Matka Jagiellonów - Dorota Pająk-Puda - ebook + audiobook + książka

Matka Jagiellonów ebook i audiobook

Dorota Pająk-Puda

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W lutym 1454 roku, w stronę Krakowa, ciągnie orszak siedemnastoletniej Elżbiety Habsburg, narzeczonej młodego i ambitnego króla Polski. Kazimierz Jagiellończyk liczy na korzystny mariaż, który w przyszłości da mu Węgry i Czechy. Jednak na widok narzeczonej gotów jest zerwać umowę ślubną i wszelkie układy z Habsburgami…

Jaka była królowa Elżbieta, przez poddanych zwana Rakuszanką? Żona, matka trzynaściorga dzieci, w tym czterech królów, kardynała i świętego. Jaką cenę zapłaciła za budowę Jagiellońskiego Domu? Jakiegoż była ducha, że w czasach Długosza, Kallimacha, Kopernika i Kolumba, z synem Władysława Jagiełły stworzyła nie tylko imperium od morza do morza, ale i najbardziej udane małżeństwo w dziejach polskiej monarchii? Kim była niewiasta, dzięki której swadziebnym talentom do dziś we wszystkich współczesnych królewskich rodach Europy, płynie jagiellońska krew?

Oto próba odpowiedzi na powyższe pytania, intymny zapis zmagań z wielką historią, bodajże najwybitniejszej polskiej władczyni, zwanej przez potomnych „matką królów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 18 min

Lektor: Dorota Pająk-Puda

Oceny
4,5 (143 oceny)
89
38
15
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkoston

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawie napisana historia o małżeństwie królowej Elżbiety Rakuszanki, dużo ciekawostek z historii Polski, z życia kilku polskich krolow Świetnie przeczytana. Polecam.
00
takbardzolesna

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura
00
jolad6

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść. Przede wszystkim język przystający do epoki. Brak przeładowania nazwiskami, co jest niemal regułą w polskich powieściach historycznych
00
mmamma13

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Ksurg

Całkiem niezła

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

1454

Miałam wrażenie, że podróż z Pragi do Krakowa trwa całe moje życie. W lutym raz ścinał mróz, raz przeciążone wozy stały godzinami w wodzie po osie. Mimo surowej i kapryśnej pogody ludzie wylegali tłumnie na trakt, by zobaczyć towarzyszący mi orszak nieprzebranej masy dworzan i cesarskiego splendidi apparatus1.

Na ostatnie godziny przed Krakowem chciałam zostać sama. Muzykom już wcześniej kazałam schować się w ciepłym miejscu, bo żal mi było ludzi, choć ponad wszystko pragnęłam ciszy. Aksamitne purpurowe wnętrze nie chroniło przed wilgocią i mimo starań służby w środku coraz bardziej cuchnęło mokrym zwierzem. Podniosłam się z miękkiego posłania i przysiadłam pod ścianą skrzypiącego wozu. Odsunęłam warstwy barwnych kobierców i ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. Brunatny krajobraz przypominał płytkie, bure jezioro. Zdrożone wierzchowce, dźwigające na grzbiecie milczących i równie wyczerpanych dworzan, obojętne na wartość swoich kropierzy2 nurzały je w szarym błocie. Jakby ziemi mało było wody, znowu zaczął padać deszcz. Spojrzałam w szare niebo i chciwie wystawiłam twarz na orzeźwiające mokre szpilki.

Ja, Elżbieta Habsburg, córka zmarłego przed piętnastoma laty króla Węgier i Czech, księcia Austrii, cesarska wnuczka, byłam narzeczoną, jak mi powiedziano, miłego, sepleniącego i łysiejącego króla Polski, wielkiego księcia Litwy, Kazimierza Jagiellończyka. Jechałam na nasz ślub i tego właśnie dnia miałam zostać królową Polski. Mimo że płynęła we mnie odrobina świetnej piastowskiej krwi, ziemia ta znana mi była jedynie z kart ksiąg i opowieści światłych mężów.

Sięgnęłam po welinowy3 modlitewnik, okryłam się ciepło i zaczęłam przewracać lśniące złotem karty. Byłam zmęczona, na dodatek niemal u kresu podróży nieoczekiwanie orszak wstrzymano na trzy dni. By dokończyć przygotowania w Krakowie, tak mówiono… Jednak spłoszone spojrzenia Polaków i wyłowione z szeptów słowa na skawińskim dworze powiadały co innego. A ja od dawna nie miałam co do siebie złudzeń.

– Niezwykłe, jak cenione jest ciało, które się wyróżnia, ale jak w końcu spokój w obcowaniu przynosi to, które nie wyróżnia się niczym – powiedziałam w przestrzeń.

Plecy tamtego dnia bolały mnie bardziej niż zwykle, do tego deszcz padał coraz mocniej. Wygrzebałam się z futer, obfitej materii nad podziw strojnej szaty, i ucałowawszy go wcześniej z czcią, odłożyłam nieczytany modlitewnik. Ułożyłam stopy wysoko na oparciu miękkiego siedziska i zaczęłam liczyć perły na atłasowej sukni. Kiedy usłyszałam krótki dźwięk trąbek, natychmiast zdjęłam nogi. Rozróżniłam kilka podniesionych męskich głosów i jeden wyraźnie wzburzony – niewieści. Zdążyłam godnie usiąść w chwili, kiedy cubicularius4 zamaszyście odsłonił wejście. Inny sługa nabrał mocno powietrza i wykrzyczał doniośle:

– Zofia, księżniczka litewska, królowa Polski!

Szybko przygładziłam suknię. Że też odesłałam całą służbę! Jego matka! We własnej osobie? A on nie wyjechał po mnie? Nie zdążyłam pomyśleć, co to oznacza, kiedy zobaczyłam najpiękniejsze czarne oczy w najładniejszej dojrzałej twarzy, jaką kiedykolwiek widziałam w swoim osiemnastoletnim życiu. Ciemnowłosa strojna piękność z pierwszymi śladami siwizny wsunęła się zgrabnie do wilgotnego wozu i zwróciła się do mnie przyjaźnie w jakimś śpiewnym języku.

Za nią usiadła bardzo szczupła młoda kobieta.

– Pani, królowa Zofia wita cię i każe przekazać, że na pozostałą część podróży zaprasza do swojego powozu – przetłumaczyła na niemiecki.

Nie zdobyłam się na żadną odpowiedź. Onieśmielona zachowaniem królowej i podnieconym tłumem na zewnątrz, nagle zdałam sobie sprawę, że opuszczając tę nieustannie trzeszczącą purpurową skrzynię, zrywam ostatnią nić łączącą mnie ze znanym mi światem.

Z łomoczącym sercem i niepewnym uśmiechem skłoniłam się najpiękniej, jak umiałam. Zapanowała niezręczna cisza, ale już po chwili służba zabrała się za moszczenie nas w malutkim, lekkim i suchym reywanie5 królowej Zofii. Piękna pani nieoczekiwanie ujęła moje lodowate dłonie w swoje ciepłe ręce i przez całą drogę nie przestawała się do mnie uśmiechać. Jechałyśmy coraz wolniej wśród napierającej zewsząd ludzkiej ciżby, aż wreszcie purpurowo-złoty wóz zatrzymał się.

– Oto cel twej podróży, pani, Wawel – powiedziała tłumaczka.

Kiedy wysiadłam, dźwięk potężnych trąb uderzył we mnie boleśnie. Nogi miałam zdrętwiałe i cały świat chwiał się, jakbym wciąż jechała. Spojrzałam w górę. Przede mną pięło się małe miasto na wzgórzu.

Deszcz natychmiast zalał moje misternie ułożone długie włosy, przyklejając je do czaszki. Cała suknia tak nasiąknęła wodą, że nie mogłam jej unieść nawet z pomocą czterech dwórek, równie mokrych jak ja. Dziki tabun koni w mojej głowie dudnił tak mocno, że nie słyszałam, co kto do mnie mówi. Nawet życzliwa królowa była jedynie niewyraźnym cieniem wśród innych cieni. Słyszałam tylko ten straszny tętent. Spoglądałam przed siebie. On tam czekał – wysoki, ciemnowłosy, odziany w królewską czerwień i klejnoty. Szłam po namokniętych zimnych kobiercach, starając się trzymać głowę wysoko. Tabun przyspieszał. Dudnił.

Na mój widok król Kazimierz obejrzał się za siebie, jakby chciał uciec. Przejechał dłonią po łysiejącej głowie i ze świstem wypuścił powietrze. W języku Cycerona wycedził formułę powitania i… oddalił się!

Stałam bezradnie z twarzą mokrą od deszczu i drżałam z zimna. Patrzyłam w ślad za człowiekiem, któremu powierzyłam swe ciało i ducha, a który mną wzgardził i zostawił mnie samą! Jednak czyż nie tego się spodziewałam? Przecież byłam na to gotowa!

