Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chodź – mówi Anna Kasiuk – opowiem Ci o Łowiskach, w których obcowanie z duchami zmarłych to codzienność, a trup ściele się gęsto.
Sto lat temu ojciec, prosty chłop, utopił swoją córkę, bo ta wdała się w romans z panem. I urodziła bękarta. Klasyczny układ: Jeremi i Matylda, panicz z dworu i dziewka ze wsi. Owszem, utopiona, ale od z górą stu lat jej dusza błąka się po obejściu.
Życie za życie.
Praprawnuk za syna.
Smutne to: tyle lat straszyć i uwodzić. I kogóż to? Własnego prapotomka, drugiego w pokoleniu, któremu, według klątwy Jeremiego rzuconej po śmierci ukochanej pisane jest, by umarł w obłędzie. Skoro dziad cierpiał, to ten sam dramat zadedykował następcom. Po czym popełnił samobójstwo. Swoją drogą: czy kazirodztwo obejmuje seks współczesnych z przedstawicielami (czytaj: duchami) świętej pamięci poprzednich pokoleń?
Oto i mamy dwie matki: jedna czeka na poród, a druga odeszła z tego świata nie z własnej woli i syna straciła. Uważa, że jej ból to niespłacony dług następnych pokoleń. Odebrano jej dziecko, więc wie, jak wtedy cierpi matka, a jednak innej chce uczynić to samo.
Dziecko za dziecko.
Przyszłość za przeszłość.
Pragnienie kobiety? Być kochaną. Mówią: uważaj, czego sobie życzysz, bo marzenia się spełniają. Niektórym dubeltowo. Co ma zrobić ta, którą pokocha dwóch mężczyzn, w dodatku braci?
W Łowiskach dni mijają tak, jakby przeklęta Matylda wciąż nie powiedziała ostatniego słowa i tylko czekała na odpowiedni moment, by uderzyć ze zdwojoną siłą. To miejsce nakazuje: patrz tak, żebyś widział, słuchaj tak, żebyś słyszał. Niby taka mazurska pipidówa, zaścianek nad jeziorem, a horror jakby amerykański. Ona, ich dwóch i ruda szkarada – miłość nie z tej ziemi.
Kasiuk stawia pytanie: czy odebranie sobie życia to słabość i ucieczka czy poświęcenie?
Jagoda to trzeci tom z cyklu „Łowiska”.
Czytajcie i czekajcie na finał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ŁOWISKA
TOM 3
Jagoda
ANNA KASIUK
Copyright © Anna Kasiuk, 2025
Projekt okładki: Magdalena Batko
Zdjęcie na okładce: AdobeStock
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska
Korekta: Izabela Smug
Łamanie iskład: Magdalena Batko – Tak się składa
ISBN 978-83-977247-1-6
Wydanie I
Warszawa 2025
Wydawnictwo REBEL ROSE
www.wydawnictworebelrose.pl
Świat Równoległy FHU Anna Dworak-Stępień
ul. Poprzeczna 4, Góra
05-124 Skrzeszew
Dystrybucja: Sklep Internetowy Wydawnictwa Rebel Rose
www.wydawnictworebelrose.pl
Zapraszamy księgarnie ibiblioteki do składania zamówień hurtowych wsklepie wydawnictwa. Wszelkie informacje dostępne pod adresem: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie ikopiowanie całości lub części publikacji wjakiejkolwiek postaci zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy. Dotyczy to także fotokopii imikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych. Wydawca zezwala na udostępnianie okładki winternecie.
Przeznaczenie człowieka często nie ma nic wspólnego ztym, wco się wierzy lub czego się obawia.
Paulo Coelho
Moim cudownym dzieciom – bez Was moje życie byłoby pozbawione głębszego sensu.
PROLOG
Pogoda dopisywała. Wyszedł przed chatę, jak zwykł czynić każdego ranka. Koguty jeszcze nie piały. Spały woborze. Nawet uszczerbnięte deski pozbijał tak, żeby lis żaden ni kuna nie wdarły się ispustoszeń nie poczyniły wśród ptactwa. Rozglądnął się wokół iodetchnąwszy głęboko, zbierał siły, zanim ruszył do pracy. Wytężył wzrok tak, by ujrzeć woddali rysujący się dwór pana. Jego wciąż silne dłonie, liczył bowiem dopiero czterdzieści lat, zacisnęły się wpięści. Mocno, całą złość przelewając wkoniuszki palców idusząc je tak, jakby były szyją dobrodzieja. Jego głowę wypełnił znajomy ucisk, aświszczący dźwięk rozsadzał uszy.
O, niecny występek uczyniłeś, zabierając dziecko moje, kołatało mu się po głowie, audręczone rozpaczą serce tłukło się wszerokiej piersi. Chwycił łopatę idziarskim krokiem ruszył przed siebie. Zamierzał okopać drzewka wsadzie iwrócić przed śniadaniem. Musiał skończyć dziś wcześniej. To dzień, wktórym zamierzał zmyć zsiebie hańbę.
Jako rzekłem, ja nie mam dziecka mojego, co żeś je plugastwem pokalał. Tobie też nie będzie żywota umilać.
Kiedy wracał, słońce wspięło się już po wzgórzach ikładło gorące promienie na dachach chat. Wiatr zaledwie słabo uderzał jego twarz ogorzałą latami ciężkiej pracy wpolu. Otarł jedynie czoło rękawem szarej, lnianej kurty ipodrzucił łopatę wręku.
Ktoś spacerował nad jeziorem. Kto to był? Wytężył wzrok, by nie zmyliło go drżące od gorąca powietrze, iosłonił oczy dłonią. Wtedy przyspieszył kroku iodrzucił łopatę pod chałupę. Ta odbiła się od glinianej fasady izgłuchym łoskotem potoczyła po ubitej twardo ziemi. To córka jego chodziła nad jeziorem. Na spacer wyszła, junkierami1 przytroczonymi do jasnej sukni połyskując. Zdaleka ją widział. Jego ojcowskie serce drżało wpiersi. Ni to ze złości, ni zobawy przed tym, co usłyszeć może. Nie rozmawiał znią od roku prawie. Zapomniała onim, omatce…
– Matylda… – szepnął, dobiegłszy do niej, dysząc ciężko. Oparł duże dłonie na lnianym pasie iczekał, aż mu się oddech uspokoi. Nie mówił nic więcej. Nie wiedział, co powiedzieć. Stała wyprostowana, wsparta owiklinowy wózek, wktórym dziecko wesoło gaworzyło.
Wylęganiec2 pański, pomyślał inawet nie próbował zajrzeć do środka.
– Co ojciec tu robi? – zaczęła niepewnie. Jej wylęknione spojrzenie uciekało na boki, jakby szukała pomocy. Ale on nie zamierzał jej krzywdzić. Toż to jego dziecko było. Skradzione.
– Córko, wstydu oszczędź mnie imatce. Kalaty3 na pańskie łoże zamieniłaś. Do chałupy wróć – namawiał głosem spokojnym.
– Gdzie żeż ja wrócić mam? Mnie dobrze we dworze. Pan mnie kocha. Tyś wnuka doczekał.
– Agrestu4 się opiłaś, dziewczyno! Miejsce twoje wchałupie, matka od zmysłów odchodzi. Zostaw wylęgańca ojcu jego ido chałupy ze mną wróć.
– Plecie ojciec, zamiast za robotę wpolu się zabrać. Ja na spacer wyszłam zsynem pana. Imoim. Wylęgańcem go nie nazywaj – kwiliła słabym głosem, ale spojrzeniem piorunowała go niemiłosiernie. Pokory wsobie nie miała ta dziewczyna. Jego złość skrywana skrzętnie gotowała krew wżyłach, kiedy niepokorne dziecko zadarło głowę wysoko imierzyło wojca oskarżycielskim spojrzeniem.
– Litości dla nas nie masz, córko – spróbował po raz ostatni.
Dziecko wwózku zaczęło kopać szmatkę, którą było nakryte. Jego zniecierpliwienie brzmiało coraz głośniej prychnięciami, aż wpłacz donośny się przerodziło.
– Idź do chałupy inie nawiedzaj mnie więcej. Teraz moje miejsce we dworze, przy dziecku moim. Daj mi spokojnie żyć, dostatnio. Ja nie wrócę do brudnej chałupy.
Woczach mu pociemniało na dźwięk słów niewdzięcznych wypowiadanych przez córkę. Puste dziewczę myślało, że uboku pana stanie ina portretach lśnić będzie.
– Zabawką jesteś jeno ipogna cię on, jak się tobą znudzi, głupia dziewucho. Uchowaj od wstydu ido domu wracaj! – krzyknął, zbliżając się do niej.
Pobladła. Jej rumiane, dziecięce jeszcze policzki drżały, kiedy się cofała.
– Idź precz! – syknęła przestraszona, ale on zdawał się nie słyszeć jej słów. Wydawało mu się, że kukułkę gdzieś na drzewie zobaczył, iliczyć zaczął najpierw szeptem, potem coraz głośniej, starając się zagłuszyć jej krzyk, kiedy chwycił za włosy ipociągnął wstronę chałupy. Zdecydował się na przełaj pójść, by ominąć jezioro po wschodniej stronie. Płaczące dziecko pozostało wwózku pod szeleszczącymi liśćmi topoli.
Niech wychowuje syna sam, skoro chciał go.
Wtem córka wyrwała się zjego objęć, pozostawiając między jego palcami zaledwie kilka pukli rudych włosów. Strącił je, wytarł dłoń oluźne spodnie ipuścił się za nią biegiem. Okrążała już jezioro, kiedy chwycił jej junkiery na wietrze falujące. Wpadła pomiędzy drzewa itam, potknąwszy się okorzeń wystający, osunęła się do jeziora.
Przyglądał się, jak bezradnie stara się uchwycić trawę porastającą brzeg, ale śliskie źdźbła wychylały się zjej drobnych palców.
– Pomóż mi wyjść, ja pływać nie umiem! – wrzeszczała, łapczywie chwytając powietrze.
