Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej historii nie ma cudownej stópki. Są za to ślady samotnego dziecka na zakurzonej podłodze.
Niezwykle trudno pisało mi się tę książkę. Zadanie prawie niemożliwe, bo jak poskładać z mikrookruchów polityki i dyplomacji obraz Jadwigi Andegaweńskiej konsekwentnie podtapianej w lukrowanej doskonałości? Jak pokazać krew Arpadów i Piastów przygwożdżoną do krzyża, tak by przemówiła? Przekłuwam hagiograficzną bańkę, by uwolnić człowieka.
Dorota Pająk-Puda
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-8241-325-0
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Ilustracje wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna) oraz adobe stock (©sonu, ©letoosen)
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
[email protected]@gmail.com
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Szeroki, ciężki but grubo nasmarowany łojem zostawił głęboki ślad w błocie obok setek podobnych. Dół natychmiast wypełnił się brudną wodą i jak inne utworzył małą kałużę lśniącą w świetle brzasku. Właściciel nałojowanych buciorów, rosły chłopak, po raz setny zaparł się o bok pancernego pojazdu wiozącego skarb Węgrów do Królestwa Polskiego. Raz tylko wzrok podniósł na różową łunę przed sobą. Uważać musiał, by wóz w błocie nie osiadł, bo go nikt ruszyć stamtąd nie zdoła, choćby nie wiadomo, ile gałęzi podkładał. Ciężkie oddechy ludzi i koni łączyły się w jedno tchnienie niby miech jakiejś piekielnej machiny. By z sił nie opaść, nikt słowa nie wypowiadał. Na rozkaz szli nawet nocą. Pierwszy raz młodzik poszedł na taką służbę. Ciężką, bo już siódmy raz parli przez bagniska i czarne błota. Tej nocy na niego kolej padła, by iść od strony lasu. Nikt z wozowych tego nie lubił, bo gałęzie drzew, krzewów i ostrych traw raniły twarze, ramiona i uda. Po drugiej stronie drogi tak samo ciężko dyszał inny osiłek, co za lepszego pośród nich się poczuwał, bo pochodził z samej Budy, czym się często chwalił. I ten drugi tak samo napierał na wóz po swej stronie, nie po złości, tylko żeby monstrum z żelaza i drewna równo jechało.
Naraz posłyszeli znajomy trzask. Z przodu gdzieś złamało się koło. „Ósmy raz od Koszyc”, pomyśleli obaj.
– Staaajeeemy! – posłyszeli głos szóstego prowizora1 przedniego.
Młodzi mężowie przystanęli, łapiąc oddech. Ten od strony lasu ledwo usłyszał rozkazujące pukanie z głębi wozu. Podszedł do okutych małych drzwiczek, ściągnął zasuwę, odemknął skobel, otworzył wejście niby zwodzony mostek i spuścił stopień. Z ciemnego wnętrza wyskoczyła panna Lackfi, rosła ciemnooka i ciemnobrewa piękność, według dyszącego z wysiłku Ottona, najdoskonalsza istota na świecie. Córa zmarłego dawno palatyna Węgier.
Otto, rzucając na ziemię żelazną zasuwę drzwiczek, nadziwić się nie mógł, że niewiasty takie cudne bywają. Widział dziewki cycate, płaskie, krzywe, proste, chude i grube, z zębami i bez zębów, ale ta miała wszystko. I wszystko cudne. I smukła była, i nie mikra, i nie dość, że zęby miała, to jeszcze proste! Ale jak się śmiała, to nie do niego, jeno do tych pięknych panów, tych krasno-złotych pawi, co jechały razem z dziecięciem Ludwika Wielkiego do Krakowa. Ale złości na nikogo nie miał, bo porządek w świecie znał, a zresztą inne równie barwne panny chętnie patrzyły na niego. Zdało mu się, że nawet częściej niż na tych chudych dworskich pisarczyków w bogatych czapkach i aksamitnych pelerynkach, co biegali między wozami, kiedy te stawały. Na stacjach też biegali, jakby kto im miał głowy pourzynać. Nie, on nie biegał. Nie musiał. Wolał swoją robotę. A zresztą już niedługo, o ile tego chlebnego w tłumie kmiotów znajdzie, bo tamten go chyba szukać nie chciał...
