49,99 zł
Usłysz głos kobiety z najsłynniejszego obrazu świata.
Posłuchaj mojej historii… Moje przygody warte są zgłębienia. Wiele przeżyłam. Byłam kochana przez cesarzy, królów i złodziei. Przeżyłam porwanie i napaść. Rewolucję i dwie wojny światowe. Ale moja opowieść to przede wszystkim historia wielkiej miłości. Opowieść o tym, ile jesteśmy w stanie zrobić dla tych, których kochamy.
W pracowni Leonarda da Vinci – pełnej genialnych pomysłów, monumentalnych zleceń i natarczywych mecenasów, a także niezadowolonych muz, rywali, prawdziwych i fałszywych przyjaciół – znajduje się wyjątkowy obraz. Przez pięć burzliwych stuleci, wciągnięty w wir władzy, pieniędzy i intryg, portret Lisy del Giocondo był pożądany i kradziony. Przez wieki niewielu potrafiło usłyszeć jej głos. Ale teraz jest gotowa opowiedzieć swoją historię – własnymi słowami. Historię rywalizacji, morderstwa i złamanego serca. Przemierzając kolejne epoki, Mona Lisa zabiera nas ze świata olśniewających florenckich pracowni do francuskich dworów w Fontainebleau i Wersalu i prowadzi aż po wiek XX.
Ja, Mona Lisa to niezwykle barwna, wciągająca i poruszająca opowieść o kobietach, które historia zepchnęła na margines i skazała na zapomnienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 456
Data ważności licencji: 8/22/2027
Tytuł oryginału:
I, MONA LISA
Copyright © Natasha Solomons, 2022
First published as I, Mona Lisa in 2022 by Hutchinson Heinemann, an imprint of Cornerstone. Cornerstone is part of the Penguin Random House group of companies.
Published by agreement with Book/lab Literary Agency.
Copyright © for the translation by Alicja Halik
Projekt okładki
Henry Petrides
Adaptacja oryginalnej okładki
Karolina Korbut
Ilustracje wykorzystane na okładce
FC: Bridgeman, Shutterstock, Allec Gomes/Unsplash; Louvre, Paris, France / Bridgeman Images
Redaktorka nabywająca:
Eliza Kasprzak-Kozikowska
Redaktorka prowadząca
Agnieszka Narębska
Adiustacja
Magdalena Matyja-Pietrzyk
Korekta
Anna Cała, Ida Świerkocka
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz-Kostyrka
Opieka promocyjna
Magdalena Sarapata
ISBN 978-83-8427-644-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
plik przygotowała Katarzyna Rek
Dla moich rodziców, Carol i Clive’a
Sala renesansowa
Mona Lisa – najsłynniejszy obraz Leonarda da Vinci
Leonardo da Vinci – genialny florencki malarz i wynalazca, człowiek wszechstronny
Salaì – główny asystent w bottedze Leonarda i jego kochanek
Francesco Melzi, zwany także Cecco – kolejny asystent Leonarda, później także jego sekretarz i skryba, który zajął się porządkowaniem oraz redakcją manuskryptów mistrza; zaciekły rywal Salaìego
Lisa del Giocondo – znana florencka piękność, pierwowzór Mony Lisy
Francesco del Giocondo – bogaty kupiec jedwabny i mąż Lisy
Niccolò Machiavelli – polityk, intrygant, znajomy Leonarda
Rafael Santi – młody malarz z Urbino, powiernik i wielbiciel Leonarda
Michał Anioł Buonarroti – rzeźbiarz, malarz, zrzęda i adwersarz Leonarda
Leda – królowa Sparty, a zarazem najpiękniejszy i najcudowniejszy obraz Leonarda; przyjaciółka Mony
Il Magnifico albo Julian Medyceusz – pochodzący z potężnej florenckiej rodziny Medyceuszy wpływowy mecenas Leonarda w Rzymie
Papież Leon X – brat Juliana; miłośnik jedzenia, muzyki (a także Boga)
Król Franciszek I Walezjusz – nastoletni król Francji, później mecenas Leonarda da Vinci we Francji, który zakupił Monę Lisę, Ledę i inne dzieła
La Cremona – najsłynniejsza kurtyzana Mediolanu, a także poetka, pierwowzór Ledy z obrazu
Galerie francuskie
Sala Króla Słońce
Ludwik XIV, Król Słońce – wielbiciel Mony Lisy i Ledy, francuski monarcha absolutny
Królowa Maria Teresa – jego pobożna żona, Hiszpanka
Madame de Montespan, markiza – oficjalna faworyta Ludwika, matka co najmniej sześciorga jego dzieci
Franciszka, madame de Maintenon – królewska guwernantka, a później metresa króla (zajęła miejsce madame de Montespan)
Francja czasów rewolucji
Ludwik XVI – król Francji
Maria Antonina – jego ekstrawagancka żona; kobieta stylowa i pełna pasji
Obywatel Fragonard – egzaltowany malarz rokokowy uwielbiany przez Marię Antoninę, po rewolucji popadł w niełaskę
Sala XX wieku
Pablo Picasso – malarz, przyjaciel Mony Lisy
Zygmunt Freud – psychoanalityk, miłośnik sztuki
Vincenzo Peruggia – złodziej i porywacz Mony Lisy; włoski nacjonalista
Jacques Jaujard – genialny dyrektor Luwru, urzędujący w czasie II wojny światowej; z nieodłącznym papierosem
Jeanne / agentka Mozart – agentka francuskiego ruchu oporu, gwiazda filmowa i kochanka Jaujarda
Na początku przysłuchiwałam się z ciemności. Kiedy się pojawiłam, nie miałam oczu i nie potrafiłam odróżnić dnia od nocy. Odkryłam jednak, że lubię muzykę – wesołe, dziarskie tony lira da braccio i fletu – oraz panujący w pracowni gwar. Łaskotanie węgla. Stałe ciepło jego opuszków palców, które warstwa po warstwie powoływały mnie do życia. Powstawałam powoli, jak dym stopniowo wypełniający pomieszczenie: najpierw jedna smuga, a później następna i kolejna. Jego oddech na moim policzku, gdy koniuszkiem pędzla tchnął we mnie życie. Świadomość wypełniała mnie zewsząd niczym głębiny ciemnego, zimnego oceanu. Dochodziły mnie dźwięki rozmów, które przypominały fale rozbryzgujące się o skały. Ja jednak zawsze wyczekiwałam jego głosu. Szeptał do mnie. Zachęcał do wyjścia na powierzchnię, wywabiał z topolowej deski. Przedtem życie w ciemności zupełnie mi nie przeszkadzało. Nie wiedziałam, że gdzieś tam istnieje światło.
Moja twarz ukazała się pierwsza, ledwie zarys na tle podkładu z bieli ołowiowej. Wywołał mnie za pomocą cieniowania i cienkich warstw farby. Raz po raz pokrywał mnie warstwami imprimitury, przezroczystymi niczym motyle skrzydła. Skórę miałam upiornie bladą, choć powinna być różowawa, dlatego dodał odrobinę czerwonego pigmentu i przemieszał z żółtym, po czym użył umbry palonej do cieniowania. Moje ręce, suknia, welon i włosy stanowiły zaledwie pomysły zarysowane węglem i czekały na wykonanie. Pierwsze ciemne linie wzoru na kartonie. Ostry koniuszek igły prześledził moje nowe kontury, a potem nadszedł czas na spolveri węglem. Jego palce wmasowywały pył, który przeprószał się przez dziurki w papierze. Stałam się zarysem, lustrzanym odbiciem w drewnie. Zbiorem części ciała. Podbródek. Piersi. Palec. Nos. Nowe oczy, dzięki którym mogłam patrzeć. Krzątanina w ciągu dnia i spokój w nocy. Nie mogłam się temu wszystkiemu nadziwić. Za oknem gwiazdy mrugały na niebie i przypominały świece zapalone w pracowni – być może to jakiś niebiański malarz, Leonardo niebios, pracował właśnie nad nową konstelacją zamówioną przez bogów.
Gdy Leonardo mnie malował – kiedy nadawał kształt moim ramionom i ustom, kiedy tworzył moje włosy spływające kaskadami i mój przezroczysty welon – wtedy równocześnie do mnie mówił.
– Malarstwo jest doskonalsze i przewyższa muzykę, gdyż nie umiera ono bezpośrednio po swym powstaniu. Pieśń zagrana na lutni, choć słodka, zdążyła odejść w zapomnienie, lecz ty nadal tu jesteś.