Natychmiast wskoczył do wody. Przyjemny chłód wdzierał się pod grube sukno jego koszuli, obmywając zmęczone upałem ciało.
– Wrócisz ze mną do domu, Matyldo? – zapytał, agłos jego znowu brzmiał spokojnie.
– Nie wrócę do brudnej chałupy. Pan mnie kocha. Nie panem dla mnie jest, mężem moim będzie – szeptała przerażona, wpijając palce wramiona ojca. Te zaś zesztywniały na dźwięk jej słów. Powoli ujął ją za ramię jedną ręką, odczepiając zdecydowanie jej palce od swojego ciała. Drugą zaś ręką za kark chwycił iwycedził przez zęby wprost do jej ucha:
– Potłumek5 zniego stary, anie mąż dla dziewki takiej. Zabawi się tobą ido domu odeśle. Mówię ci przecie, dziewucho durna.
– Nie wrócę! Wolę tu zostać, chyba że mnie odesłać zdecyduje!
Ze złości oczy ojca zaszły szarością, która przesłoniła mu świat, kiedy silne ramiona wkleszczach wielkich dłoni zamknęły delikatny kark ipod wodę wcisnęły. Szarpała mocno, orała paznokciami jego ręce nad wodą. Chwilę zaledwie trwało, kiedy ocknął się zletargu iotrząsnął ostatnie tumany złości spowijające jego twarz. Wypuścił wiotki kark zdłoni iwyciągnął ją za ramiona zwody. Nieobecny wzrok wpatrywał się wjego twarz, afale rudej wody wciąż podrygiwały na powierzchni jeziora. Zimna jak chłodna woda odpływała od niego, kiedy wychodził na brzeg ioddalał się wpośpiechu do chałupy. Po śniadaniu miał zabrać owce na pole pod lasem. Tam do zachodu wypasać izpowrotem do obory na noc zagnać.
1 Junkiery – wstążki, ozdoby stroju kobiecego.
2 Wylęganiec – bękart.
3 Kalaty – łoże wstajni przeznaczone dla czeladzi.
4 Agrest – kwaśne wino.
5 Potłumek – ciemiężca, łotr, nicpoń.
I
Majka nie pamiętała dokładnie, ile wieczorów spędziła, siedząc samotnie wich sypialni. Po prostu tam była. Sama, wpatrując się wokno bądź przeglądając pamiętniki pradziadka. Chyba bardziej zprzyzwyczajenia, które zdążyła już wsobie wyrobić, niż wposzukiwaniu kolejnych odpowiedzi. Nie udało jej się pozbyć tej wiedźmy zich życia. Nie zdołała uratować Pawła przed zimnymi objęciami jej trupich ramion. Jednak nie to stanowiło jej największy problem, nie przegrana. Czuła się oszukana ibardzo samotna.
Codzienność wypluła ją iRoberta. Ich poranki oblekły się wrutynę, popołudnia aż dławiły ponurą aurą imętną ciszą, która wypełniała przestrzeń między nimi. Obydwoje wsłuchiwali się wtę ciszę, przeżuwając rosnące wustach kęsy posiłków. Jedyną ich nadzieją była praca ita pochłaniała ich niemal do utraty pamięci. Przynosiła ulgę ipozwalała choć przez chwilę poczuć się normalnie. Tak, normalnie. Jak czuli się inni ludzie ze swoimi normalnymi problemami. Zapominali wtedy oŁowiskach, oPawle, który tkwił już od kilku długich tygodni przykuty do miękkiego fotela wzakładzie dla ludzi zzaburzeniami. Robert nie lubił określenia „szpital psychiatryczny”. Wzdrygał się na dźwięk tych słów. Przypominały mu ojego wielkiej przegranej.
Obydwoje zostali wessani wprzeszłość. Każdą wolną chwilę poświęcali wspomnieniom ianalizowaniu po raz kolejny ikolejny wydarzeń, które prawie ponad sto lat temu rzuciły tak głęboki cień na ich życie. Wypchnięci poza nawias codzienności rozgrywającej się tuż za kotarą ciemnego lasu, oddzielającego Łowiska od reszty świata, trwali pogrążeni wmarazmie istagnacji unicestwiającej wich duszach wolę walki.
– Będę musiał zostać dziś dłużej wpracy – rzucił Robert, odstawiając na stół pustą filiżankę po kawie. Podniósł na Majkę zmęczone spojrzenie, oczekując reakcji. Gdzieś wjego duszy tliła się jeszcze nadzieja, że to wszystko, co ich osaczało, minie. Za wszelką cenę potrzebował zmiany. Zaczynało się wnim rodzić przekonanie, że im dłużej będą tkwili wmartwym punkcie, tym większe prawdopodobieństwo, że trafią do tego samego zakładu, wktórym skończył jego brat.
– Okej, nie martw się omnie. Znajdę sobie jakieś zajęcie do twojego przyjazdu. Mam masę zaległości. Może nawet powinnam pomyśleć ojakiejś pomocy? Przynajmniej na jeden, może dwa dni wtygodniu. Nigdy nie umiałam znaleźć czasu na segregowanie dokumentów inotatek, apotem wkładanie ich do teczek. – Uśmiechnęła się do niego ponuro.
Twarz Roberta rozpromieniła się na chwilę, jakby jej uśmiech tchnął wjego ciało nowe pokłady energii. Za chwilę jednak obydwoje zamilkli, ich twarze zastygły, aświadomość ponownie wycofała się na bezpieczną odległość iskryła gdzieś głęboko wduszach.
– Może rzeczywiście warto otym pomyśleć? – podjął nieśmiało wątek. – Właściwie moglibyśmy skoczyć na jakieś zakupy. Nie mamy co jeść.
Majka podniosła się izabrała do wstawiania naczyń do zmywarki. Robert miał rację. Coraz mniej uwagi przywiązywali do tego, co jedli, abywało nawet, że po powrocie zpracy po prostu kładli się do łóżek bez kolacji. Wrezultacie często budziła się wnocy, czując, jakby ktoś ściskał jej żołądek iwywracał go na lewą stronę.
– Masz rację. Popadamy wnicość, Robert. To, co dotyczy nas, przestało się liczyć. Nie zwracamy na to uwagi – cedziła słowa znamysłem, jakby ich znaczenie dopiero rodziło się jej wgłowie.
– Co masz na myśli? – zapytał, nie kryjąc zainteresowania. Jego uśpiona dotąd wyobraźnia zaczęła pracować. Czyżby Majka mówiła otym, co ich łączyło? Może coś wniej drgnęło ina nowo budziło się do życia? Podniósł się zkrzesła izaniósł swoje nakrycie do zlewu. Wystarczyła chwila, kilka jej słów, by przypomniał sobie sposób, wjaki działała na jego świadomość. Odstawiając filiżankę na górną półkę wzmywarce, spojrzał na kobietę, pochyloną iwtykającą sztućce do koszyka. Wyglądała pięknie. Mimo zmęczenia, które malowało się wspojrzeniu, zauważył błąkające się wjej oczach ogniki. Twarz pokryła się rumieńcem, choć nie był tego pewien. Poza tym zaczęła nakładać makijaż. Zwrócił uwagę na wytuszowane rzęsy ibłyszczyk delikatnie połyskujący na ustach.
– Przestaliśmy jeść jak ludzie, lodówkę mamy pustą. – Wzruszyła ramionami, nie przerywając tego, co robiła. – Poza tym… – Zatrzymała się wpół słowa iobrzuciła go niezdecydowanym spojrzeniem. – Chciałabym choć raz odpocząć. Zostać na weekend wdomu, anie jechać znowu do Olsztyna. Ja zrozumiem, jeśli uznasz to za egoizm, ale jestem naprawdę zmęczona. – Odwróciła się isięgnęła po sztućce leżące na stole. Jej ruchy jednak zdradzały napięcie. Oparty oblat szafek Robert obserwował ją zzałożonymi na piersiach rękami. – Chciałabym zostać wdomu, obejrzeć coś, pójść na spacer… Sama nie wiem… Zrobić coś innego, niż jechać tam, wpatrywać się wjego nieruchomą twarz iczekać. Nie wiadomo nawet na co! On teraz już może nas nie słyszeć, Robert! To nie jest już zwykły stupor, to jest jakaś reakcja paranoidalna. Tu nie wystarczą rozmowy znim czy chociażby nasza obecność! – Podniosła głos inerwowo pociągała widelec, który zaklinował się wkoszyku.
Widząc jej zmagania istarając się równocześnie uspokoić, pochylił się iujął jej dłonie wswoje. Pociągnął ją wgórę ioparł jej ręce na swojej klatce piersiowej. Marzył otej chwili. Tęsknił za dotykiem jej dłoni.
Czy wobliczu tego, co spotkało Pawła, to wciąż zdrada? – pomyślał.
– Ciii, Maju. Spokojnie. Nie musimy jechać do Olsztyna. Sam miałem ci to zaproponować już jakiś czas temu, ale nie chciałem cię denerwować.
Uniosła twarz, by spojrzeć mu woczy, po czym wtuliła się wniego bez zastanowienia. Zacisnąwszy powieki, słuchała oddechu zuchem przyciśniętym do ciepłego ciała. Poczuła się taka bezbronna ibezsilna. Splotła ramiona wokół jego bioder imocno wcisnęła mu twarz wramię.
– Nie mam już siły, Robert… Jestem taka zmęczona. Nie mogę spać. Chciałabym, żeby to wreszcie się skończyło. Twój brat wybrał wiedźmę. To, co dzieje się znami, jest mu obojętne. Dlaczego my mamy się wykańczać, wciąż zastanawiając się, czy ztego wyjdzie, czy już na zawsze pozostanie tam…? Przepraszam cię, ale ja nie mam siły.