Łykałam wymieszany z ciepłymi łzami zalewający mi usta lodowaty deszcz. Czułam, jak tysiące ciekawskich oczu odciskają gorące piętno na mych plecach i jak z każdym oddechem widowisko coraz bardziej im się podoba. Zaraz wszyscy zaczną się śmiać! Zacisnęłam powieki. Wreszcie ktoś litościwie podał mi rękę i sprowadził mnie z podestu, ktoś inny przywitał u drzwi katedry. Weszłam w jej ciemność bez narzeczonego u boku.

Po złożeniu darów w wawelskiej świątyni sztywna z upokorzenia wypłynęłam wraz z tłumem na zewnątrz i trwożnie rozejrzałam się wokół. W towarzystwie dzwonów, trąbek i piszczałek poprowadzono mnie przez wielki dziedziniec, potem mniejszy, z ciasno upchanymi budynkami, po łuku spiętymi krużgankami. Nieoczekiwanie uderzył mnie zapach jadła. Od rozkosznego aromatu pieczonego mięsa ślina napłynęła mi do ust i aż zakręciło mi się w głowie, bowiem jako przykładna narzeczona pościłam już trzeci dzień.

Część orszaku wspięła się na solidne drewniane krużganki; mnie poprowadzono w stronę smukłych budynków o ostrych szczytach i koronkowych okładzinach. Po kamiennych schodach kroczyłam powoli w stronę mojego nowego domu. Na piętrze pachniało deszczem i świeżym wapnem.

W towarzystwie królowej wprowadzono mnie do komnaty szczodrze rozświetlonej świecami i mocno skropionej sosnowym olejkiem. Czułam, jak przyjemne ciepło odkleja od mojego ciała przemoczone szaty. Starsza, rumiana kobieta dość obfitych kształtów ponaglała służki, chyba po polsku. Królowa, która rozsiadła się już na rzeźbionym krześle z wysokim oparciem, w skupieniu obserwowała czynności w sypialni. Krótkie rozkazy i szepty urwały się nagle, kiedy zwinne dziewczęta zrzuciły ze mnie suknie i koszule. Przerażone przyglądały się mojej zniekształconej sylwetce. Stałam nieruchomo i ze łzami w oczach patrzyłam przed siebie.

Niestety mojej młodości Bóg podarował ciało staruszki. Przez duży garb miałam nieruchome plecy. Dla równowagi nosiłam głowę pochyloną na prawe ramię, przez co lewa część twarzy była wyraźnie większa. Głowę miałam bardzo wąską, oczodoły wydłużone, a przednie zęby tak wypchnięte w przód, że prawie płasko wystawały z górnej szczęki, przez co nigdy nie mogłam ich ukryć w ustach… Spiczaste łokcie, nienaturalnie duży brzuch i przydługie ręce również nie dodawały mi urody. Miałam jeszcze wystający podbródek, ale tylko troszeczkę.

Jak zawsze, widziałam w niektórych twarzach odrazę, a w innych współczucie. I jak zawsze nieodmiennie czułam wstyd. Zaczęłam znowu drżeć i próbowałam zasłonić pierwszy raz gładko wygoloną płeć. Panny z wiedeńskiego dworu, wielka Erika i miedzianowłosa Dorika, podeszły pierwsze i ze spokojem zaczęły wycierać moje członki i mokre włosy. Nie chciałam, by pozostałe kobiety z mojego powodu czuły się niezręcznie.

– Nie potrzebuję zwierciadła, wasze twarze mówią wszystko – próbowałam zażartować. Uśmiechnęłam się nieśmiało, jak zawsze ściągając po tym usta.

Królowa zmarszczyła doskonałe brwi, wstała, uniosła swoją migoczącą od szmaragdów suknię i powoli podeszła do mnie, dzwoniąc ciężką biżuterią. Jakaż była wysoka!

Spuściłam wzrok, gotowa na obelgę i odesłanie do Pragi. Jednak ona ostrożnie zdjęła z mojego otartego do krwi barku twardą deskę, za pomocą której od lat dwór wiedeński wyrównywał mi krzywe ramiona. Zofia z odrazą rzuciła ją w kąt, chwyciła rąbek koszuli i opatrzyła rankę. Dwórki, szepcząc do siebie, pomogły mi ostrożnie ułożyć się w łożu. Królowa dyskretnie włożyła mi w usta kawałek sera, a ja łakomie wepchnęłam go głębiej. Jego doskonały smak rozlał się rozkoszą po wygłodniałym ciele i przytępił przenikający mnie ból. Zasnęłam natychmiast, nie dopuszczając do siebie żadnych myśli.

*

Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze panował mrok, a oczy piekły mnie z niewyspania i od kopcących łojowych lampek, okazało się, że przydzielono mi trzy zgrabne komnatki obok komnat króla. Nie mogłam się powstrzymać od spoglądania na nieotwierane od wczoraj tajemnicze drzwi. Grupa niemych dwórek rozpoczęła ubieranie mnie i upinanie jasnych, wciąż mokrych włosów, które były tak gęste, jakby chciały zadośćuczynić za inne braki. Na krzywy bark położono mi mięciutką poduszeczkę. Z przyjemnością pieściłam podłogę bosymi stopami, kiedy ogrzane powietrze przenikało z dołu przez szczelinę między kamiennymi płytami.

Wreszcie gotowa, w ciężkiej, purpurowo-zielonej aksamitnej sukni skrzącej się od rubinów i szmaragdów, usiadłam w największej chyba z moich komnat w oczekiwaniu na ochmistrza dworu. Kilkunastu nieznanych mi ludzi siedziało na bogato rzeźbionych drewnianych ławach po obu stronach sali w dwóch równych rzędach. Z kamiennymi twarzami patrzyli milcząco w moje oblicze. Wiedziałam, że od teraz wszyscy będą na mnie patrzeć. Surowe postaci z barwnych ściennych malowideł potęgowały mnogość nieprzyjemnych wrażeń. Jedynie masywna jednoręka kolumna wspierała mnie, wyciągając swoje giętkie palce, by trzymać nade mną ciężki sufit.

Wstające słońce przez chwilę wypalało mi dziurę w plecach. Siedziałam zapatrzona w nieruchome drzwi naprzeciwko, ściskałam małą jedwabną chusteczkę i czułam, jak płoną mi policzki. Co chwilę podskakiwałam, bo wydawało mi się, że słyszę zbliżające się głosy. Postaci na zewnątrz przybliżały się jednak tylko po to, żeby minąć moją sień i podążyć dalej. Było mi coraz goręcej. Siedziałam, prosząc raz po raz o piwo najbliżej siedzącą damę. Swędzący pot spływał mi po szyi, spróbowałam odsunąć z czoła sztywną chustę ze złotogłowiu6 i przypiętą pod nią złotą siatkę. Ciężki szpiczasty hennin7 z długim trenem niewygodnie odchylał mi głowę do tyłu. Plecy mnie piekły, miałam wrażenie, że czart wbił mi tam rozgrzany do białości sztylet i kręci nim z diabelską przyjemnością.

Słońce miało się ku zachodowi, a ja już nie czekałam na swój ślub. Z każdą mijającą chwilą byłam coraz bardziej pewna, że zostanę odesłana do brata, i z każdym mrugnięciem oka oczekiwałam uprzejmego posłańca z uprzejmą mową od króla, po której sama uprzejmie nakażę pakowanie. Najlepiej wyruszyć pod osłoną nocy…

Dworzanie zaczęli szeptać i wiercić się na twardych ławach. Ja zaś prawie zapadłam w sen, wtedy jednak weszła szczupła tłumaczka, jak zdążyłam się zorientować, Katarzyna, zaufana królowej Zofii. Przyniosła nowy dzban piwa i skłoniła się zgrabnie. Dworzanie rzucili się do napitku, bardziej by rozprostować kości niż z pragnienia.

– Proszę, wyjaśnij mi, co się tutaj właściwie dzieje? – szepnęłam jej do ucha zaniepokojona, podniósłszy się z siedziska.

– Słyszałam, że uroczystość odwleka się, bo duchowni nie mogą uzgodnić, kto ma odprawić ceremonię – odpowiedziała, zmieszana, równie cicho.

– Co takiego?

– Tak słyszałam, pani – odparła zarumieniona.

– Zaprowadź mnie do królowej – wydałam stanowcze polecenie. Dworzanie popatrzyli na mnie zaskoczeni.

Kiedy ujrzałam ciekawskie spojrzenia dostojnych gości szepczących w grupkach na piętrze i wypełniających dziedziniec, znudzonych oczekiwaniem w komnatach, a równie jak ja od dawna gotowych na ceremonię, cofnęłam się z krużganków do sieni. Odruchowo schowałam twarz za nieprzejrzystą chustą.

