro­dzy ro­dzice, mamy po­ważny pro­blem. Przy­go­tuj­cie się do ostrej walki. Wal­czymy o zdro­wie wa­szego dziecka. Otyłe dziecko to chore dziecko. Grożą mu cu­krzyca, zwy­rod­nie­nia sta­wów, ko­ślawe nogi, zła po­stawa, chore serce i cały układ krą­że­nia, cho­roby tar­czycy. I to nie za 20 lat, ale te­raz, do­słow­nie za mo­ment. Otyłe dziecko to także otyły do­ro­sły. Mocno po­wie­dziane? No, mocno! Ale szcze­rze. Bo to od was za­leży, czy ten po­nury sce­na­riusz się zi­ści. Damy ra­zem czadu. Ura­tu­jemy wa­sze dziecko!

Do dzieła. 

Wie­cie, dla­czego dzie­ciaki pod na­szą opieką chudną? Bo ja i cały mój ze­spół w nie wie­rzymy. W to, że mają w so­bie siłę, o ja­kiej ist­nie­nie się nie po­dej­rze­wają. I nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że osią­gną suk­ces. Ta moja wiara spra­wia, że do­stają skrzy­deł. Lu­bię pra­co­wać z dziećmi. One wy­czu­wają fałsz na ki­lo­metr, wie­dzą za­tem do­sko­nale, że nie wci­skam im kitu. Przez lata za­hu­kane, nie­pewne sie­bie pa­trzą na mnie, na moją syl­wetkę, słu­chają tego, co mam im do po­wie­dze­nia. Więc kiedy mó­wię, że da­dzą radę – to zna­czy, że tak bę­dzie. Wresz­cie otwiera się im od­po­wied­nia klapka w gło­wie. Za­czy­nają o sie­bie wal­czyć.

Moja wiara i pew­ność sie­bie biorą się stąd, że by­łem taki sam jak oni. Także we mnie nikt, ale to nikt nie wie­rzył. Lu­dzie pa­trzyli na mnie z po­li­to­wa­niem i stu­kali się w głowy. Bo co? Taki mały, chudy chło­pak z Żar, z czte­ro­oso­bo­wej ro­dziny, w któ­rej się nie prze­lewa (miesz­ka­li­śmy w jed­nym po­koju), opo­wiada, że zo­sta­nie mi­strzem świata? Nie słu­cha­łem ich. Ja­kiś siódmy zmysł pod­po­wia­dał mi, że wiara w sie­bie to pod­stawa. I jesz­cze de­ter­mi­na­cja. I ciężka praca. I wie­dza. No do­bra, ale to się wie, do­piero gdy się w sie­bie wie­rzy.

To wła­śnie klucz do suk­cesu me­tody Kli­masa – spra­wie­nie, że dzieci za­czy­nają w sie­bie wie­rzyć. Że da­dzą radę zmie­nić ży­cie tak, żeby wy­grać zdro­wie, uśmiech i pew­ność sie­bie. Je­śli do­dat­kowo zy­skają wspar­cie ro­dzi­ców – nic ich nie po­kona. Spójrz­cie tylko na ro­ze­śmiane bu­zie na­szych pod­opiecz­nych! Z więk­szo­ścią je­stem na­prawdę szcze­rze za­przy­jaź­niony. Po­zna­cie ich w tej książce.

Za­tem dro­dzy ro­dzice, czy­tel­nicy tej książki, czas na wa­sze dzieci. Także one mogą się­gnąć po ma­rze­nia. A ja zro­bię wszystko, żeby za­równo was (bo bez wa­szej po­mocy się nie obę­dzie), jak i je w tym wes­przeć. Efekt mu­ro­wany. Prze­ko­na­cie się sami.

Le­szek Kli­mas w ko­szulce od wdzięcz­nego pod­opiecz­nego Ksa­we­rego.

BĘDĘ JAK AR­NOLD SCHWA­RZE­NEG­GER!

Kiedy pa­trzę na dzieci, które przy­cho­dzą do mnie po po­moc, wi­dzę sie­bie sprzed wielu lat. Wi­dzę dzie­ciaka, w któ­rego nikt nie wie­rzył, który – zda­niem in­nych – nie miał szans na suk­ces. Bo czy kto­kol­wiek wró­żyłby ka­rierę mi­strza świata w syl­wetce atle­tycz­nej chłopcu, który był naj­więk­szym chu­chrem w kla­sie? Po­cho­dził z ro­dziny, w któ­rej się nie prze­le­wało, i wy­cho­wy­wał się w ma­łej miej­sco­wo­ści, w któ­rej na­wet po­rząd­nej si­łowni nie było? Ale ja mia­łem w so­bie to coś, czego nie po­tra­fię na­zwać do końca. Może wiarę w sie­bie po­mimo wszystko? Może prze­ko­na­nie, że choćby los rzu­cał mi nie wia­domo ile kłód pod nogi, nie pod­dam się i osią­gnę to, o czym ma­rzę? Może upór, bo choć ty­siąc osób mó­wiło mi, że to nie­moż­liwe, nie zwąt­pi­łem i do­tar­łem na szczyt? Może wresz­cie de­ter­mi­na­cję, bo nie mia­łem nic, a pra­gną­łem osią­gnąć wiele?