– Wiem, Maju. Wiem. Jutro zadzwonię do zakładu ipowiem, że nie przyjedziemy. To nam wyjdzie na dobre. Rzeczywiście, powinniśmy odpocząć. Zdystansować się. – Kołysał nią lekko, wtulając twarz wrozczochrane pukle włosów idelektując się ich zapachem. Dawno nie czuł jej bliskości iemocji, które wnim wywoływała, będąc obok. Dawno również nie modlił się tak żarliwie, by chwila ta nie minęła, by trwała. Choć kilka kolejnych minut.
– Nie siedź długo wpracy… Przyjedź po mnie ipojedziemy na te zakupy. – Ponownie uniosła twarz ipociągnęła jego kark wdół.
Robert bez zastanowienia przylgnął mocniej do jej ciała iwpił się spragniony wjej usta. Smak tłustego błyszczyku zakłócał prawdziwą słodycz warg. Starł go idopiero gdy usta stały się miękkie isuche, delektował się bez pośpiechu ich dotykiem. Jakby tego było mu mało, przełykając, muskał je kciukiem, starając się zapamiętać każdy milimetr delikatnych idrobnych bruzd, którymi są pokryte.
– Kocham cię… Chciałbym móc być przy tobie bez przerwy, leżeć jak pies utwoich stóp. Potrzebuję cię jak powietrza. – Wpatrywał się wjej oczy intensywnie, aswoim spojrzeniem chciał przekazać więcej, niż był wstanie wyrazić słowami. – Oczywiście, przyjadę zaraz po osiemnastej. – Tym razem już spokojniej pochylił się, by pocałować ją jeszcze raz. Potrzebował chwili, by uspokoić eksplozję szczęścia ipożądania, które na nowo drążyły kanały jego żył.
Majka przytaknęła kilkakrotnie. Ona również poczuła nagły przypływ rozlewającego się we wnętrzu spokoju. Zawstydzona uciekła od jego spojrzenia. Nie zasługiwała na takie oddanie, na taką miłość. Tym bardziej że po powrocie zpogrzebu chciała zakończyć ich romans niemal natychmiast irzucić się zpowrotem wramiona Pawła. Wstyd wymalował się palącą purpurą na jej twarzy, ale to była jedynie namiastka tego, co czuła.
– Będę na ciebie czekała, Robert – szepnęła iwyszła do sypialni.
Rzeczywiście wzięła sobie do serca złożoną obietnicę. Niemal cały dzień myślała ominionym poranku. Wyrzuty sumienia zniknęły. Ustąpiła również potrzeba ucieczki, która jeszcze do niedawna tak jej doskwierała. Majka uświadomiła sobie, że jej czas wWarszawie minął bezpowrotnie, atamta dziewczyna zbłahymi problemami odeszła. Łowiska stały się jej azylem, domem iprzekleństwem. Awybór ten wcale nie należał do niej. Ktoś wieki temu podjął decyzję opogmatwaniu jej życia wtak okrutny sposób, ale nie potrafiła znaleźć do tej pory odpowiedzi na pytanie, dlaczego to akurat jej przypadło wudziale odgrywanie tej niechcianej roli. Czy kiedykolwiek będzie jej dane dowiedzieć się tego? Jedyna osoba, która jeszcze mogła znać odpowiedź, skończyła wpsychiatryku, aRobert nie znał całej prawdy bądź nie chciał jej zdradzać szczegółów tego przeklętego planu. Tak czy inaczej: nie miała wyjścia. Ale inieszczególnie zależało jej na uwolnieniu się od Łowisk. Stały się one bowiem częścią niej. Na samą myśl otym, że miałaby je opuścić, czuła zimne, szczypiące jej plecy palce strachu.
Szukając nagle pocieszenia, pomyślała oRobercie… Jaką rolę powierzono jemu? Czyżby rzeczywiście brzemię pożerającej go miłości miało stać się scenariuszem, jaki dla niego napisało życie? Czy to brzemię mogło mu ciążyć tak niemiłosiernie, że byłby gotów zakończyć swoje życie? Wzdrygnęła się na samą myśl ojego martwym ciele spoczywającym gdzieś wsypialni tuż obok kuchni. Zadziwiające, zjaką łatwością przywoływała obrazy najbliższych jej ludzi jako nieruchomych zwłok. Całkiem innego znaczenia nabrało dla niej pojęcie śmierci, kiedy obcowało się znią niemal na co dzień. Amoże to nie Łowiska izdarzenia, którymi obdarowywały Majkę, spowodowały uniej tak nieczułe podejście? Może to odejście taty nauczyło ją patrzeć na to zjawisko wtak szczególny, odważny sposób? Może to stan Pawła dał jej odwagę, by ochwili przejścia myśleć jak ochwilowym stanie będącym tylko częścią drogi, jaką przebywamy, by móc zatrzymać się gdzieś po drugiej stronie itam zacząć żyć bez dalszych obaw oprzyszłość?
Majka oparła się wygodnie ozagłówek wysokiego fotela, który stał przy jej biurku wporadni. Może Łowiska są tak blisko tamtego świata, że opalizują tą delikatną granicą, której przekroczenie iMajce zaczynało się jawić jako coś zupełnie naturalnego? Śmierć przestała wzbudzać wniej strach, astała się po prostu etapem, który będzie musiała kiedyś przejść. Uśmiechnęła się lekko iwyprężyła wfotelu, wzruszając ramionami.
Wtakim razie chciałabym do tego czasu… Nie… Tam też chciałabym stać uboku Roberta, pomyślała.
Dotknęła opuszkami palców swoich ust iprzypomniała sobie jego drżące wargi błąkające się po nich rano. Był taki delikatny, tak zagubiony. Wspomnienie Pawła ijego drapieżnych pocałunków, mocnych izdecydowanych pieszczot nagle stało się tak odległe, że Majce na chwilę wydało się, że związek znim się jej przyśnił. Nie był prawdą. Ponownie wezbrała wniej złość, włosy na głowie uniosły się lekko, askóra wydawała palić. Za chwilę jednak ustąpiła ona wszechogarniającemu ją pogodzeniu zostatnimi wydarzeniami. Cóż, Paweł ją porzucił. Jej miłość, gorące iżywe ciało okazały się zbyt słabymi argumentami. Wybrał zmorę ijej zimne palce grabiące silne męskie ramiona, oplatające je teraz gdzieś wjego wyobraźni. Zacisnęła zęby ipodrywając się zfotela, przeczesała palcami włosy.
– Dość tego! – Zdecydowanie wypowiedziane słowa pobudziły ją do działania. Sięgnęła po telefon ibez zastanowienia napisała:
Ja też Cię kocham, Robert.
Po czym odłożyła komórkę izabrała się za przygotowania do kolejnej wizyty.
***
Kiedy dojeżdżali do domu, zapadł już zmrok. Późny listopad pozbawiał złudzeń. Mimo przedzierających się jeszcze momentami słabych promieni słońca wieczory coraz bardziej przypominały onadchodzącej wielkimi krokami zimie. Wiatr przenikał tkaninę kurtki ibezceremonialnie wdzierał się pod sweter, obmacując rozgrzane ciało. Majka stanęła na schodach ipowiodła wzrokiem po łące wnadziei, że wyłowi jeszcze choć szczątki letnich barw iprzesycającego powietrze zapachu trawy. Jej oczom ukazała się jednak tylko ciemna zasłona jesiennego wieczoru. Przegniłe ikonające źdźbła traw układały się na marznącej nocami ziemi, asterczące kikuty wrotyczu komicznie podrygiwały targane przenikliwym wiatrem.
Nadchodziła zima. Ciemne, ołowiane chmury zasnuwały szare niebo ikłębiły się jak dym buchający ze świeżo przypalonego cygara.
– Chyba rozpalimy dziś wkominku, co? Wnocy jest już zimno…
– Dobrze. Przyniosę drewno, tylko zanieśmy zakupy do domu. – Minął ją wdrzwiach iskierował się prosto do kuchni.
Majka uniosła głowę wyżej iodwróciła się, tym razem wkierunku jeziora. Zmroku ścielącego się wokół również nie wyodrębniła żadnego kształtu. Łowiska pozostawały otulone ciemnością. Usta dziewczyny rozciągnęły się szeroko. Błogi spokój rozpłynął się po jej ciele falą gorąca. Poczuła przyjemne mrowienie wczubkach palców ustóp iza chwilę jej kark, apotem głowę, również opłynęło ciepło.
Koszmar się skończył… – przemknęło jej przez myśl. Choć cena wydawała się wyjątkowo wysoka, Majka nie zważała na ten fakt.
Kiedy po kolacji, spokojna irozleniwiona pełznącym po podłodze ciepłem kominka, pociągnęła solidny łyk wina, odprężenie zdawało się unosić ją nad powierzchnią podłogi. Myśli leniwie dryfowały wróżnych kierunkach, odbijając się jednak od brzegu ewentualnych tematów, które mogła po raz kolejny przeanalizować. Wyciągnęła się wygodnie na przepastnej narożnej kanapie iskupiła na tańczącym wjej kieliszku bordowym trunku. Zmrużyła opadające powieki iprzeniosła wzrok na plecy Roberta. Klęczał idokładał kolejne polano do buchającego ogniem kominka.
Ziewnęła przeciągle iodstawiła kieliszek na podłogę. Zamknęła oczy, delektując się spokojem, który tego wieczora na nowo zagościł wjej skołatanej duszy. Czuła się, jakby ktoś dał jej gwarancję ciszy ispokoju. Cena, jaką zapłacili, była wystarczająco wysoka, by mogło ich jeszcze cokolwiek niepokoić. Zarzuciła ręce za głowę iwmomencie, kiedy Robert się nad nią pochylał, otworzyła oczy. Mruknęła, czując jego rękę wędrującą od koniuszków jej palców. Dygotała, co wywoływało niezwykle przyjemne mrowienie wprawiające zkolei wdrżenie kolejne fragmenty ciała.