– Czy mogłabyś… – zwróciłam się niepewnie do Katarzyny.

– Ależ tak… – Dwórka od razu zrozumiała moje obawy i poprowadziła mnie oraz Erikę krętymi wewnętrznymi schodkami w stronę komnat królowej Zofii.

Tam jej nie zastałyśmy, ale kolejnymi wąskimi stopniami poprowadzono nas do małej kaplicy. Kiedy weszłam w jej mrok, widziałam tylko czarne ludzkie cienie. Usłyszałam szelest sukien. To fraucymer8 królowej zerwał się jak spłoszone stado ptaków. Ich wyszeptane powitanie odbiło się po wielokroć od ceglanych ścian. Wszystkie równo złożyły głęboki ukłon. Odpowiedziałam im, mam nadzieję, z taką samą gracją. W plamie pomarańczowego światła padającego z wąskiego okienka ukazała się królowa ubrana w czerwień. Mimo że zaskoczona wizytą, przywitała mnie z wielką serdecznością.

– Musze cię przeprosić… – Westchnęła i pocałowała mnie głośno w oba policzki.

– Miłościwa pani, może będę mogła pomoc – powiedziałam i znowu złożyłam ukłon.

Katarzyna dyskretnie tłumaczyła. Królowa gestem zachęciła mnie, abym mówiła dalej.

– Ilu występuje w sporze? – zapytałam.

– Dwóch. Kardynał Oleśnicki i arcybiskup gnieźnieński Jan ze Sprowy – padła z głębi ciemnej kaplicy odpowiedź po niemiecku udzielona męskim głosem.

To był głos króla. Odwróciłam się gwałtownie. Zbliżył się do mnie, jego surowe spojrzenie uderzyło mnie z mocą młota. Ciężki od drogich kamieni niewygodny ślubny dublet9 wisiał na nim, niedbale rozpięty. Zapewne król nosił go od rana, tak jak ja swoją suknię.

– Czy nikt inny nie może odprawić ceremonii? – Odważyłam się spojrzeć w kościstą i ciemną twarz przyszłego męża.

Pokręcił głową, skrzyżował ramiona i zatrzymał wzrok na swych nowych ciżmach.

Zapatrzyłam się w ostatnie nitki światła i zmrużyłam oczy.

– Wiem! – wykrzyknęłam uradowana. – Doniesiono mi, że gości w Krakowie wielki Jan Kapistran, czy on nie mógłby udzielić ślubu i zaradzić w sporze?

Patrzyłam z wyczekiwaniem w stronę króla. Przecież on mnie nie chce! Prawda znana mi od wczoraj dziś zabolała mocniej, jak uderzenie w łokieć.

Jednak Kazimierz, zaskoczony, rzucił mi krótkie spojrzenie i opuścił ręce. Po chwili odwrócił się do kogoś, kogo nie widziałam, i wydał cicho dyspozycje.

Katarzyna tłumaczyła moje słowa swojej pani, a Zofia słuchała z zainteresowaniem.

– Ha! – Wzniosła dłonie, kiedy Katarzyna skończyła. – Może dzięki tobie zakończymy to pasmo hańby – dodała, uśmiechając się do mnie, na syna zaś spojrzała z wyrzutem.

Kiedy wychodziłam, czułam na plecach wzrok obojga. Spróbowałam choć odrobinę się wyprostować.

Katedra zadrżała od nabożnych głosów capellae regiae10, a wystraszony Jan Kapistran zmierzał już w naszym kierunku, kiedy kardynał chwycił go mocno za ramię i ściągnął ze stopni ołtarza. Szmer oburzenia rozszedł się po świątyni. Wytężyłam wzrok i słuch. Niewiele widziałam przez ślubny welon. Jan, wciąż trzymany za rękaw, kiwnął głową i na wyszeptane pytanie Oleśnickiego odpowiedział z ulgą: „Nie, nie znam niemieckiego”, i czym prędzej się oddalił. Kardynał otarł z odrazą ręce o cenną szatę i zbliżył się do nas przez nikogo nie niepokojony. Złożył dłonie do modlitwy i z zadowoleniem spoglądał na klęczące królestwo.

Spóźniona ceremonia odbyła się w nieskładnym pośpiechu. Kardynał ze skupioną twarzą udzielał ślubu, a urażony arcybiskup gnieźnieński koronował mnie na królową Polski. Ja nie nadążałam, a pobladły król ani razu nawet na mnie nie spojrzał.

Oboje, krocząc obok siebie, zmęczeni poprowadziliśmy orszak na ucztę weselną. W ogromnej sali było bardzo duszno. Zwisających pod wysokim, niemal katedralnym sklepieniem kolorowych kitajskich tkanin11 nie poruszał najlżejszy nawet podmuch. Przez barwione szkło w niebosiężnych strzelistych oknach zaglądał kolorowy księżyc.

Usadzono nas pod baldachimem jako parę królewską i witano po raz kolejny. Podano ręczniki, wodę do mycia rąk i złoty koszyk z kawałeczkami chleba. Wniesiono pierwszą potrawę. Przed nami przy dźwięku fanfar postawiono spieczonego na czarno jelenia z wieńcem mirtu w potężnym porożu. Wyglądał jak spętana, spalona na stosie ofiara. Zamiast okrzyków zachwytu zaległa niewygodna cisza. Król odchrząknął, wyprostował się i opadł na krzesło niezadowolony. Wystraszony kuchmistrz koronny cały w ukłonach odkroił i ku mojemu zdziwieniu podał kawałek mięsa krajczemu. Ten, również zgięty w pół, podał go stolnikowi, który wreszcie dotknął chlebem kawałka Hirschfleisch12 i przyłożył do języka. Sprawdzony kęs wrzucił do dużego srebrnego kosza. Dopiero po tym oddzielił drugi, większy kawałek jeleniny i podał cierpliwie czekającemu królowi. Drugi kuchmistrz rozpoczął ceremonię z moim udziałem.

Jeśli chcesz, możesz mnie nawet odesłać, ale najpierw niech coś zjem, pomyślałam, czując, że mam całkiem ściśnięte trzewia, i nie spuszczając z oka swojej porcji mięsa. Jak się później dowiedziałam, ceremoniał ten, chroniący królestwo przed otruciem, dotyczył każdego naszego dania.

Jadłam w ciszy i miałam wrażenie, że wszyscy obserwują moje usta. Po chwili gości najwidoczniej znudził osobliwy widok, bo gwar powoli narastał, kusiło jadło i trunki. Dyskretnie rozglądałam się po wielkiej sali. Wzdłuż długich stołów tłoczyło się mrowie bogato odzianych osób pożerających olbrzymie ilości ciast różnych form i przybrań, drobną duszoną i gotowaną zwierzynę, zupy białe, żółte i zielone, piramidy z całych wołów z prosiętami i kurczętami na szczycie, leguminy i wieże z kolorowych galaret z utopionymi w nich owocami, skąpane w girlandach ze świerkowych gałęzi. Nareszcie syta, walczyłam ze snem.

Potem jako małżonkowie przyjmowaliśmy dary. Przedstawiono mi niezliczone postaci polskiego dworu i zaproszonych gości. Po królewsku udawaliśmy, że bawią nas popisy cyrkowców, tancerzy i grajków. Pewnie i ja, i on kiedyś wyobrażaliśmy sobie ten dzień jako dużo szczęśliwszy.

Z mieszaniną żalu i wstydu ukradkiem spoglądałam na męża. Czułam się winna jego rozczarowania. Skusił się na Węgry i Czechy, a za to musiał poślubić poczwarę! Cały czas zaciskał szczęki. Siedział na lewym boku, trzymając się jak najdalej ode mnie, i nerwowo poruszał udami. Nagle przypomniałam sobie jego twarz. Oczywiście! Widziałam go w Skawinie! Osobiście przyjechał mnie zobaczyć! Niby wstrzymano mój orszak przez śniegi i przygotowania w Krakowie! Kłamstwo! Trzy dni zastanawiałeś się, czy mnie nie odesłać! Dlatego królowa osobiście po mnie wyjechała! To przez ciebie! Zabolało mnie gardło i zapiekły oczy. Teraz nie mogłam płakać, ale nie miałam śmiałości spojrzeć na ludzi przed sobą. Próbowałam opanować rozpacz i wzburzenie.

