Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Koledzy z klasy przezywali Krzyśka „Gruby”. Zmartwieni rodzice zwrócili się do Leszka Klimasa, by pomógł ich synowi nie tylko pozbyć się zbędnych kilogramów, ale też odzyskać pewność siebie. Laura, najmłodsza uczestniczka programu, zgłosiła się do przychodni wraz z rodzicami i siostrą. Całą rodziną pozbyli się w sumie 120 kg! Jeśli Twój podopieczny też ma problem z nadwagą, to ten poradnik jest dla Ciebie.
Wiecie, dlaczego dzieciaki pod naszą opieką chudną? Bo ja i cały mój zespół w nie wierzymy – to właśnie sedno metody Leszka Klimasa, który od lat wykorzystuje swoje doświadczenie, żeby pomagać dzieciom, młodym ludziom i ich opiekunom w kształtowaniu zdrowych nawyków żywieniowych. Jego podopieczni w trakcie procesu utraty zbędnych kilogramów nie są głodni, mają mnóstwo energii, są radośni i zyskują pewność siebie.
Leszek Klimas, mistrz świata w sylwetce atletycznej, otworzył poradnię Efekt Klimasa i zaprosił do współpracy lekarzy, dietetyków, fizjoterapeutów, psychologów oraz innych ekspertów, dzięki którym trafiające tam dzieciaki są otoczone najlepszą fachową opieką. W tej książce, wraz ze swoim zespołem, dzieli się wynikającą z wieloletniej praktyki wiedzą, którą dopełniają wyniki badań naukowych, przepisy i propozycje treningów, ale także motywacja, uśmiech i żart.
Przeczytajcie Efekt Klimasa, jeśli szukacie wiedzy na temat zdrowego odżywiania i zwiększania aktywności fizycznej. Ta książka będzie dla Was wsparciem i motywatorem do podjęcia wyzwania i zmiany na lepsze codziennych nawyków żywieniowych. Rodzice i dzieci – do dzieła!
DR HAB. N. MED. MICHAŁ BRZEZIŃSKI
SPECJALISTA PEDIATRII I GASTROENTEROLOGII DZIECIĘCEJ
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Drodzy rodzice, mamy poważny problem. Przygotujcie się do ostrej walki. Walczymy o zdrowie waszego dziecka. Otyłe dziecko to chore dziecko. Grożą mu cukrzyca, zwyrodnienia stawów, koślawe nogi, zła postawa, chore serce i cały układ krążenia, choroby tarczycy. I to nie za 20 lat, ale teraz, dosłownie za moment. Otyłe dziecko to także otyły dorosły. Mocno powiedziane? No, mocno! Ale szczerze. Bo to od was zależy, czy ten ponury scenariusz się ziści. Damy razem czadu. Uratujemy wasze dziecko!
Do dzieła.
Wiecie, dlaczego dzieciaki pod naszą opieką chudną? Bo ja i cały mój zespół w nie wierzymy. W to, że mają w sobie siłę, o jakiej istnienie się nie podejrzewają. I nie mam żadnych wątpliwości, że osiągną sukces. Ta moja wiara sprawia, że dostają skrzydeł. Lubię pracować z dziećmi. One wyczuwają fałsz na kilometr, wiedzą zatem doskonale, że nie wciskam im kitu. Przez lata zahukane, niepewne siebie patrzą na mnie, na moją sylwetkę, słuchają tego, co mam im do powiedzenia. Więc kiedy mówię, że dadzą radę – to znaczy, że tak będzie. Wreszcie otwiera się im odpowiednia klapka w głowie. Zaczynają o siebie walczyć.
Moja wiara i pewność siebie biorą się stąd, że byłem taki sam jak oni. Także we mnie nikt, ale to nikt nie wierzył. Ludzie patrzyli na mnie z politowaniem i stukali się w głowy. Bo co? Taki mały, chudy chłopak z Żar, z czteroosobowej rodziny, w której się nie przelewa (mieszkaliśmy w jednym pokoju), opowiada, że zostanie mistrzem świata? Nie słuchałem ich. Jakiś siódmy zmysł podpowiadał mi, że wiara w siebie to podstawa. I jeszcze determinacja. I ciężka praca. I wiedza. No dobra, ale to się wie, dopiero gdy się w siebie wierzy.