Czym­kol­wiek jest ta siła, ona po pro­stu we mnie tkwi. A ja dzielę się nią z in­nymi. Zwłasz­cza z dziećmi, które naj­bar­dziej po­trze­bują wia­tru w ża­gle. „My­śli­cie, że wam jest trudno? – py­tam mo­ich pod­opiecz­nych. – No to po­słu­chaj­cie, jaką ja prze­sze­dłem drogę, za­nim się tu zna­la­złem”.

Le­szek Kli­mas w wieku 3 lat.

Le­szek Kli­mas z sio­strą Iza­belą.

Dziś trudno w to uwie­rzyć, ale jako dziecko by­łem chudy jak pa­tyk. Obiadu ni­gdy nie do­ja­da­łem, zupę wy­le­wa­łem po kry­jomu. Naj­bar­dziej nie lu­bi­łem tej mlecz­nej, na śnia­da­nie. Na szczę­ście w przed­szkolu sie­dzia­łem obok Pa­wełka, któ­remu pod­su­wa­łem ta­lerz, a on zja­dał naj­pierw moją, po­tem swoją por­cję. Przez cały dzień bie­ga­łem i ni­gdy nie mia­łem czasu na je­dze­nie. W pod­sta­wówce by­łem naj­mniej­szy i naj­chud­szy z ca­łej klasy. Nic dziw­nego, że wszy­scy pa­trzyli na mnie z po­li­to­wa­niem, kiedy w czwar­tej kla­sie za­pi­sa­łem się do klubu Agros Żary na za­pasy. A jed­nak ra­dzi­łem so­bie nie­źle. Z pierw­szego kręgu za­pa­śni­czego wró­ci­łem ze zło­tym me­da­lem i za­czą­łem szy­ko­wać się do mi­strzostw Pol­ski mło­dzi­ków. Pech chciał, że w trak­cie jed­nego z tre­nin­gów upa­dłem przez ra­mię i ude­rzy­łem się mocno w nad­gar­stek. Wie­dzia­łem, że nie jest do­brze, bo ręka była ja­kaś dziwna i bo­lała mnie okrop­nie, ale uda­wa­łem twar­dziela. Naj­bar­dziej w świe­cie ba­łem się, że za­bro­nią mi ćwi­czyć. Do­piero po trzech dniach moja mama zo­rien­to­wała się, że mam rękę spuch­niętą jak ba­nia, i za­brała mnie do szpi­tala. Rent­gen: pęk­nięta kość, gips na trzy ty­go­dnie.

Po tym wy­da­rze­niu uzna­łem, że za­pasy nie dla mnie. Za­pi­sa­łem się na ka­rate i ta­ekwondo. Ro­dzina stu­kała się w głowę: „Już raz zła­ma­łeś rękę, jesz­cze ci mało?”. Nikt nie wró­żył mi ka­riery spor­to­wej. Dzia­dek i bab­cia byli otyli. Mama, która wy­nio­sła na­wyki ży­wie­niowe z domu, też. Na­prawdę, ostat­nim, o czym my­śleli, był sport. Kom­plet­nie nie ro­zu­mieli, o co mi cho­dzi. Ja zresztą też taki po­gu­biony tro­chę by­łem. Pró­bo­wa­łem to jed­nej, to dru­giej dys­cy­pliny, ale żadna do końca do mnie nie prze­ma­wiała.

Wszystko zmie­niło się w szó­stej kla­sie.

Tam­tego dnia na­uczy­ciel hi­sto­rii miał do spraw­dze­nia ja­kieś pilne kla­sówki, więc pu­ścił nam na lek­cji film Czer­wona So­nia z Ar­nol­dem Schwa­rze­neg­ge­rem. Już sam od­twa­rzacz wi­deo i ka­seta ma­gne­to­wi­dowa były dla nas tro­chę jak science fic­tion. Ale to było nic w po­rów­na­niu z to­tal­nym za­chwy­tem, jaki po­czu­łem, kiedy zo­ba­czy­łem na ekra­nie Schwa­rze­neg­gera! Kom­plet­nie za­mar­łem. Matko! Co za gość! „Jak ja bym chciał tak wy­glą­dać!” – to była moja pierw­sza myśl. A druga: „Skoro on mógł ta­kie mię­śnie wy­rzeź­bić, to ja prze­cież też mogę. Będę wy­glą­dał jak on!” – po­sta­no­wi­łem. Zu­peł­nie nie zna­łem wów­czas jego hi­sto­rii, nie mia­łem po­ję­cia, że i on był naj­mniej­szy i naj­chud­szy wśród ró­wie­śni­ków. Miał jesz­cze go­rzej niż ja, bo oj­ciec go bił. Ale się uparł i uwie­rzył w sie­bie po­mimo ty­siąca prze­ciw­no­ści. Po­wie­si­łem pla­kat z nim w swoim po­koju, za­raz obok Van Damme’a, i co­dzien­nie pa­trzy­łem na niego, obie­cu­jąc so­bie, że będę jak on.

Suk­ces jest za­pi­sany w gło­wie. Trzeba w sie­bie wie­rzyć. Bez tej wiary ni­czego się nie osią­gnie.