Nie zapominaj, czyją jesteś córką, skarciłam sama siebie. Odetchnęłam głęboko i mocno zacisnęłam palce na złoconych poręczach krzesła. Uniosłam wysoko podbródek i zdałam sobie sprawę, że przypatrują mi się w tej chwili tylko dwie osoby: królowa Zofia z życzliwym uśmiechem i kardynał, który odprawił kościelną ceremonię. Ten patrzył przenikliwie, jakby chciał odgadnąć wszystkie moje myśli. Zapewne uznał mnie winną próby pokrzyżowania mu planów. Strojny nie gorzej od króla, krzywiąc się, co raz do nosa przykładał jedwabną chusteczkę. Obok niego siedział Jan Kapistran, ubrany w lichą szatę niezmienianą zapewne od lat. Wielki ojciec kościoła z odrazą patrzył na niemal obnażone ramiona dam, ich (o zgrozo!) rogate, niebotycznie wysokie kornety13, henniny, zawoje i czepce spowite mgłą cieniutkich welonów. Surowy przeciwnik dóbr doczesnych z pogardą oglądał weselny przepych, co nie przeszkadzało mu zjeść wszystkich złoconych konfektów14, które miał w zasięgu ręki. Ja wolałam oglądać królową. Wzniosła w naszą stronę kielich, w sali gruchn­ęło ze wszystkich gardeł gromkie: „Vivat!”. Uśmiechnęłam się i odwzajemniłam gest. Kazimierz wzniósł z nikłym uśmiechem szklany puchar. Z zaskoczeniem zobaczyłam, że pije tylko wodę.

Kiedy muzykanci zagrali moje ulubione dźwięki, aż podskoczyłam. Kątem oka zauważyłam, że król ani się ruszył, nie zamierzał tańczyć, a już na pewno nie ze mną. Pozwolić mogłam sobie jedynie na stukanie pantofelkiem w podest. Gest ten nie umknął królowej Zofii, pięknie wyglądającej w brunatnej, haftowanej złotem sukni. Kiedy zdążyła się przebrać?

Przywołała ochmistrza swego dworu i szepnęła mu kilka słów, patrząc w moją stronę. Posłała mi przy tym serdeczny uśmiech, syna obdarzając najchłodniejszym z możliwych. Taniec z miłym mężczyzną był bardzo przyjemny. Uwielbiałam tańczyć, a że okazało się, iż mój partner też, popis wyszedł nam całkiem zgrabnie. Dworzanie hałaśliwie bili brawo, pewnie liczyli, że zapamiętam najgorliwszych.

Była głęboka noc i wesele trwało już kilka godzin, kiedy przy żywym poparciu podchmielonych gości ogłoszono pokładziny.

Wprowadzono nas do komnaty z wielkim łożem pod baldachimem ze złotogłowiu i w towarzystwie nerwowych chichotów i nieprzystojnych żartów usadzono obok siebie. Zapadłam się tak, że nic nie widziałam. Serce zaczęło walić mi jak w czasie powitania. Zostaliśmy sami. Poczułam ruch na łożu, wstrzymałam oddech. Nasłuchiwałam. Po chwili delikatnie uniosłam głowę jeszcze wyżej. Nie było go! Opadłam na poduszki. A czego ja się spodziewałam, pomyślałam tylko, zanim zapadłam w sen.

Rankiem obudziłam się w tej samej pozycji.

– Król – burknęłam.

*

Po wczesnej mszy w katedrze, podczas której dygotałam z zimna i niewyspania, znowu siedzieliśmy przy stole. Król tak jak wczoraj nie odzywał się i nie patrzył w moją stronę. Ciepłe aromaty unoszące się ze stosów jadła, wymieszane z zapachem roślin, ludzkich ciał i wyziewów, przyprawiały mnie o mdłości. Wszyscy jeszcze pijani wgapiali się w nasze twarze i uśmiechając się znacząco, próbowali zgadnąć wydarzenia nocy.

Kolejne cztery dni nie różniły się od poprzednich. Picie, tańce, muzyka, popisy, gry wewnątrz zamku i na powietrzu, turnieje, swawole, zaloty i jedzenie, jedzenie, jedzenie. I znowu picie. Sądząc po czerwonych twarzach, częstych wybuchach śmiechu, żartach w każdym języku chrześcijańskiego świata – wszyscy goście bawili się znakomicie. Tylko ja i Kazimierz trwaliśmy tam jak dwie strojne kukły, które ktoś dla uciechy posadził na cudzym weselu.

Szóstego ranka w małej gotowalni, obolała od kilkudniowego siedzenia na krześle, cierpliwie pozwalałam dwórkom nałożyć kolejną warstwę sukien, która miała ochronić mnie przed chłodem kościoła. Od kilku dni nie mogłam się rozgrzać.

– Dłużej tego nie zniosę. Niech już mnie nakarmi po czubek głowy i odeśle pieszo do Władysława, do Pragi… – jęczałam do uprzejmie potakującej, lecz nic nierozumiejącej polskiej dwórki.

Orszak z kaplicy nie skierował się do wielkiej sali, ale wśród dźwięków tubatorum15 ogłoszono moje nadejście i wyprowadzono mnie na obszerny dziedziniec. Na placu stały misternie rzeźbione trybuny z miejscem dla obojga królestwa. Szkoda, że dla obojga, bo król tego dnia nie miał chyba zamiaru pojawić się na kolejnym turnieju. Pewnie szykował jakieś zgrabne pismo do mojego brata, żeby jeszcze zgrabniej mnie odesłać. Usiadłam w ponurym nastroju, świadoma setek ciekawskich spojrzeń. Chudy szlachcic o czerwonej twarzy powiedział zapewne coś zabawnego, bo cała trybuna naprzeciwko gruchnęła śmiechem. Zimno zaczęło przenikać mnie na wskroś. Niektórzy rozgrzewali się trunkami, co słychać było w coraz bardziej niewybrednych pokrzykiwaniach na rycerzy biorących udział w potyczkach. Służba roznosiła jadło i jakiś bardzo smaczny kwaśny napitek. Po posiłku zrobiło mi się przyjemnie ciepło i z większym zainteresowaniem przyglądałam się potykającym.

Przed publiczność wypadł na olbrzymim koniu strojnym w złoty rząd potężny rycerz, również zakuty w szlachetny kruszec. Twarz miał ukrytą pod przyłbicą, spod której wydobywała się para w tym samym rytmie co z nozdrzy jego konia. Postać jego wzbudziła ogromny aplauz wśród oglądających, a kiedy wzniósł prawicę w pozdrowieniu, z wielu niewieścich gardziołek wydobył się pisk ekstazy, płacz, a jedną białogłowę trzeba było długo cucić – ku sromocie pobladłej matki, a radości świadków. Po popisach potężnego, jak się okazało, Litwina o imieniu dla mnie nie do powtórzenia przybiegł krajczy i znowu z namaszczeniem odprawił swój ceremoniał nad królewskim posiłkiem. A więc przyjdzie, pomyślałam. Mimowolnie poprawiłam złotą zaponę u szuby16.

Król, zdyszany, przy dźwięku fanfar przysiadł się do mnie i chciwie rzucił na chleb. Za nim z hałasem rozsiadła się grupa kilku bardzo bogato odzianych mężczyzn, zbyt poważnych i trzeźwych jak na weselników. Spojrzałam na małżonka, który owszem, ubrany był wspaniale, ale gdyby nie siedział z przodu, wzięłabym go tylko za ich dworaka.

Po zmroku cały dwór i goście wrócili do sali zziębnięci, ale w doskonałych humorach. Zagrała muzyka, pary poderwały się do tańca, a ja oblałam się rumieńcem, bo zostałam jedyną oprócz matron i starych familiantek, która nie tańczyła. Królowa Zofia, nie myląc kroków, spoglądała zaniepokojona na syna ze środka sali. Nagle pojawił się przede mną niewysoki, ciemny prawie jak Maur Jan z Rożnowa, podobno syn sławnego w całym świecie rycerza Zawiszy Czarnego. Z poważną twarzą podał mi dłoń i zabrał mnie z miejsca obok króla w pierwszą parę.

– Uratowałeś mnie, szlachetny panie – powiedziałam zawstydzona.

– Będziesz szczęśliwa, miłościwa pani – zwrócił się do mnie nieoczekiwanie.

– Z nim? Ale chyba jeszcze nie dziś – odparłam smutna, spoglądając na króla pogrążonego w niezwykle zajmującej rozmowie z jasnowłosym iuniore17.

– Będziesz – odpowiedział i przesłał mi uśmiech. Piękny i szlachetny, pomyślałam.

Spojrzałam na męża. Zdziwiło mnie, że do króla podejść mógł każdy i z każdym bez ceremoniałów król rozmawiał. Tylko nie ze mną.

Wesele dobiegło końca. Cały Wawel czekał tego dnia tak, jak tydzień wcześniej oczekiwał rozpoczęcia uroczystości. Służba chora ze zmęczenia, dwór z przesytu i my, małżonkowie – z żalu i samotności. Cały ten tydzień, ceremoniał, obfite jadło, trwanie bez ruchu, niechęć małżonka odbierały mi z każdym dniem siły, radość i nadzieję na godne wspólne życie. Nie byłam piękną heroiną, której uroda daje glejt na najsłodsze cnoty i miłość męża. O to musiałam zadbać sama. Nie chcesz mnie, odeślesz, zamkniesz, wywieziesz, ale to jeszcze nie jutro, myślałam.