To właśnie klucz do sukcesu metody Klimasa – sprawienie, że dzieci zaczynają w siebie wierzyć. Że dadzą radę zmienić życie tak, żeby wygrać zdrowie, uśmiech i pewność siebie. Jeśli dodatkowo zyskają wsparcie rodziców – nic ich nie pokona. Spójrzcie tylko na roześmiane buzie naszych podopiecznych! Z większością jestem naprawdę szczerze zaprzyjaźniony. Poznacie ich w tej książce.
Zatem drodzy rodzice, czytelnicy tej książki, czas na wasze dzieci. Także one mogą sięgnąć po marzenia. A ja zrobię wszystko, żeby zarówno was (bo bez waszej pomocy się nie obędzie), jak i je w tym wesprzeć. Efekt murowany. Przekonacie się sami.
Leszek Klimas w koszulce od wdzięcznego podopiecznego Ksawerego.
BĘDĘ JAK ARNOLD SCHWARZENEGGER!
Kiedy patrzę na dzieci, które przychodzą do mnie po pomoc, widzę siebie sprzed wielu lat. Widzę dzieciaka, w którego nikt nie wierzył, który – zdaniem innych – nie miał szans na sukces. Bo czy ktokolwiek wróżyłby karierę mistrza świata w sylwetce atletycznej chłopcu, który był największym chuchrem w klasie? Pochodził z rodziny, w której się nie przelewało, i wychowywał się w małej miejscowości, w której nawet porządnej siłowni nie było? Ale ja miałem w sobie to coś, czego nie potrafię nazwać do końca. Może wiarę w siebie pomimo wszystko? Może przekonanie, że choćby los rzucał mi nie wiadomo ile kłód pod nogi, nie poddam się i osiągnę to, o czym marzę? Może upór, bo choć tysiąc osób mówiło mi, że to niemożliwe, nie zwątpiłem i dotarłem na szczyt? Może wreszcie determinację, bo nie miałem nic, a pragnąłem osiągnąć wiele?
Czymkolwiek jest ta siła, ona po prostu we mnie tkwi. A ja dzielę się nią z innymi. Zwłaszcza z dziećmi, które najbardziej potrzebują wiatru w żagle. „Myślicie, że wam jest trudno? – pytam moich podopiecznych. – No to posłuchajcie, jaką ja przeszedłem drogę, zanim się tu znalazłem”.
Leszek Klimas w wieku 3 lat.
Leszek Klimas z siostrą Izabelą.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale jako dziecko byłem chudy jak patyk. Obiadu nigdy nie dojadałem, zupę wylewałem po kryjomu. Najbardziej nie lubiłem tej mlecznej, na śniadanie. Na szczęście w przedszkolu siedziałem obok Pawełka, któremu podsuwałem talerz, a on zjadał najpierw moją, potem swoją porcję. Przez cały dzień biegałem i nigdy nie miałem czasu na jedzenie. W podstawówce byłem najmniejszy i najchudszy z całej klasy. Nic dziwnego, że wszyscy patrzyli na mnie z politowaniem, kiedy w czwartej klasie zapisałem się do klubu Agros Żary na zapasy. A jednak radziłem sobie nieźle. Z pierwszego kręgu zapaśniczego wróciłem ze złotym medalem i zacząłem szykować się do mistrzostw Polski młodzików. Pech chciał, że w trakcie jednego z treningów upadłem przez ramię i uderzyłem się mocno w nadgarstek. Wiedziałem, że nie jest dobrze, bo ręka była jakaś dziwna i bolała mnie okropnie, ale udawałem twardziela. Najbardziej w świecie bałem się, że zabronią mi ćwiczyć. Dopiero po trzech dniach moja mama zorientowała się, że mam rękę spuchniętą jak bania, i zabrała mnie do szpitala. Rentgen: pęknięta kość, gips na trzy tygodnie.