Ćwi­cze­nia si­łowe stały się moją to­talną ob­se­sją. Gdzieś za­ła­twi­łem so­bie sztangę – koła od dre­zyny, ja­kąś rurę – i na ty­łach domu, w któ­rym wów­czas miesz­ka­li­śmy, w ogródku za ga­ra­żem za­czą­łem na tym im­pro­wi­zo­wa­nym sprzę­cie ćwi­czyć. Oczy­wi­ście ro­bi­łem to kom­plet­nie bez głowy. Nie mia­łem po­ję­cia co i jak. Po tre­nin­gach mia­łem ta­kie za­kwasy, że nie mo­głem rąk do góry pod­nieść. Ale za­gry­za­łem zęby i pa­ko­wa­łem da­lej. W tym cza­sie mój szwa­gier zro­bił nie­wielką si­łow­nię naj­pierw w sta­rym kur­niku, po­tem, po prze­pro­wadzce, w ga­rażu. Nic wiel­kiego: ja­kaś ła­weczka, sztanga po­spa­wana do­mo­wym spo­so­bem z ko­łami wy­to­czo­nymi przez ślu­sa­rza. Ale za­brał mnie tam i po­zwo­lił ćwi­czyć. By­łem strasz­li­wie pod­eks­cy­to­wany, że mogę tre­no­wać na praw­dzi­wym sprzę­cie. Do­słow­nie każdą wolną chwilę spę­dza­łem na ćwi­cze­niach. Kiedy szwa­gra i sio­stry nie było, a ga­raż stał za­mknięty, wśli­zgi­wa­łem się do niego po kry­jomu przez okienko. Cią­gle było mi mało.

Jed­nak ku mo­jemu roz­cza­ro­wa­niu, po­mimo wy­sił­ków, wcale nie sta­wa­łem się po­dobny do Ar­nolda. Jak by­łem chu­der­la­kiem, tak by­łem. Pół ro­dziny się śmiało z mo­ich sta­rań. Ale się nie pod­da­łem. Uzna­łem, że bra­kuje mi wie­dzy, że ja po pro­stu nie wiem, jak ćwi­czyć, żeby to moje ciało ja­koś od­mie­nić. Tyle że działo się to w la­tach 80. Ani w kio­skach, ani w księ­gar­niach nie było żad­nych ma­ga­zy­nów ani ksią­żek na te­mat kul­tu­ry­styki czy w ogóle tre­nin­gów si­ło­wych. Tak jakby te­mat nie ist­niał. Nie­mniej za­świ­tał mi po­mysł, skąd wziąć fa­chową li­te­ra­turę. W domu na­prze­ciwko miesz­kali moi przy­ja­ciele, któ­rych bab­cia była tłu­maczką z nie­miec­kiego. W do­datku wy­naj­mo­wał u nich po­kój męż­czy­zna, który do Pol­ski przy­jeż­dżał w in­te­re­sach, a na stałe miesz­kał w Niem­czech. Ja­koś się do­wie­dzia­łem, że w Niem­czech są spe­cjalne cza­so­pi­sma po­świę­cone kul­tu­ry­styce, i upro­si­łem go­ścia mo­ich przy­ja­ciół, żeby ku­po­wał je dla mnie w Ber­li­nie. A ich bab­cię, żeby tłu­ma­czyła in­te­re­su­jące mnie ar­ty­kuły. Był tylko je­den pro­blem – skąd na to wszystko wziąć? Moi ro­dzice nie na­le­żeli do naj­bo­gat­szych. A zresztą gdyby na­wet mieli pie­nią­dze, pew­nie nie wy­da­liby ich na fa­na­be­rie syna.

Cóż, stwier­dzi­łem, że mu­szę ja­koś zdo­być tę kasę. Ta­kiemu nie­let­niemu smy­kowi nie było ła­two za­ro­bić tych parę gro­szy, ale w końcu zna­la­złem spo­sób. Przez całe lato zbie­ra­łem ja­gody, bo­rówki, a je­sie­nią grzyby. Sprze­da­wa­łem je w sku­pie i wszystko, co za­ro­bi­łem, in­we­sto­wa­łem w edu­ka­cję. Pa­mię­tam, jak pierw­szy raz do­sta­łem wresz­cie moje upra­gnione ma­ga­zyny: ko­lo­rowe, błysz­czące ze zdję­ciami kul­tu­ry­stów. Żeby nie de­ner­wo­wać ro­dzi­ców, wer­to­wa­łem je no­cami scho­wany pod koł­drą. Przy­świe­ca­łem so­bie la­tarką i za­zna­cza­łem kół­kiem ar­ty­kuły, które wy­da­wały mi się cie­kawe. Rano le­cia­łem do babci przy­ja­ciół na­prze­ciwko i od­da­wa­łem jej do tłu­ma­cze­nia.

Tym spo­so­bem wresz­cie się do­wie­dzia­łem, dla­czego po­mimo mnó­stwa go­dzin spę­dzo­nych na pod­no­sze­niu cię­ża­rów nie mia­łem re­zul­ta­tów. Wy­czy­ta­łem, że klu­czem do bu­do­wa­nia atle­tycz­nej syl­wetki jest war­to­ściowe je­dze­nie, a do­piero na dru­gim miej­scu ćwi­cze­nia. Or­ga­nizm po pro­stu musi mieć z czego bu­do­wać mię­śnie. Zro­zu­mia­łem, że mu­szę jeść mięso, jajka, sery, ryż, wa­rzywa.