– Jutro ci się przyjrzę – powiedziałam szeptem, zapatrzona w święte twarze na suficie oświetlonym blaskiem kilku lampek.

Zasypiałam zasłuchana w ostanie dźwięki prawdziwej zabawy niosące się z miasta.

*

– Czy będzie to dziś możliwe? – Odwróciłam się z niepokojem do ładnej Małgorzaty, kiedy w gotowalni moja nowa, ciągle chichocząca dwórka Jagusia pierwszy raz trzęsącymi się dłońmi sznurowała mi pod pachami prostą suknię.

– Tak, kuchmistrz kazał przekazać, że kuchnia z rozkoszą przygotuje ulubione dania króla Kazimierza i królowej Zofii na dzisiejsze prandium18 u miłościwej pani – odpowiedziała zdyszana Małgorzata.

– Dobrze – szepnęłam zadowolona. Uprzejma odpowiedź kuchmistrza sprawiła mi prawdziwą przyjemność. Przed chwilą otrzymałam też wiadomość, że król przyjął zaproszenie. Starszą królową osobiście zaprosiłam po porannej mszy. Zgodziła się od razu, jedyna moja tutejsza ostoja!

Większa komnata prezentowała się bardzo przyjemnie. Osobiście wywietrzyłam pomieszczenie i wpuściłam jaskrawe słońce do środka, a ono w zamian rzuciło garść blasku na wypolerowane srebrne naczynia, kubki, kielichy i kowsze19. Długie, białe jedwabne obrusy przybrane suszoną lawendą przyjemnie pachniały. Z nową siłą – nie wiem, czy z powodu lekkiej lnianej sukni w ulubionym błękitnym kolorze, czy dlatego, że mój kucharz z galanterią zgodził się na przyrządzenie tych kilku dodatkowych potraw – doglądałam stołu głównego i stołu dla dwórek. Woń jadła była bardzo apetyczna.

Mój niewielki wiedeński fraucymer wzbogacił się za sprawą królowej Zofii o trzy piękne młode Polki, uczynną starościankę Małgorzatę i dwie burgrabianki: Jagusię i Jadwigę. Później dołączyły wystraszona mała Węgierka Franciska i wiekowa matrona, familiantka – pani Bartnikowska. Jedna z panien znała nawet niemiecki.

Damy były równie podekscytowane jak ja, gdy czekałyśmy na odwiedziny króla. W kółko powtarzałam kilka polskich słów przygotowanych na ten poranek, bowiem jak najszybciej chciałam nauczyć się języka kraju, w którym zamieszkałam.

Kiedy usłyszałam królewski głos wybijający się ponad inne, serce mocnym uderzeniem przypomniało o swoim istnieniu. Król wszedł uśmiechnięty, ledwie prześliznął się po mnie wzrokiem, dał znak swojemu krajczemu i stolnikowi i gestem zaprosił wszystkich do stołu.

– Krzesło jeść? – zapytałam po polsku z nadzieją w głosie.

– Dziękuję, wolę śniadanie – odparł Kazimierz, a jego dowcipna odpowiedź rozbiła się śmiechem wśród dworzan znających niemiecki.

Król, zadowolony z własnej błyskotliwej riposty i połechtany uznaniem gości, usiadł rozluźniony i z apetytem zabrał się za zimne mięsa. Zastanawiałam się, czy zawsze tak je. Pierwszy raz siedziałam naprzeciwko i obserwowałam małżonka z pewnym zdziwieniem. Pozbawiony ozdób prezentował się zgoła inaczej niż podczas uroczystości. Czoło miał czerwone i błyszczące, prawie do połowy głowy pozbawione włosów, pierś nie tak szeroką, na jaką wyglądała w ozdobnych szatach. Ręce miał krótkie, ale mocne, jednak uda, którymi raz po raz nerwowo poruszał, wydawały się potężne jak u tura. Jadł zachłannie, nie odzywał się. Zamiast drogich materii miał na sobie też lnianą, ale zniszczoną jopulę20. Na rękawie widoczne było spore rozdarcie! Zwróciłam się o tłumaczenie do dworki. Ta mi krótko odpowiedziała.

– Ja dziura. – Zadowolona głośno odezwałam się do męża po polsku, nim Małgorzata wykonała rozpaczliwy gest sprzeciwu. Kazimierz przestał jeść, skonsternowany rozejrzał się po oniemiałych współbiesiadnikach.

– Masz, panie, rozdarty kaftan, chciałam zaszyć. – Purpurowa na twarzy domyśliłam się, że mąż mnie nie zrozumiał.

– Dobrze, skoro takie jest twe życzenie – odpowiedział obojętnie.

Zabrał się z powrotem za mięsiwo. Nie jadłam, raz po raz wycierałam spocone dłonie w suknię, ściągałam usta, próbowałam się uśmiechać. Nie podnosił na mnie wzroku. Może i dobrze, pomyślałam i sama zadarłam wysoko głowę.

Kiedy wstał od stołu, podbiegłam do niego. Może zbyt szybko, może zbyt blisko, bo spojrzał na mnie niechętnie.

– Ja… dziura! – zaczęłam żałośnie.

– Tak, ty dziura. – Westchnął i oddał mi sfatygowane odzienie.

Wyszedł, a z nim, szepcząc i chichocząc, wszyscy najedzeni dworzanie. Patrzyłam w stronę drzwi; ból i upokorzenie nie pozwalały mi odwrócić się do pozostałych w komnacie kobiet. Powoli opuściłam rękę z ciężką i grubą tuniką. Jednak po chwili uśmiechnięta spojrzałam na damy i zawróciłam do sąsiedniej komnaty, gdzie oczekiwała mnie starsza królowa.

– Sala wyglądała wspaniale… – zaczęła życzliwie Katarzyna.

Kiwnęłam głową, rzuciłam jopulę na skrzynię i spojrzałam w okno, żeby ukryć łzy.

Królowa podeszła i przygarnęła mnie do siebie. Była ciepła i miękka. Powtarzała mi do ucha kilka nieznanych słów i długo kołysała mnie w objęciach.

*

Tkwiłam w oknie sypialni z nosem przyklejonym do szklanej gomółki, wpatrzona w kolorowy tłum powoli ciągnący w stronę rynku. Mężczyźni w ciepłych dubletach oraz kobiety z głowami okrytymi białymi chustami i wymyślnymi czepcami gromadzili się tuż pod bramą, którą miałam wyjechać pierwszy raz z zamku.

Jak ich wielu, pomyślałam, patrząc na zebranych. Wśród gęstniejącego tłumu stał bogato odziany kupiec – z zaplecionymi rękami i skrzywioną twarzą spoglądał w moją stronę; inny wskazywał coś na murach małemu chłopcu. Grupka żaków zatrzymała się niedaleko i zaśmiewała się na całe gardło. Wkrótce dołączył do nich kompan, dziarsko wyskakując z wąskiej lektyki. Czekają na mnie, czekają, żeby mnie zobaczyć! Za chwilę miałam wyruszyć z królem, by okazać się mieszczanom!

Byłam gotowa, ubrana w brunatną suknię z wąskim trójkątnym kołnierzem obszytym rudym lisim futrem, zdobioną tysiącami bursztynowych i rubinowych ostrych klejnocików, które, jak sobie wyobrażałam, miały mnie chronić niczym płonąca zbroja przed upokorzeniem na zewnątrz. Wystawia mnie, wystawia mnie na pośmiewisko jak oni… wtedy…

– Miłościwa pani, już czas. – Erika, równie odświętnie ustrojona w błękitno-żółtą robe21, oderwała mnie od strasznych wspomnień.

Westchnęłam i dla dodania sobie otuchy dotknęłam ciasno opiętego krótkiego gorsu, zebrałam obfite spódnice, ale zatrzymałam się w pół kroku.

– Rozpuśćmy włosy – powiedziałam do zdziwionej dwórki. Chciałam pokazać to, co miałam najładniejszego, ponadto ich obfitość zawsze odwracała uwagę od twarzy.

Erika podeszła, posłusznie uwolniła równe złote fale, które przy mojej pochylonej postaci sięgały stóp. Odsunęła się, obrzuciła spojrzeniem moją sylwetkę i kiwnęła głową z aprobatą.

Poprowadzono mnie ku pysznej klaczy, usadzono w siodle, podano nielekkie berło i jabłko i dołączyłam do czekającego króla. Nie patrzył na mnie ani mnie nie pozdrowił. Mocniej ścisnęłam złote regalia. Głowa bolała mnie od ciężkiej i źle dopasowanej korony. Spojrzałam na swoje dłonie. Zawsze w kolorze śmietanki, dziś były sine, odcinały się tylko bielejące kostki.