Po tym wydarzeniu uznałem, że zapasy nie dla mnie. Zapisałem się na karate i taekwondo. Rodzina stukała się w głowę: „Już raz złamałeś rękę, jeszcze ci mało?”. Nikt nie wróżył mi kariery sportowej. Dziadek i babcia byli otyli. Mama, która wyniosła nawyki żywieniowe z domu, też. Naprawdę, ostatnim, o czym myśleli, był sport. Kompletnie nie rozumieli, o co mi chodzi. Ja zresztą też taki pogubiony trochę byłem. Próbowałem to jednej, to drugiej dyscypliny, ale żadna do końca do mnie nie przemawiała.
Wszystko zmieniło się w szóstej klasie.
Tamtego dnia nauczyciel historii miał do sprawdzenia jakieś pilne klasówki, więc puścił nam na lekcji film Czerwona Sonia z Arnoldem Schwarzeneggerem. Już sam odtwarzacz wideo i kaseta magnetowidowa były dla nas trochę jak science fiction. Ale to było nic w porównaniu z totalnym zachwytem, jaki poczułem, kiedy zobaczyłem na ekranie Schwarzeneggera! Kompletnie zamarłem. Matko! Co za gość! „Jak ja bym chciał tak wyglądać!” – to była moja pierwsza myśl. A druga: „Skoro on mógł takie mięśnie wyrzeźbić, to ja przecież też mogę. Będę wyglądał jak on!” – postanowiłem. Zupełnie nie znałem wówczas jego historii, nie miałem pojęcia, że i on był najmniejszy i najchudszy wśród rówieśników. Miał jeszcze gorzej niż ja, bo ojciec go bił. Ale się uparł i uwierzył w siebie pomimo tysiąca przeciwności. Powiesiłem plakat z nim w swoim pokoju, zaraz obok Van Damme’a, i codziennie patrzyłem na niego, obiecując sobie, że będę jak on.
Sukces jest zapisany w głowie. Trzeba w siebie wierzyć. Bez tej wiary niczego się nie osiągnie.
Ćwiczenia siłowe stały się moją totalną obsesją. Gdzieś załatwiłem sobie sztangę – koła od drezyny, jakąś rurę – i na tyłach domu, w którym wówczas mieszkaliśmy, w ogródku za garażem zacząłem na tym improwizowanym sprzęcie ćwiczyć. Oczywiście robiłem to kompletnie bez głowy. Nie miałem pojęcia co i jak. Po treningach miałem takie zakwasy, że nie mogłem rąk do góry podnieść. Ale zagryzałem zęby i pakowałem dalej. W tym czasie mój szwagier zrobił niewielką siłownię najpierw w starym kurniku, potem, po przeprowadzce, w garażu. Nic wielkiego: jakaś ławeczka, sztanga pospawana domowym sposobem z kołami wytoczonymi przez ślusarza. Ale zabrał mnie tam i pozwolił ćwiczyć. Byłem straszliwie podekscytowany, że mogę trenować na prawdziwym sprzęcie. Dosłownie każdą wolną chwilę spędzałem na ćwiczeniach. Kiedy szwagra i siostry nie było, a garaż stał zamknięty, wślizgiwałem się do niego po kryjomu przez okienko. Ciągle było mi mało.
Jednak ku mojemu rozczarowaniu, pomimo wysiłków, wcale nie stawałem się podobny do Arnolda. Jak byłem chuderlakiem, tak byłem. Pół rodziny się śmiało z moich starań. Ale się nie poddałem. Uznałem, że brakuje mi wiedzy, że ja po prostu nie wiem, jak ćwiczyć, żeby to moje ciało jakoś odmienić. Tyle że działo się to w latach 80. Ani w kioskach, ani w księgarniach nie było żadnych magazynów ani książek na temat kulturystyki czy w ogóle treningów siłowych. Tak jakby temat nie istniał. Niemniej zaświtał mi pomysł, skąd wziąć fachową literaturę. W domu naprzeciwko mieszkali moi przyjaciele, których babcia była tłumaczką z niemieckiego. W dodatku wynajmował u nich pokój mężczyzna, który do Polski przyjeżdżał w interesach, a na stałe mieszkał w Niemczech. Jakoś się dowiedziałem, że w Niemczech są specjalne czasopisma poświęcone kulturystyce, i uprosiłem gościa moich przyjaciół, żeby kupował je dla mnie w Berlinie. A ich babcię, żeby tłumaczyła interesujące mnie artykuły. Był tylko jeden problem – skąd na to wszystko wziąć? Moi rodzice nie należeli do najbogatszych. A zresztą gdyby nawet mieli pieniądze, pewnie nie wydaliby ich na fanaberie syna.