Kiedy w zachwycie przysłuchiwałam się tym poufałościom, w środku coś zaczynało we mnie kiełkować – pierwsze zalążki miłości.
Na początku przyglądałam się Leonardowi jak urzeczona, w ciszy. Pewnego razu jednak zdradził mi tajemnice niebios i rzekł:
– Ludzie wierzą, że na księżycu znajduje się człowiek, ale to nieprawda. Są tam tylko morza. Powierzchnię księżyca pokrywają słone wody.
Wtem usłyszałam głos. Zadał to samo pytanie, które pojawiło się w mojej głowie:
– Czyli na księżycu nie ma żadnego człowieka?
I wtedy, osłupiała, pojęłam, że ten głos należał do mnie. Potrafiłam mówić. Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Leonardo przyglądał mi się w zdumieniu. Nachylił się bliżej, tak że znalazł się ze mną oko w oko. Pędzlem musnął moją wargę.
– Naprawdę tu jesteś? – spytał.
– Tak. Naprawdę – odpowiedziałam.
– Ktoś ty? – zapytał, przypatrując mi się z zachwytem.
Odwzajemniłam jego spojrzenie i odparłam:
– Jestem twoja.
O moim Leonardzie można by powiedzieć naprawdę wiele dobrego – był imaginativo, hojny, pedantyczny – ale z pewnością nie pracował szybko, tak więc w czasie, kiedy mnie malował, zdążył zwierzyć mi się jeszcze z wielu innych rzeczy. Potrafił tworzyć nowe światy w pojedynczym liściu. Istniał tylko jeden taki Leonardo. I tylko jeden taki obraz. Na inne malowidła można było patrzeć, ale tylko ja umiałam odwzajemnić spojrzenie. Za młodu, jeszcze zanim pokrywające mnie farba i werniks popękały, stanowiłam objawienie, cała w bieli ołowiowej i imprimiturze. Po moim powstaniu nikt już nie używał starych metod malowania. A przynajmniej nikt, kto miał choć krztynę talentu. Niektórzy – ci nijacy, impotenci, o szarych duszach – przez kolejne pół wieku wciąż produkowali Madonny o ziemistej cerze, przeznaczone na ołtarzyki w kościołach na prowincji. Wystarczyło jedno spojrzenie na mnie, a nawet poeci stawali się bardziej złotouści.
Musicie zrozumieć, że nie jestem tą śliczną mieszczanką, żoną kupca jedwabnego. Nie jestem Lisą del Giocondo. Wciąż pamiętam jej głos z tamtych czasów, nadąsany, zrzędliwy ton. Marudny trajkot. „Jak duszno w tej pracowni. Nie można by otworzyć okna?” Lisa. Lisa. Jej imię przywodzi na myśl syk pary. Czy naprawdę musiałam zacząć się od niej? Zostać stworzoną na obraz kogoś tak zwyczajnego? Ale podobnie jak drogocenny lapis lazuli, olśniewający na szatach tysiąca Madonn, pozyskuje się w kamieniołomach z wapieni, tak i ja zostałam wywabiona ze sztywnej i niechętnej Lisy.
Przez krótki czas, niczym matka i płód, dzieliłyśmy jedną duszę. Wtedy nie byłam jeszcze sobą. Miękki kosmyk włosów Lisy, wymazany. Namalowany na nowo. Pierwsza wypukłość jej policzka. Kształt jej czaszki. Pomysł Leonarda, jego zamiar. Było we mnie więcej z Lisy i z Leonarda. Dzień po dniu, z każdym pociągnięciem pędzla, stawałam się jednak bardziej sobą. Moja dusza zaczęła należeć do mnie. Rozglądałam się z ciekawością, która pochodziła ze mnie samej. Widziałam drzewka cytrynowe, błyszczące w słońcu, ustawione w doniczkach wzdłuż loggii. Kurz na listkach. Pocących się muzykantów, którzy nie przestawali grać, byle tylko Lisa dalej się uśmiechała. Byle tylko wywołać uśmiech na moich wargach. I wtem nie byłyśmy już jedną i tą samą osobą. Chwała Madonnie i wszystkim świętym w niebiosach. Mój uśmiech nie należy do niej. Nigdy nie należał. Nigdy nie potrafiła zrozumieć żartów, ktoś zawsze musiał tłumaczyć jej puentę. Biedna, grzeczna, posłuszna Lisa.
Teraz spoglądam zza szyby w moim więzieniu w Luwrze i setki lat minęły, odkąd ostatni raz ją widziałam. Spoczywa w swoim grobowcu, a ja – w szklanej trumnie. Większość więźniów popełniła jakąś zbrodnię. Ale nie ja. Pozłacany pałac, nawet taki wykwintny czy pełen milczących skarbów, nadal jest więzieniem, jeśli nie można go opuścić. Zwiedzający Luwr ustawiają się w wielogodzinnej kolejce po to tylko, by pogapić się na mnie niewidzącym wzrokiem. Stałam się obowiązkowym punktem przewodników i wycieczek po Europie. Na starość przepełnia mnie żółć i szybko tracę cierpliwość, ale to dlatego, że maniery turystów doprawdy wołają o pomstę do nieba. Narzekają, bo myśleli, że będę większa, albo dlatego, że mój uśmiech bardziej przypomina grymas. Kiedyś, wciśnięta do pokoju z innymi obrazami, musiałam walczyć o atencję, nikt nie zwracał na mnie uwagi, poza tymi nielicznymi, którzy celowo przychodzili zobaczyć właśnie mnie. Tymczasem obecnie można mnie spotkać na każdym kroku, zatem nikt nie widzi mnie tak naprawdę, nawet jeśli znajduję się tuż przed czyimś nosem. Przychodzicie tu, by pobyć chwilę w mojej obecności, oddać mi cześć przez kilka przypisanych wam sekund, po czym ci, co mnie tu zamknęli, przepędzają was do następnej sali. Mimo to nalegacie, by utrwalić na telefonach właśnie ten moment, w którym obracacie się do mnie plecami i wcale na mnie nie patrzycie.
Cóż, w takim razie, jeśli nie chcecie na mnie patrzeć, przynajmniej nie szukajcie też tej drugiej Lisy. Jestem prawdziwa. Na tym polega sekret. Ta druga nie jest warta zachodu. Świętoszkowata, paplająca żona próżnego i samolubnego kupca. Ona nie żyje. Gdzieś w klasztorze jej kości zmieniły się w proch. Zamiast tego wysłuchajcie mojej historii. O moich przygodach warto opowiadać. Miałam wiele żyć, kochali mnie cesarzowie, królowie i złodzieje. Przeżyłam porwanie i napad. Rewolucję i dwie wojny światowe. Ale to także historia o miłości. Historia o tym, co jesteśmy w stanie w imię miłości zrobić.
Od początku należałam do niego, bo niczym Prometeusz rozniecił we mnie ogień życia. Najpierw nie wzbudzało to we mnie obaw, gdyż nie rozumiałam, czym naprawdę jestem, że jako obraz z deski i pigmentów różniłam się od ludzi z krwi i kości. Nie wiedziałam, co to znaczy, że ktoś jest śmiertelnikiem i że musi umrzeć. Wiedziałam jedynie, że go kocham i że z czasem on pokocha mnie. Spędziliśmy ze sobą wiele lat i w tym czasie zdradził mi wiele tajemnic. Dzielił się ze mną swoją zazdrością. Opowiadał o dręczącej go ambicji.
Ostatecznie to on uczynił mnie nieśmiertelną, ale ja jego też. Już go nie ma, a ja przyglądam się wszystkiemu w samotności. Ściany mojej celi zrobione są ze szkła, które jest jednak kuloodporne, grube na dwa centymetry i w pełni oddziela mnie od świata zewnętrznego. Nie dochodzi mnie nic poza stłumionym gwarem. Nikt już ze mną nie rozmawia. A gdy coś krzyknę, nikt mnie nie słyszy.
Wysłuchajcie mnie więc teraz.