Doczłapaliśmy konno do podestów pod ratuszem. Tłum, jak mi się zdawało, wykrzykiwał pozdrowienia. Usiedliśmy i nastała cisza. Wiedziałam, że wszyscy patrzą na mnie. Zamknęłam oczy i bałam się ruszyć. Coraz cięższe berło chwiało się w mojej spoconej dłoni, nie oddychałam. Spojrzałam spod spuszczonych rzęs na ludzi przed sobą. Ujrzałam wyczekujące, uśmiechnięte buzie trzech niedorosłych panienek, które przyciśnięte do zagradzającej nahajki22 tatarskiego strażnika z przejęciem wykrzykiwały me imię. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Pozdrowienie tłumu huknęło jak pocisk z wielkiej armaty, jakby lud czekał tylko mego gestu! Ośmielona oddałam jabłko memu ochmistrzowi i uniosłam wysoko dłoń, aby nikt nie miał wątpliwości, że królowa pozdrawia i błogosławi. Tłum ryknął znowu. Panienki obejmowały się, śmiały i płakały ze wzruszenia! Przywołałam je do siebie. Straż przepuściła panny, a one od razu padły do mych stóp. Podałam każdej z nich po małym klejnociku zerwanym z gorsu i wzruszone wróciły w szeroko rozwarte ramiona rozrzewnionej matki.

Wracaliśmy wśród tłumu tą samą drogą. Król jechał pół kroku przede mną, lekko odwrócił twarz w moją stronę i raczej poczułam, niż zobaczyłam, że na mnie zerka.

Wieczorem jeszcze długo biegałam po komnacie starszej królowej, pijana serdecznym przyjęciem krakowian, a ona wodziła za mną wzrokiem, śmiejąc się z moich wzruszeń.

*

Przez następnych kilka dni króla widywałam tylko podczas porannej mszy w kaplicy. Siedział blady, widziałam, jak bardzo zapadły mu się policzki, i przysypiał. Niespokojna zostawałam dłużej w zimnej świątyni, modliłam się gorąco do Najświętszej Panienki o mądrość, cierpliwość i opiekę.

Chciałam, żeby małżonek ze mną porozmawiał i o tym, co się dzieje, i o tym, co będzie ze mną. Nie miałam odwagi pytać, nie chciałam znowu patrzeć, jak odwraca się ode mnie obojętnie. Co dzień dyskretnie zostawiałam na ołtarzu złotą monetę, żeby przekupić Boga w mojej intencji. Król nie przychodził, nie posyłał po mnie.

Długie godziny w ciągu dnia siedziałam na łożu zapatrzona w drzwi naprzeciwko. Nie raz cichutko pod nimi przystawałam, ale nigdy nie usłyszałam najlżejszego nawet szmeru z prywatnych komnat Kazimierza. Próbowałam czymś zająć ręce, a przede wszystkim umysł. Kiedy po raz nie wiedzieć który czytałam ten sam ustęp w księdze, kiedy haft po raz kolejny nadawał się do sprucia, ogarniała mnie rozpacz. Nie słyszałam łagodnych zapytań dwórek, nie odpowiadałam na ich próby rozweselenia mnie, nie docierała do mnie muzyka, nie widziałam popisów błaznów i karłów.

Codziennie budziły mnie obce głosy i obce dźwięki. Codziennie tak samo, codziennie o stałych porach po błocie albo skrzypiącym śniegu prowadzono mnie przez dziedziniec tylko od moich komnat do katedry albo kaplicy. Co dzień pokonywałam dziesiątki schodków to w górę, to w dół. Co dzień mijałam salę wyłożoną olbrzymimi kobiercami z wizerunkami władców.

Wśród jasno- i ciemnowłosych, gładkich, brodatych, potężnych i drobnych mężczyzn wzrok mój przykuwała postać niewiasty między królami. Bardzo wysoka, z szerokim złotym pasem na wąskich biodrach, z uśmiechem pochylała się nad małą dziewczynką. Jadwiga, król Polski! Siostra mej babki… Zadzierałam wysoko głowę i zastanawiałam się, czy była szczęśliwa. Polscy dworzanie mijali mój orszak i szeptali do siebie, szeleszcząc jak liście.

Moja mała śliczna sień zdobiona malowaną latoroślą drwiła ze mnie pustką kamiennych ław; nikt nie oczekiwał na spotkanie ze mną. Z nikim też poza fraucymerem nie przebywałam, ale mimo to starałam się ładnie wyglądać. Lubiłam wonne kąpiele, czyste włosy i pachnącą bieliznę.

Nocami, kiedy zostawałam sama, wodzona pokuszeniem gasiłam lampki i z tłukącym w piersi sercem ostrożnie podchodziłam do okna. Patrzyłam w stronę Kurzej Nogi23, najbardziej wystającego wykuszu w całym zamku. Kiedy paliły się światła, wiedziałam, że król tam jest, i mogłam go widzieć, jak chodzi, siedzi, radzi albo samotnie wyczekuje świtu… Kiedyś był tam ze starszą królową. Stał przed nią i wymachiwał rękami, a matka, jego wzrostu, krzyczała mu prosto w twarz. Nie musiałam zgadywać, o co się kłócili…

W ciągu tych kilku niedziel odwiedzał mnie tylko ochmistrz dworu, zresztą bardzo miły, ale przychodził w jakichś błahych sprawach. Czyż nie tego się spodziewałam? Wiedziałam, co jest przyczyną. Wszak zwierciadła często mijałam… Boże, dlaczegoś stworzył mnie kobietą, a potem dał to ciało?!

*

Po powrocie z kolejnej biesiady od królowej fraucymer zostawiłam w sali, z ulgą zdjęłam ciężki, długi hennin, odpięłam od niego kawał jedwabiu i odłożyłam do skrzyni. Z hukiem ją zatrzasnęłam i wśliznęłam się do łoża. Popisy karłów zmęczyły mnie, nigdy nie lubiłam tej rozrywki. Chrome ciała wystawione na pośmiewisko… Ale starsza królowa jak umiała starała się wypełniać moje nic nieznaczące dni. Położyłam się płasko, rozłożyłam szeroko ręce i nogi. Zapatrzyłam się na myśliwego ze ściennej makaty. Był zwiewny i zgrabny, ledwo stopami muskał trawę, ścigając rączego jelenia.

Nie znałam mężczyzn. Raz bardzo podobał mi się jeden chłopiec na dworze u stryja. Tańczył ze mną, był nawet miły, ale potem okazało się, że chciał zbliżyć się do mojego opiekuna, cesarza Fryderyka.

Westchnęłam, usiadłam i poprosiłam o pomoc w zdjęciu sukni. Nie mogłam narzekać na swój los. Gdybym nie była królową, zostałabym cyrkowym dziwadłem, myślałam, kiedy jasnorzęsa Hedwig nakładała na mnie koszulę. Tym bardziej musiałam walczyć chociaż o szacunek. Wiedziałam, kto może mi pomóc. Ona. Podjęłam decyzję, wchodząc do ciepłego łoża.

Przyjęła mnie rankiem w niedużej jasnej komnatce od góry do dołu wyłożonej materią z tańczącymi łabędziami. Meble w pomieszczeniu były masywne, ciemne i lśniące. Na stole wśród świec i złotych obrusów pyszniły się układy z krągłych melonów. Królowa miała na głowie błękitny kornet, niższy od mojego szpiczastego henninu; tego dnia założyła niebieską suknię z modnymi brunatnymi rękawami.

– To trudny czas. Pamiętasz tę grupę panów, która dołączyła do nas podczas ostatniego turnieju? To mieszkańcy Prus, proszą o przyłączenie ich miast do Korony, o opiekę i obronę przed Krzyżakami. Kazimierz się zgodził. Na dniach podpisze akt inkorporacji, tym samym pewnie wywoła wojnę z wielkim mistrzem. Ale dzięki temu odzyskamy dostęp do morza – wyjaśniła mi królowa Zofia z pomocą nieocenionej Katarzyny.

– Mogę jakoś pomóc? – zapytałam z nadzieją.

– Tak.

Podeszłam rozpromieniona i przysiadłam u jej stóp.

– Będziesz mi tutaj dotrzymywać towarzystwa. Niebawem Kazimierz wyjeżdża do Brześcia. Będzie się starał namówić szlachtę litewską do pomocy w nieuniknionej wojnie. A my obie pojedziemy sobie do Sandomierza – odpowiedziała, poprawiając niesforny kosmyk na mym czole.