Cóż, stwierdziłem, że muszę jakoś zdobyć tę kasę. Takiemu nieletniemu smykowi nie było łatwo zarobić tych parę groszy, ale w końcu znalazłem sposób. Przez całe lato zbierałem jagody, borówki, a jesienią grzyby. Sprzedawałem je w skupie i wszystko, co zarobiłem, inwestowałem w edukację. Pamiętam, jak pierwszy raz dostałem wreszcie moje upragnione magazyny: kolorowe, błyszczące ze zdjęciami kulturystów. Żeby nie denerwować rodziców, wertowałem je nocami schowany pod kołdrą. Przyświecałem sobie latarką i zaznaczałem kółkiem artykuły, które wydawały mi się ciekawe. Rano leciałem do babci przyjaciół naprzeciwko i oddawałem jej do tłumaczenia.
Tym sposobem wreszcie się dowiedziałem, dlaczego pomimo mnóstwa godzin spędzonych na podnoszeniu ciężarów nie miałem rezultatów. Wyczytałem, że kluczem do budowania atletycznej sylwetki jest wartościowe jedzenie, a dopiero na drugim miejscu ćwiczenia. Organizm po prostu musi mieć z czego budować mięśnie. Zrozumiałem, że muszę jeść mięso, jajka, sery, ryż, warzywa.
Budowanie prawidłowych nawyków żywieniowych okazało się sporym wyzwaniem. Do tej pory, jako kompletny niejadek, nawet schabowego nie byłem w stanie zjeść w całości, a jak w karkówce zobaczyłem żyłkę tłuszczu, miałem odruch wymiotny. Przez cały dzień mogłem grać w piłkę i nie czuć głodu. No ale co było robić? Mus to mus. Skoro jedzenie ma mi pomóc w osiągnięciu celu, to jestem gotów się poświęcić! Gotowałem kilogramami ryż, nakładałem na talerz, zatykałem nos (bo zapach przyprawiał mnie o mdłości ) i pakowałem w siebie łyżką. Mama patrzyła z przerażeniem.
– Po co ty to robisz? Co za durne pomysły!
Nie słuchałem jej. Nikogo nie słuchałem. Tylko siebie i mojego wewnętrznego głosu, który mówił: „Dasz radę. Będziesz jak Arnold Schwarzenegger!”.
Jaja podkradałem kurom dziadka i wszystkie wypijałem na surowo. Biedak zachodził w głowę, co się z tymi kurami dzieje, że się nie niosą. Nie przyszło mu na myśl, że to ja wzbogacam sobie jadłospis. Z kumplami chodziłem na szaber – sąsiadom podkradałem jabłka z ogródków. U babci na ganku, w chłodzie, zawsze stały naczynia z kapustą kiszoną i ogórkami. Co przechodziłem, to skubnąłem. Najgorzej było z mięsem, bo w sklepach w ogóle się go wówczas nie widywało, a na czarnym rynku było kosmicznie drogie. Więc znowu: jagody, grzyby i wszystkie pieniądze – tym razem – na jedzenie.
Zacząłem jeść tak, jak wyczytałem w czasopismach, i oczywiście kontynuowałem treningi. Trochę ćwiczyłem u szwagra, trochę w pokoju kumpla. Za ławkę skośną służyła nam deska do prasowania – kolega podawał mi sztangę z góry, a ja musiałem ją bardzo delikatnie opuszczać, bo pokój był na piętrze i przy każdym stuknięciu o podłogę tynk się sąsiadom sypał na głowy z sufitu. Za pomocą metalowych żelazek robiliśmy bicepsy, a podciągaliśmy się na drążku na podwórku. Aż po dwóch latach wreszcie coś drgnęło. Zauważyłem, że moje ciało powoli zaczyna się zmieniać.