Bu­do­wa­nie pra­wi­dło­wych na­wy­ków ży­wie­nio­wych oka­zało się spo­rym wy­zwa­niem. Do tej pory, jako kom­pletny nie­ja­dek, na­wet scha­bo­wego nie by­łem w sta­nie zjeść w ca­ło­ści, a jak w kar­kówce zo­ba­czy­łem żyłkę tłusz­czu, mia­łem od­ruch wy­miotny. Przez cały dzień mo­głem grać w piłkę i nie czuć głodu. No ale co było ro­bić? Mus to mus. Skoro je­dze­nie ma mi po­móc w osią­gnię­ciu celu, to je­stem go­tów się po­świę­cić! Go­to­wa­łem ki­lo­gra­mami ryż, na­kła­da­łem na ta­lerz, za­ty­ka­łem nos (bo za­pach przy­pra­wiał mnie o mdło­ści ) i pa­ko­wa­łem w sie­bie łyżką. Mama pa­trzyła z prze­ra­że­niem.

– Po co ty to ro­bisz? Co za durne po­my­sły!

Nie słu­cha­łem jej. Ni­kogo nie słu­cha­łem. Tylko sie­bie i mo­jego we­wnętrz­nego głosu, który mó­wił: „Dasz radę. Bę­dziesz jak Ar­nold Schwa­rze­neg­ger!”.

Jaja pod­kra­da­łem ku­rom dziadka i wszyst­kie wy­pi­ja­łem na su­rowo. Bie­dak za­cho­dził w głowę, co się z tymi ku­rami dzieje, że się nie niosą. Nie przy­szło mu na myśl, że to ja wzbo­ga­cam so­bie ja­dło­spis. Z kum­plami cho­dzi­łem na sza­ber – są­sia­dom pod­kra­da­łem jabłka z ogród­ków. U babci na ganku, w chło­dzie, za­wsze stały na­czy­nia z ka­pu­stą ki­szoną i ogór­kami. Co prze­cho­dzi­łem, to skub­ną­łem. Naj­go­rzej było z mię­sem, bo w skle­pach w ogóle się go wów­czas nie wi­dy­wało, a na czar­nym rynku było ko­smicz­nie dro­gie. Więc znowu: ja­gody, grzyby i wszyst­kie pie­nią­dze – tym ra­zem – na je­dze­nie.

Za­czą­łem jeść tak, jak wy­czy­ta­łem w cza­so­pi­smach, i oczy­wi­ście kon­ty­nu­owa­łem tre­ningi. Tro­chę ćwi­czy­łem u szwa­gra, tro­chę w po­koju kum­pla. Za ławkę sko­śną słu­żyła nam de­ska do pra­so­wa­nia – ko­lega po­da­wał mi sztangę z góry, a ja mu­sia­łem ją bar­dzo de­li­kat­nie opusz­czać, bo po­kój był na pię­trze i przy każ­dym stuk­nię­ciu o pod­łogę tynk się są­sia­dom sy­pał na głowy z su­fitu. Za po­mocą me­ta­lo­wych że­la­zek ro­bi­li­śmy bi­cepsy, a pod­cią­ga­li­śmy się na drążku na po­dwórku. Aż po dwóch la­tach wresz­cie coś drgnęło. Za­uwa­ży­łem, że moje ciało po­woli za­czyna się zmie­niać.

By­łem w ósmej kla­sie. Wie­dzia­łem, że je­śli chcę coś osią­gnąć, mu­szę do­stać się do pro­fe­sjo­nal­nego klubu, żeby mieć do­stęp do lep­szego sprzętu. Wró­ci­łem więc do Agrosu na si­łow­nię. Może nie było to wspa­niale wy­po­sa­żone miej­sce, ale po­środku sali stał woj­skowy atlas. Było też kilka sztang, cię­ża­rów. Przy­jeż­dża­łem na tre­ningi sta­rym ro­we­rem babci i wy­ci­ska­łem, ile wla­zło. Lecz choć da­wa­łem z sie­bie wszystko, pew­nego dnia sta­nął nade mną tre­ner.

– No, z cie­bie to nic nie bę­dzie – po­wie­dział.

Ni­gdy mu tego nie za­po­mnę. Fa­cet po pro­stu po­sta­wił na mnie krzy­żyk. Aż mi się go­rąco zro­biło. Jak można ko­go­kol­wiek po­trak­to­wać w ten spo­sób? Ale je­żeli są­dził, że mnie znie­chęci, to srogo się po­my­lił.

„To się jesz­cze zo­ba­czy – po­my­śla­łem so­bie w du­chu. – Nikt mnie nie po­kona”.

Za­ci­ska­łem zęby i pom­po­wa­łem, aż iskry le­ciały.

W ży­ciu ni­czego nie po­dano mi na tacy. Z paczki mo­ich zna­jo­mych by­łem naj­bied­niej­szy. Wszystko mu­sia­łem wy­wal­czyć sam. Stary ro­wer po babci za­mie­ni­łem na nowy – za­ro­bi­łem na niego. Po­tem mia­łem mo­to­rynkę, na którą ciężko pra­co­wa­łem przez całe wa­ka­cje. Kiedy tak czło­wiek wszystko musi zdo­być sa­mo­dziel­nie, uczy się ce­nić war­tość każ­dego suk­cesu. Na­wet tego naj­mniej­szego.