W wieku pięćdziesięciu jeden lat Leonardo nadal jest przystojnym mężczyzną. Ma na sobie krótką tunikę w kolorze różu oraz ciemnozieloną aksamitną pelerynę – prezent od Ludwika Sforzy, księcia Mediolanu. W tunikach i pelerynach Leonardo zdecydowanie wygląda na słynnego artystę z Mediolanu i wyróżnia się na tle konserwatywnych florenckich republikanów, którzy ubierają się w zwyczajne szaty i wybierają niefantazyjne fryzury. Jego piękne loki, starannie ułożone, są poprzetykane siwizną i sięgają mu połowy pleców. Srebrne nitki dodają mu powagi. Regularnie odwiedza golarza, tak że jego policzki są gładkie. Jego oczy przypominają oczy ptaków, które tak kocha, są jak oczy nibbio, czyli kani, wyłapują każdy szczegół – ciemne okna pod strzechą gęstych brwi. Przyglądam się tym brwiom. W pracowni są niczym wewnętrze wiatrowskazy. Tego poranka najwyraźniej Zefir śle w naszą stronę ciepły wiatr, a w tym samym momencie – ku zachwytowi Leonarda i ku mojej konsternacji – do środka wchodzi Lisa del Giocondo ze służącą. Przypatruję się temu, jak asystenci przestają rozcierać pigmenty i podnoszą na nią wzrok, za każdym razem całkowicie zaskoczeni jej urodą. Od czasu jej ostatniej wizyty nawet ja zdążyłam zapomnieć, jak jest piękna, i czuję się tym wstrząśnięta, choć po chwili Lisa, czymś poirytowana, marszczy brwi, a wrażenie śmiertelnej bogini pryska. Z niesmakiem lustruje łuszczące się ściany niegdyś wspaniałej Sala del Papa, przygląda się wyprawionym skórom zdartym z koźląt i cieląt, które zostały rozpostarte na posadzce i na stołach – są przezroczyste jak wosk, gotowe, by zrobić z nich welin. Leonardo wyraźnie zapomniał o jej planowanej wizycie, mimo to jest czarujący, skupia na niej całą swoją uwagę i sadza ją na najlepszym z krzeseł. Spoczywam na sztaludze w głębi pomieszczenia, skąd mam bardzo dobry widok, ale Lisa jest zbyt zajęta układaniem warstw swoich szali, by mnie zauważyć.
– Najdroższy Leonardo, przyniosłam ci prezent – mówi i wręcza mu niewielki pakunek.
Leonardo kuca przy niej, najwyraźniej wzruszony tym gestem.
– Dalej. – Lisa się uśmiecha. – Nie zamierzasz otworzyć?
Leonardo posłusznie rozrywa papier, pod którym skrywa się modlitewnik. Przysuwa go do światła, dzięki czemu dostrzegam, że każda strona wypełniona jest wulgarnymi drzeworytami, które przedstawiają przeklętych grzeszników. Leonardo spogląda na Lisę ze szczerym zdumieniem, a ta składa ręce.
– Martwię się o twoją duszę wieczną, maestro. Proszę, błagam, żebyś przeczytał.
– Obawiam się, że nawet jeśli przeczytam modlitewnik, a nie będzie towarzyszyć temu wiara, lektura nie przyniesie oczekiwanego skutku, madonno Liso.
Jej warga zaczyna drżeć.
Leonardo się kłania.
– Przestudiuję go z uwagą. Jeśli ktoś jest w stanie uratować moją duszę, jestem pewien, że będziesz to ty, pani.
Choć nie mam żołądka i tak zalewa mnie fala mdłości. Dusza Leonarda nie potrzebuje ratunku. Leonardo ma własną, wyjątkową wiarę. A jeśli jego dusza kiedykolwiek będzie potrzebowała interwencji, to pomogę mu ja, a nie świętoszkowata Lisa del Giocondo. Jestem obrazem, który widzi i słyszy – zostałam naznaczona boskością. Nawet jeśli od czasu do czasu miotają mną bardziej ziemskie uczucia, takie jak nienawiść lub pogarda.
– Salaì. Podaj vin santo. I ciastka. – Leonardo wstaje i wykonuje gest w stronę swojego pierwszego asystenta.
Salaì. Cóż mogę o nim powiedzieć. To złodziej. Łgarz. Uparty. Żarłok. Lecz Leonardo przymyka na to wszystko oko, gdyż Salaì jest piękny i go rozśmiesza. Piękno sprawia, że Leonardo wybacza naprawdę wiele. Dotyczy to zarówno Salaìego, jak i Lisy. Salaì oznacza tyle co „mały diabełek”. Z tym swoim łobuzerskim uśmiechem i długimi lokami przypominającymi naszyjniki z wypolerowanych kasztanów jest absolutnym ulubieńcem Leonarda. Przywodzi na myśl aniołka, który nie może się doczekać, aż odrzuci skrzydła i zacznie psocić. Kochany Leonardo nie może się temu oprzeć. Moją rolą jest uważne obserwowanie Salaìego – próbuję kontrolować chaos, jaki ten urwis sieje wszędzie tam, gdzie się zjawi. Raz po raz ostrzegam przed nim Leonarda, ale ten mnie nie słucha. Całkowicie uległ urokowi młodzieńca.
Lisa drży. Niedorzeczność. W pracowni panuje przyjemny chłód. Sufit jest wysoko zawieszony, a okna zacienione. Farby olejne źle reagują na upał, poza tym Leonardo do malowania potrzebuje równego, miękkiego światła. Lisie jednak nigdy nic nie pasuje.
– Czy można napalić w kominku?
– Oczywiście, madonno.
Służący rzucają się, by jak najszybciej spełnić prośbę. Każdy chce zadowolić Lisę. To nużące. Nawet palenisko jak zaczarowane natychmiast bucha ogniem i stroi jej policzek ciepłym, różowym blaskiem. Leonardo, urzeczony, pochyla się do przodu. Gestem prosi o pędzle i paletę, pragnie upodobnić mój policzek do policzka Lisy. Ku mojemu zadowoleniu okazuje się, że drewno w kominku jest wilgotne, z ognia zaczynają dobywać się smugi dymu, co z kolei wywołuje u Lisy atak kaszlu – zakrywa usta i perłowe ząbki małą, białą dłonią. Oczy wypełniają jej się łzami. Leonardo lustruje wzrokiem każdy centymetr jej twarzy, nawet nie mrugnie, zafascynowany nią co najmniej tak, jakby była uosobieniem Madonny.
Lisa rozgląda się ukradkiem po pracowni, niespokojna niczym wróbelek. Nie jest tu tak gwarno jak zazwyczaj, wokół słychać jedynie ściszone głosy i stłumione chichoty. Nawet Salaì zachowuje się całkiem porządnie. Lisa czegoś szuka. Mnie.
– Och – mówi ze zbolałym wyrazem twarzy, kiedy wreszcie mnie dostrzega. – Nadal nieskończony. – Marszczy przepiękny nosek. – Na domiar złego nawet mnie nie przypomina.
Ma na myśli to, że się jej nie podobam. Nie przeszkadza mi to. Ona też mi się nie podoba. Leonardo reaguje jednak o wiele bardziej dyplomatycznie. Zakrywa jej dłoń swoją. Lisa wzdryga się. Leonardo nie jest jej mężem, więc taki dotyk wprawia ją w zakłopotanie.
– Obraz jest poezją, którą się widzi.
Lisa zerka na niego skonfundowana.
Leonardo próbuje w inny sposób.
– Kiedy maluję, maluję dwie rzeczy. Mężczyznę albo, jak w tym przypadku, kobietę. Jednocześnie jednak maluję umysł – mój umysł, moje zamysły. Ten portret nie przedstawia tylko ciebie, przedstawia również mój umysł i moje zamysły. Pod tym względem kobieta na obrazie będzie ci się wydawała nieznajoma, gdyż część jej nie przedstawia ciebie, lecz mnie.
„I mnie” – dodaję w duchu, ale to nie czas na polemikę.
Leonardo gestem prosi pomocników, by postawili przed nim i przed Lisą moją sztalugę – Lisa przygląda mi się z ledwo powstrzymywaną niechęcią. Leonardo zerka to na mnie, to na nią.
– Nigdy wcześniej nikt nie stworzył takiego obrazu jak moja Lisa. Jest Ewą i jednocześnie nią nie jest, Dziewicą, ale również każdą z kobiet. Laurą Petrarki oraz Beatrycze Dantego, a także każdą umiłowaną kobietą. Lecz jednocześnie Lisa jest człowiekiem, a jej cera ma odcień ludzkiej skóry. Gdybyście wyciągnęli dłoń i musnęli jej policzek, spodziewalibyście się, że pojawi się w nim dołeczek. Lisa nadaje życiu blask, jest wypełniona ciepłem. Otaczają ją cień i światło. Jest prawowitą córą natury i krewną bogów, która oddycha i potrafi przemawiać.