Wsparł się o ścianę wozu, złożył ramiona na piersiach i wpatrywał się w małe wyjście z wozu. Nie mógł się nadziwić, iż blada i chuda panienka ma zostać królem. A tak! Królem Królestwa Polskiego! Zaraz ją zobaczy.
Wszyscy biegający, wypełniający rozkazy panny Lackfi, pytający i odpowiadający w końcu zamilkli. Stężeli w oczekiwaniu. Patrzyli na otwarty wóz, z którego wnętrza wciąż parowało ciepłe powietrze. Każden wypatrywał tej najważniejszej. Niełatwo było pannę dojrzeć, bo dziewki i pokojowcy zawsze czynili wokół niej ciasny krąg lub szpaler. Tylko cisza i pokłony zdradzały, że gdzieś tam między nimi jest to dziecko i zaraz uczyni coś... królewskiego.
Wreszcie biała, mała dłoń wyłoniła się nieśmiało z wnętrza i pochwyciła ciężką zasłonę przy wyjściu.
Dziecięce palce zniekształciły kształt złotej lilii wyhaftowanej na ciemnej purpurze. Zaciskały się coraz mocnej, wypuszczając wciąż ciepłe powietrze z dusznego wnętrza, wbrew nieśmiałemu protestowi upchanych w środku dworskich panien. Niepomna na westchnienia niewiast, otworzyła usta i zapomniała o oddechu zapatrzona gdzieś przed siebie.
– Pani? – Zaniepokojona Elżbieta Lackfi, stojąca na zewnątrz i odczuwająca już lodowatą wilgoć wspinającą się w górę wełnianych nogawiczek, pochyliła się do dziewczynki. – Rękawiczki? – zapytała, widząc bladą twarz i sine paznokcie Jadwigi. Panna nie odpowiadała. Stała na stopniu wozu głucha na pytania. Patrzyła na październikowe, samotne pośród leśnego rozlewiska, nagie drzewo o rozłożystych czarnych gałęziach. Zdało jej się, że to drapieżne pazury martwego świętego, którego kiedyś tak bardzo się wystraszyła w świętym klasztorze. Wieko było uchylone, blask pochodni zajrzał tam, gdzie nie powinien i Jadwiga zobaczyła wyschnięte, pozbawione życia i krwi dłonie! Czarne, wyciągnięte, jakby chciały się uwolnić, jakby obiecały pomstę na kimś za swą śmierć! Zrobiło jej się wtedy strasznie gorąco i jak teraz ledwie powstrzymała krzyk. To Królestwo Polskie takie straszne? A może to drzewo podobne jest bardziej do temeszwarskiej kolumny tak grubo pokrytej czarną sadzą, że maź łagodziła ostre kształty rzeźbionej, surowej podpory w wielkiej sali?
– Rękawiczki. – Zniecierpliwiona Lackfi podała Jadwidze mięciutkie zawiniątko, a Jadwiga innej pannie pozwoliła wsunąć jedwabną miękkość na swoje szczupłe palce.
Niewidoczne na czarnym drzewie czarne wrony pozdrowiły pannę jak najładniej umiały. Jadwiga przebudzona ptasim krzykiem zeskoczyła ze stopnia prosto na suchą, bagienną kępę. Zdradziecka topiel zafalowała, ulewając wody na groblę, na której stał ciężki wóz Andegawenki.
– Chodźmy. – Zniecierpliwiona Lackfi, córka palatyna Węgier Emeryka, skinęła na jednego z rosłych pokojowców, który wziął na plecy Jadwigę i wąską ścieżką zaniósł pod martwe drzewo na niewielkiej wyspie. Zimno było, a las wilgotny, czarnosiny, skąpany w niebieskawej poświacie jesiennego poranka napełniał wszystkich lękiem nie mniejszym niż ich młodziutką panią. Za Jadwigą puściły się wąską groblą dwórki, dźwigając purpurowe, szmaragdowe, żółte i szafirowe ciepłe szuby nad złote ciżemki w twardych patynkach.
Dreptały jedna za drugą, póki nie przystanęły na wysepce. Ustawiły się w kręgu i rozpostarły suknie szyte w szerokie kliny. Pokojowiec postawił Jadwigę na ziemi, a ta wsunęła się do środka cennego i barwnego namiociku dwórek. Trwały tak chwilę w ciszy, by po chwili wypuścić panią, która zamieniła się z inną.