Pew­nego dnia do­wie­dzia­łem się, że w Zie­lo­nej Gó­rze otwarto pierw­szy sklep z od­żyw­kami dla spor­tow­ców. „Wi­ta­minka” się na­zy­wał. Po­je­cha­łem tam, pół­to­rej go­dziny po­cią­giem, zna­la­złem sklep w ja­kiejś ciem­nej uliczce. Mia­łem tro­chę kasy odło­żo­nej, ale na ame­ry­kań­skie dro­gie kok­tajle nie było mnie stać. Sprze­daw­czyni za­pro­po­no­wała mi tań­sze od­żywki. Ku­pi­łem cztery wia­derka, ta­kie, w ja­kich dzi­siaj trzyma się farbę. Wró­ci­łem dumny i blady do domu, wy­mie­sza­łem pro­szek z wodą i... Ja­kieś dziwne gluty mi wy­szły. Oka­zało się, że to białko so­jowe. Śmier­działo tak, że na­wet przy za­tka­nym no­sie ciężko mi było je prze­łknąć. Zmor­do­wa­łem ja­koś jedno wia­derko, ale na­wet przy ca­łym moim sa­mo­za­par­ciu nie da­łem rady wię­cej wy­pić.

Za­mó­wi­łem inną od­żywkę, z Nie­miec. Chyba z mie­siąc cze­ka­łem. Do­szła. O matko, jaka pyszna była, wi­śniowa! Ale tata się wku­rzył i całą mi wy­rzu­cił.

– Nie bę­dziesz mi tu ja­kichś pro­chów, sy­nek, ły­kał!

Tłu­ma­czy­łem mu, że to białko, nic szko­dli­wego, że chcę tylko dzięki temu le­piej mię­śnie bu­do­wać. Wy­cią­gną­łem wo­rek ze śmieci i po kry­jomu po­pi­ja­łem.

Po­tem ku­po­wa­łem w ap­tece od­żywki RA­PID w sa­szet­kach; jedna kosz­to­wała pięć zło­tych. To była kupa forsy wtedy. Ja­dłem je po tre­nin­gach, plus twa­rożki i jo­gurty na­tu­ralne.

No, ta­kie przy­gody z ży­wie­niem mia­łem. Uczy­łem się na wła­snych błę­dach.

Wszystko się zmie­niło, kiedy za­czą­łem po­ma­gać mo­jej sio­strze w pracy. Po­pro­si­łem, żeby za­miast da­wać mi pie­nią­dze, ku­po­wała mi je­dze­nie. I za­częło się: co­dzien­nie cały kur­czak z grilla, kieł­basa, mięso, sery. I za­czą­łem wresz­cie ro­snąć. Re­zul­taty od­ży­wia­nia się i tre­nin­gów były wresz­cie wi­doczne. Do Ar­nolda było mi, oczy­wi­ście, da­leko, ale czu­łem – po pro­stu czu­łem! – że ła­pię wiatr w ża­gle. Będę mi­strzem świata, nic mnie nie po­wstrzyma! Uczy­łem się wów­czas w pierw­szej kla­sie szkoły za­wo­do­wej (po za­wo­dówce bu­dow­la­nej ukoń­czy­łem jesz­cze tech­ni­kum), jeź­dzi­łem na za­ję­cia ob­ła­do­wany je­dze­niem. Śmieję się, że ca­te­ring wy­my­śli­łem. Dzi­siaj wszy­scy za­ma­wiają je­dze­nie w pu­deł­kach, a ja pa­ko­wa­łem w pu­dła to, co sam so­bie ugo­to­wa­łem, i za­bie­ra­łem do szkoły. Bo wie­dzia­łem już wtedy, że wła­ściwe, zdrowe je­dze­nie to pod­stawa. Cały czas czy­ta­łem ma­ga­zyny spro­wa­dzane z Ber­lina, ana­li­zo­wa­łem, ile białka przy­swa­jam, ile wę­glo­wo­da­nów. Do­sko­nale orien­to­wa­łem się już, czego mi po­trzeba, a czego bra­kuje i jak uzu­peł­niać braki.

W pro­ce­sie bu­do­wa­nia ład­nej syl­wetki tre­ning to tylko 30 pro­cent suk­cesu. Aż 70 pro­cent to pra­wi­dłowe od­ży­wia­nie, po­nie­waż białko bu­duje mię­śnie. Ważna jest także od­po­wied­nia re­ge­ne­ra­cja.