Przyszłość moja malowała się bardzo niepewnie, byłam obca, niechciana i nikt nie wiedział, co ze mną zrobić. Owszem, otrzymywałam każdą rzecz, której potrzebowałam, jednak miałam wrażenie, że wszyscy mijający mnie owego dnia zastanawiają się, co ja tu jeszcze robię. Patrzą na mnie nieustannie w dzień i w nocy, śmieją się i mówią o mnie, śledzą każdy krok i czekają, aż król mnie odeśle! Zrobiło mi się nagle duszno. Chciałam opuścić przytłaczające mury. Przez kamienne krużganki prawie biegłam. Nagle silny wiatr zarzucił mi chustę z długiego stożka na głowie prosto na twarz. W jednej chwili przestałam widzieć cokolwiek. Chusta musiała końcówką zaczepić się wysoko, do tego okręciła mi szyję. Na szczęście dwórka delikatnie zaczęła mnie uwalniać.

– Och, dziękuję – powiedziałam z ulgą i podniosłam wysoko podbródek, cierpliwie znosząc zabieg. – A! – wrzasnęłam i cofnęłam się przerażona. Przede mną z odczepioną chustą w ręku stał król Kazimierz. Mój mąż.

– Proszę bardzo – odpowiedział równie zaskoczony i oddał mi chustę.

Chciało mi się płakać.

– Na przechadzkę?

– Nie! – Odwróciłam się na pięcie i patrząc na czubki butów, szybko oddalałam się od miejsca sromoty.

Dogonił mnie w dwa kroki i wskazał kierunek. Dobrze, bo natychmiast zgubiłam się w labiryncie budynków. Sytuacja najwyraźniej go bawiła. Szliśmy dłuższą chwilę, walcząc z podmuchami wiatru. Mróz dawno już ustąpił, na drzewach zaczęła się pojawiać pierwsza zielona mgiełka.

– Mówiono mi, że nie władasz, panie, niemieckim – zwróciłam się do króla.

– Nie wierz każdemu na słowo. – Skłonił się z uśmiechem.

– Lepiej przekonać się o wszystkim osobiście. Ty, panie, wiesz o tym najlepiej. – Nie mogłam darować mu odwiedzin w Skawinie.

Trafiłam, bo spłoszony odwrócił oczy. Wiatr na szczęście przyjemnie studził twarze i dusze.

– Czytałam… – zaczęłam wreszcie, bo zawstydziłam się wcześniejszego zachowania.

– Ja nie umiem czytać. Jako jedyny w rodzie – przerwał mi Kazimierz, patrząc gdzieś w bok.

– Aż tak sobie nie schlebiaj, panie.

Odwrócił się zdziwiony w moją stronę.

– Nie tylko ty. Wielkim Rzymu też się zdarzało. Widać królewska przypadłość – mówiłam, nie odrywając oczu od budzących się drzew.

Król stał jak przez rozum cięty.

– Masz, pani, rację. Królewska przypadłość – odrzekł, jakby wiedział to od zawsze. Podążył za moim wzrokiem.

– Las musi być piękny – powiedziałam.

– Najpiękniejszy wiosną – ożywił się król.

– Nie wiem.

– Nie wiesz, pani?

– Nie. Znam tylko ogrody.

– Widać królewska przypadłość – zripostował Kazimierz i oboje uśmiechnęliśmy się nieśmiało, patrząc pod nogi.

Spacerowaliśmy aż do zmroku i rozmawialiśmy zapewne nie o tym, o czym chcieliśmy.

Cały wieczór rozmyślałam nad każdym wypowiedzianym przez niego zdaniem podczas naszego pierwszego i jedynego dotychczas spaceru: co miał na myśli i jak straszne było to spotkanie. Co mnie podkusiło, by wziąć tę starą chustę, myślałam gorączkowo, zapatrzona w drgające złotym blaskiem miejskie okna.

Obudziłam się w błękitnej mgle wiszącej nad rzeką. Nigdy nie byłam tak blisko Wisły. Zdziwiona obejrzałam się na surowe, wysokie mury Wawelu. Podeszłam wolno nad miękki zielony brzeg i zanurzyłam palce w migoczącej wodzie. Moja brzydka, krzywa postać odbijała się w drżącej tafli. Twarz powoli przestawała przypominać moją. Oczy, i tak zawsze ogromne, zamieniły się w wielkie złote misy, a reszta rysów przypominać zaczęła łeb strasznego zamorskiego gada o łuskach lśniących wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu. Z szumem wodospadu, olbrzymi i opasły, na krótkich łapach, wynurzał się na złocisty brzeg, zostawiając suche koryto. Był wodą, był odwieczną rzeką! Zaparło mi dech. Zbliżył się do mnie, dotknął mokrym nosem i ułożył się na łące zwinięty u mych stóp.

Otworzyłam oczy i natychmiast podbiegłam do okna. Było bardzo ciemno, ledwie widziałam ostre zarysy miasta. W oddali na chwilę błysnął oświetlony kwadrat wrót kamienicy, by po chwili zamienić się w cienką jaskrawą nitkę i zniknąć. Miasto zasypiało; to z bliska, to z dala słyszałam dźwięk kolejno zamykanych ciężkich bram, kasłanie i jakiś pojedynczy śmiech. Nastała ciemność i cisza. Wsunęłam się z powrotem w pościel.

Podniecona widziadłem i pierwszą rozmową nie mogłam już zasnąć. Znowu wstałam z szerokiego łoża, otuliłam się wełnianą opończą i nie zakładając stukających patynek24, sama potruchtałam w mrok. Cicho, wodząc dłonią po chropowatej ścianie, w towarzystwie jedynie blasku dopalających się pochodni schodziłam krętymi stromymi schodkami do wykuszowej kapliczki. Zamarłam u jej progu. Pochylony król wypełniał sobą prawie całe jej wnętrze. Już miałam zamiar zawrócić, kiedy wolno przesunął się na skrzypiącym klęczniku, robiąc mi miejsce obok siebie! Stałam nieruchomo, w końcu przełknęłam gulę w gardle i powoli zbliżyłam się do ołtarza. Wstrzymałam oddech i uklękłam, próbując ukryć zdenerwowanie. Kazimierz trwał w modlitwie z zamkniętymi oczami. W blasku świecy dostrzegłam na jego rękawie dawne rozdarcie, które siedem razy prułam i cerowałam, nim szycie stało się doskonałe. Ku mojej rozpaczy znowu wydawało się niestaranne! Kazimierz wstał i skierował się do wyjścia. Po chwili usłyszałam szarpaninę i szczebiot zaskoczonej Katarzyny. Śledziła mnie! Królowa też kazała mnie śledzić? Gniew i żal ścisnęły moją duszę. Słyszałam jeszcze, jak król rzucił jakieś lodowate słowo do dwórki i wrócił do kaplicy. Nie w głowie była mi modlitwa; wstałam i patrzyłam na cień przed sobą.

– Odprowadzę cię, pani – powiedział jeszcze wzburzony zajściem z Katarzyną i powiódł mnie w stronę moich komnat. Czy zostanie dziś ze mną? Serce tłukło mi się w piersi. Pomógł mi wspiąć się po schodach, po czym zawrócił w ciemność.

– Stało się coś, pani? – Zaspana Hedwig usiadła na swoim wąskim łożu, kiedy wsunęłam się do sypialni i podeszłam do okienka. W Kurzej Nodze zapłonęła świeca.

– Tak i nie – odpowiedziałam szeptem, zapatrzona w kształtną głowę małżonka, pochyloną zapewne nad stołem.

*

Wczesnym popołudniem kolejnego dnia rozsiadłam się wygodnie z moim fraucymerem w mniejszej sali z pięknym, obszernym wykuszem. Jego szmaragdowe duże okna rzucały senną zielonkawą poświatę, co wraz z wypełnionym miękkimi materiami wnętrzem dawało prawdziwe ukojenie. Tamtego dnia poprosiłam grajków o godną muzykę i rozpoczęłam rozmowę z damami, starając się nadać jej pogodny charakter. Kiedy zamieniłam kilka słów z każdą z pań, zwróciłam uwagę na najmłodszą, chyba dziesięcioletnią Węgierkę Fani. Dziewczynka była prawie na granicy płaczu.

– Dlaczego płaczesz, maleńka? – zagadnęłam po węgiersku.

– Nie płaczę.

Potężnej postury, niewiele starsza ode mnie ochmistrzyni Erika gestem nakazała dziewczynce wstać.

– Mamusia umarła – odparła Fani z trzęsącą się brodą. Żeby zatrzymać łzy, zaciskała oczy i naciągała białą czapeczkę głębiej na uszy.

Przełknęłam ślinę. Jakbym zobaczyła siebie sprzed lat. Wstałam i przytuliłam dziecko.

– Ja też nie mam mamy – wyszeptałam.