Otto z innymi patrzył z daleka na namiocik z sukien i nagle w myślach ujrzał tak wyraźny, ostry i grzeszny obraz, że aż gorąc mu kości ogarnął. Lackfi przywołała czujnego prowizora, który z powrotem wziął na ramiona królewnę.
Elżbieta z przemarzniętymi stopami w cieniutkich skórzanych ciżemkach, których nie ochroniły patynki, bo zwyczajnie zapadły się w gruby kożuch bajora, wykonała gest w stronę wozów, by kto przyszedł po pozostałe na wyspie panny. Prowizor krzyknął na Ottona i innych osiłków podpierających insze wozy. Niechętni ruszyli wąską ścieżką. Umęczeni byli, a wiedzieli, że każda taka tylko uroki zadaje, a potem śmieje się w twarz, kiedy on obłapić zapragnie...
Każden na plecy brał po jednym barwnym ptaku, a potem nieco brutalnie porzucał przed ich wozem. Sami unurzani w błocie po uda, brudni od podpierania zapadających się w grząskim trakcie kolebek i wozów, z jakąś radością słuchali, jak krzyczą dworskie dziewki, którym oni ubrudzili cenne suknie.
Otto też dźwigać nikogo nie chciał, ale jakaś ostatnia w modrej czapeczce wyraźnie jego czekała i niósł w końcu na plecach swoją pannę, ale grzeszny obraz z oczu mu nie znikał. „Może i umrę”, pomyślał i dłoń po mięciuchnej nogawiczce przesunął w górę wysoko, aż do nagiej skóry! Tak wolno, że pewnie nie poczuła. Czekał. Krzyczeć zacznie? Niósł słodki ciężar, gorący, lgnący! Nagle w głowie mu się zaćmiło, bo poczuł tknięcie niby skrzydełka anielskiego. Potem drugie, mocniejsze. Wilgotny, miękki język na swoim uchu. Ledwie muśnięcie, ale białe światło rozbłysło, wzniecając w nim żądzę. Opuszczał ją przy wozie powoli, dłońmi pod suknią wodząc po obnażonych udach. Dwórka osuwała się z jego pleców niespiesznie. Rozchyliła usta, kiedy na chwilę w wielkich dłoniach przytrzymał jej nagie pośladki. Gdy tylko jej stopy dotknęły ziemi, uciekła do wozu. Nawet nie ujrzał jej twarzy.
Kiedy wreszcie wymościły się w wozie, ciągle odurzony Otto podszedł, nie podnosząc wzroku na ciemne wnętrze, pchnął do środka stopień, zamknął ciężkie drzwiczki na skobel, z jakąś ulga zapiął zasuwę i zaparł się o wóz gotów do drogi. Palące lico przystawił do chłodnego drewna. Prowizor przed nim krzyknął:
– Ruuuszaaać!
Osiłkowie nabrali powietrza w potężne płuca i zaczęli pchać i wspierać wozy Andegawenki.
Orszak ruszył dalej.
Gdyby choć wiedział, która to była! Otto chodził wokół szpiczastego, barwnego i szerokiego namiotu panienki Jadwigi, z którego rozbrzmiewała muzyka i niewieści śmiech, który jeszcze bardziej burzył jego myśli i ciało. Niechże wyjdzie!
Wyszła! Jasna, wyraźna w blasku księżyca czapeczka drgała, zdradzając, dokąd zmierza dziewka. Postała chwilę i w las weszła. Pobiegł za nią. Słyszał ją i wiedział, kiedy przystanęła.
– Tyś mnie niósł i godność moją zhańbiłeś? – zapytała cicho.
Nie wzywała nikogo na ratunek, a to dobrze wróżyło. Podszedł. Przycisnął jej drobne ciało do siebie, niecierpliwie zadzierał ciężkie suknie, by znowu poczuć tę krągłą gładkość. Nie broniła się.
Zimno przebudziło go przed świtem. Siedział pod drzewem na mchu. Jakiś ptaszek przyglądał mu się czujnie z przekrzywionym łebkiem. Spod rozpiętej jaki na nogawice Ottona z plaskiem upadł zielonawy już kawałek mięsa, który schował, a o którym z żądzy zapomniał. Wszystko mu się naraz przypomniało. Dziewka ze dworu robiła z nim takie rzeczy, że...