Prze­nio­słem się do nowo otwar­tego klubu spor­to­wego z pro­fe­sjo­nal­nym sprzę­tem. Bar­dzo roz­waż­nie dba­łem o zdro­wie i formę. Moi ko­le­dzy z si­łowni cho­dzili na dys­ko­teki, im­prezy, nie stro­nili od al­ko­holu, za­ry­wali noce. Ja by­łem inny. Mia­łem przed sobą cel. Nie pi­łem, nie pa­li­łem, nie się­ga­łem po żadne, modne wów­czas, do­pa­la­cze. Wy­sy­pia­łem się, na­wad­nia­łem, do­brze ja­dłem i pra­co­wa­łem nad syl­wetką. Ale bez­piecz­nie. Mię­śnie bu­do­wa­łem mniej­szym ob­cią­że­niem, za to więk­szą liczbą po­wtó­rzeń. Nie chcia­łem za­je­chać wła­snego ciała, tylko w mą­dry spo­sób je ukształ­to­wać. Nikt mnie tego nie uczył; dzia­ła­łem in­tu­icyj­nie. Jak się oka­zało po la­tach, bar­dzo słusz­nie. Ko­le­dzy, któ­rzy szar­żo­wali na tre­nin­gach, ła­pali kon­tu­zje, mieli prze­rwy w tre­nin­gach, za­czy­nało im szwan­ko­wać zdro­wie. Mnie kon­tu­zje omi­jały (nie li­cząc tam­tej nie­szczę­snej w trak­cie za­pa­sów), więc spo­koj­nie, krok po kroku bu­do­wa­łem formę.

Le­szek Kli­mas w wieku 15 lat.

Te lata pracy nad sobą, do­sko­na­le­nia się i na­uki przy­nio­sły wresz­cie re­zul­taty.

W 1996 roku po­je­cha­łem na pierw­sze mi­strzo­stwa Pol­ski ju­nio­rów w kul­tu­ry­styce do Sza­mo­tuł. Do wy­stępu przy­go­to­wy­wa­łem się sa­mo­dziel­nie. Nie było wów­czas w Pol­sce do­stępu do do­brej ja­ko­ści ko­sme­ty­ków, więc żeby uzy­skać efekt opa­le­ni­zny i wy­glą­dać do­brze na sce­nie, wszy­scy na­kła­dali na ciało krem Ni­vea zmie­szany z brą­zową farbką. Ja za­sza­la­łem i ścią­gną­łem z USA pro­fe­sjo­nalny bron­zer. Na za­wody wy­bra­li­śmy się (z sio­strą i paczką zna­jo­mych) w kilka sa­mo­cho­dów. Za­ją­łem wów­czas szó­ste miej­sce w Pol­sce. Jak na pierw­szy wy­stęp re­we­la­cja, uzna­łem. Za­in­te­re­so­wała się mną lo­kalna te­le­wi­zja, udzie­li­łem pierw­szych wy­wia­dów, lu­dzie za­częli się za mną oglą­dać na ulicy. Sta­łem się miej­scową sen­sa­cją.

Na ko­lej­nych za­wo­dach, dwa lata póź­niej w Strze­li­nie, za­ją­łem piąte miej­sce. Już wie­dzia­łem, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, ale uzna­łem, że do ko­lej­nego wy­stępu mu­szę się przy­go­to­wy­wać le­piej. Zro­bi­łem so­bie prze­rwę, żeby ochło­nąć i za­pla­no­wać stra­te­gię. A w mię­dzy­cza­sie po­zna­łem Ilonkę, po­bra­li­śmy się, otwo­rzy­li­śmy klub fit­ness. Miesz­ka­li­śmy w 20-me­tro­wej ka­wa­lerce, mie­li­śmy stary, roz­wa­la­jący się sa­mo­chód, któ­rym Ilonka do­jeż­dżała na stu­dia.

Mi­nęło kilka lat, za­tę­sk­ni­łem za wy­stę­pami. Tym ra­zem mia­łem już u boku moją żonę, która ogrom­nie mnie wspie­rała i bar­dzo we mnie wie­rzyła. A jak wia­domo (w tej książce prze­czy­ta­cie to wie­lo­krot­nie), wspar­cie i wiara bli­skiej osoby są bez­cenne. Dają nie­sa­mo­witą siłę. I, uwierz­cie mi, bar­dzo po­trzebną, bo przy­go­to­wa­nia do za­wo­dów to na­prawdę praca na cały etat. Wie­lo­go­dzinne co­dzienne tre­ningi, wy­so­ko­ka­lo­ryczna dieta, dba­łość o wy­gląd. Kul­tu­ry­styka wy­maga ogrom­nych na­kła­dów fi­nan­so­wych. My z Ilonką wszyst­kie na­sze pie­nią­dze in­we­sto­wa­li­śmy w przy­go­to­wa­nia do ko­lej­nych za­wo­dów.

W tym miej­scu chciał­bym po­dzię­ko­wać mo­jej żo­nie Ilonce za bez­wa­run­kowe wspar­cie, mo­ty­wa­cję i nie­za­chwianą wiarę w moje moż­li­wo­ści.

Le­szek Kli­mas z żoną Ilonką.

Na mo­jej dro­dze po­ja­wił się wresz­cie tre­ner z praw­dzi­wego zda­rze­nia – Łu­kasz Ka­zi­mier­czak, były mistrz świata w kul­tu­ry­styce, zna­ko­mity tre­ner, die­te­tyk. Ktoś, kto fa­chowo za­czął mnie pro­wa­dzić w kie­runku, w ja­kim po­wi­nie­nem się roz­wi­jać. Jego po­moc oka­zała się bez­cenna. Wspól­nie usta­li­li­śmy datę ko­lej­nych za­wo­dów, w któ­rych mia­łem brać udział: 2005 rok, de­biuty kul­tu­ry­styczne, Ostrów Ma­zo­wiecka.