Byłem w ósmej klasie. Wiedziałem, że jeśli chcę coś osiągnąć, muszę dostać się do profesjonalnego klubu, żeby mieć dostęp do lepszego sprzętu. Wróciłem więc do Agrosu na siłownię. Może nie było to wspaniale wyposażone miejsce, ale pośrodku sali stał wojskowy atlas. Było też kilka sztang, ciężarów. Przyjeżdżałem na treningi starym rowerem babci i wyciskałem, ile wlazło. Lecz choć dawałem z siebie wszystko, pewnego dnia stanął nade mną trener.
– No, z ciebie to nic nie będzie – powiedział.
Nigdy mu tego nie zapomnę. Facet po prostu postawił na mnie krzyżyk. Aż mi się gorąco zrobiło. Jak można kogokolwiek potraktować w ten sposób? Ale jeżeli sądził, że mnie zniechęci, to srogo się pomylił.
„To się jeszcze zobaczy – pomyślałem sobie w duchu. – Nikt mnie nie pokona”.
Zaciskałem zęby i pompowałem, aż iskry leciały.
W życiu niczego nie podano mi na tacy. Z paczki moich znajomych byłem najbiedniejszy. Wszystko musiałem wywalczyć sam. Stary rower po babci zamieniłem na nowy – zarobiłem na niego. Potem miałem motorynkę, na którą ciężko pracowałem przez całe wakacje. Kiedy tak człowiek wszystko musi zdobyć samodzielnie, uczy się cenić wartość każdego sukcesu. Nawet tego najmniejszego.
Pewnego dnia dowiedziałem się, że w Zielonej Górze otwarto pierwszy sklep z odżywkami dla sportowców. „Witaminka” się nazywał. Pojechałem tam, półtorej godziny pociągiem, znalazłem sklep w jakiejś ciemnej uliczce. Miałem trochę kasy odłożonej, ale na amerykańskie drogie koktajle nie było mnie stać. Sprzedawczyni zaproponowała mi tańsze odżywki. Kupiłem cztery wiaderka, takie, w jakich dzisiaj trzyma się farbę. Wróciłem dumny i blady do domu, wymieszałem proszek z wodą i... Jakieś dziwne gluty mi wyszły. Okazało się, że to białko sojowe. Śmierdziało tak, że nawet przy zatkanym nosie ciężko mi było je przełknąć. Zmordowałem jakoś jedno wiaderko, ale nawet przy całym moim samozaparciu nie dałem rady więcej wypić.
Zamówiłem inną odżywkę, z Niemiec. Chyba z miesiąc czekałem. Doszła. O matko, jaka pyszna była, wiśniowa! Ale tata się wkurzył i całą mi wyrzucił.
– Nie będziesz mi tu jakichś prochów, synek, łykał!
Tłumaczyłem mu, że to białko, nic szkodliwego, że chcę tylko dzięki temu lepiej mięśnie budować. Wyciągnąłem worek ze śmieci i po kryjomu popijałem.
Potem kupowałem w aptece odżywki RAPID w saszetkach; jedna kosztowała pięć złotych. To była kupa forsy wtedy. Jadłem je po treningach, plus twarożki i jogurty naturalne.
No, takie przygody z żywieniem miałem. Uczyłem się na własnych błędach.
Wszystko się zmieniło, kiedy zacząłem pomagać mojej siostrze w pracy. Poprosiłem, żeby zamiast dawać mi pieniądze, kupowała mi jedzenie. I zaczęło się: codziennie cały kurczak z grilla, kiełbasa, mięso, sery. I zacząłem wreszcie rosnąć. Rezultaty odżywiania się i treningów były wreszcie widoczne. Do Arnolda było mi, oczywiście, daleko, ale czułem – po prostu czułem! – że łapię wiatr w żagle. Będę mistrzem świata, nic mnie nie powstrzyma! Uczyłem się wówczas w pierwszej klasie szkoły zawodowej (po zawodówce budowlanej ukończyłem jeszcze technikum), jeździłem na zajęcia obładowany jedzeniem. Śmieję się, że catering wymyśliłem. Dzisiaj wszyscy zamawiają jedzenie w pudełkach, a ja pakowałem w pudła to, co sam sobie ugotowałem, i zabierałem do szkoły. Bo wiedziałem już wtedy, że właściwe, zdrowe jedzenie to podstawa. Cały czas czytałem magazyny sprowadzane z Berlina, analizowałem, ile białka przyswajam, ile węglowodanów. Doskonale orientowałem się już, czego mi potrzeba, a czego brakuje i jak uzupełniać braki.
