Influenza - wirus kontra życie - Leon Durka - ebook

Influenza - wirus kontra życie ebook

Durka Leon

3,0

Opis

Influenza - wirus kontra życie to powieść sensacyjna o epidemii z Azji. W fabułę wplecione są informacje popularno-naukowe o zakażeniach wirusowych przenoszonych przez powietrze. Sporo cennych informacji w okresie obecnego zagrożenia, którego nie należy bagatelizować.  
Grupa ornitologów pracująca w Chinach zostaje zarażona tajemniczym wirusem od ptaków. Wracają do USA. Choroba jest groźna i rozprzestrzenia się się szybko. Epidemia przeradza się w pandemię. Grupa naukowców podejmuje walkę o przetrwanie. Fabuła o wartkiej akcji, transparentnych postaciach i rzeczywistości w której pieniądze stawiane są ponad dobro ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (7 ocen)
0
3
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skazaninaczytanie

Całkiem niezła

IFLUENZA, czyli grypa Czy może być jeszcze ciemniejsza wizja czasów, w których obecnie żyjemy? Czas największych pandemicznych zachorowań właśnie nastąpił. Niektóre z wirusów typowych dla zwierząt goszczą obecnie w organizmach Homo sapiens, gdzie mają okazję spotkać się z patogenami ludzkimi. Po fuzji materiału genetycznego, z obydwu drobnoustrojów powstaje hybryda zakażająca człowieka, ptaki jak i inne zwierzęta. Zabójcza. Odporna na szczepienia i leki. Przenoszona przez dzikie gęsi, łabędzie, bociany, wrony. Wszechobecna. Powieść sensacyjna, a zarazem przygodowa o wirusowej epidemii. Wartka akcja, ale jest też jasne wyjaśnienie tematu wirusowych zakażeń i zagrożeń. Trudno mi wpasować tę książkę w jedną kategorię literacką. Mamy tu wątek kryminalny, trochę szpiegowski niczym z agenta 007, jest mroczna tajemnica, ale jednocześnie wszystko dzieje się w alternatywnym świecie. Mimo że prawie w 100% jest to sensacja, coś mi nie do końca pasuje. Mam porównanie z inną książką autora Dalt...
00

Popularność




Leon Durka

INFLUENZA

WIRUS KONTRA ŻYCIE

Być może wszystko ma swój początek i koniec,

a być może każdy proces jest wycinkiem z rzeki płynącego czasu; rozpoczyna się i kończy w pędzie jako część nieskończonego bytu.

Leon Dreamer

filozof

Powieść dedykuję mojej żonie.

WSTĘP

Corocznie, między październikiem i marcem, wirusy grypy rozprzestrzeniając się po świecie, zakażają setki milionów ludzi. Od czasu do czasu mamy do czynienia z epidemią, obejmującą poszczególne kraje, a nawet kontynenty. Raz na kilka dekad występuje pandemia. Wówczas ofiary śmiertelne tego, pozornie niegroźnego wirusa, liczone są w setkach tysięcy, a niekiedy w milionach.

Wydaje nam się, że czas największych pandemicznych zachorowań mamy za sobą, ale nie jest to prawda. Niektóre typy wirusów typowych dla zwierząt goszczą obecnie w organizmach Homo sapiens, gdzie mają okazję spotkać się z patogenami ludzkimi. Po fuzji materiału genetycznego, z obydwu drobnoustrojów powstaje hybryda zakażająca człowieka, ptaki jak i inne zwierzęta. Zabójcza dla wielu gatunków. Odporna na szczepienia i dotychczas poznane leki. Przenoszona przez dzikie gęsi, łabędzie, bociany, wrony. Wszechobecna.

Panika jest nieuzasadniona. To, co będzie zakażać ze skutkiem śmiertelnym dopiero powstanie. Za rok, dwa, może pięć.

W powieści przedstawiony jest jeden ze scenariuszy, w którym z powodu bezmyślnej działalności człowieka, śmiertelnie groźna choroba przedostaje się do skupisk zamieszkałych przez ludzi. Cywilizacja otrzymuje poważne wyzwanie.