Lisa nachyla się bliżej, coraz bliżej, tak że niemal stykamy się rzęsami – z całych sił stara się dostrzec to, co widzi Leonardo, sposób, w jaki się mu jawię. Każdego dnia przyglądam się światu oczami, które mi podarował, a w odpowiedzi świat puszcza do mnie perskie oko. Widziany naszymi oczami wszechświat jest doprawdy zachwycający.
Lisa tego nie dostrzega. Nie potrafi. Stoi przede mną i z zatroskanym wyrazem twarzy bacznie mi się przygląda. Patrzę na nią, nasze spojrzenia się krzyżują. Dlaczego niby miałabym odwrócić wzrok? Jej wargi wykrzywiają się z niesmakiem.
– Tak być nie może. Chociaż poudawaj, że się uśmiechasz, inaczej będę musiał przerwać malowanie – narzeka odrobinę rozbawiony Leonardo.
– Och, ja tam wolę ją właśnie taką – oponuję. – Marsowa mina całkiem do niej pasuje.
Leonardo stara się mnie ignorować, skupia uwagę na drugiej Lisie.
– Messer Leonardo, myślałam, że namalujesz mnie z profilu. Ta poza wydaje się bezczelna…
– Skąd. Jej spojrzenie jest bezpośrednie. Poufałe – wskazuje Leonardo. W jego głosie pobrzmiewa duma.
Może i jestem kobietą, ale kiedy ktoś się na mnie gapi, mam czelność odwzajemnić spojrzenie, i to ze stanowczością. Nie jestem jak inne przede mną, te, które spoglądały skromnie w podłogę albo w bok, albo w ręce złożone na podołku. Gdy na mnie patrzysz, wtedy i ja patrzę na ciebie. Cała bottega Leonarda zdaje sobie sprawę, że namalował coś całkowicie rewolucyjnego. Że ja jestem rewolucją. Jestem cudem i zmienię świat, ale tylko w oczach tych, którzy są gotowi na tę zmianę. Lisa del do nich nie należy.
Jakim cudem wciąż wierzy, że mamy ze sobą coś wspólnego? Papierowy łańcuch, który łączył nas do tej pory, wreszcie zostaje zerwany.
– Co sobie ludzie pomyślą? Patrzę prosto na nich. To nieskromne. Nieprzyzwoite – mówi cichym, zatroskanym głosem.
– To osobisty portret, przeznaczony do powieszenia w waszej rezydencji. Poza twoim mężem nikt nie będzie na niego patrzył. Choć spodziewam się, że będzie z niego tak dumny, że zaprosi wszystkich przyjaciół i współpracowników, by mogli mu się przyjrzeć.
Lisa delikatnie się uśmiecha.
Leonardo klepie ją po ramieniu. Tym razem Lisa nie reaguje wzdrygnięciem.
– Tyle że moja Lisa jest jeszcze nieskończona. Spójrz, jej dłonie, jej ramiona. Suknia. Są zaledwie zarysem. Dopiero co zacząłem malować krajobraz w tle. Nie ma co się martwić. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Jeszcze długo nie ma co się martwić.
W ogóle nie ma co się martwić, poprawiam w myślach. Nigdy, przenigdy nie zamieszkam w rezydencji Giocondów. Należę tu, do Leonarda. Ja też się nie zamartwiam. Leonardo ma rację. Zawsze upływa mnóstwo czasu, zanim cokolwiek skończy. Jeśli w ogóle kończy. Nie jestem pewna, czy chcę zostać ukończona i odebrana mistrzowi.
*
Leonardo jest na mnie zły.
– Dlaczego nie możesz być bardziej uprzejma dla Lisy? – strofuje mnie. – Dokuczasz jej za każdym razem, gdy przychodzi pozować.
– A jakie to ma znaczenie, skoro nawet mnie nie słyszy? – protestuję. – Tylko najwięksi artyści słyszą mój voce. Ci cechujący się prawdziwym ingegno. Lisa jest zwyczajna. Przeciętna.
Tylko sam mistrz jest w stanie usłyszeć mój głos. Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy i od czasu do czasu, nieświadoma, odzywałam się w pracowni do garzoni, opowiadałam Tommasowi dowcipy albo obrzucałam Salaìego obelgami. Myślałam, że Salaì zwyczajnie mnie ignoruje, i chwilę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że po prostu mnie nie słyszy. Z jednej strony poczułam się wolna, bo nie musiałam już dłużej udawać uprzejmej, z drugiej jednak odkryciu towarzyszyło rozczarowanie. Mogłam być tak obcesowa, jak tylko chciałam, tyle że każda moja obelga była słowem rzucanym na wiatr. Długo zastanawialiśmy się z Leonardem, czy może nasza więź była więzią jedyną w swoim rodzaju, bo uformowaną między twórcą a jego dziełem. Tymczasem pewnego dnia w pracowni zjawił się Rafael Santi, malarz z Urbino. Zwróciłam uwagę Leonarda na to, jak genialne są rysunki Rafaela, mimo jego młodego wieku, a wtedy ten bezwiednie mi się ukłonił i szeptem podziękował za komplement.
Wyglądało więc na to, że Rafael również mnie słyszy. Tamtej nocy stwierdziliśmy z Leonardem, że najwyraźniej tylko artyści wizjonerzy, geniusze, ci obdarzeni ingegno, byli w stanie odebrać mój głos. Jak na razie napawa mnie to dumą – słyszą mnie tylko ci najgenialniejsi. Leonardo, Rafael. Zastanawiam się, czy w przyszłości dołączy do nich ktoś jeszcze. Ale nie dbam o to. Dopóki mam przy sobie Leonarda, dopóty nigdy nie poczuję się samotna.
Leonardo chrząka, nadal nie podoba mu się, w jaki sposób traktuję madonnę Lisę. On sam zawsze jest uprzejmy i nigdy nie brakuje mu cierpliwości wobec głupszych od niego, czyli wszystkich.
– Być może jesteś mądrzejsza od Lisy, ale twojemu uśmiechowi brakuje właściwej jej słodyczy. Podobnie jak twojemu usposobieniu.
– Cała jest stworzona z chłodu i flegmy. Jak jakaś żaba.
Leonardo odkłada pędzel. Dzisiejszego wieczoru praca nie idzie mu za dobrze, a ja nie pomagam. Bez przerwy szkicuje węglem, zamazuje, a następnie rysuje moje ręce od nowa. Biel ołowiowa pokrywająca moją deskę zdradza całe mnóstwo jego pentimenti albo pociągnięć, których pożałował, miejsc, gdzie zmazał kropeczki z przepróchy, a teraz raz po raz próbuje dostosować układ moich palców. Jeśli się nie pogodzimy, mogę skończyć bez rąk. Wiem, że powinnam go błagać o przebaczenie, ale słowa więzną mi w gardle. Pragnę, by oddał mi się całkowicie, on jednak jest rozkojarzony, interesuje go wiele innych rzeczy. Jego szkice i projekty walają się po całej pracowni. Kiedy tuż obok nas wolnym krokiem przechodzi Salaì, Leonardo łapie go za rękę i składa pocałunek na delikatnej skórze nadgarstka, a ja natychmiast czuję ukłucie zazdrości – zarówno dlatego, że chłopak ma ręce, jak i dlatego, że mistrz uwielbia je całować. Ale nawet Salaì nie jest w stanie go udobruchać i Leonardo ponownie pozbawia mnie palców, zostawia jedynie rozmazane kikuty.
Być może jego podły humor ma w sobie znamiona przewidywania, gdyż naraz drzwi do pracowni otwiera wiatr, do środka wpada styczniowa nawałnica, a wraz z nią Niccolò Machiavelli, mistrz nieszczęść ubrany w pozory przyjaźni. To właśnie jemu zawdzięczamy obecną pracownię, kwatery, a także nowe zlecenie na ogromny fresk przedstawiający bitwę pod Anghiari, który ma powstać w Sali Wielkiej Rady. Wszyscy jesteśmy mu dłużni. Bez przerwy powtarzam Leonardowi, by uważał na ciernistą szczodrobliwość Machiavellego. Walutą, jaką sobie upodobał, nie są wcale złote dukaty czy floreny, ale przysługi, i zawsze z ogromną przyjemnością domaga się ich spłacenia. Przyglądam się mokrym, czarnym włosom przyklejonym do białej skóry Machiavellego, jego uśmieszkowi rozciągniętemu na szerokość czaszki. Przyszedł czas zapłaty.
– Leonardo! Mój przyjacielu!