W procesie budowania ładnej sylwetki trening to tylko 30 procent sukcesu. Aż 70 procent to prawidłowe odżywianie, ponieważ białko buduje mięśnie. Ważna jest także odpowiednia regeneracja.
Przeniosłem się do nowo otwartego klubu sportowego z profesjonalnym sprzętem. Bardzo rozważnie dbałem o zdrowie i formę. Moi koledzy z siłowni chodzili na dyskoteki, imprezy, nie stronili od alkoholu, zarywali noce. Ja byłem inny. Miałem przed sobą cel. Nie piłem, nie paliłem, nie sięgałem po żadne, modne wówczas, dopalacze. Wysypiałem się, nawadniałem, dobrze jadłem i pracowałem nad sylwetką. Ale bezpiecznie. Mięśnie budowałem mniejszym obciążeniem, za to większą liczbą powtórzeń. Nie chciałem zajechać własnego ciała, tylko w mądry sposób je ukształtować. Nikt mnie tego nie uczył; działałem intuicyjnie. Jak się okazało po latach, bardzo słusznie. Koledzy, którzy szarżowali na treningach, łapali kontuzje, mieli przerwy w treningach, zaczynało im szwankować zdrowie. Mnie kontuzje omijały (nie licząc tamtej nieszczęsnej w trakcie zapasów), więc spokojnie, krok po kroku budowałem formę.
Leszek Klimas w wieku 15 lat.
Te lata pracy nad sobą, doskonalenia się i nauki przyniosły wreszcie rezultaty.
W 1996 roku pojechałem na pierwsze mistrzostwa Polski juniorów w kulturystyce do Szamotuł. Do występu przygotowywałem się samodzielnie. Nie było wówczas w Polsce dostępu do dobrej jakości kosmetyków, więc żeby uzyskać efekt opalenizny i wyglądać dobrze na scenie, wszyscy nakładali na ciało krem Nivea zmieszany z brązową farbką. Ja zaszalałem i ściągnąłem z USA profesjonalny bronzer. Na zawody wybraliśmy się (z siostrą i paczką znajomych) w kilka samochodów. Zająłem wówczas szóste miejsce w Polsce. Jak na pierwszy występ rewelacja, uznałem. Zainteresowała się mną lokalna telewizja, udzieliłem pierwszych wywiadów, ludzie zaczęli się za mną oglądać na ulicy. Stałem się miejscową sensacją.
Na kolejnych zawodach, dwa lata później w Strzelinie, zająłem piąte miejsce. Już wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, ale uznałem, że do kolejnego występu muszę się przygotowywać lepiej. Zrobiłem sobie przerwę, żeby ochłonąć i zaplanować strategię. A w międzyczasie poznałem Ilonkę, pobraliśmy się, otworzyliśmy klub fitness. Mieszkaliśmy w 20-metrowej kawalerce, mieliśmy stary, rozwalający się samochód, którym Ilonka dojeżdżała na studia.
Minęło kilka lat, zatęskniłem za występami. Tym razem miałem już u boku moją żonę, która ogromnie mnie wspierała i bardzo we mnie wierzyła. A jak wiadomo (w tej książce przeczytacie to wielokrotnie), wsparcie i wiara bliskiej osoby są bezcenne. Dają niesamowitą siłę. I, uwierzcie mi, bardzo potrzebną, bo przygotowania do zawodów to naprawdę praca na cały etat. Wielogodzinne codzienne treningi, wysokokaloryczna dieta, dbałość o wygląd. Kulturystyka wymaga ogromnych nakładów finansowych. My z Ilonką wszystkie nasze pieniądze inwestowaliśmy w przygotowania do kolejnych zawodów.
W tym miejscu chciałbym podziękować mojej żonie Ilonce za bezwarunkowe wsparcie, motywację i niezachwianą wiarę w moje możliwości.