– Tfu! – splunął. Pachniała dziwnie i cudnie, jak kadzidło kościelne. Wygadał jej co? Musi uciekać! Ale to później... rano... rano... Głowa go bolała, w głowie się mąciło. Zwymiotował.
W końcu z trudem podniósł się spod drzewa i poczłapał wśród pierwszej mgły do wozu obruśnego. Wsunął się na wąskie leże między stosy tkanin i przytulił do ciepłego ciała Rezy.
– Gdzieś był? – wypowiedziała niewyraźnie.
– Mięso przyniosłem.
– Dobrze was karmią.
Ona o mięsie marzyć nie mogła, on jadał za dwoje. Każden z osiłków nosił coś swej dziewce, matce albo siostrze karmionej jeno lebiodą. Wiele z nimi do Królestwa jechało. Jedne umiłowane, drugie uprzykrzone.
– Siłę mieć musimy, to karmią.
Pochwyciła jego dłoń. Oboje mieli szorstkie. On od wozu albo kolebki, co mu się drzazgami wbijanymi w ręce, barki i policzki odwdzięczały za to, że im w błoto nie pozwolił upadać. Reza od bielonych obrusów i tartej mydlnicy. Zawsze pachniała słodko mydlnicą.
Przywarł mocniej. Ożenić się z nią nie ożeni. Nie może. Rankiem musi zbiec. „Dureń, co na babskie czary się kusi, głowę kiedyś straci”, pomyślał, nim zasnął.
Elena wprost z lasu wróciła do królewskiego namiotu, najwyższego, otoczonego innymi w obozie. W małym przedsionku oddzielonym od miejsca dla dwórek, w kącie, na niskim stołku siedział pan w cennej szacie. Polak. Kiedy się poruszył, złoty liść na drogim płaszczu ujawnił na chwilę swój misterny kształt w blasku łojowej lampki.
Elena rozpoznała potężne ramię i byczy kark. Skurczyła ramiona. Mężczyzna poruszył się w cieniu.
– Zwiedziałaś się wszystkiego? – zapytał.
– Zwiedziałam. Miał ją zabić dla Luksemburga.
Powstał.
– Idź spać. Trza działać. – Powiedziawszy to, wyszedł, a dwórka weszła za pierwszą zasłonę. Czekała na nią Konstancja Koniecpolska, która zaraz zapaliła lampkę i uniosła swoją skupioną twarz.
– Kim był ten wozowy? – zapytała.
– Niemiec. Szpieg. Jako mówiliście. Pazury czyste, odzienie drogie.
Jęła się rozdziewać.
– Do świtu tuż-tuż. Połóż się jeszcze – powiedziała Konstancja zwana Kochną i ułożywszy się na miękkiej pościeli, patrzyła, jak dwórka zrzuca koszulę, ociera nią piersi i brzuch, zwija w kulę i wrzuca w żelazne palenisko.
– Ile tobie lat, Eleno? – zapytała, patrząc na jej szczupłe ciało i dziwiąc się, że stary Tęczyński, kasztelan wojnicki, tę właśnie posłał do szpiega i cierpliwie czekał na nią w przedsionku.
– Trzynaście.
Kochna milczała.
– I on nie mój pierwszy – zgadywała myśli starszej dwórki. – Pierwszy był spowiednik.
– Ale ty z rodu...
– Najpierw mnie pytał o rzeczy, których nie robiłam – jakby nie słyszała, co mówi Konstancja. – A potem kazał mi je robić ze sobą, póki dziecię mi brzucha nie wypełniło. Ja nawet nie wiedziałam co to. Ojciec go zatłukł, w rzekę wrzucił, dziecię pomarło i ja prawie też, a jak wydobrzałam, to mnie do Polski tatko odesłał. Zabronił wracać.
– Bóg z tobą. Idź spać – powiedziała Koniecpolska i zamknęła oczy.
– I z tobą Pan nasz – odpowiedziała Elena. Położyła się i zwinęła w kłębek, nie nakrywszy.