Leonardo wstaje od sztalugi i z niekłamaną przyjemnością otacza gościa ramionami, zupełnie nie zważa na moje obawy. Ta wizyta to dla niego miła odmiana, a Machiavelli dostarcza mu rozrywki. Jest bystry i dowcipny. Jego umysł – pełen cudów. To, że lubuje się w mrocznych przyjemnościach, wcale Leonardowi nie przeszkadza. Mistrza fascynują wszystkie odcienie życia.
Machiavelli tak zmanipulował florencką radę miejską, że ta nie tylko zamówiła u Leonarda fresk, ale także pozwoliła mu zamieszkać w refektarzu kościoła Santa Maria Novella i urządzić w nim sobie pracownię. Sala del Papa została zbudowana z myślą o wygodzie papieża, który miał się tu zatrzymywać podczas odwiedzin w mieście – i rzeczywiście, z zewnątrz absolutnie zachwyca starannie ułożonym biało-zielonym marmurem, harmonią geometrycznych kształtów, które lśnią niczym wypolerowana kość. Jednakże w środku panują rozkład i ruina, a niektóre pomieszczenia wymagają pilnych napraw. Być może to obecność przepięknych fresków, które powstały na zamówienie poprzednich władców Florencji, wygnanych Medyceuszy, sprawia, że rada jest tak niechętna spełnić prośbę Leonarda o naprawienie dachu – tak oto deszcz z brzdękiem zbiera się w porozstawianych tu i ówdzie wiadrach, tworzy kałuże na ułożonym w jodełkę bruku. Różowe twarzyczki chłopców z rodu Medyceuszy, duchy z młodości Leonarda, spoglądają smętnie ze ścian, a pośród nich wykwitają rozety wilgoci. Kilka okien przecieka, strużki wody niczym łzy zostawiają plamy na żółtych ścianach.
Machiavelli najpierw dostrzega na sztaludze mnie, zaraz potem patrzy na ubrudzone pigmentami palce Leonarda, po czym marszczy brwi.
– Zabawiasz się z żoną Francesca del Giocondo. – Cmoka z niezadowoleniem.
– Chłopcy zajmują się zleceniem – odpowiada Leonardo, ignorując insynuację.
W zasadzie mówi prawdę. Tyle że rada zatrudniła mistrza, a nie jego pomocników. Machiavelli rozgląda się po pracowni, dostrzega skóry na welin, bulgoczące kadzie z gumą arabską, słyszy śmiech świty pomocników i uczniów, który dochodzi z dużego pomieszczenia obok. Drewno sosnowe trzaska i strzela w kominku. Na niskim stole spoczywa miska dojrzałych fig, tuż obok wielkiego kawałka sera pecorino oraz lśniącego od tłuszczu udźca szynki. Wygląda to jak ułożona scena, martwa natura przygotowana na lekcję z uczniami.
– Rozpuszczasz tych chłopaków – narzeka Machiavelli.
– Tylko czasami – protestuję. – Kiedy nie jest nimi oczarowany, wścieka się na ich brak kompetencji i bałaganiarstwo.
Machiavelli nie zwraca na mnie uwagi. Nikt nie zwraca, poza Leonardem.
– Ich radość sprawia mi przyjemność – odpowiada Leonardo. Skąpstwo Machiavellego, pełne samozadowolenia, nie robi na nim wrażenia. – Malarz jest dżentelmenem. Ubiera się w nienagannie skrojone stroje ze świetnej jakości sukna. Dobrze je. Dopiero wtedy może podjąć próbę namalowania piękna i uchwycenia ludzkiej duszy.
Machiavelli unosi brew, ale nie wyraża sprzeciwu.
– W takim razie potrzeba ci czegoś jeszcze? – pyta troskliwie niczym oberżysta, który ma nadzieję na sowity napiwek.
– Salaì? Co mamy na liście?! – woła Leonardo.
Salaì zjawia się przy nich z gracją, stawia przed nimi dwa kielichy i nalewa wina.
– Ręczniki, serwetki, lichtarz, materac z pierza, chochle, podstawy pod lampy, kałamarz, inkaust.
– I sam nie możesz kupić? – pyta Machiavelli powątpiewająco. – Zaliczka, którą dla ciebie wynegocjowałem, z pewnością powinna wystarczyć na inkaust i serwetki.
Leonardo wzrusza ramionami.
– Sam zaoferowałeś. Poza tym spodziewam się, że twoja wizyta również będzie mnie kosztować. Czego chcesz? Przecież nie przyszedłeś tu, żeby mi zrobić zakupy.
Machiavelli wykrzywia usta w tym swoim krokodylim uśmiechu.
– Potrzebuję twojej pomocy, twojego znawstwa. Zamierzam zmienić bieg rzeki Arno. Chcę odebrać ją Pizie i pozbawić to miasto drogi do morza. Wszyscy mi mówią, że to niemożliwe.
– A ty wiesz, że ja lubię niemożliwe. Próbujesz mnie skusić.
– Oczywiście. Nigdy bym cię nie okłamał, Leonardo.
Teraz kolej Leonarda, by się roześmiać, jednak nic z tego. Widzę wyraźnie, że już zdążył stracić dla pomysłu Machiavellego głowę. Zmiana biegu Arno to przedsięwzięcie inżynierskie na skalę bogów. Wzdycham. Machiavelli dobrze wie, że Leonardo z trudem kończy obrazy, zwłaszcza tak monumentalne jak zamówiony fresk. Jednocześnie Niccolò Machiavelli zawsze będzie tańczył tak, jak mu zagrają wojenne werble – zwęszył drogę zwycięstwa nad Pizą, a malarstwo i Leonardo obchodzą go tylko wtedy, kiedy okazują się środkiem do realizacji własnej nieskończonej ambicji. Patrzę na Leonarda. Wygląda na rozgorączkowanego z podekscytowania.
– Masz szczegółowe mapy? Jakie są tam gleby? – pyta.
Machiavelli wyjmuje z chlebaka złożony dokument.
– Nie są tak dobre jak te, które mógłbyś naszkicować ty. Powinieneś tam pojechać, zobaczyć wszystko na własne oczy. Sporządzić nowe mapy. Tylko sobie wyobraź, przyjacielu. Kanał we Florencji! Triumfujące miasto z dostępem do morza. Wreszcie stalibyśmy się republiką mogącą rywalizować z Wenecją albo nawet z samym Rzymem. Jeśli przygotujesz projekty, przysięgam, że zostaną zrealizowane.
Leonardo przygląda się gościowi tęsknym spojrzeniem. Chce mu wierzyć. W przeszłości składał wielkim książętom mnóstwo ofert – szkicował projekty architektoniczne katedr, przygotowywał modele machin wojennych – lecz choć jego pomysły są podziwiane i dostarczają rozrywki, nikt nigdy nie zlecił mu czegoś tak zuchwałego, na tak ogromną skalę. Ambicja i pożądanie rozpalają go do czerwoności. Widzę wyraźnie. Jarzy się niczym Ikar na tle gorejącego słońca.
– Będziemy twórcami nowej Republiki Florenckiej – ogłasza Machiavelli.
Polityczne aspekty tego planu nie interesują Leonarda. Chodzi mu raczej o inżynieryjny cud, o możliwość zmiany oblicza ziemi. Pomysł całkowicie nim zawładnął.
– Leonardo! Negocjuj warunki – strofuję go.
Potakuje, po czym zerka na Machiavellego.
– Wyślę ci rachunek. Koszt podróży i moich rysunków.
Machiavelli chrząka.
– Oczywiście. Rozumiem, że zaliczkę za fresk już wydałeś?
Leonardo nie odpowiada.
Machiavelli podnosi się z miejsca i taksuje mnie spojrzeniem.
– Nie podoba mi się, jak na mnie patrzy. To, że jej twarz po prostu wyrasta z tła. Przydałoby jej się jakieś ubranie. I ręce. Kiedy ją skończysz?
– Nigdy – odzywa się Salaì, który zjawia się nagle, by zabrać kielichy. – Bo wtedy będzie musiał ją oddać Francescowi del Giocondo.
Salaì nie darzy mnie sympatią. Zanim się zjawiłam, nie musiał z nikim rywalizować o uczucia Leonarda. Choć nie jest w stanie usłyszeć moich przytyków i obelg słanych w jego stronę, to i tak wyczuwa, że nie jestem zwykłym obrazem. Wywołuję w nim niepokój.
Machiavelli ponownie mi się przygląda.
– Jest w niej coś osobliwego. Niby to tylko twarz. Ale… wygląda jak żywa.