Robert zaś wpatrywał się wjej twarz, delektując się spokojem, jakim emanowała. Oddychał głęboko irówno, jego napięte mięśnie drgały pod skórą, jakby czekały na odpowiedni moment, by zaatakować. Majka, nie czując skrępowania, co przypomniało jej na chwilę oPawle itowarzyszącym jej zawstydzeniu, ilekroć znajdował się blisko, zgięła nogę wkolanie izarzuciła ją na oparcie kanapy. Wspomnienie paraliżującego wzroku Pawła odsunęła na bezpieczną odległość izwilżając wargi językiem, poprowadziła dłoń Roberta wzdłuż swojego biodra.
– Nie jest ci zimno? – zapytał rwącym się głosem, ale śmiało podążył za jej dłonią.
Pokręciła jedynie głową iponownie przymknęła powieki, zachęcając go tym do działania. Czując jego palce pod swoimi, napięte mięśnie, kiedy masował jej rozpaloną skórę, jęknęła przeciągle isię uniosła. Było jej tak dobrze. To, co nękało ją bolesnymi wspomnieniami, ulatywało gdzieś – wystarczająco daleko, by mogła od siebie odsunąć ostatnie przeżycia. Wtej chwili liczył się tylko on, panująca wsalonie cisza przerywana jedynie strzelającym wkominku ogniem iprzeplatającymi się westchnieniami.
Robert klęknął ujej stóp iujmując za kolana, rozchylił je szeroko, wciąż wpatrując się wjej twarz. Rumieniec na jego policzkach przyprawiał ją odreszcze. Emocje, które mogła czytać jak zotwartej książki, były dla niej jak mapa. Posłusznie rozchyliła nogi ioparła się ozagłówek kanapy. Świat wokół niej wirował zkażdym jego westchnieniem. Gorące dłonie ściskały jej uda iwielbiły swoim dotykiem każdy fragment ciała.
– Chodź do mnie – jęknęła wkońcu gardłowo, czując zbliżającą się falę uniesienia. – Skończ we mnie. – Na dźwięk wypowiadanej prośby posłusznie odsunął się od niej iprzyciągnął za biodra do krawędzi siedziska. Majka nie mogła oderwać oczu od jego twarzy. Zmrużone powieki inabrzmiałe wargi nadawały jej elektryzującego wyrazu. Jego ruchy emanowały pożądaniem, agesty zdawały się hołubić ją, spełniać każdy kaprys. Tak, takiego kochanka potrzebowała, otakim uwielbieniu mogła dotąd tylko marzyć, kiedy nieobecne dłonie Tobiasza błądziły po jej ciele; kiedy Paweł władczo miażdżył jej delikatne piersi. Westchnęła na wspomnienie jego demonicznego spojrzenia, które nakazywało bezwarunkowe podporządkowanie. Owszem, podniecało ją to. Spełnieniem jednak była równowaga, bo ta dawała bezgraniczną satysfakcję. Tę właśnie osiągała, mając obok siebie Roberta.
Drgnęła przestraszona, kiedy poderwał się zklęczek iujął jej dłoń, ciągnąc wgórę. Usiadł wygodnie na kanapie iposadził ją sobie na kolanach. Majka natychmiast przylgnęła do niego biodrami, łapczywie szukając jego męskości. Wsparta ojego ramiona, zgłową odrzuconą do tyłu, poddała się rytmowi, który narzucił. Tego pragnęła, tak właśnie chciała się kochać. Delikatnie, wtempie, które odpowiadało zarówno jemu, jak ijej. Gdzieś zoddali dobiegał ją jego szept, gorący ipalący erotyzmem wypowiadanych słów. Zacisnęła mocno powieki. Nie była zdolna, by odpowiadać na zadawane pytania. Oplotła go nogami iścisnęła je mocno wmomencie, kiedy eksplozja uniesienia odrzuciła ją do tyłu. Robert podtrzymał jej plecy iprzeniósł ich ciężar na siedzisko. Dopiero, gdy jej bezwolne ciało drgało resztkami orgazmu, ich spojrzenia się skrzyżowały. Ponownie odrzuciła ręce nad głowę izlubieżnym uśmiechem wpatrywała się wjego postać rytmicznie poruszającą się nad nią. Tym razem ion patrzył, pozwalając jej uczestniczyć wnadchodzącym crescendo swojego uniesienia. Jego wargi szeptały bez przerwy, jakby ten szept miał zatrzymać świadomość, oddech nabierał mocy, aspojrzenie stawało się coraz bardziej zamglone.
– Ciii… – szepnęła wchwili, kiedy zacisnął powieki iznieruchomiał.
Skóra napięła się na drgających mięśniach ramion. Przez chwilę trwał wtej pozycji, jakby ktoś wyrzeźbił go zgranitu. Na torsie lśniły kropelki potu, atwarz oblewał rumieniec ustępującego powoli podniecenia.
II
Wydawało jej się, że ledwie zdążyła zamknąć oczy. Jej ciało wciąż emanowało jego ciepłem, apo pokoju roznosił się słodki zapach. Majka usiadła na łóżku irozejrzała się wokół. Była wsypialni sama, choć mogłaby przyrzec, że Robert leżał obok niej, kiedy zasypiała. Odwróciła się tak, by ręką pogładzić miejsce, gdzie spodziewała się go zastać. Puste ichłodne. Parsknęła pod nosem, bo przez myśl przemknęło jej, że wsumie nie różnili się od siebie tak bardzo. Paweł również wymykał się złóżka wchwili, kiedy zasypiała.
Co znimi jest?
Oburzona wcisnęła dłonie między uda ipoczuła pulsujące miejsce.
Przynajmniej włóżku są niesamowici – spuentowała rozgoryczona prozaicznością swojego spostrzeżenia.
Podniosła się ipodeszła do stołu wposzukiwaniu zegarka. Wtedy jednak jej uwagę przykuł dźwięk dobiegający zza drzwi sypialni. Nie potrafiła go zniczym porównać. Był rytmiczny, przypominający nieco pocieranie drewna oinną powierzchnię. Odwróciła się wstronę okna, chcąc ocenić porę. Miała nadzieję, że jest już na tyle wcześnie, że dźwięk ów, niepokojący ją coraz dotkliwiej, zdoła wytłumaczyć krzątającym się wkuchni Robertem. Gdzieś wokolicach karku poczuła chłodny powiew, okno jednak pozostawało zamknięte, aoile się nie myliła, Robert napalił wkominku iprzyjemne ciepło rozchodziło się po całym domu, zatem do jej sypialni również powinno dotrzeć. Wpatrywała się przez dłuższą chwilę wciemne okno, próbując poskładać chaotyczne myśli. Wustach jej zaschło, od stóp wspinał się znajomy chłód, dlatego wykonała kilka kroków wmiejscu wnadziei, że rozrusza zastygłe nogi irozbudzi wten sposób krew, która teraz zdawała się krążyć wjej żyłach bardzo leniwie.
Podeszła do drzwi ipchnęła je drżącą dłonią. Ustąpiły bez większych przeszkód. Nie były zamknięte. Wyjrzała niepewnie na zewnątrz. Wkorytarzu panowała całkowita, nieprzenikniona ciemność. Jedynie dobiegający od kuchni dźwięk wdzierał się wnią imącił ciszę.
To nie może być znowu to… – ulotna myśl rozbłysła wątłym światłem izgasła, duszona coraz cięższym strachem powoli przygniatającym ramiona Majki.
Wciągnęła głowę głębiej wramiona iskubiąc materiał podkoszulka, ruszyła korytarzem wkierunku kuchni. Nie było jej zimno, czyli nie myliła się. Ciepło rozchodzące się po domu to rzeczywiste zjawisko. Jedynie podłoga, na której wciszy stawiała stopy wciepłych skarpetach, oddawała chłód, jakby gdzieś otwarto okno iciągnące zdworu zimno snuło się nisko nad podłogą, szukając przypadkowych nieszczęśników, których mogłoby chwytać swymi zimnymi mackami. Majka zwilżyła spierzchnięte usta językiem iwsłuchiwała się wswój płytki oddech. Zdawało jej się, że poza głuchym odgłosem tarcia, którego źródło zkażdym krokiem zdawało się zbliżać do niej, jej oddech był jedynym słyszalnym dźwiękiem rozchodzącym się po uśpionym domu wŁowiskach.
Kiedy wyłoniła się zkorytarza, jej uwagę natychmiast przykuły otwarte na oścież drzwi frontowe. Wstrzymała oddech, jednak szum rozgorzały wjej głowie okazał się jeszcze głośniejszy niż ciężkie westchnienia, których źródło wsobie zamknęła. Bała się. Poczuła zimną strużkę potu spływającą po plecach istapiającą się zkrawędzią majtek. Bała się cholernie, amyśl opowracającym koszmarze zaatakowała ją wnajmniej odpowiednim momencie, zupełnie paraliżując ruchy.
– OBoże… – szepnęła sama do siebie. Nic więcej nie przyszło jej do głowy. Przez chwilę próbowała nakazać swoim nogom ruszyć wkierunku sypialni Roberta, do której drzwi pozostawały zamknięte. On zpewnością nie pozwoli, by stało się jej cokolwiek złego, obroni ją, nawet jeśli miałoby się okazać, że za otwartymi drzwiami domu stoi sama Matylda. Siłą woli próbowała skierować kroki dalej, prosto. Nie myślała oniczym innym, tylko otym, że wpada do jego sypialni iwtapia się wjego ramiona tak skutecznie, że już nic złego nie może jej spotkać. Nogi jednak wżaden sposób nie podejmowały współpracy ze sparaliżowanym strachem umysłem.
– Maju… – Usłyszała wswojej głowie głos. Ciepły, choć lekko chropowaty tembr brzmiał znajomo, jej umysł mimo wszystko nakazywał zachowanie spokoju. Przez chwilę nawet rzeczywiście poczuła się uspokojona iruszyła wkierunku otwartych drzwi prowadzących na zewnątrz. Mimo że ciało zmierzało wtamtym kierunku, umysł próbował się mu przeciwstawić. Bezskutecznie.
Zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy obiema dłońmi chwyciła framugę drzwi. Wpiła rozczapierzone palce wdrewno, chcąc za wszelką cenę zatrzymać się iocenić to, co czekało na nią na dworze. Jej oddech był ciężki, aciało zmęczone iosaczone własną niemocą. Kiedy jednak stanęła wprogu domu, nagle wchłonęła ją dziwna jasność. Przesłoniła oczy dłonią, jakby pogodzona ztym, co może ją spotkać. Przed jej oczami stanęła twarz taty. Był spokojny iuśmiechał się do niej. Czyżby spodziewał się jej pojawienia?
Boże, czy to już koniec?
– Maju, ale ty jesteś uparta. – Znajomy głos brzmiał teraz wyjątkowo przyjaźnie. Mało tego: jego właściciel wydawał się rozbawiony, widząc jej zmagania.
Niepewnie otworzyła oczy inajpierw powiodła wzrokiem po okolicy, oceniając dziwną jasność, jakby przesyconą różowym odcieniem, zktórym już wiele razy spotkała się wŁowiskach. Działo się tak, kiedy zanosiło się na deszcz, ale słońce nie dawało za wygraną. Niebo nabierało wtedy wyjątkowo czerwonej, miejscami właśnie różowej barwy. Wszystko jednak wyglądało naturalnie. To wciąż Łowiska, ata niesamowita jasność nie okazała się niczym innym, jak świecącym słońcem. Od południa jednak nadciągały burzowe chmury, które wpołączeniu ze słonecznym blaskiem nadawały światu tak niesamowity odcień.
Zdecydowała się spojrzeć wkierunku ławki, skąd dobiegał do niej znajomy głos. Rozpoznawała go, ale wciąż tłukło się jej po głowie, że nie powinna go słyszeć, bowiem jego właściciel przebywał wiele kilometrów od domu, ajego stan wykluczał możliwość pojawienia się wŁowiskach.
– Paweł? – Wciąż skubała podkoszulek, wpatrując się wsiedzącą na ławce postać.
Ta sama pozycja, ze stopą jednej nogi wspartą okolano drugiej iszeroko rozrzuconymi ramionami na oparciu ławki, podkreślała swobodę, zjaką postać czuła się wokolicznościach, które zkolei Majce wcale nie wydawały się tak naturalne. Mężczyzna uśmiechał się do niej promiennie, szeroko, uradowany jej widokiem. Jej oczom ukazały się wgłębienia wpoliczkach, które niegdyś tak lubiła oglądać. Rozrzewnienie itęsknota zdominowały na chwilę jej umysł iserce. Odniosła wrażenie, że jej usta również rozciągają się wmimowolnym uśmiechu, ale był to jedynie chwilowy stan, który zdecydowanie powstrzymała, analizując swoją dziwną sytuację.
– Paweł, co ty tu robisz? – szepnęła niepewnie iponownie rozejrzała się wokół.
– Czekałem na ciebie.
– Czekałeś na mnie? – Zaskoczenie wypełzło na jej twarz, ściągając brwi niemal wjedną nić.
– Tak. Chciałem ci powiedzieć, że niepotrzebnie tak się martwisz. Ta twoja tendencja do komplikowania życia ciągłymi domysłami iwątpliwościami bywa naprawdę uciążliwa. – Roześmiał się pobłażliwie iskrzyżował ręce na klatce piersiowej. – Musisz wsłuchać się wsiebie. Jesteś kobietą… Co ztwoją intuicją?
– Oczym ty do mnie mówisz? Jak się tu znalazłeś? Przecież jesteś wOlsztynie. Nie możesz przebywać wdwóch miejscach naraz! – Postąpiła kilka kroków ipowoli zeszła ze schodów, zostawiając sobie możliwość natychmiastowego wycofania, jeśli zaistniałaby taka konieczność.
– Nie bój się mnie, Maju. Ja cię nie skrzywdzę. Nie po to tu jestem. Mówiłem ci, że wrócę. – Podniósł się itym razem on zrobił kilka kroków wjej kierunku.
Majka natychmiast zatrzymała się zdezorientowana. Jego widok wzbudzał stare uczucia, tęsknotę, przywoływał wspomnienia, ale jakiś głęboko ukryty instynkt podpowiadał jej, by jednak zachowała dystans. Jej twarz ściągnął grymas obawy.
– Spokojnie, Maju. – Uniósł ręce wpoddańczym geście icofnął się na bezpieczną odległość. Pochylony nad oparciem ławki, wsparł się obiema dłońmi ojej poręcz, zwiększając panujący między nimi dystans. – Nie skrzywdzę cię.
– Wiedziałeś, czego dotyczyła klątwa. Znalazłam ją – rzuciła bezpardonowo.
– Chciałem cię uspokoić. Wszystko powoli się ułoży. Musisz być cierpliwa izdać się na swoją intuicję. Będę zawsze obok. – Powiódł wzrokiem po jej twarzy, ciele iuśmiechnął się prawie niezauważalnie.
Majkę ogarnął nagły smutek. Patrzył na nią tak… Inaczej niż zwykle. Wjego spojrzeniu wyczuwała coś, co wprzypadku innego człowieka nazwałaby niemal ojcowską troską. Pokręciła głową zniedowierzaniem. Nie rozumiała tego, co się działo.
– Ale… ja nie chcę, żebyś przychodził.
Roześmiał się, tym razem głośno, iodrzucił głowę do tyłu. Kiedy ponownie utkwił wniej wzrok, jego spojrzenie nabrało już innego wyrazu. Miała wrażenie, że przestraszył się czegoś. Powiodła wzrokiem po okolicy; on również. Jego ciało zesztywniało, auśmiech spełzł ztwarzy.
– Maju, pamiętaj, co powiedziałem. Słuchaj intuicji inie przejmuj się niczym. Robert się wami zaopiekuje. To moja krew. Ito się liczy.
Zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc, co do niej mówił. Auśmiechał się przy tym tak ciepło, przyjaźnie… Zdarzało mu się to niezwykle rzadko. Czyżby wiedział oniej iRobercie? Czy mu to nie przeszkadzało? Wjej głowie panował kompletny mętlik. Nie potrafiła znaleźć wytłumaczenia dla słów, które wypowiedział. Odczuwała presję czasu, widząc, jak płochliwie rozgląda się wokół, ito spotęgowało rosnącą wniej złość.
– Nie przychodź tutaj, Paweł… – Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, kiedy dotarł do niej sens prośby. Nie chciała, żeby zabrzmiała aż tak boleśnie, ale nie potrafiła winny sposób wyrazić całego żalu, który wniej wezbrał.
– Muszę już iść. Nie chcę, żeby zorientowała się, że rozmawiałem ztobą. Nie pozwól, żeby się zorientowała. Maju, słyszysz mnie? – Odchodząc, odwrócił się do niej jeszcze raz iprzenikając ją spojrzeniem, starał się wymusić złożenie obietnicy. Ale Majka nie miała pojęcia, co obiecać iczy ta, przed którą przestrzegała ją postać do złudzenia przypominająca Pawła, to Matylda.
Stała upodnóża schodów iwpatrywała się wpospiesznie niknącą między drzewami sylwetkę. Jego szerokie, delikatnie kołyszące się ramiona obudziły wniej wspomnienia, które tak usilnie starała się pogrzebać przez kilka ostatnich tygodni. Niepokoił ją jego pośpiech. Czego się obawiał? Przed kim przestrzegał? Wtedy jednak dziwna siła na powrót skierowała jej kroki do wnętrza domu. Odwróciła się ipowoli cofała do schodów, potem na próg. Jeszcze raz zerknęła, by spojrzeć za oddalającym się Pawłem. Ale za drzwiami nie zobaczyła już niczego poza wszechobecną, oczyszczającą ciemnością spowijającą Łowiska.
***
Gwałtownie rozejrzała się wokół siebie idotarło do niej, że siedzi na kanapie wsalonie. Dokoła panował mrok rozjaśniany ciepłym blaskiem wydobywającym się zkominka. Roztarła mocno twarz wnadziei, że za chwilę jej kołaczące serce uspokoi się, awciąż powracające obrazy minionego koszmaru ulecą jak balon wypełniony helem. Majka, wbrew oczekiwaniom, poczuła się jeszcze gorzej: wskronie zaczął się wwiercać ból, agardło zacisnęło się niebezpiecznie, zwiastując nadchodzące wymioty. Przełknęła kilkakrotnie ślinę irozejrzała się wokół wposzukiwaniu Roberta. Powinien być gdzieś blisko, musiał przecież dokładać do kominka. Do tej pory by się przecież wypaliło.
– Robert? – jęknęła ina powrót zacisnęła mocno szczęki, próbując uniknąć torsji.
– Jestem tutaj. – Jego głos brzmiał niepewnie, asylwetka skryła się wpółmroku gdzieś za jej głową. Od dłuższego czasu siedział iwpatrywał się wnią, kiedy spała. Właściwie nie miał takiego zamiaru. Był wykończony. Ale nie potrafił udawać, że nie widzi, jak nerwowo zaciska pięści iodrzuca głowę na boki, pojękując ciężko, jakby dźwigała niemiłosiernie ciążące jej przedmioty. Albo… jak gdyby coś bardzo ją przestraszyło. Jej skóra natychmiast pokryła się wilgocią, aramiona drżały wstrząsane dreszczami strachu.
Podszedł wtedy do kominka idołożył kilka szczap. Przyjemny zapach starego, suszonego od kilku lat drewna dębowego rozpełzł się po pokoju. Wciąż miał nadzieję, że drżała jednak zchłodu, choć wdomu panowała wysoka temperatura. Naiwnie uczepił się tej myśli. Zastanawiał się rozpaczliwie: dlaczego wtedy, kiedy miał możliwość wyjazdu ipozostawienia Łowisk daleko za sobą, nie uczynił tego? Czemu zawsze wracał? Był młodszy, niezależny, amimo to jeszcze mniej odważny niż teraz.
Roztarł dłonie izastanawiał się, co powinien zrobić. Czy udawać, że nie był świadkiem jej koszmaru? Amoże od razu spróbować dowiedzieć się, co było powodem niespokojnego snu… Może jakimś cudem przyśniło jej się coś złego, ale wzupełnie normalnym tego słowa znaczeniu? Jego dłonie były zimne. Rozcierał palce, wsłuchując się wszelest skóry. Nie czuł strachu. Bardzo chciał wierzyć, że ich koszmar naprawdę się skończył.