Rankiem Konstancja, najniższa z matron, krągły, łysawy Sędziwój z Szubina i Jan Tęczyński tak rozrosły, że kurczył się pod niskimi sklepieniami – wszyscy oni patrzyli z dala, jak pokojowcy z cichym pluskiem spychają spętane ciała Ottona i Rezy w czarne bagno.
Zziębnięci Zbigniew z Brzezia i Jaśko z Oleśnicy zbliżyli się do nich od strony oparzeliska. Zbigniew przeczesał dłonią czarne kędziory, nałożył rękawice i stanął w grupie.
– Naleźli co u niego? – zapytała Koniecpolska, obracając w palcach paciorki wielkiego paternostra troczonego do paska.
– Truciznę – odpowiedział Sędziwój wpatrzony, jak kilka ostatnich małych bąbli pęka nad mokradłem, nie zostawiając żadnych znaków, że kogoś właśnie utopiono.
– Od króla Zygmunta Luksemburczyka przyszedł ten zdrajca, od Habsburga czy od Piasta Siemowita? – zapytała Kochna.
– Od Zygmunta Luksemburskiego.
Kochna przeżegnała się zamaszyście i uścisnęła paternoster.
– Co z panną Jadwigą? – zapytał Sędziwój Koniecpolskiej.
– Nic. Płakała srodze i krzyczała, a teraz dziw bierze, ale powolna wszystkiemu.
Tęczyński nabrał głęboko powietrza i wypuścił wolno.
– Że też tylu na tron się pcha, a nam teraz bez króla żyć – westchnął i płaszcz w liście podbity popielicowym futrem naciągnął głębiej na szerokie ramiona.
– Przecie królem będzie Ludwikowa córa – odparła Koniecpolska.
Spojrzeli mężowie na niską niewiastę, córkę Piotra Szafrańca, wobec której każden człek jakiś dziwny respekt czuł. Może oni nawet.
– I trza ją chronić – rzekł Tęczyński. – Choć to nie mąż na tronie.
– Będę. Babce jej przysięgałam – powiedziała i zawróciła do obozu, a za nią mężowie.
Tęczyński wstrzymał okrągłego Sędziwoja w miejscu i zapytał:
– Ta Koniecpolska dziobem kłapie?
– Nic nie powie. Wie, że władza wiele kosztuje.
– A lubi ją na tyle, by milczeć?
– A widziałeś, by się wzdragała, jak tamci w bagno szli? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Tęczyński milczał.
– Lubi – dokończył Sędziwój. – I przed jednym tylko kark zgina. – Wskazał na matronę za przejrzystą zasłoną, która klęczała przed rozświetlonym podróżnym ołtarzykiem i przymuszała do zgięcia kolan dwie panienki z niższego fraucymeru.
– Jednak klęka – burknął Tęczyński.
– Ale zważcie przed kim jeno!
Zaśmiali się i ruszyli na mszę.
Jaśko z Oleśnicy postał chwilę jako ten, co ostatni miejsca takie opuszcza, wszystkiego dopilnowawszy. Spojrzał raz jeszcze w stronę bagna, przesunął dłonią po głowie prawie do skóry ogolonej i ruszył wolno do ostatniego namiotu w obozie, zbierając po drodze ciche pozdrowienia od zbrojnych.
Ledwo Sędziwój zjadł i wrócił w ciemnościach z ceny u panienki do swego namiotu, kiedy odchyliwszy kosztowną zasłonę w purpurowe granaty, wsadził głowę Melsztyński.
– Czego to młody pan wojewoda krakowski po bagnach szuka? – zapytał Sędziwój niezadowolony, bo myślał zlec, kiedy go pod żebrem, jak zawsze po jedzeniu, uwierało.
Jednak odesłał dwóch służących z piwem i ręcznikami, a do stołu gestem zaprosił Spytka. Młodzian zasiadł, przyciągnął do płaskiego brzucha poły ciężkiej, kosztownej szuby i rzekł:
– Litwini zjechali, panie wojewodo kaliski. U wojewody sandomierskiego siedzą.
– U Tarnowskiego? I on tutaj?
– Chodźmy! – ponaglał rosły młodzian.
Niezadowolony Sędziwój otarł usta brzegiem obrusa i wstał od stołu.
Melsztyński i dwóch zbrojnych nie poprowadzili go do wysokiego, krągłego namiotu Tarnowskiego, ale wprost za niego, między zeschłe, wysokie trawy. Stary napiął już i tak obolałe mięśnie od podróży i pochwycił w dłoń klingę kordelasa leżącego płasko na piersi.