Odwraca się do mnie plecami. Co za maniery.
– Och, jeszcze oficjalny kontrakt na fresk – dodaje Machiavelli. – Wynegocjowałem doskonałe warunki. Miesięczne uposażenie w wysokości piętnastu florenów. Oczywiście pokryją też koszt wszelkich materiałów.
Podsuwa Leonardowi dokument, a ten podpisuje go bez zapoznania się z treścią.
– Fresk ma być gotowy przed końcem lutego, bez żadnych wymówek. Ufam, że to nie problem? – mówi Machiavelli przebiegle, a jego uszczypliwy ton urąga próżności Leonarda.
Leonardo zbywa go machnięciem ręki. Do każdego dzieła podchodzi na początku z wielkim optymizmem. Tyle że z czasem ten optymizm powoli zaczyna z niego wyciekać, niczym wino z pękniętego dzbana.
Salaì wybucha śmiechem i z niedowierzaniem kręci głową. Przynajmniej ten jeden raz się z nim zgadzam.
*
Bez niego pracownia przypomina letni dzień pozbawiony słońca. Każde z nas jest poirytowane i rozleniwione, brakuje nam celu. Leonardo wyznaczył Salaìego, by zarządzał pracownią pod jego nieobecność, jednak pozostali pomocnicy nie chcą go słuchać i ciągle się z nim sprzeczają. Leonardo przyjął nowego ucznia, smukłego chłopca, na oko trzynastolatka. Plotka głosi, że jesteśmy winni jego ojcu pieniądze. Zgodnie z pogłoskami krążącymi po bottedze jego ojciec jest szlachcicem z Lombardii i pomimo długu zgodził się łożyć na syna pięć lirów miesięcznie. Salaì wpisuje sumę do ksiąg rachunkowych. Chłopak nosi eleganckie ubrania – ma tunikę z owczej wełny ufarbowaną na piękny czerwony kolor, a kiedy zapada wieczór i robi się chłodno, wyjmuje wytworną pelerynę z szarego aksamitu, której nie powstydziłby się sam Leonardo, w jej fałdach odbija się blask kominka. Salaì bez przerwy go dręczy. Tego wieczoru, dzień po wyjeździe Leonarda, Francesco Melzi nie ma już na sobie peleryny – zamiast tego przy palenisku kokosi się w niej Salaì. Francesco siedzi cicho i udaje niewzruszonego, oczy pieką go od łez wstydu, ale nie płacze. Wie, jakie miejsce zajmuje w hierarchii panującej w bottedze. Alicia, nasza pokojówka, przychodzi z dwiema innymi służącymi, żeby posprzątać i przygotować posiłek – reaguje odrazą na widok nieporządku, mruczy pod nosem i okazuje niezadowolenie zbyt głośnym myciem naczyń oraz gwałtownym zamiataniem. Stosy nieumytych talerzy. Gnijące owoce.
Salaì zasłania okna grubym, szorstkim papierem, zgodnie z instrukcjami – światło wpadające do środka musi być równe, chłodne. Zjawia się jeszcze więcej robotników i cieśli, którzy przywożą długie na pięć braccia drewno wiązowe potrzebne do zbudowania rusztowania, drabiny i innych przyrządów zgodnie z planami Leonarda, tak by ten mógł dosięgnąć wszystkich miejsc znajdujących się wysoko, tam, gdzie zamierzali przymocować papier pod projekt fresku. Pracownia szybko zamienia się w plac budowy. Salaì przechadza się tam i z powrotem i wykrzykuje rozkazy, napuszony niczym kogut. Dwie służące wychodzą zalane łzami. Leonardo nigdy by na to nie pozwolił. Rządy naszego mistrza opierają się nie na groźbach, ale na uroku osobistym i łagodności. Wszyscy pragniemy go zadowolić. Do pracowni zostaje dostarczona ogromna ryza papieru, z którego ma powstać karton. Salaì rozkazuje chłopakom, by zaczęli sklejać kartki w jedną całość. Nieprzerwany smród zjełczałej króliczej skóry, z której powstanie klej, gotującej się na ogniu w bulgoczącym kotle, budzi odrazę. Francesco doznaje poparzeń, kiedy Salaì opryskuje klejem jego nadgarstek. Nie jestem przekonana, czy to był wypadek. Alicia wymiotuje od nieustannego smrodu. Pragnę poskarżyć się Salaìemu i choć wiem, że mnie nie usłyszy, miotam w jego stronę stek przekleństw, a ten – co najmniej jakby był w stanie wyczuć moje niezadowolenie – zdejmuje mnie ze sztalugi i zaciąga do sypialni Leonarda. Głośno się temu sprzeciwiam. Mamrocze powód, dla którego mnie przenosi, jakby tłumaczył się nieobecnemu Leonardowi:
– To dla jej własnego dobra. Ciepło, para i tłuszcz z kleju źle wpłynęłyby na farbę.
Uważnie odkłada mnie na posłanie, choć wyraźnie czuję, że raczej wolałby mną cisnąć. Przez chwilę mi się przygląda.
– Dobrze będzie na jakiś czas odpocząć od twojego wyniosłego spojrzenia. Jakbyś zawsze miała rację. Świętoszkowata jędza. – Mamrocze tę obelgę pod nosem w drodze do drzwi.
Zostaję sama, gotuję się ze złości. Wpatruję się w sufit. Pomiędzy belkami stropowymi zwisa pajęczyna. Moja złość krzepnie, przechodzi w ciekawość. Przebywam w komnatach mistrza po raz pierwszy i przeszywa mnie dreszczyk emocji na myśl o tym, że dane mi jest podglądnąć jego życie od tak intymnej strony. Wszędzie widać tu ślady po Leonardzie, pokój jest dopasowany do niego niczym dopiero co zsunięta z palców rękawiczka z cielęcej skóry. Rozrzucone papiery, znane mi oprawne notatniki. Zapach wody różanej, lawendy i terpentyny. Kufer z drewna cedrowego. Zasłane łóżko, pościel gładka, bez zmarszczki. Niepomięte puchowe poduszki, zatęchłe po tygodniach nieużywania. Leonardo ma najlepsze łóżko, bogato rzeźbione, z draperiami. Reszta śpi po prostu na materacach albo dzieli posłanie z innymi. Choć Salaì zwykle sypia tutaj. Wyobrażam sobie, jak otaczają go ramiona mistrza, jak Leonardo nawleka sobie pukle jego włosów na palce, przesuwa opuszkami w dół jego pleców, namaszcza płatek ucha pocałunkami. Zalewa mnie fala zazdrości.
Gdy jednak nie ma go w domu, nawet Salaì nie śmie spać w jego łóżku, nie śmie dzielić jego snów. Leonardo nie będzie miał nic przeciwko, jeśli złożę głowę na jego poduszce. Nas łączy coś innego, wyjątkowego. Uczucie, jakim mnie darzy, jest trwałe i nie przeminie, to miłość, która wykracza poza ciało, i jestem pewna, że nadejdzie dzień, kiedy stanę się jego ulubienicą, ważniejszą nawet od Salaìego.
*
Kilka tygodni później, kiedy Leonardo – podekscytowany, choć zmęczony – wraca z Pizy, nie zauważa nawet postępów, jakie się dokonały w pracowni. Jedynie przelotnie zerka na szkice. Od razu woła moje imię. Tak mi się robi przyjemnie, że aż zaczyna mi się kręcić w głowie.
– Gdzie Lisa? Gdzie jest moja Lisa?
Gwałtownie otwiera drzwi sypialni, a twarz rozjaśnia mu się na mój widok. Odwzajemniam uśmiech.
– No więc? Jak było? – pytam.
– Mokro. Błotniście. Ale miejsce ma potencjał.
Choć policzki ma zaróżowione, pod warstwą podekscytowania kryją się wyczerpanie i zmęczenie, jakby ktoś zeskrobał jaskrawy barwnik z jego oblicza i odsłonił pod nim warstwę bieli ołowiowej. Rozkazuje Francescowi – którego zaczęliśmy nazywać naszym małym Cekkiem – by wniósł mnie z powrotem do pracowni. Czuję ulgę, kiedy wracam do panującego w bottedze rozgardiaszu i, nie mogąc się powstrzymać, posyłam wymowny uśmieszek w stronę Salaìego, który reaguje na mój widok rozdrażnionym westchnieniem.
– Mistrzu, może zerkniesz na wstępne szkice fresków? – mówi błagalnym tonem.
Leonardo całuje go delikatnie w usta i mierzwi jego złote włosy, po czym zbywa go machnięciem ręki. Puchnę z dumy.