Leszek Klimas z żoną Ilonką.
Na mojej drodze pojawił się wreszcie trener z prawdziwego zdarzenia – Łukasz Kazimierczak, były mistrz świata w kulturystyce, znakomity trener, dietetyk. Ktoś, kto fachowo zaczął mnie prowadzić w kierunku, w jakim powinienem się rozwijać. Jego pomoc okazała się bezcenna. Wspólnie ustaliliśmy datę kolejnych zawodów, w których miałem brać udział: 2005 rok, debiuty kulturystyczne, Ostrów Mazowiecka.
Jak to zwykle u mnie bywa, los testował mnie do samego końca. Impreza stanęła pod znakiem zapytania, z uwagi na bardzo zły stan zdrowia naszego papieża. Zawody miały miejsce o godzinie 15, tego samego dnia, kiedy papież zmarł o pamiętnej godzinie 21:37. Tyle miesięcy przygotowań i do ostatniej chwili nie wiadomo czy zawody w ogóle się odbędą, czy uda się wystartować, czy się nie uda. Zawody się odbyły, a ja zająłem czwarte miejsce. Zaledwie jeden krok dzielił mnie od podium, ale i tak był to ogromny sukces: wśród 80 zawodników, najlepszych w Polsce, byłem czwarty, czyli wypadłem naprawdę nieźle. I najwidoczniej się spodobałem, bo dziennikarze nie odstępowali mnie na krok. Pytali, jak dbam o formę. Byli kompletnie zaskoczeni, kiedy przyznałem się, że jem karkówkę i boczek. Wówczas budowało się formę na ryżu i kurczaku, czyli na diecie węglowodanowo-białkowej, tymczasem ja – był to pomysł mojego trenera, Łukasza – byłem chyba pierwszym zawodnikiem w Polsce, który stosował dietę bogatotłuszczową. I do dzisiaj uważam, że jest najlepsza.
– A jakie ćwiczenia kardio? – interesowali się.
– Chodzę przez godzinę dziennie.
Inni szaleli na orbitrekach, biegali po schodach. Ja starałem się na spokojnie wczuć w potrzeby mojego organizmu i chodziłem. Powolutku, niski puls. Nie była mi potrzebna wydolność, tylko spalanie. I właśnie tę metodę polecam teraz dzieciakom w Efekcie Klimasa. Jak widzicie, nie wziąłem jej z powietrza, tylko przetestowałem przez całe lata ćwiczeń, rozmów ze specjalistami, zapoznawania się z kilogramami literatury fachowej. Żeby utrzymać organizm w dobrej kondycji, naprawdę nie musimy – a wręcz uważam, że jeżeli trenujemy amatorsko, to nie powinniśmy – katować ciał, męczyć stawów, rzucać ciężarami. Uważam, że kluczowa jest równowaga.
Dwa lata później odbyły się zawody w Białymstoku, na których zająłem trzecie miejsce. I wtedy właśnie do mnie dotarło: nie chcę startować dłużej w zawodach kulturystycznych w kategorii Men’s Open. Nie chcę przez cały czas powiększać masy mięśniowej, pompować ciała w nieskończoność. Zależy mi na ładnej, zdrowej, sportowej sylwetce.
I to był przełom. Zmieniłem kategorię z Men’s Open na Classic Physique, czyli sylwetkę atletyczną. Znów musiałem zrobić sobie przerwę w występach – by zmienić proporcje ciała, wysmuklić niektóre jego partie, inne wyrzeźbić na nowo. Zobaczcie tylko, ile zajęło mi to czasu, ile poniosłem wyrzeczeń. Ile było zderzeń ze ścianą i rozczarowań. Ale ani przez moment się nie poddałem. Parłem do przodu, bo miałem jasno określony cel – zostać mistrzem świata.
Sport nauczył mnie wszystkiego. Od samodzielności do rygoru, wytrzymałości psychicznej, diety, treningu, życia. Nauczył mnie być inną osobą, bardzo pozytywną. Sport nakręca do działania, budzi w nas same pozytywne cechy. Każdy sportowiec wie, o czym mówię. Sport nauczył mnie w zasadzie wszystkiego, bo dzięki niemu jestem dziś w miejscu, w którym jestem.