Trzy konne cienie wyłoniły się z lasu.
Westchnął. Czuł od dawna, że nowe idzie. Dzikie. Nieznane, groźne. Dla Królestwa, ale i dla Krzyżaka. Jeśli Polacy sprzymierzą się z dzikimi przeciw Malborgowi, pokonać go mogą. A przynajmniej uczynić niegroźnym, gdyby Litwa chrzest przyjęła i króla Polakom dała prawdziwego. On to wiedział. Ci z Małej Polski i Wielkiej Polski, co Zygmunta Luksemburga z tronu polskiego przegonili, też wiedzieli.
Niby wszyscy mówili, że Litwini spotykają się, by się o Ruś po Lubarcie Giedyminowiczu dogadać, ale wszyscy wiedzieli, że idzie o ważniejsze sojusze. Kto wie, czy Elżbieta z Bośni, na wieść o przymierzu Polaków z Litwinami, nie wystraszyła się i dziecko w końcu do Polski na tron wysłała, by nikt Andegawenom nie odebrał krakowskiego tronu. Ani Polak, ani tym bardziej Litwin. Srodze zawieść się mogła niewiasta...
Sędziwój chrząknął, na znak, że wita gości. Jeden z jeźdźców zsiadł z konia bez żadnego hałasu i podszedł takoż niesłyszalny i prawie niewidzialny.
Nagle posłyszeli dziecięcy pisk, cienki i przeraźliwy. Litwin zerwał się i pognał pierwszy, za nim Sędziwój i reszta.
– Z drogi! Z drogi! – ryczał wojewoda kaliski, biegnąc z innymi do wejścia namiotu. Jednak dziki rozorał nożem cenną materię i wtargnął prędzej przed wszystkimi, z drugiej strony. Kiedy Polacy wpadli, u stóp jego leżał już chłystek z poderżniętym gardłem w powiększającej się kałuży krwi, a pod lnianą ścianą piszczała przeraźliwie panienka. Koniecpolska porwała ją na ręce.
– Kto to? Co to?! – ryczał Sędziwój, próbując przebić się przez innych do środka.
– Na dziewkę się zamierzał – odparł Litwin po rusku, obcierając z juchy zakrzywiony nóż.
Sędziwój szarpnął za wąski rękaw Koniecpolską.
– Kto on?! Patrz! Znasz?! Gdzieś była?!
– Nie wychodziłam... skrzynia... koszulki... – szeptała wyschniętymi ustami.
Odwróciła głowę Jadwigi od strasznego widoku, a sama zmusiła się, by spojrzeć na trupa.
– To chlebny. Od Ľubovňi z nami dopiero – odrzekła już głośno.
– Wszystkich, co nie od nas są, wyrzucić! – wycharczał. – A wy, panie, kto? – zwrócił się do Litwina. Nagle wszyscy Polacy spojrzeli na obcego, chętni wysłuchać obrońcy z Litwy.
– Skirgiełło – odrzekł, nie podnosząc oczu.
Przez rozciętą materię weszli jego towarzysze, uznając chwilę za najdogodniejszą do przywitania.
Sędziwój przyjrzał się gościom.
– Winniśmy wdzięczność waszemu panu – burknął.
– Winniście – odparł niski i ciemnowłosy, do Skirgiełły podobny. Lekkim skinieniem, prawie niewidocznie, porozumiał się ze Spytkiem Melsztyńskim.
Nagle psy jęły ujadać w obozie.
– Co tam?! – Spytko rzucił do zbrojnego przed namiotem. – Śpicie wszyscy?!
– Niedźwiedź pewnie podszedł! – odparł głos zza wejścia.
Jadwiga wyrwała się z objęć Koniecpolskiej, podeszła do Skirgiełły i przylgnęła do jego boku, wsuwając małą swą dłoń w szeroką Litwina. Patrzyła z przestrachem, by jej nie odepchnął, i nasłuchiwała wystraszona dźwięków z zewnątrz.
– To jeno łoś. Głuchy by go nie posłyszał – powiedział cicho do Spytka Skirgiełło, nie puszczając dłoni dziewczynki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 prowizor – logistyk ↩