– Przynieście mi kielich wina. Kawałek sera. Cecco, pigmenty zmielone, przygotowane? Czarny, umbra, trochę czerwieni. Przynieś mi miarki. Nie. To dla mojej Lisy. Nie używam do spajania tempery. Tylko oleju. Czyżby Salaì niczego cię nie nauczył? – utyskuje. Jest zmęczony po podróży, ale jednocześnie nie może się doczekać, by zacząć mnie malować.
– Zostaw chłopaka w spokoju. Dobrze się mną opiekował. W przeciwieństwie do Salaìego – skarżę się, podczas gdy Cecco biegiem wraca do nas z pędzlami.
Leonardo ignoruje przytyki pod adresem swojego ulubieńca. Rozglądam się z zainteresowaniem po pracowni. Robotnicy skończyli budować zaprojektowane przez Leonarda rusztowanie, które teraz wznosi się chwiejnie wzdłuż ścian z wiszącymi platformami, bloczkami i wyciągiem, przypominającymi machiny oblężnicze. Tymczasem jednak Leonardo po raz pierwszy nie zwraca na to żadnej uwagi. Całkowicie skupiony jest na mnie. Chwyta pędzel i starannie zaczyna mieszać farby.
– Badałem krwiobieg Arno, ale jednocześnie nie mogłem przestać o tobie myśleć, Liso, miaamata.
Czuję się wzruszona, bowiem nigdy wcześniej nie zwracał się bowiem do mnie w tak pieszczotliwy sposób. Uświadamiam sobie, że podczas jego nieobecności coś się między nami zmieniło. Tęsknił za mną, myślał o mnie, widział oczami wyobraźni moją twarz i tak oto – przynamniej na razie – chce mi się poświęcić w całości. Każda inna droga, wszystko, co go rozprasza, prowadzi go z powrotem prosto do mnie, pokazuje, jak mnie dokończyć.
Wstaje na chwilę, sięga do chlebaka i wyjmuje z niego ręcznie malowaną mapę, po czym rozkłada ją i unosi przede mną. Dopływy rzeki splatają się i rozbryzgują na papierze niebieskimi i brunatnymi kolorami, inkaust gorączkowo wije się i pręży. Leonardo stuka długim palcem w papier, ale patrzy prosto na mnie.
– Vene d’acqua ziemi przypominają układ krwionośny kobiety. Co prawda cykl życia kobiety jest krótki w porównaniu z ziemią, która jest wieczna, ale mimo to te dwie kwestie znajdują w sobie odzwierciedlenie. Tak jak człowiek, jak kobieta, ma w sobie kości, czyli swego rodzaju rusztowanie, szkielet podpierający ciało, tak świat posiada skały, czyli fundamenty ziemi. Tak samo jak kobieta ma w sobie jezioro krwi, pośród którego jej płuca wznoszą się i opadają podczas oddychania, tak samo ciało ziemskie ma swoje oceany, które wznoszą się i opadają co sześć godzin, jak gdyby świat oddychał. – Patrzy na mnie i się uśmiecha. – Musimy obdarować cię pulsem, żebyś mogła zacząć oddychać. A przynajmniej żeby zaczęło się tak wydawać.
Gwałtownym ruchem oddaje mapę w ręce Ceccowi, po czym sięga po miarkę w kształcie łyżeczki i, niczym alchemik, rozsypuje na desce odrobinę czerwieni, a następnie za pomocą szpachli łączy ją z kapką oleju.
– Ale nawet to nie wystarczy. – Marszczy brwi, mówiąc o czymś, czego nie potrafię zrozumieć. – Ty, moja Liso, nie jesteś jak inne kobiety. Jesteś Kobietą Uniwersalną. Wieczną jak ziemia. Maluję jednocześnie każdą kobietę i samą ziemię, która na tym obrazie miga nam przed oczami, niby znad twojego ramienia. Kobieta, ziemia i siły, które dają jej życie.
Od tych wszystkich perspektyw cała aż drżę. Z Leonardem tak właśnie jest. Dostrzega związki pomiędzy każdą rzeczą, a ja, tak długo, jak przebywam w jego towarzystwie, również je wyczuwam. Gdy jednak opuszcza pokój, światło geniuszu gaśnie.
Wyciąga pędzel w moją stronę i bardzo powoli zaczyna tworzyć kolejne warstwy w miejscu, gdzie niebawem powstaną moje włosy, które falami będą mi opadać na ramiona. Podczas pracy mruczy pod nosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
– Twoje pukle poruszają się jak wody Arno.
Pędzlem łaskocze linię moich włosów, tam, gdzie dotykają nieba.
– Przynieście zwierciadło! – woła. – Lisa chce popatrzeć.
To prawda. Chcę. Bo czyż komuś jeszcze, oprócz mnie, było lub będzie kiedykolwiek dane obserwowanie własnego stworzenia i w dodatku pamiętanie całego procesu?
Kiedy Cecco opiera zwierciadło na wolnej sztaludze naprzeciwko, zaczynam wpatrywać się w swoje odbicie. Uśmiechamy się do siebie nieśmiało. Dwie madonny Lisy. Nazwanie nas po prostu pięknymi byłoby pójściem na łatwiznę. Pod ciężkimi powiekami mamy bystre spojrzenia, włosy ledwo zarysowane węglem z przepróchy, suknie naszkicowane kredą na warstwach gruntu malarskiego, wciąż jeszcze nienamalowane. Leonardo zwierza mi się szeptem, nie przerywając pracy:
– Będziesz nosić welon. Ciemny, delikatnie tkany. Przezroczysty, jego krawędzie będą się niemal zlewać z odcieniem nieba. Tak jak w naturze, powietrze znajduje się na tle ciemności, stąd wydaje się niebieskawe – mówi Leonardo.
Patrzę na niego, nie do końca pojmując, o czym mówi. Widzi związki pomiędzy wszystkim, każdą rzeczą. Między naturą i malarstwem. Życiem i śmiercią. Cieniem i światłem.
Z dumą oświadcza mi, że zaczął mnie malować w ramach eksperymentu. Postanowił stworzyć mnie wskutek poirytowania obrazami Sandra Botticellego – które jego zdaniem są, jak nie omieszka mi przypomnieć, żałosne i budzą w nim jedynie litość. Poprzez mój portret Leonardo pokazuje techniczne możliwości malarstwa, wykorzystuje prospettiva. Mnie to jednak nie wystarcza. Nie chcę być po prostu eksperymentem. Pragnę być czymś więcej niż jedynie invenzione, nieważne, jak bardzo wprawiam w zadziwienie. Powiedział Lisie del Giocondo, że jestem jak Laura Petrarki czy Beatrycze Dantego. Skoro więc mam być jedną z umiłowanych kobiet, ktoś musi mnie pokochać. A ja pragnę miłości Leonarda.
Salaì w końcu daje za wygraną – wie, że tego wieczoru Leonardo nie zwróci uwagi na projekty fresku – i, niezadowolony, mrucząc pod nosem, idzie się położyć. Kątem oka zauważam, że postanawił zwędzić butelkę dobrego wina, tego dojrzałego, podawanego tylko gościom. Choć raz w żaden sposób tego nie komentuję. Mimo to rzuca mi spojrzenie pełne nienawiści. Dzisiejszej nocy jego łóżko wyda mu się chłodne i opustoszałe. Dzisiejszej nocy Leonardo należy wyłącznie do mnie.
*
Usposobienie Salaìego nie zmienia się. Przez kilka kolejnych dni Leonardo niemal zupełnie nie zwraca uwagi na projekty malowidła ściennego. Ma ono przedstawiać słynne zwycięstwo w bitwie pod Anghiari, kłębowisko rozszalałych koni, żołnierzy i flag rozdętych wiatrem. Przed wyjazdem do Pizy Leonardo naszkicował całe tuziny koni i wrzeszczących wojowników, a także pokazał uczniom, w jaki sposób wykonać podobne, teraz jednak zupełnie stracił zainteresowanie. Pragnie malować tylko mnie. Odsyła aptekarzowi wszystkie farby zamówione do wykonania fresku. Na to nawet ja protestuję. Malowidło musi zostać ukończone. Potrzebujemy pieniędzy i dachu nad głową.
– Pracuję nad nową formułą, która wykorzystuje oleje i pigmenty. Nie chcę namalować Anghiari ani temperami, ani techniką fresku – tłumaczy mi Leonardo.
Na te słowa Salaì traci cierpliwość.