– Chyba jednak służy mi niejedzenie, Robert.
Wyrwany zzadumy podniósł się ciężko zfotela ipodszedł do kanapy. Klęknął obok niej ipodparł twarz na dłoniach, wpatrując się ztroską wjej lśniącą ibladą twarz.
Gdyby wiedziała… Gdyby tylko wiedziała, co to może oznaczać, myślał.
Ale nie mógł zrobić wiele ponad to, co robił, odkąd pojawiła się wŁowiskach. Chronił skarb, jakim dla niego była, iwbrew swojej woli brał udział wtym koszmarze. Zdał sobie sprawę zpodłej roli, jaka przypadła jemu, drugiemu, iramiona opadły mu bezwładnie, aciężar obowiązku przycisnął jego silne ciało do kanapy, na której leżała, wpatrując się wniego ufnie.
– Co się dzieje, Maju? – szepnął, unosząc brwi.
– Jest mi niedobrze. Chyba za dużo zjadłam – zapiszczała iodrzuciła koc, którym ją okrył, kiedy zasnęła. Minęła go klęczącego ipospiesznie ruszyła ciemnym korytarzem wkierunku łazienki.
Robert zmyślami upstrzonymi mnożącymi się obawami powlókł się powoli za nią. Idąc cichym korytarzem, oddalając się od ciepła, jakiego dostarczał kominek, czuł coraz bardziej osaczający go chłód. Na dworze temperatura musiała znacząco spaść, skoro wdomu odczuwało się macki zimna. Amoże to wcale nie jesienny chłód był powodem liżącego stopy paraliżu? Już wpołowie drogi do jego uszu dobiegł dźwięk spuszczanej wody igardłowych posapywań Majki. Wymiotowała. Rzeczywiście, musiała się zatruć. Możliwe, że ser, który kupił, okazał się nieświeży. Pokręcił niezadowolony głową iobiecał sobie, że rano podjedzie do sklepu isprawdzi datę przydatności na opakowaniach, które wciąż leżały wsklepowej lodówce. Nie chciał, żeby cierpiała. Wolałby sam pochylać się teraz nad sedesem iwymiotować. Prychnął pod nosem ina chwilę zapomniał opęczniejących wjego głowie wątpliwościach.
Ale ze mnie idiota… Przecież to nie ser…
– Maju, co się dzieje? – Stanąwszy przy drzwiach, oparł czoło ochłodną fakturę drewna ipodparł się dłońmi. Zamknął oczy iskupił się na karuzeli, która zdawała się kołysać nim na boki, wprzód ido tyłu. Kręciło mu się wgłowie. Ale on nie jadł sera. To zmęczenie.
– Idź, Robert, wstydzę się. Jest mi strasznie niedobrze. Nie powinnam jeść takiej dużej kolacji. – Poczuła, że torsje tym razem nadchodzą szybciej isą mocniejsze. Ból wgłowie świdrował niemiłosiernie, amózg zdawał się obijać oczaszkę zkażdą kolejną lawiną wymiocin napierającą na ściankę gardła. Nie znosiła wymiotować. Za każdym razem, kiedy dopadała ją grypa żołądkowa, robiła wszystko, byleby uniknąć wymiotowania. To uczucie pustki wśrodku ikołaczącego się wbolącej głowie mózgu powodowało, że wzdrygała się na samo wspomnienie. Ado tego czuła straszne zimno. Oparła się odeskę sedesu obiema rękami izamknęła oczy. Chciało się jej płakać. Drżące ramiona wprawiały wruch ręce idłonie, na których wspierała bolącą głowę.
Boże, niech to się skończy. Żebym tylko już nie rzygała. Wszystko zniosę, tylko nie to.
Rozpaczała, agorące łzy skapywały jak pestki wprost do otwartej muszli.
– Zrobię ci może gorącej herbaty, Maju? Mnie mama zawsze robiła herbatę. – Usłyszała jego zmęczony głos dobiegający zza zamkniętych drzwi. Na samą myśl, że miałaby wypić bądź zjeść cokolwiek, ponownie targnęło jej wnętrznościami.
– Nie, dziękuję, Robert. Ja niczego nie wezmę już dziś do ust, bo znowu będę musiała to zwrócić. – Oparła czoło na zgiętej włokciu ręce izamknęła oczy. Nagle poczuła się bardzo zmęczona, zachciało jej się spać. Wzięła kilka głębszych oddechów iwróciła pamięcią do snu. Czy to możliwe, że przyśnił jej się Paweł? Był zupełnie realny irozmawiał znią tak, jakby miał świadomość tego, co się wcześniej stało ico działo się teraz wdomu. Zaniepokoiła ją ta myśl. Oznaczałoby to bowiem, że Paweł wiedział już otym, co wydarzyło się od jego odejścia. Azdrugiej strony mogło to również znaczyć, że jej umysł, udręczony wydarzeniami, których doświadczyła zarówno wŁowiskach, jak iwWarszawie, podsuwał tak abstrakcyjne obrazy, by utrzymywać pobudzenie na tym samym poziomie.
Podniosła się iodkręciła wodę nad umywalką. Ciepły strumień uspokajał. Umyła zęby iopłukała twarz. Jej udręczone oblicze wpatrywało się wnią zmęczonym spojrzeniem. Bladosine usta, ściągnięte wwąską nić, zdradzały napięcie. Wychodząc złazienki, utkwiła wzrok we wciąż czuwającym przy drzwiach Robercie. Mglisty uśmiech na ułamek sekundy rozjaśnił jej twarz. Ujęła jego dłoń ipociągnęła wkierunku jej sypialni.
– Chodźmy spać. Jest późno. – Wciśnięta wjego ciało iotulona szczelnie ramionami, zasnęła. Tym razem nic jej się już nie śniło.
III
Kilka kolejnych dni, apóźniej tygodni, przyniosło Majce nieco ulgi. Nie miała więcej snów podobnych do tego, którego doświadczyła tamtej nocy. Adzięki temu również spała aż do rana. Oczywiście uznała, że nie będzie martwiła Roberta, ina jego pytania oto, co jej się wtedy śniło, zawsze odpowiadała zdawkowo, próbując skierować rozmowę na inne, bezpieczniejsze tory. Miała pewność, że ciągła obecność Pawła wjej sercu nie pomoże im zbudować normalnego związku.
Nie znaczyło to jednak, że przebywając wgabinecie, atakże wdomu, kiedy Robert musiał zostać wpracy inie znajdował się wpobliżu, nie czuła bliskości kogoś innego. Nie umiała oczywiście sprecyzować, czyja to obecność ani czy to wogóle możliwe. Wydawało jej się jednak, że nie jest sama. Każdy jej ruch śledzono, jakby wdomu czy gabinecie ktoś rozmieścił kamery iobserwował jej poczynania. To wkońcu również jej spowszedniało iprzestało dokuczać.
Rzuciła się ponownie wwir pracy. Organizowała spotkania przy współudziale pobliskiego domu opieki, jeździła do dzieci zodległych wsi iplanowała zajęcia wporadni tak, by mogły one rozwijać swoje zainteresowania, anie włóczyć się po okolicy bez celu. Dzięki temu jej gabinet zyskał również miano świetlicy iwśrody ipiątki stał się schronieniem dla szukających zajęć dzieciaków. Skupiwszy się na pracy, zupełnie przestała zwracać uwagę na czające się wkątach iobserwujące ją „kamery”, bo tak właśnie nazwała to dziwne towarzyszące jej uczucie. Nie zwracała również uwagi na drżący żołądek iwciąż zaciskające się gardło, kiedy wbiegu pomiędzy spotkaniami zdziećmi awyjazdami do okolicznych wsi jadła wpośpiechu kanapkę, popijając zieloną herbatą.
Dziwnym trafem właśnie zielona herbata łagodziła jej żołądkowe ekscesy iuspokajała lęki. Zrezygnowała zupełnie zpicia kawy. Ostatnio przestała jej smakować, aaromat, który dotąd przywoływał same pozytywne wspomnienia ipobudzał jej umysł do pracy, zaczął drażnić inasilał jedynie odruch wymiotny. Na wszystkie dolegliwości lekarstwem stała się zielona sypana herbata, którą kupował dla niej Robert. Podobnie działo się zpewnymi potrawami, których jedzenie do tej pory nie wiązało się dla niej zprzykrymi konsekwencjami. Teraz właściwie problem dotykał większości tego, co jadła.
Chcąc uniknąć nawracających jak bumerang dolegliwości, ograniczyła swoje menu zaledwie do chudych twarożków ijogurtów, które nie wywracały jej wnętrzności na drugą stronę ipo których nie wymiotowała. Ujarzmiła dwie zmory choć na chwilę. Powoli odbudowywała poczucie bezpieczeństwa istabilizacji. Ale nie trwało to długo. Zaczęła ją bowiem dręczyć kolejna niepokojąca myśl, która gdzieś wjej świadomości przewijała się już od jakiegoś czasu, adokładnie od momentu, kiedy wymioty stały się stałym elementem jej życia. Oczywiście zmedycznego punktu widzenia to niemożliwe, jednak skutecznie burzyło jej spokój.
Kilka dni zajęło Majce pogodzenie się zkrokiem, który postanowiła przedsięwziąć. Kilka długich dni ijeszcze dłuższych wieczorów, kiedy to myślała nieprzerwanie tylko ojednym. Ipo raz kolejny jej racjonalne podejście do życia zostało skonfrontowane ze zjawiskami zpogranicza metafizyki, wktórych rację bytu tak gorliwie wątpiła.