W książce ukazani są ludzie z różnych kultur; Amerykanie, Chińczycy, Arabowie, zasiedlający Syberię Ewenkowie. To od nich zależy, jak dalej potoczą się losy społeczeństw zamieszkujących Ziemię.

JAKUCJA

Postawny, skośnooki mężczyzna podniósł głowę. Podmuch zimnego wiatru rozwiał jego długie, kruczoczarne włosy. W oddali majaczyły monumentalne, ośnieżone szczyty gór. Porośnięte modrzewiami doliny schroniły się w szarej mgle. Otoczenie nie napawało otuchą.

Ewenk wszedł do jurty. Poczekał, aż wzrok przywyknie do ciemności. Na kilku warstwach zwierzęcych skór leżała młoda kobieta, jego żona. Jej ciało rozpalone gorączką było bezwładne. Od czasu do czasu majaczyła i wówczas spierzchnięte usta poruszały się bezgłośnie a ręce i nogi drgały konwulsyjnie.

Usłyszawszy odgłos kroków nagle usiadła, z trudem rozchyliła obrzmiałe powieki i błędnym wzrokiem rozejrzała się wokół. Przerażony mężczyzna podbiegł do kobiety z wyciągniętymi rękami. Chwyciła go za nadgarstki i silnie zacisnęła na nich smukłe dłonie. Po raz ostatni spojrzała na ukochaną twarz, po czym osunęła się miękko na posłanie. Odeszła na zawsze…

Wojownik znieruchomiał. Żal ścisnął mu serce. Przed oczami pojawiły się obrazy z przeszłości, z ich wspólnego życia. Ich dzieci nie zdążyły jeszcze przyjść na świat. Gdyby je mieli, z pewnością pytałyby jedno przez drugie:

-Dlaczego mama ma takie czerwone, gorące policzki?

- Czy mama jest chora?

- Dlaczego szaman nie potrafi jej wyleczyć?

- Czy mama umrze?

Sam sobie zadawał te pytania i nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi. Siedział taki bezsilny i bezradny. Życie nagle straciło dla niego sens. Wystarczyła chwila, by obedrzeć go z marzeń, złudzeń i nadziei. Dlaczego los pozostawił mu tylko cierpienie? Dotkliwy ból po stracie ukochanej osoby. Nie wiedział, co dalej. W środku czuł się zupełnie pusty. Bezsilność jest gorsza od śmierci. Szczególnie dla mężczyzny, dla wojownika.

Życie nigdy go nie rozpieszczało. Odkąd pamięta, walczył o przetrwanie. Ryzyko i ciężka praca to byli jego bracia. A teraz jeszcze ta choroba, którą z niziny przyniosła jego ukochana Edrwe.

Po wizycie u siostry w miasteczku nad rzeką Leną, opowiadała o nieszczęściu, jakie się tam wydarzyło. Ludzie obawiali się zimy, ponieważ nie zgromadzili wystarczających zapasów. Świnie, które chowali pozdychały. Potem przyszła kolej na drób. Ubrani w białe kitle ludzie, cały padły inwentarz zakopali w głębokim dole i zalali jakimś cuchnącym płynem.

Chwil radości w życiu jest tak niewiele. Aby przeżyć, wciąż konieczne jest zmaganie, wysiłek, poświęcenie. A i tak niektórym się nie udaje. Niektóre dzieci rodzą się martwe, inne nie przeżywają wieku niemowlęctwa. Wojownicy giną podczas łowów, lub, co gorsza, łamią kończyny. Są niedołężni starcy, którzy pomimo pomocy otrzymywanej od współplemieńców, giną od silnych mrozów. Na dodatek pojawiła się choroba, która zabiła jego ukochaną.

Wyszedł na zewnątrz. Fala gniewu zalała jego umysł i serce. Przeciwnik, który pokonał Edrwe, był niewidzialny, podstępny i bezlitosny. Nie potrafił z nim walczyć. Nie można go pokonać ani włócznią, ani nożem, ani nawet zaklęciami szamana.

Postanowił, że odejdzie z wioski. Los nie zwróci mu ukochanej kobiety a pozostawanie w tym miejscu będzie wciąż przypominać przeszłość i ranić duszę. Było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Chciał odejść i zapomnieć.