Jak to zwy­kle u mnie bywa, los te­sto­wał mnie do sa­mego końca. Im­preza sta­nęła pod zna­kiem za­py­ta­nia, z uwagi na bar­dzo zły stan zdro­wia na­szego pa­pieża. Za­wody miały miej­sce o go­dzi­nie 15, tego sa­mego dnia, kiedy pa­pież zmarł o pa­mięt­nej go­dzi­nie 21:37. Tyle mie­sięcy przy­go­to­wań i do ostat­niej chwili nie wia­domo czy za­wody w ogóle się od­będą, czy uda się wy­star­to­wać, czy się nie uda. Za­wody się od­były, a ja za­ją­łem czwarte miej­sce. Za­le­d­wie je­den krok dzie­lił mnie od po­dium, ale i tak był to ogromny suk­ces: wśród 80 za­wod­ni­ków, naj­lep­szych w Pol­sce, by­łem czwarty, czyli wy­pa­dłem na­prawdę nie­źle. I naj­wi­docz­niej się spodo­ba­łem, bo dzien­ni­ka­rze nie od­stę­po­wali mnie na krok. Py­tali, jak dbam o formę. Byli kom­plet­nie za­sko­czeni, kiedy przy­zna­łem się, że jem kar­kówkę i bo­czek. Wów­czas bu­do­wało się formę na ryżu i kur­czaku, czyli na die­cie wę­glo­wo­da­nowo-biał­ko­wej, tym­cza­sem ja – był to po­mysł mo­jego tre­nera, Łu­ka­sza – by­łem chyba pierw­szym za­wod­ni­kiem w Pol­sce, który sto­so­wał dietę bo­ga­to­tłusz­czową. I do dzi­siaj uwa­żam, że jest naj­lep­sza.

– A ja­kie ćwi­cze­nia kar­dio? – in­te­re­so­wali się.

– Cho­dzę przez go­dzinę dzien­nie.

Inni sza­leli na or­bi­tre­kach, bie­gali po scho­dach. Ja sta­ra­łem się na spo­koj­nie wczuć w po­trzeby mo­jego or­ga­ni­zmu i cho­dzi­łem. Po­wo­lutku, ni­ski puls. Nie była mi po­trzebna wy­dol­ność, tylko spa­la­nie. I wła­śnie tę me­todę po­le­cam te­raz dzie­cia­kom w Efek­cie Kli­masa. Jak wi­dzi­cie, nie wzią­łem jej z po­wie­trza, tylko prze­te­sto­wa­łem przez całe lata ćwi­czeń, roz­mów ze spe­cja­li­stami, za­po­zna­wa­nia się z ki­lo­gra­mami li­te­ra­tury fa­cho­wej. Żeby utrzy­mać or­ga­nizm w do­brej kon­dy­cji, na­prawdę nie mu­simy – a wręcz uwa­żam, że je­żeli tre­nu­jemy ama­tor­sko, to nie po­win­ni­śmy – ka­to­wać ciał, mę­czyć sta­wów, rzu­cać cię­ża­rami. Uwa­żam, że klu­czowa jest rów­no­waga.

Dwa lata póź­niej od­były się za­wody w Bia­łym­stoku, na któ­rych za­ją­łem trze­cie miej­sce. I wtedy wła­śnie do mnie do­tarło: nie chcę star­to­wać dłu­żej w za­wo­dach kul­tu­ry­stycz­nych w ka­te­go­rii Men’s Open. Nie chcę przez cały czas po­więk­szać masy mię­śnio­wej, pom­po­wać ciała w nie­skoń­czo­ność. Za­leży mi na ład­nej, zdro­wej, spor­to­wej syl­wetce.

I to był prze­łom. Zmie­ni­łem ka­te­go­rię z Men’s Open na Clas­sic Phy­si­que, czyli syl­wetkę atle­tyczną. Znów mu­sia­łem zro­bić so­bie prze­rwę w wy­stę­pach – by zmie­nić pro­por­cje ciała, wy­smu­klić nie­które jego par­tie, inne wy­rzeź­bić na nowo. Zo­bacz­cie tylko, ile za­jęło mi to czasu, ile po­nio­słem wy­rze­czeń. Ile było zde­rzeń ze ścianą i roz­cza­ro­wań. Ale ani przez mo­ment się nie pod­da­łem. Par­łem do przodu, bo mia­łem ja­sno okre­ślony cel – zo­stać mi­strzem świata.

Sport na­uczył mnie wszyst­kiego. Od sa­mo­dziel­no­ści do ry­goru, wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej, diety, tre­ningu, ży­cia. Na­uczył mnie być inną osobą, bar­dzo po­zy­tywną. Sport na­kręca do dzia­ła­nia, bu­dzi w nas same po­zy­tywne ce­chy. Każdy spor­to­wiec wie, o czym mó­wię. Sport na­uczył mnie w za­sa­dzie wszyst­kiego, bo dzięki niemu je­stem dziś w miej­scu, w któ­rym je­stem.

W 2015 roku wy­star­to­wa­łem w za­wo­dach kul­tu­ry­stycz­nych w Gdań­sku, w ka­te­go­rii Clas­sic Phy­si­que. I po­za­mia­ta­łem. By­łem po pro­stu bez­kon­ku­ren­cyjny. Zdo­by­łem ty­tuł mi­strza Pol­ski w swo­jej ka­te­go­rii, mi­strza Pol­ski w ka­te­go­rii open w mę­skiej syl­wetce atle­tycz­nej i do­dat­kowo we wszech­ka­te­go­riach. Czyli zo­sta­łem naj­lep­szym uczest­ni­kiem za­wo­dów.