Bartuś, sześciolatek borykający się zproblemami, jakie przyniosła mu konieczność pójścia do szkoły rok wcześniej, wyszedł już zporadni. Majka zajęła się porządkowaniem dokumentów zalegających na biurku. Odwróciła się, by spojrzeć na zegarek stojący na komodzie tuż pod oknem. Skupiła się na masywnej budowie nowego mebla. Piękna dębowa komoda dodawała czaru jej gabinetowi. Idealnie wkomponowana wprzestrzeń pod oknem stawiała kropkę nad „i”. Wnosiła ciepło istwarzała domową atmosferę. Była również prezentem od Roberta, który otrzymała kilka dni temu.
Mimo że myśli iwzrok wciąż uciekały wkierunku torby iukrytego wniej kawałka plastiku, Majka robiła wszystko, by odwlec moment rozwiania wątpliwości. Uśmiechnęła się, wspominając wyraz twarzy Roberta, kiedy komoda stanęła wzaplanowanym dla niej miejscu. Był zsiebie zadowolony, stał ipochylał głowę to wlewo, to znów wprawo, zacierając dłonie. Wsumie jej również spodobał się prezent, choć nie należał do rodzaju podarunków, których nie konsultuje się uprzednio zobdarowywanym.
Prawdziwy Ławczuk, pomyślała.
Pozornie delikatny iliczący się zjej zdaniem, ajednak potrafiący zaznaczyć swoją pozycję wich związku chociażby postawieniem wgabinecie komody, którą uznał za kwintesencję dobrego smaku.
Pozostało jej jeszcze jakieś pół godziny do pojawienia się Roberta. Uderzyła grzbietem kilku ostatnich teczek oblat biurka, wyrównując je, iodłożyła do niedużej pancernej szafy stojącej za drzwiami. Ściskała przez chwilę zimne klucze wskostniałych palcach iwpatrywała się wswoją torbę. Zalewał ją potok myśli, wolnych, niezwiązanych ze sobą, kiedy stała tak bez ruchu, próbując siłą woli wyłowić choć kształt tego drobnego, aczkolwiek tak wiele znaczącego dla niej wtej chwili, przedmiotu skrzętnie ukrytego wtorbie. Po chwili jednak schowała klucz od szafy do torby. Wustach poczuła znajomą suchość, adelikatne drżenie żołądka znów dało osobie znać.
To odpowiedni moment.
Przytaknęła swoim myślom isięgnęła do bocznej kieszeni przepastnej torby. Wyjęła zniej test ciążowy, który nosiła od kilku dni. Na razie zdobyła się bowiem jedynie na jego zakup. Wrzuciła go do torby, wciąż myśląc otym, co może przynieść chwila, kiedy zdecyduje się go wykonać. Nie dorosła do ciąży. Nie dorosła do bycia matką. Poza tym, oczywiście, pomijając sygnały, jakie wysyłało jej ciało, wykluczała wogóle możliwość zajścia wciążę. Przecież brała pigułki. Dziwne wydało jej się, że pomyślała wtym momencie oMatyldzie, azimne palce ponownie okręciły się wokół jej ramion izacisnęły na szyi. Zamknęła dłoń na niewielkim tekturowym pudełeczku ztestem iwyszła do łazienki.
***
– Maju, już jestem. – Głos Roberta rozbrzmiał wporadni iodbił się echem od ścian przedpokoju.
– Usiądź, zaraz przyjdę.
Wszedł do gabinetu iusiadł wygodnie na kanapie. Pogładził otwartą dłonią przyjemną sztruksową tkaninę ioparł się ozagłówek. Odczuwał zmęczenie. Miał ostatnio bardzo dużo pracy. Szykowała mu się poważna sprawa imusiał się do niej solidnie przygotować, co okazało się niełatwe, biorąc pod uwagę stan Majki. Co prawda nie miała już tych snów, jednak wciąż wymiotowała. Wydawało mu się, że robiła, co tylko mogła, by to przed nim ukryć, ale widział jej mocno zaciśnięte usta inapięte mięśnie twarzy, kiedy wychodziła zsalonu. Wiedział, kiedy wymiotowała: zawsze potem jej czoło przecinała pionowa pulsująca żyła, apoliczki pokrywał rumieniec. Mimo to udawał, że niczego nie zauważa. Postanowił poczekać, aż dojrzeje do tego, by powiedzieć mu oswoich dolegliwościach, awmiędzyczasie starał się robić wszystko, by ulżyć jej wtych ciężkich chwilach. Znajoma zielarka przygotowywała dla niej specjalną mieszankę zielonej herbaty zmelisą, która łagodziła dokuczające mdłości. Oczywiście wiedział, że Majka jest wciąży. Wiedział to, odkąd zaczęła miewać nudności.
Ziewnął przeciągle ipotarł dłońmi twarz. Musiał się rozbudzić, czekała go długa noc. Czasu miał już niewiele, termin sprawy zbliżał się niemiłosiernie, anie mógł pozwolić, żeby Majka poczuła się zaniedbana. Zaczynał się dla niej trudny okres. Miała zostać matką…
Aja będę ojcem. Bez względu na to, czy to moje nasienie, czy jego, prychnął iopuścił nisko głowę, wpatrując się wswoje stopy. Dla mnie to też będzie coś nowego. Zostanę ojcem…
– Jestem, Robert. – Zaciskając dłonie wpięści, opadła obok niego na kanapę ipodciągnęła nogi.
Otoczył ją ramieniem iprzygarnął.
– Stało się coś? Czemu masz taką minę?
Wpatrywała się przed siebie przez chwilę bez słowa. Widział, jak zagryza wargę od wewnątrz. Czuła zdenerwowanie. Pocałował czubek jej głowy ilekko uniósł brodę palcem. Patrząc wjej smutne oczy, starał się spojrzeniem wlać wnią otuchę, zapewnić ooddaniu imiłości, wktórej siłę tak mocno wierzył. Był gotów dać jej tak wiele, zrobić wszystko dla jej spokoju iszczęścia. Nie pozwoli, żeby ktokolwiek ikiedykolwiek jeszcze miał możliwość skrzywdzenia jej. Pochylił głowę iprzycisnął gorące usta do jej chłodnych, zaciśniętych warg. Dotykał ich, muskał igłaskał. Zwilżył językiem, żeby tylko tchnąć wnie ten sam smak, miękkość sprzed kilku tygodni. Mruknęła cicho, dlatego otworzył oczy iujrzał jej zapłakaną twarz zmocno zaciśniętymi powiekami.
– Dlaczego płaczesz, kochanie? Zrobiłem coś nie tak?
Pokręciła jedynie głową iostatni raz musnęła jego usta.
– Jestem wciąży, Robert. – Wzruszyła ramionami, po czym wcisnęła dłonie między uda.
– Jesteś ztego powodu nieszczęśliwa, Maju? – Zwrócił się do niej całym ciałem, po chwili jednak klęknął przed nią iujął za ramiona. Wodził wzdłuż nich dłońmi. Czuł pod swetrem jej chłodne ciało, co uświadomiło mu jeszcze bardziej, jak delikatna jest ikrucha.
– Sama nie wiem. Zpewnością jestem zaskoczona, bo brałam pigułki – jęknęła iznowu zaniosła się płaczem.
– Możliwe, że coś zneutralizowało ich działanie. Jakieś inne leki. Przestałaś brać te, które przepisał ci lekarz po śmierci taty?
Ponownie wzruszyła ramionami.
– Co teraz będzie? – zapytała bezradnie.
– Maju… Jeśli mogę cokolwiek powiedzieć, to ja jestem szczęśliwy. Będzie dobrze. Zaopiekuję się tobą. Niczego wam nie zabraknie…
Jej oczy otworzyły się szeroko, gdy usłyszała wypowiadane przez niego słowa. Już gdzieś słyszała tę obietnicę. Ktoś już obiecał jej, że Robert zaopiekuje się nimi. Wzdrygnęła się na moment izaczęła szukać wmyślach sensu tych słów.
– Ajeśli to nie jest twoje dziecko, tylko twojego brata? Spałam znim przecież, kiedy wróciliśmy do domu po pogrzebie. – Wpatrywała się wniego wskupieniu, oczekując reakcji, która powinna wymalować się na jego twarzy. Robert jednak jedynie uśmiechnął się promiennie iujmując jej zapłakaną twarz wdłonie, szepnął:
– Maju, nasze życie jest tak pogmatwane… Po co to utrudniać jeszcze bardziej? Będę ojcem dla tego dziecka. To ja będę je kąpał, tulił iusypiał. Będę przy nim, kiedy przyśni mu się coś złego. Poza tym kocham jego matkę bardziej niż samego siebie, niż Łowiska izrobiłbym dla niej wszystko. Czy to wystarczy, bym zasłużył na nazywanie mnie tatą? – Pogłaskał jej bladą twarz ipochylił się nad jej powiekami, potem policzkami, by scałować łzy, które, choć powstrzymywane, płynęły teraz po twarzy Majki.
– Będę musiała znaleźć sobie jakiegoś lekarza. Szpital… – wyliczała, skubiąc nerwowo paznokieć. Oswojenie się zwiadomością, że zostanie matką, nie było proste, ale nie miała wyboru.
Kiedy wracali do domu, już nie płakała. Wgłowie piętrzyły się pytania, na odpowiedzi jednak było jeszcze zbyt wcześnie. Majka nie miała pojęcia, jak to jest być matką. Swojej matki nie pamiętała, anawet jeśli wjej sercu tkwiły strzępy wspomnień, skutecznie je maskowała, chcąc wten sposób ukarać swoją matkę iskazać na wieczne zapomnienie za to, co rodzicielka jej zrobiła, kiedy Maja była jeszcze małą dziewczynką.
Pomyślała, że tata byłby szczęśliwy, gdyby dowiedział się, że zostanie dziadkiem. Lubił dzieci, zawsze zaczepiał dzieciaki sąsiadów, które bawiły się wpodwórzu. Zanosił im cukierki iopowiadał bajki. Powtarzał, że dzieci są nadzieją tego świata iobowiązkiem dorosłych jest pielęgnowanie wnich tego, czego rodzice uczyli nas. Dzieci muszą pamiętać opodstawowych wartościach potrzebnych wżyciu tak samo jak chleb iwoda. Krytykował postawę tych, którzy brak czasu rekompensowali, wręczając dzieciom wciąż nowe gadżety.