– Maestro! Nie sądzisz, że lepiej byłoby dzielić się swoimi przemyśleniami ze mną, a nie z tym… a nie z nią?! Staram się zarządzać całą twoją bottegą.
Leonardo obrzuca go wyważonym, lekceważącym spojrzeniem.
– Ona przynajmniej mnie słucha i się nie kłóci.
To akurat nieprawda, ale Salaì na szczęście o tym nie wie i odpowiedź Leonarda doprowadza go do szału. Ku mojemu rozczarowaniu kłótnia nie ma szans się rozwinąć, gdyż w pracowni zjawia się Lisa del Giocondo. Tego dnia jest blada, wydaje się jeszcze bardziej niespokojna niż zazwyczaj. Siada przy kominku na fotelu obitym tapicerką, ale bez przerwy się wierci, nie potrafi usiedzieć w spokoju. Leonardo cierpliwie ustawia ją w wymaganej pozie, jej lewe przedramię odkłada na podłokietnik, prawą dłoń kładzie na lewym nadgarstku w oznace cnoty. Jej szczupłe palce skubią aksamitny rękaw sukni. Leonardo przyciska dłonie do jej ramion, by odrobinę przekręcić jej tułów, tak że jej prawe ramię odsuwa się do tyłu, a naburmuszona twarz zwraca się idealnie na wprost. Leonardo wyjmuje pędzle i próbuje pracować, ale nic z tego. Lisa kręci się i wzdycha ze zniecierpliwieniem.
Leonardo proponuje jej kieliszek vin santo, pyta, czy dorzucić drwa do kominka, czy raczej woli, żeby ogień przygasić. Nie, nie, ona niczego nie chce. Tyle że nadal nie potrafi się uspokoić. Jest wyraźnie rozdrażniona, coś ją gnębi. Mimo to nadal widzę wyraźnie, jaka jest urocza, i teraz rzeczywiście zdaję sobie sprawę – po tym, jak zobaczyłam swoje odbicie w zwierciadle podstawionym przez Cecca – że to prawda, że jest piękniejsza ode mnie. Niemniej jednak Leonardo nie jest zainteresowany zwykłym kopiowaniem kobiecych wdzięków.
Nie potrafię jej współczuć. Wszystkie prace w bottedze zostają dla Lisy wstrzymane, z powodu jej wizyty, a ona potrafi jedynie siedzieć i wzdychać, na przemian krzyżując i rozkrzyżowując swoje stópki w wytwornie wyszywanych pantofelkach. W tym jednym się z Salaìm zgadzamy – nie znoszę, kiedy ta kobieta przychodzi do naszej pracowni ze wszystkimi swoimi uciążliwymi problemami. Marudne dzieci, obłudni służący. Jesteśmy zmuszeni wysłuchiwać jej niekończących się narzekań. Nic jej nigdy nie pasuje. Tymczasem Leonardo nie pokazuje po sobie żadnej złości. Odkłada pędzel i pochyla się w jej stronę z poważnym wyrazem twarzy.
– Cóż cię trapi, madonno del Giocondo? Ufam, że się przyjaźnimy – mówi. – Czyżby służące znowu ukradły guziki?
– Nie…
Wtem po jej policzkach zaczynają się staczać łzy jak grochy, wielkie niczym diamenty Medyceuszy. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak płacze. Do tej pory dane mi było obserwować jedynie gwałtowne szlochania pokojówek. Te czyste, drżące łzy, ten rwący się, zachrypły oddech, są dla mnie zupełnie nowe. Patrzę zafascynowana.
– Proszę – mamrocze. – Niech wszyscy wyjdą.
Leonardo gestem odprawia pomocników.
O nic nie pyta, czeka. Z jego twarzy bije życzliwość, spojrzenie ma pełne troski.
– No już, Liso. Co się stało? – pytam.
Leonardo nalewa jej wina, wciska puchar do ręki i wyciera łzy jedwabną chusteczką.
– Chodzi o moją siostrę – mówi wreszcie Lisa. – Złożono na nią sekretny donos, znalazł się pośród innych tamburazioni.
Leonardo chwyta ją za rękę i pomrukuje ze współczuciem.
– Co w nim napisano?
Lisa przełyka ślinę. Nie jest w stanie patrzeć mu w oczy, zaczyna mamrotać pod nosem:
– Donosiciel twierdzi, że w środku nocy czterech mężczyzn udało się do klasztoru San Domenico, gdzie czekały na nich dwie zakonnice. Spędzili tam około trzech, czterech godzin… Resztę można sobie wyobrazić. Nie będę przytaczać grzesznych szczegółów.
– I jedną z tych dwóch zakonnic miała być twoja siostra?
– Siostra Camilla Gherardini. Czeka ją proces.
Lisa ponownie zaczyna szlochać.
– We Florencji jest mnóstwo klasztorów i roi się tu od lubieżnych mężczyzn, którym w głowie tylko sprośne historyjki. Nie oznacza to, że denuncjator mówi prawdę.
Lisa kręci głową.
– W oskarżeniu jest pełno szczegółów tych… tych nieprzyzwoitości.
Leonardo wzrusza ramionami.
– To znaczy jedynie, że ten anonimowy donosiciel, nędznik jeden, który zmyślił oskarżenie, ma po prostu bujną wyobraźnię. Nabazgrał nieprzyzwoitości, które mu się w głowie uroiły, po czym wrzucił je do skrzynki. – Wzdycha i ponownie poklepuje Lisę po ręce. – Madonno Liso, to, że ktoś coś napisał albo powiedział, nie znaczy od razu, że to prawda. Jestem pewien, że twoja siostra zostanie uniewinniona.
Lisa patrzy na niego z wdzięcznością, której blisko do uwielbienia. Od strony drzwi dochodzą nas dźwięki przepychanki i oczywiste staje się, że Salaì z całą resztą asystentów wściubiają właśnie nos w nie swoje sprawy. Leonardo jest oburzony, ale nie chce pokazać po sobie furii, gdyż wtedy Lisa zdałaby sobie sprawę, że pomocnicy podsłuchiwali i wiedzą o jej upokorzeniu.
– Szczur. Wreszcie schwytali szczura, który od jakiegoś czasu buszował nam w spiżarni. Nie zabijajcie go od razu, chłopcy! – woła Leonardo surowym głosem. – Chcę się później trochę nad nim poznęcać. Nie znoszę zdradzieckich szkodników.
Lisa wzdryga się na myśl o szczurze. Za drzwiami zapada cisza.
Po jej wyjściu Leonardo wzywa ich wszystkich do pracowni. Wchodzą do środka gęsiego i ustawiają się przed nim zawstydzeni. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak rozsierdzonego. Pomocnicy, ustawieni w rządku, dygoczą ze strachu niczym pojmani żołnierze nieprzyjaciela. Przystojny Tommaso ze swoimi włosami czerwonymi jak pomidor. Pryszczaty Giovanni, z wyglądu zaskakująco przeciętny jak na pracownię Leonarda. Mistrz jednak uwielbia otaczać się pięknem, a piękno płynie z pędzla Giovanniego. Ferrando, który zanim zjawił się nasz mały Cecco, niczym się za bardzo nie zajmował poza rozcieraniem pigmentów.
– Chłopcy, przynieśliście mi hańbę. A ty – zwraca się do Salaìego – ty jeden wiesz, że mnie także kiedyś zadenuncjowano. Byłem wtedy niewiele starszy od ciebie, ktoś oskarżył mnie w anonimowych tamburazioni. Zarzucili mi sodomię. Aresztowali. Wrzucili do więziennej celi. Miałem szczęście, że zarzuty zostały wycofane.
Wpatruję się w niego z przerażeniem i zastanawiam się, jakim cudem udało mu się uniknąć kary. Nie mam wątpliwości, że był winny.
Upomina nas z surową furią. Wszyscy się wstydzimy. Czerpaliśmy nikczemną przyjemność z nieobyczajności. Nikt z nas nie darzy Lisy miłością, teraz jednak wszyscy wyobrażamy sobie młodego Leonarda, jak przerażony cierpiał w obrzydliwej celi, podczas gdy ktoś inny cieszył się z jego upokorzenia.
– Gdzie wasze współczucie? – mówi z cichym gniewem. – A ty, moja Liso, musisz się nauczyć człowieczeństwa.
Wpatruję się w niego dotknięta do żywego. Chce mi się płakać. Żałuję, że po moich policzkach nie mogą potoczyć się łzy grube jak te Lisy del Giocondo.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