Działo się! Czu­łem, że mój cel jest co­raz bli­żej. I... Znów się po­sy­pało. Mia­łem wy­star­to­wać w za­wo­dach w 2017 roku, by­łem przy­go­to­wany. Ale po­ko­nał mnie wy­ro­stek ro­bacz­kowy. Tak jak w dzie­ciń­stwie cho­dzi­łem przez kilka dni ze zła­maną ręką, uda­jąc, że wszystko jest w po­rządku, bo nie chcia­łem prze­ry­wać tre­nin­gów, tak i tym ra­zem za­kli­na­łem rze­czy­wi­stość. No bo­lał mnie brzuch i bo­lał, ale mia­łem na­dzieję, że to roz­cho­dzę. Nie udało się. Wy­lą­do­wa­łem w bar­dzo po­waż­nym sta­nie na stole ope­ra­cyj­nym. Za­nim za­częła dzia­łać nar­koza, jesz­cze bła­ga­łem le­ka­rzy, żeby wy­ko­nali ope­ra­cję la­pa­ro­sko­powo, bo źle będę wy­glą­dał z bli­zną. Znów mu­sia­łem cze­kać na ko­lejną szansę speł­nie­nia swo­jego ma­rze­nia. Ale cóż – było warto.

To nie było tak, że na­gle so­bie wy­star­to­wa­łem w za­wo­dach i wy­gra­łem. Każdy dzień mam pod­po­rząd­ko­wany temu, co ro­bię. Dzięki temu, że sport to moja pa­sja, że ciężko pra­co­wa­łem fi­zycz­nie i psy­chicz­nie nad sobą, nad swoją głową, osią­gną­łem ty­tuł mi­strza świata. To mój suk­ces.

Aż wresz­cie nad­szedł rok 2019. Mój rok! Wy­star­to­wa­łem na mi­strzo­stwach Pol­ski w Sie­dl­cach. By­łem świet­nie przy­go­to­wany, moje ciało wy­glą­dało re­we­la­cyj­nie. Wów­czas nikt już nie miał wąt­pli­wo­ści – by­łem pierw­szy. Zo­sta­łem po­wo­łany do ka­dry na­ro­do­wej, żeby re­pre­zen­to­wać Pol­skę na mi­strzo­stwach świata w Sło­we­nii. W mię­dzy­cza­sie przy­go­to­wań do tego wy­da­rze­nia wzią­łem udział w Mię­dzy­na­ro­do­wym Pu­cha­rze Pol­ski w War­sza­wie i tam też by­łem bez­kon­ku­ren­cyjny.

Jak w przy­padku wszyst­kich mo­ich wy­jaz­dów po­je­cha­łem do Sło­we­nii całą ro­dziną, z moją żoną, i z tre­ne­rem. Już kiedy wy­cho­dzi­łem na scenę, mia­łem ab­so­lutną pew­ność, że to jest mój dzień. By­łem spo­kojny, opa­no­wany. Po 30 la­tach pracy nad sobą, po tylu przy­go­dach się­ga­łem wresz­cie po to, co so­bie wy­ma­rzy­łem – po ty­tuł mi­strza świata. Sta­ną­łem na po­dium, wresz­cie na naj­wyż­szym stop­niu. Na mo­jej szyi za­wisł złoty me­dal. By­łem wtedy naj­szczę­śliw­szym i naj­bar­dziej speł­nio­nym czło­wie­kiem na świe­cie. Kiedy za­grali Ma­zurka Dą­brow­skiego, nogi do­słow­nie się pode mną ugi­nały. Łzy same po­pły­nęły mi po twa­rzy. Na­wet nie za­uwa­ży­łem, że trzy­mam pol­ską flagę do góry no­gami.

By­łem w zna­ko­mi­tej for­mie, więc jesz­cze w tym sa­mym roku po­je­cha­li­śmy na mię­dzy­na­ro­dowe za­wody Mi­ster Uni­ver­sum do Fran­cji, gdzie w ka­te­go­rii par zdo­by­li­śmy z ko­le­żanką sre­bro.

Le­szek Kli­mas po zdo­by­ciu pu­charu na Mi­strzo­stwach Świata w Sło­we­nii w 2019 roku.

Po­wrót do Pol­ski po tych wszyst­kich wy­gra­nych mi­strzo­stwach był wspa­niały. Lu­dzie za­trzy­my­wali mnie w skle­pie, gra­tu­lo­wali wy­gra­nej, przy­tu­lali się do mnie. W mo­ich ro­dzin­nych Ża­rach po­wstał na­wet fan­klub Leszka Kli­masa. Pani bur­mistrz przy­słała mi gra­tu­la­cje. Ko­le­dzy, któ­rzy do tej pory pa­trzyli na mnie krzywo, rów­nież gra­tu­lo­wali mi suk­cesu. Ode­zwał się na­wet tre­ner z mo­jej pierw­szej si­łowni, ten sam, który wszem wo­bec opo­wia­dał, że nic ze mnie nie bę­dzie. Ukło­nił się, przy­znał, że się my­lił.

Co