Ciekawe, jak bardzo zaangażowałby się wwychowanie swojego wnuka? Możliwe, że jego narodziny skłoniłyby go do przeniesienia się do Łowisk na stałe. Ta myśl rozgrzała serce Majki. To byłby wspaniały obraz. Już nie potrzebowałaby niczego więcej do szczęścia… Gdyby tylko tata mógł być znią itowarzyszyć jej wtej nowej roli.
Wtedy też przed oczami jej wyobraźni stanął Paweł. Człowiek, którego pokochała tak bardzo, że pozostawiła dla niego dotychczasowe życie, co zperspektywy czasu okazało się niesłusznym wyborem. Ale wierząc wklątwę iprzepowiednie dotyczące członków tej rodziny, chyba również wtym wypadku nie miała wielkiego wyboru.
Klątwa dotyczyła ijej, choć wciąż nie miało to dla niej najmniejszego sensu. Nigdy przecież jej losy ani też losy jej rodziny nie skrzyżowały się ztym domem ijego mieszkańcami. Nie znała rodziców Pawła, nie znała Roberta. Jej rodzice pochodzili zWarszawy iokolic, nie mieli nic wspólnego zMazurami. Wtej samej chwili poczuła mrożący jej kark powiew chłodu, któremu towarzyszyła obawa, co stanie się zjej dzieckiem. Czy ono wjakiś sposób również odczuje moc klątwy? Czy jego narodziny nie są częścią tej samej układanki?
Wstrzymała oddech iobiema dłońmi otuliła miejsce, wktórym teraz spoczywało ziarenko jej miłości. Miłości do jego ojca. Dłonie, dotąd zaciśnięte wpięści, rozluźniły się iotoczyły brzuch zczułością, jakiej Majka dotąd nie znała. Wjej sercu rodziło się coś jeszcze, co towarzyszyło kiełkującej niepewnie miłości. Narastało wniej przekonanie, że staje się odpowiedzialna za nowe życie. Choćby miała zginąć, anawet oszaleć jak Paweł, nie pozwoli zrobić krzywdy temu niewinnemu dziecku. Za każdą cenę będzie go broniła. Obróciła się wstronę Roberta iwpatrywała się wjego spokojny, pogodny profil.
– Uśmiechasz się? – Położył jej rękę na kolanie ipomasował je. Był szczęśliwy. Możliwe, że ta ciąża stanie się spoiwem dla związku. Znikną obawy, że przyjdzie taki dzień, kiedy Paweł wróci iznowu zabierze mu Majkę. Nie chciał tego. Uparcie odsuwał od siebie tę pojawiającą się wnajmniej odpowiednich momentach myśl. Szczerze obawiał się tego dnia, kiedy to miałaby nastąpić konfrontacja między nim abratem. Aklątwa? Cóż, możliwe, że słowa wypowiedziane przez pradziadka właśnie się spełniały. Może dotykały ich rodziny, ale to wcale nie musiało być równoznaczne ztym, że jego życie jest im podporządkowane.
Trudno mu pogodzić się zfaktem, że słowa nieżyjącego od przeszło stu lat człowieka mogą wywierać tak silny wpływ na jego życie. Jego – człowieka wykształconego, wierzącego wBoga, anie wklątwy. Zdecydowanie wyznawał wiarę wrzeczywistość, otaczające go realia ijedną jedyną siłę, która sprawowała pieczę nad zachowaniem porządku na świecie. To właśnie wiara dyktowała mu kategoryczny opór przed poddaniem się klątwie, co uczynił jego brat. Nie, musi być jakieś inne wytłumaczenie dla tego, co się dzieje.
Karmienie Pawła przesądami spowodowało jego chorobę izaprowadziło na krawędź. Zanim to się jednak stało, brat prosił go, by zaopiekował się Majką. Aon? On się wniej po prostu zakochał. Wpewnym momencie przestał jedynie wozić ją do pracy, przywozić, prać jej rzeczy irozmawiać znią jak zkobietą swojego brata, którego nagle zabrakło wjej życiu. Poza tym ona wkońcu również zaczęła patrzeć na niego jak na mężczyznę, nie jak na brata swojego faceta. Paweł nie mógł mieć do niego pretensji oto, że się zakochał. Nie miał prawa pojawić się teraz ioczekiwać, że tak po prostu zabierze mu ją jak swoją własność.
Niech to szlag!
Pierwe skradzioną miłość wsercu skrywa!
Co się znami dzieje? Wszystko sprowadza się do jednego! Nie pozwolę jej odejść. Nie teraz, kiedy to dziecko może być moje.
Zauważył, że Majka wyczekująco wpatruje się wjego twarz. Natychmiast ponownie ścisnął jej udo iuśmiechnął się szeroko wnadziei, że nie zdradził swoim zachowaniem obaw, które jak oszalałe przemierzały zakamarki jego umysłu.
– Nawet nie mam wzorca matki, wiesz? – powiedziała cicho, wciąż wsłuchana wswoje myśli. Nie zauważyła burzy, która szalała na jego twarzy.
– Ja mam. Moja matka była wspaniała. Wszystkiego nas nauczyła.
– Klątwy również…
– Daj spokój. Obydwoje nie akceptujemy jej warunków, zpewnością nie będziemy stosowali się do niej wżyciu. Moja matka była wspaniała, ale nie idealna. Jak każdy znas.
– Tak, ty masz mamę, ja tatę. On był dla mnie wspaniały.
– Czyli wzorce już mamy. Wychowamy nasze dziecko na wspaniałego człowieka.
– Dobrego, wrażliwego na krzywdę innych.
– Iprzedsiębiorczego, żeby miał za co pomagać innym. – Robert roześmiał się głośno.
Majka wpierwszej chwili zgromiła go spojrzeniem. Za moment jednak sama parsknęła śmiechem. Ścisnęła jego dłoń. Zapomnieli oklątwie, przeznaczeniu ciążącym na nich iowydarzeniach, które odcisnęły nieodwracalne piętno na ich życiu. Jednak po krótkiej chwili wsamochodzie ponownie zapadła cisza. Obydwoje zaledwie westchnęli, chcąc choć przez moment cieszyć się ulotnym wrażeniem przeciętności. Robert skupił się na prowadzeniu auta, aMajka ponownie wpatrywała się wciemność za szybą.
Jej myśli wróciły do obrazu umykającego niepostrzeżenie lata. Pamiętała jedynie falującą na wietrze taflę spalonej słońcem ostrej trawy ipowietrze przesycone zapachem przekwitających polnych kwiatów. Zamknęła oczy iprzeniosła się pamięcią do okresu, kiedy spacerowała tymi łąkami, zachwycała się zapachem świeżo skoszonej trawy wokół domu, smagana wkostki napęczniałymi od kwiatów łodygami dziewanny iwrotyczu, od których łąki aż nabrzmiewały. Nie miała wielu okazji, by nasycić się latem, ale pamiętała jego smak, zapach.
Jesień natomiast przeciekła jej między palcami osłaniającymi zapłakane oczy po śmierci taty izamknięciu Pawła wzakładzie. Usilnie próbowała przypomnieć sobie zapach, jaki mogłaby utożsamić zjesienią wŁowiskach, ale nie znalazła niczego takiego, co kojarzyłaby właśnie ztym miejscem. Czuła natomiast aromat kadzidła osaczającego jej wspomnienia ciemną zasłoną śmierci izimne krople wody zalewające skórę bólem, jaki wciąż tkwił wjej sercu. Gdzieś pomiędzy tym jak crescendo jej nieszczęścia pojawiła się uśmiechnięta twarz Pawła. Wciąż pamiętała sposób, wjaki się poruszał. Jakby płynął. Majestatycznie, spokojnie.
Kiedy mimo zagrożenia iniebezpieczeństwa pojechali po Ewę do Kobyłki, Paweł zachował całkowity spokój iopanowanie. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze, czym się zajmował ina jakie niebezpieczeństwo narażał się podczas każdej wyprawy, wktórej uczestniczył. Rozrzewniona oparła głowę oszybę ipozwoliła, by wspomnienia zagarnęły jej umysł. Aone przetaczały się przed jej przymkniętymi powiekami jak obrazy starych filmów – zamglone, oddzielone od rzeczywistości zwiewną tkaniną mijającego czasu. Jej głowa robiła się coraz cięższa, ręce jak ołowiane kule opadły bezwładnie na kolana.
Wchwili, kiedy świadomość dryfowała wcoraz odleglejsze sfery wspomnień, ogarnęła ją błoga cisza. Poczuła na ramionach delikatny ichłodny dotyk dłoni. Otworzyła oczy, by ujrzeć pochylającego się nad nią Pawła. Spokojny, jak zawsze opanowany, wiódł po jej twarzy wzrokiem wtaki sposób, że czuła, jakby dotykał ją tym spojrzeniem. Mruknęła. To nie było realne, nie mogło, ale Majka odsuwała od siebie tę myśl. Już zamierzała otworzyć usta, by powiedzieć mu otym, że jest wciąży inie powinno go tu być, ale nie zdążyła, bo pochylił się nad nią jeszcze bardziej. Znajdował się tak blisko, że czuła jego zapach. Nie powinna czuć zapachu człowieka, którego nie ma obok niej. Skoro zaś to tylko gra jej wyobraźni, uznała, że właściwie zapach również mogła przywołać pamięcią.
Położyła obie dłonie na jego chłodnych policzkach, zupełnie jak wtedy, kiedy chciała zatrzymać podobne chwile, bo wierzyła, że ma go na wyłączność, ajego uwaga skupiała się tylko na niej. Miękka skóra twarzy Pawła ugięła się pod naciskiem jej palców. Dotykała go, więc nie jest wytworem jej wyobraźni. Musiał to być sen, piękny, realistyczny sen… Wciąż wpatrując się wjej oczy, pochylił się izaczął pieścić usta. Z