– Ale ty jesteś stara i jesteś królową.

– Królowe nie potrzebują mam?

– Nie.

Przytuliłam ją mocniej.

– Chcesz wrócić do domu? – zapytałam cicho.

– Nie, tatuś też nie żyje. Chcę zostać z tobą, pani. – Dziewczynka mocniej się we mnie wtuliła. Wzruszona uniosłam dziecko i dałam znak, aby przygotowywać się do wyjścia. Dziewuszka owinęła się wokół mnie jak mały bluszczyk.

– A pójdziesz ze mną na przechadzkę?

Polskie panny wskazały mi między murami maleńki hortum25 z kamienną altanką, obrośniętą badylkami obiecującymi latem różane kwiecie. Biegałyśmy wśród pierwszej trawy. Fani, ośmielona i roześmiana, trzymała mnie za rękę i okręcała dokoła, a ochmistrzyni, niby zagniewana, próbowała złapać dziecko. Gdy wracałyśmy w mury, coś kazało mi spojrzeć w wąskie okno na piętrze. Przez chwilę zdawało mi się, że król nam się przygląda. Gdy uniosłam twarz w jego stronę, szybko cofnął się w głąb komnaty.

– Tchórz – powiedziałam do siebie i uśmiechnęłam się z zadowoleniem.

Na zabawie spędziłyśmy czas prawie do ceny26. Zgrzany, głodny i radosny jak stado wróbli fraucymer zasiadł do smacznej żółtej polewki z pasztetem. Nawet najstarsza z matron, sędziwa wdowa Bartnikowska, miała ładnie zaróżowione policzki i śmiała się bezzębnymi ustami. Franciskę trzeba było odciągać ode mnie i prawie siłą sadzać przy jej stoliku. Starsze dwórki pilnowały małej, usilnie coś tłumacząc naburmuszonemu dziecku.

– A może ze mną wybierzesz się na spacer, miłościwa pani? – zapytał lekkim tonem król, może odrobinę za głośno.

Wszystkie zaskoczone, zerwałyśmy się z miejsc. Zarumieniona kruczowłosa Małgorzata strzelała oczami na króla, Jagusi trząsł się brzuch od mysiego chichotu.

Stał przede mną ubrany w czarną, haftowaną złotem aksamitną szubę i czekał na odpowiedź z rękami założonymi do tyłu. Dwórki, nie zwlekając, pobiegły przygotować ubranie na wyjście.

– Nad Wisłę? – zapytałam z nadzieją, wciągając swoją mniej strojną, choć porządną szubkę.

– Nad Wisłę. – Podał mi ramię i pierwszy raz dłużej zatrzymał wzrok na mej twarzy.

Spacerowaliśmy nad rzeką z wielką świtą w towarzystwie bębenków i jazgotliwych piszczałek, ku radości albo przerażeniu napotkanych mieszczan. Co raz zerkałam w stronę wody.

– Fani to córka mojego druha z dawnych lat. Ojciec jej nie żyje od niedawna. – Tym razem król zaczął. – Dwa miesiące temu zmarła w połogu jej matka. Nikt nie potrafił rozweselić małej. – Uśmiechnął się do mnie jakby w podzięce. – Wyjeżdżam za kilka tygodni – odezwał się po chwili ciszy.

– Do B…sa.

– Do Brześcia – domyślił się.

– Do B… Och, polski jest jak szelest wiatru w liściach. – Ukryłam zawstydzoną twarz w dłoniach.

– W tych leśnych, nie z królewskiego ogrodu – dodał znowu z uśmiechem i ruszyliśmy przed siebie.

Zauważył, że spoglądałam na smukłą wieżę pośrodku dworu. Była krucha, jakby zbudowana z samych cienkich igieł, z czterema rzędami wysokich, wąskich okien, pięknie barwionych kolorowymi szybkami.

– Podoba ci się? – zapytał, gdy wracaliśmy. – To Dunka27. Zbudował ja mój rodziciel. Ja buduję jeszcze dwie, ale te będą dla obrony. – Wskazał baszty przy murach i założył ręce do tyłu, czekając mej odpowiedzi.

– Owszem. Podoba mi się – odparłam, zdziwiona nowo odkrytym uczuciem. – Wygląda jak smukła matka niewidocznymi ramionami obejmująca swoje dzieci.

Spojrzał na mnie z uniesiona brwią i oboje roześmialiśmy się głośno.

W swobodniejszych nastrojach spacerowaliśmy do zachodu słońca. Król prowadził mnie prosto na cenę do siebie, specjalnie przez podziwianą wcześniej wieżę. Rozglądałam się po obszernych komnatach Dunki, których ceglaną surowość wypełniały piękne tapiserie28 i bezcenne przedmioty, gdzie nasze dostojne kroki tłumiły miękkie i puszyste kobierce. Do kolacji zasiedliśmy wobec sześćdziesięciu świadków.

– Teraz spróbujesz, pani, naszego przysmaku. Niedźwiedziej łapy – powiedział podniecony.

Moja przerażona mina wywołała szczery śmiech u tego jakiś czas temu poślubionego mi mężczyzny. Obnażył białe i równe wilcze zęby. Dla ciebie będę się dziwić i bać codziennie, pomyślałam.

– Och, to zupa? – zapytałam nieco rozczarowana na widok nieokreślonego płynu z nieznaną zawartością.

– Spróbuj, pani – zachęcał Kazimierz z rozbawioną miną.

Pochyliłam się; aromat był przyjemny, niemięsny. Ostrożnie zanurzyłam łyżkę i spróbowałam odrobinę.

– Bardzo smaczna – zauważyłam zaskoczona i z przyjemnością zjadłam kwaśną, lekką potrawę. – To nie mięso. Co to jest? – zapytałam zaintrygowana.

– Roślina, tylko z nazwy niedźwiedzia łapa. – Zbliżył do mnie twarz i znowu się uśmiechnął, patrząc mi w oczy. Jakaś nieznana, przyjemna tkliwość rozeszła się po moim ciele.

By ukryć konfuzję, zaczęłam się rozglądać po innych przysmakach. Usłyszałam z ust jednego z gości dość głośny komentarz po francusku dotyczący mojego wyglądu.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

1splendidus apparatus (łac.) – wspaniały przepych [wszystkie przypisy pochodzą od autorki]

2 kropierz – ozdobna, cenna końska kapa

3 welin – pergamin wysokiej jakości

4cubicularius (łac.) – konny dworzanin i ochrona królewska podczas podróży

5 reywan (rydwan) – rodzaj lekkiego powozu

6 złotogłów – tkanina przetykana złotem o jedwabnej osnowie

7 hennin – wysoki czepiec w kształcie stożka

8 fraucymer – grupa panien i matron towarzyszących królowej

9 dublet – kaftan, obcisły spodni ubiór męski sięgający bioder

10capella regia (łac.) – tutaj: duchowni w służbie króla

11 kitajska tkanina – chiński jedwab

12Hirschfleisch (niem.) – dziczyzna, jelenie mięso

13 kornet – czepek

14 konfekta – słodycze

15tubatores (łac.) – grą na instrumentach dętych ogłaszali pojawienie się na oficjalnych wystąpieniach króla i królowej

16 szuba – rodzaj luźnego płaszcza podbitego futrem

17iunior (łac.) – młodszy; tutaj: młody dworzanin

18 prandium – posiłek między 9.00 a 12.00. Na królewskim dworze jadano dwukrotnie w ciągu dnia.

19 kowsz – rodzaj wazy na wino

20 jopula – gruba kurta

21robe (fr.) – suknia wierzchnia

22 nahajka – pleciony skórzany bicz

23 Kurza Noga (Kurza Stopka) – nazwa pierwotna i powszechnie używana aż do początków drugiej połowy XVII wieku

24 patynki – klockowe drewniaki chroniące delikatne obuwie przed zabrudzeniem

25hortus conclusus (łac.) – zamknięty ogród między murami

26 cena – posiłek między 15.00 a 18.00

27 Dunka – Wieża Duńska

28 tapiseria – tkanina służąca do dekoracji ścian

1455

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1456

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1457

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1458

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1459

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1460

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1461

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1462

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1463

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1464

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1465

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1466

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1467

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1468

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1469

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1470

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1471

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1472

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1473

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1474

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1475

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1476

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1477

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1478

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1479

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1481

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1482

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1483

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1484

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1485

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1486

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1487

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1489

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1490

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1491

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1492

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1493

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1494

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1495

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1496

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1497

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1498

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1499

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1500

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1501

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1502

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1503

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1504

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1505

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Copyright © 2019, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-577-4

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zdjęcia i ilustracje użyte na okładce: Adobe Stock (© Flaffy, © Roverto ) oraz polona.pl (domena publiczna)

Skład: Nutrito

Korekta: Agnieszka Zielińska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik