Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Losy czterech kobiet krzyżują się w jednym miejscu. W dodatku takim, które mało komu dobrze się kojarzy…
Kiedy Maria i Emilia trafiają do domu opieki dla seniorów, są pewne, że wszystko, co w życiu najlepsze, mają już dawno za sobą. Paradoksalnie to samo myśli Justyna, młodsza od nich o trzydzieści lat kierowniczka tej placówki, rozwódka, zdradzana latami przez męża, i to z jej byłą najlepszą przyjaciółką. Jedyną kobietą, która ma jeszcze nadzieję na to, że czeka ją coś dobrego, jest Lena, zbuntowana nastolatka, która pomaga pensjonariuszom jako wolontariuszka.
Kiedy okaże się, że jesień życia wcale nie musi być monotonna i nudna, dom spokojnej starości zamieni się w dom bardzo niespokojnej starości, na jaw wyjdą tajemnice z przeszłości starszych pań, a we wszystko wmiesza się niesforny Amor, nagle się okaże, że placówce, którą wszystkie cztery kobiety zaczęły traktować jak swój dom, grozi zamknięcie. Aby ją uratować, potrzeba cudu! Na szczęście zbliża się pora, kiedy cuda lubią się wydarzać...
„Dom (nie)spokojnej starości” to dodająca otuchy komedia romantyczna, która udowadnia, że nigdy nie jest za późno, aby odkryć swoje powołanie, przeżyć ognisty romans, a przede wszystkim znaleźć prawdziwych przyjaciół.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Można być starym, ale nie należy tego po sobie okazywać.
Magdalena Samozwaniec
PROLOG
Warszawa, sobota, 9 sierpnia 1969 roku
Upał tego lata był nie do wytrzymania. Od początku sierpnia żar lał się z nieba niemiłosiernie już od wschodu słońca, a od południa nawet w cieniu miało się wrażenie, że przez przypadek wpadło się do środka rozgrzanego pieca hutniczego. Emilia Matusiak chętnie spędziłaby cały ten dzień w domu, i to najlepiej w okolicach lodówki, ale niestety wczesnym popołudniem musiała udać się na spotkanie z robotnikami, pracującymi przy budowie Teatru Żydowskiego na placu Grzybowskim, aby potem opisać ich – jak to powiedział jej szef – „trud i znój” w „Sztandarze Młodych”. Dziennikarstwo było jej marzeniem od najmłodszych lat. W podstawówce z radością tworzyła gazetki szkolne, potem w liceum „Socjalistyczny Biuletyn Uczniowski”, a kiedy na pierwszym roku studiów przyjęto ją na próbę do prawdziwej redakcji, uznała, że chwyciła Pana Boga za nogi. Oczyma wyobraźni widziała, jak już niebawem staje się największym autorytetem w dziedzinie kultury, budzącą postrach recenzentką, przed której ostrym piórem, ironią i nieco złośliwymi, ale zawsze inteligentnymi i celnymi uwagami drżą wszyscy polscy reżyserzy, aktorzy, piosenkarze, malarze i literaci. Któregoś zaś dnia serdeczne i pełne uznania gratulacje składa jej sam profesor Aleksander Bardini, jej największy idol, przy okazji tytułując ją ze wzruszeniem pierwszą damą polskiego dziennikarstwa.
Niestety, rzeczywistość nijak nie chciała się pokryć z tymi bajecznymi wizjami.
Po kilku kolejnych artykułach, w których głównie musiała się rozpływać z zachwytu nad budową pruszkowskiej oczyszczalni ścieków czy postępem prac nad, jej zdaniem przerażająco szpetną, halą główną Dworca Wschodniego, Emilia zaczęła się zastanawiać, czy aby nie powinna poważnie przemyśleć swojej dalszej drogi zawodowej. Pozostanie przy dziennikarstwie niechybnie grozi jej bowiem popadnięciem w alkoholizm, bo przecież bez piwa albo „żytka” w dłoni nijak nie dawało się skłonić budowlańców do jakichkolwiek zwierzeń, a jak już się ich poczęstowało, to trzeba było i samemu chlapnąć, bo jak wiadomo: „kto nie pije, ten kapuje”. Na domiar złego lada moment znajdzie się też na skraju bankructwa, bo za kupowane wyroby Polmosu nikt nie zwracał jej ani grosza, a wierszówka w „Sztandarze Młodych” należała do tych mocno symbolicznych. O dramatycznym obniżeniu poziomu swojej kultury osobistej w wyniku ciągłego obcowania z przedstawicielami klasy robotniczej wychowana w dobrym domu Emilia już nawet starała się nie myśleć. Kiedy szła na pierwszy reportaż, czerwieniła się przy wypowiadaniu słów „psia kostka” czy „motyla noga”. Teraz zaś w razie potrzeby umiała rzucić taką „wiązankę ludową”, przy której jej babcia i mama zapewne zeszłyby na zawał już przy pierwszych słowach, a przy ostatnich interwencji lekarskiej potrzebowałby nawet ojciec, choć jako motorniczy tramwaju repertuar też miał niezgorszy.
Tej soboty zasób znanych jej określeń powiększył się o słowo „wciórny”, powtarzane do znudzenia przez jednego z budowlańców, za to ilość gotówki zmniejszyła o zapłatę za pięć piw. Jednak za jedno z nich postanowiła odzyskać pieniądze zaraz następnego dnia. O ile jeszcze bowiem widziała sens fundowania trunków robotnikom, o tyle nijak nie potrafiła zrozumieć, czemu ma je stawiać redakcyjnemu fotografowi. O, tak dobrze to nie będzie!
Emilia, czując z jednej strony, jak narasta w jej w niej iście proletariacki bunt, z drugiej, że upał przekroczył nawet normy afrykańskie, zaczęła się rozglądać za saturatorem. Ponieważ po zakończeniu rozmowy z robotnikami, z których jeden uraczył ją nawet komplementem, że przypomina z urody Kalinę Jędrusik, i usiłował namówić, aby poszła z nim do baraku robotniczego „podziwiać kolekcję karakanów, które tam łapią z ferajną w nocy”, Emilia poczuła ochotę na odreagowanie. Udała się więc do miejsca, które zawsze ją zachwycało, przynosiło jej spokój i sprawiało, że magicznie cofała się w czasie – na Starówkę. W chwili, kiedy poczuła, że albo się czegoś napije, albo zaraz zemdleje, była akurat na rynku Nowego Miasta. Zawsze stał tu jakiś saturator, ale oczywiście teraz, gdy go potrzebowała, gdzieś zniknął. „Pewnie jego właściciel wykitował z gorąca”, pomyślała i już miała skierować się w stronę Franciszkańskiej, aby opuścić Nowe Miasto, kiedy przypomniała sobie, że idąc na spotkanie, w okolicach kolumny Zygmunta widziała jeden z obiektów swojego pożądania. Co prawda, był oblegany przez ludzi bardziej niż sklep mięsny w czasie dostawy, ale co tam tłum, gdy idzie o ratowanie życia. W dodatku własnego. Trzeźwa myśl, że do domu ma w sumie równie blisko, nie miała do niej w tym momencie dostępu. W jej głowie okoliczne budynki rozsypały się w pył, tworząc coś na kształt wydm Sahary, a ów zapamiętany saturator zamienił się w jedyną w promieniu tysięcy kilometrów oazę. Emilia ruszyła ulicą Freta, przeszła przez Barbakan, a potem Nowomiejską doszła do Rynku Starego Miasta. Na wszelki wypadek rozejrzała się w poszukiwaniu saturatora, ale i tu nigdzie nie dostrzegła charakterystycznego wózka z parasolem. Czując, jak promienie słońca wysuszają ją w jakimś dramatycznym tempie na wiór, bez mała kurcgalopkiem przemierzyła Świętojańską i wreszcie wybiegła na plac Zamkowy, po czym odetchnęła, z ulgą odkrywszy, że przynajmniej pamięć jej jeszcze nie zawodzi. Saturator stał dokładnie w tym miejscu, które zapamiętała, przy murku otaczającym pusty plac, na którym jeszcze dwadzieścia pięć lat temu stał Zamek Królewski. Teraz po tym zabytku został jedynie lichawy fragment jednej ze ścian. Ponure memento mori, dobitnie uświadamiające wszystkim patrzącym na nie, jakim koszmarem jest wojna. Emilia przez chwilę wpatrywała się w ponurą ruinę, po czym szybkim krokiem ruszyła w stronę saturatora, przy którym o dziwo stało teraz ledwie kilka osób. Stanęła za ostatnią z nich i zaczęła się wachlować trzymanym w ręku egzemplarzem „Sztandaru Młodych”.
– I cóże tu robi jakąś wichurę?! – usłyszała chwilę później oburzony głos. – Jeszcze mnie zaziębi!
Emilia czym prędzej usunęła sprzed oczu gazetę, co pozwoliło jej zobaczyć stojącą przed nią oburzoną starszą panią.
– Przepraszam – rzekła ze skruchą – Ale jest taki upał...
– Młodym to teraz wszystko nie tak. – Staruszka zmierzyła ją gniewnym wzrokiem. – W głowach się poprzewracało! Jakby tak musiała spędzić zimę w ruinach miasta w czterdziestym szóstym, przy trzaskającym mrozie, w gałganach pod słomą, toby tak nie narzekała!
– A kto niby spędził tak zimę?! – Emilia usłyszała za sobą kolejny głos, należący do zdecydowanie młodszej osoby. – Bo na pewno nie pani!