W 2015 roku wystartowałem w zawodach kulturystycznych w Gdańsku, w kategorii Classic Physique. I pozamiatałem. Byłem po prostu bezkonkurencyjny. Zdobyłem tytuł mistrza Polski w swojej kategorii, mistrza Polski w kategorii open w męskiej sylwetce atletycznej i dodatkowo we wszechkategoriach. Czyli zostałem najlepszym uczestnikiem zawodów.
Działo się! Czułem, że mój cel jest coraz bliżej. I... Znów się posypało. Miałem wystartować w zawodach w 2017 roku, byłem przygotowany. Ale pokonał mnie wyrostek robaczkowy. Tak jak w dzieciństwie chodziłem przez kilka dni ze złamaną ręką, udając, że wszystko jest w porządku, bo nie chciałem przerywać treningów, tak i tym razem zaklinałem rzeczywistość. No bolał mnie brzuch i bolał, ale miałem nadzieję, że to rozchodzę. Nie udało się. Wylądowałem w bardzo poważnym stanie na stole operacyjnym. Zanim zaczęła działać narkoza, jeszcze błagałem lekarzy, żeby wykonali operację laparoskopowo, bo źle będę wyglądał z blizną. Znów musiałem czekać na kolejną szansę spełnienia swojego marzenia. Ale cóż – było warto.
To nie było tak, że nagle sobie wystartowałem w zawodach i wygrałem. Każdy dzień mam podporządkowany temu, co robię. Dzięki temu, że sport to moja pasja, że ciężko pracowałem fizycznie i psychicznie nad sobą, nad swoją głową, osiągnąłem tytuł mistrza świata. To mój sukces.
Aż wreszcie nadszedł rok 2019. Mój rok! Wystartowałem na mistrzostwach Polski w Siedlcach. Byłem świetnie przygotowany, moje ciało wyglądało rewelacyjnie. Wówczas nikt już nie miał wątpliwości – byłem pierwszy. Zostałem powołany do kadry narodowej, żeby reprezentować Polskę na mistrzostwach świata w Słowenii. W międzyczasie przygotowań do tego wydarzenia wziąłem udział w Międzynarodowym Pucharze Polski w Warszawie i tam też byłem bezkonkurencyjny.
Jak w przypadku wszystkich moich wyjazdów pojechałem do Słowenii całą rodziną, z moją żoną, i z trenerem. Już kiedy wychodziłem na scenę, miałem absolutną pewność, że to jest mój dzień. Byłem spokojny, opanowany. Po 30 latach pracy nad sobą, po tylu przygodach sięgałem wreszcie po to, co sobie wymarzyłem – po tytuł mistrza świata. Stanąłem na podium, wreszcie na najwyższym stopniu. Na mojej szyi zawisł złoty medal. Byłem wtedy najszczęśliwszym i najbardziej spełnionym człowiekiem na świecie. Kiedy zagrali Mazurka Dąbrowskiego, nogi dosłownie się pode mną uginały. Łzy same popłynęły mi po twarzy. Nawet nie zauważyłem, że trzymam polską flagę do góry nogami.
Byłem w znakomitej formie, więc jeszcze w tym samym roku pojechaliśmy na międzynarodowe zawody Mister Universum do Francji, gdzie w kategorii par zdobyliśmy z koleżanką srebro.
Leszek Klimas po zdobyciu pucharu na Mistrzostwach Świata w Słowenii w 2019 roku.
Powrót do Polski po tych wszystkich wygranych mistrzostwach był wspaniały. Ludzie zatrzymywali mnie w sklepie, gratulowali wygranej, przytulali się do mnie. W moich rodzinnych Żarach powstał nawet fanklub Leszka Klimasa. Pani burmistrz przysłała mi gratulacje. Koledzy, którzy do tej pory patrzyli na mnie krzywo, również gratulowali mi sukcesu. Odezwał się nawet trener z mojej pierwszej siłowni, ten sam, który wszem wobec opowiadał, że nic ze mnie nie będzie. Ukłonił się, przyznał, że się mylił.
Co