– Słucham?! – staruszka bez mała zachłysnęła się z oburzenia, po czym przechyliła głowę, wyjrzała zza ramienia Matusiak i najwyraźniej nieco zmarkotniała. – Ach, to ty...
Emilia, podążając za jej spojrzeniem, odwróciła się i zobaczyła sprawiającą sympatyczne wrażenie dziewczynę. Stojąca za nią nieznajoma, ubrana w elegancki szary kostium i mająca na głowie najmodniejszą w tym sezonie, wyraźnie inspirowaną młodziutką francuską gwiazdą estrady Mireille Mathieu fryzurę na pazia z podkręconymi końcówkami oraz krótszymi włosami z przodu, a dłuższymi z tyłu, sprawiała sympatyczne wrażenie, i to mimo mocno ironicznej miny, jaka ozdabiała teraz jej oblicze, tudzież złośliwych ogników w oczach.
– Z tego, co pamiętam, zajęła pani największe mieszkanie w jedynej ocalałej w tych okolicach kamienicy na Długiej – rzekła nieznajoma niewinnym głosem – w dodatku w pełni wyposażone. Więc jedyna słoma, jaką tam pani miała pod ręką, wyszła chyba tylko z pani butów...
– Jaka bezczelność! – Staruszką aż zatrzęsło ze złości. – Nie zamierzam tego znosić! Będę musiała poważnie rozmówić się z twoimi rodzicami, Ludmiło! I to natychmiast!
Starsza pani jeszcze przez moment mierzyła dziewczynę gniewnym wzrokiem, a potem oddaliła się w stronę ulicy Senatorskiej, rezygnując z musującego napoju chłodzącego.
– Wiedźma – westchnęła Ludmiła bez cienia żalu. – Zawsze coś jej nie tak. A to jej ktoś zakłóca spokój, a to ktoś śmieci, a to dzieci za głośno płaczą w nocy, a to psy za bardzo szczekają w dzień. Ostatnio czytałam, że milicja w Warszawie odbiera kilkaset telefonów dziennie. Myślę, że połowa z tego to jej sprawka.
Emilia uśmiechnęła się ze zrozumieniem, bo i w bloku, w którym mieszkała, nie brakowało takich samozwańczych stróżów porządku. I co ciekawe, też rekrutowali się oni głównie z kobiet w tak zwanym kwiecie wieku.
– Nie będzie pani miała problemów? – zapytała z troską.
– Z nią?! – zdumiała się jej rozmówczyni. – Niech pani nie żartuje! Moja mama, gdy tylko ją widzi, ucieka, gdzie pieprz rośnie, a mój tata twierdzi, że jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie wezwać do niej egzorcystę, bo najwyraźniej opętało ją jakieś złe. Więc spokojnie. A tak przy okazji – wyciągnęła przed siebie rękę – Ludmiła jestem.
– Emilia – przedstawiła się Matusiak, ściskając jej dłoń. – Bardzo mi miło. O, nasza kolej... Poproszę z sokiem.
– Chwila... – mruknął wąsaty operator saturatora. – Sok się skończył. Szanowne poczekają chwilę, muszę iść po nowy. Niech mi tu popilnują miejsca pracy, dobrze?
Dziewczyny zgodnie kiwnęły głowami. Wąsacz oddalił się do stojącego nieopodal auta marki Warszawa. Emilia postawiła trzymaną w ręku torebkę na ziemi i oparła się o murek. Ludmiła zrobiła dokładnie to samo.
– Nie chciałabym być nigdy stara – rzekła w zamyśleniu. – Moja mama powtarza zawsze, że starość jest tym, co zdecydowanie się Panu Bogu nie udało, i ja się z nią zgadzam.
– W sumie też jestem zwolenniczką hasła „żyć szybko, umrzeć młodo” – przyznała Emilia. – Ale chciałabym dożyć przynajmniej chwili, kiedy odbudują Zamek Królewski.
– Myślisz, że w ogóle kiedyś go odbudują? – zdziwiła się Ludmiła. – Przecież na to trzeba mnóstwa pieniędzy, a jedyne, co oni potrafią, to kraść.
– Niby tak... – zgodziła się Emilia, na wszelki wypadek ściszając głos, bo w końcu nie wiadomo było, czy w kolejce za nimi nie stoi jakiś esbek, który następnie nagrodzi je za tę niepraworządną rozmowę długim przesłuchaniem i pobytem w celi na Rakowieckiej. – Mam jednak nadzieję, że kiedyś przyjdę tu z moimi dziećmi albo wnukami i zrobimy sobie zdjęcie na tle Zamku, a ja opowiem im jego historię.
– Marzycielka z ciebie – zaśmiała się Ludmiła. – Ja wolę być realistką. I nie zamierzam mieć dzieci. Nigdy!
– To się tylko tak mówi – Emilia wzruszyła ramionami – a potem przychodzi taki moment, że każda z nas chce zostać mamą...
– Nie przewiduję takiego momentu – zapewniła Ludmiła. – Zresztą możemy się założyć...
– Jedna z sokiem, tak?! – Głos wąsacza przerwał ich rozmowę.
– Tak. – Emilia oderwała się od murku, podniosła torebkę i sięgnęła do kieszeni swojej spódnicy po drobne. – Albo od razu dwie – spojrzała na Ludmiłę. – W końcu uratowałaś mnie przed awanturą z tą staruchą. Proszę pozwolić mi się odwdzięczyć.
– Nie ma sprawy – zgodziła się dziewczyna. – Też poproszę z sokiem. Bardzo dziękuję!
Wąsaty zainkasował zapłatę, po czym podał im dwie szklanki wypełnione różowawym płynem.
– Szkoda, że muszę lecieć – powiedziała z żalem Emilia, kiedy ugasiły już pragnienie – i to nawet taksówką, bo jestem już skandalicznie spóźniona, a mój szef należy do tych, którzy uważają, że za spóźnienie choć o minutę powinno się skazywać na pracę w kamieniołomach. Powinnam się z nim spotkać za kwadrans w Wilanowie. Ale jeśli chcesz, możemy się wymienić numerami telefonów.
Ludmiła pokręciła głową.
– Nie mam telefonu – rzekła z żalem. – Moi rodzice złożyli o niego podanie dopiero rok temu, więc pewnie jeszcze z rok poczekamy, zanim ktoś je zauważy, a potem jeszcze parę kolejnych, zanim je rozpatrzy, i to wcale nie wiadomo, czy pozytywnie. Cóż... Jeśli pisane nam jest jeszcze kiedyś się spotkać, to zostawmy to losowi.
– Jak chcesz – zgodziła się Emilia.
Podeszły do postoju taksówek. Matusiak otworzyła drzwi niebieskiej syrenki.
– Miło było cię poznać – powiedziała.
– I nawzajem – usłyszała w odpowiedzi.
Po chwili taksówka ruszyła. Minął mniej więcej kwadrans, kiedy Emilia przypomniała sobie, że przed spotkaniem z szefem powinna jeszcze przeczytać notatki na temat nowych budynków, jakie władza ludowa zamierzała w najbliższym czasie wybudować w tamtych rejonach. Otworzyła torebkę, po czym wydała z siebie okrzyk przerażenia.
– Już zwalniam – mruknął taksówkarz, przekonany, że jego pasażerka przestraszyła się przeprowadzonego przez niego i faktycznie nieco ryzykownego manewru wyprzedzania na trzeciego, i to w dodatku po linii ciągłej. – Co to tak piskać jak jakaś onuca?! Nic się przecież nie stało!
– Niech pan zawróci! – zażądała rozpaczliwie Emilia. – To nie jest moja torebka!
– Jak to? – zdziwił się taksówkarz.
– Musiałam się zamienić z dziewczyną, z którą rozmawiałam na Starówce – wyjaśniła Emilia. – Trzeba tam wrócić!
– To jakaś pani znajoma? – zainteresował się kierowca.
– Nie. – Emilia z trudem powstrzymała chęć rozpoczęcia skrupulatnego procesu wyrywania sobie włosów z głowy. – Poznałyśmy się dopiero co. Nie znam jej! Nie wiem, jak się z nią skontaktować!
– I naprawdę myśli pani, że ona będzie tam jeszcze czekała?! – zdziwił się kierowca. – Naiwna pani czy co?
– Naiwna nie naiwna, a spróbować trzeba – uparła się Emilia. – Niech pan zawraca!
– Nie ma kłopotu. – Taksówkarz wzruszył ramionami. – Ale mogę się założyć, że prędzej zobaczy pani na Starówce ucho od śledzia niż tę dziewczynę. Zwłaszcza jeśli miała pani w swojej torebce dużo pieniędzy albo coś cennego.
– Dużo pieniędzy to ja nie miałam nigdy – zauważyła trzeźwo Emilia – ale są tam notatki do kilku artykułów, które piszę. Zabiję się, jeśli ich nie odzyskam!
– Tylko nie w mojej taksówce! – poprosił stanowczo taksówkarz. – Tam blisko jest most, to sobie w razie czego pani z niego skoczy do Wisły. Bo jestem pewny, że nikt nie będzie na tej Starówce na panią czekał.
I choć miał rację, to na szczęście stołeczna prasa nie miała okazji następnego dnia donieść o wyłowionych z rzeki zwłokach młodej kobiety. Bo też i taksówkarz zrobił dużo, aby poprawić swojej zrozpaczonej klientce nastrój. W nagrodę dostał zaś ponad czterdzieści szczęśliwych lat u jej boku.