W osadzie pozostał jeszcze dwa dni. Pochował żonę i przygotował się do drogi w nieznane. Najpotrzebniejsze rzeczy spakował w tobół zrobiony z wilczej skóry. Pożegnał się z szamanem, wojownikami i wyruszył na północny zachód, w stronę gór. Już nigdy się nie dowiedział, że w dwa tygodnie po opuszczeniu wioski, wszyscy jej mieszkańcy byli zarażeni. W ciągu kolejnych dni poumierali i grupa przestała istnieć.

CHINY

Mętna, żółta woda obmywała burty małej, drewnianej łodzi. Siedzący w niej mężczyzna wiosłował rytmicznie. Każdy ruch wioseł wydobywał z dulek nieprzyjemny zgrzyt. Napis na dziobie informował, że łódka jest własnością lokalnego przedsiębiorstwa rybackiego. Niezrozumiałe dla Amerykanina chińskie symbole przypominały mu hieroglify, choć nie miały z nimi żadnego związku.

Podczas kilku tygodni pobytu nad jednym z jezior w środkowej części wschodnich Chin, Charlesowi udało się opanować sztukę wiosłowania do perfekcji. Do tej pory wydawało mu się, że wystarczy wsiąść do łódki, chwycić za wiosła i rytmicznie uderzać nimi w wodę. Ale w praktyce okazało się to niemożliwe. Poznał technikę wiosłowania, dzięki czemu bąble znikły z jego dłoni, a poruszanie się po wodzie w dość szybkim tempie nie sprawiało trudności. Zyskał dzięki temu coś jeszcze, uznanie prostych rybaków, gdy uczciwie przyznał się do braku doświadczenia i poprosił o pomoc.

Obecnie jego zadanie oprócz umiejętności wiosłowania, wymagało dodatkowego wysiłku i precyzji. Do łódki, na grubej linie, doczepiono pokaźnych rozmiarów konstrukcję, która przypominała ogrodową altanę. Z pływającej podłogi wznosiło się osiem wsporników szczelnie otoczonych siatką. Utrzymywały one sporządzony z cienkich desek dach. Całość pomalowana była na ciemnozielono, w odcieniu przypominającym zarośla otaczające brzeg jeziora.

Charles doholował konstrukcję w pobliże roślin wznoszących się dwa metry nad powierzchnię wody i zacumował ją, wrzucając do jeziora połączoną z podłogą klatki łańcuchem, betonową trylinkę. Otworzył jedną ze ścian, a następnie na deski podłogi rozsypał kilka kilogramów karmy. Pułapka była gotowa. Teraz wycofają się na brzeg i będą czekać, aż ofiary przyzwyczają się do widoku obcego obiektu. Liczył, że potrwa to nie dłużej niż dobę. W końcu nadejdzie taka chwila, kiedy łakome gęsi zignorują zagrożenie.

Po wyjściu na brzeg zwrócił się do swojego kolegi, także młodego Amerykanina.

– Gotowe. Trzymajmy kciuki Bob, aby ptaszki weszły do klatki.

– Pomysł jest dobry... miejmy nadzieję, że się powiedzie – Bob dość oględnie, sapiąc przy tym, przedstawił własne zdanie. Z powodu znacznej otyłości, nawet najmniejszy wysiłek musiał okupić zadyszką.

– Do tej pory nam się udawało – dodał pewnym głosem, jakby chciał usprawiedliwić swoje wątpliwości.

Grubas podziwiał Charlsa, który mając zaledwie dwadzieścia siedem lat był już po doktoracie. Naukowiec wzbudzał szacunek nie tylko swym wyglądem, ale i postawą. Był świetnym organizatorem każdego przedsięwzięcia, miał dobry kontakt z ludźmi, dzięki wiedzy i doświadczeniu szybko zdobywał autorytet i stawał się automatycznie i nieformalnie niekwestionowanym liderem każdej grupy. Ludzie ufali mu i świadomie mu się podporządkowywali.

Po prawie miesiącu przygotowań, pułapka została zastawiona.

– Wystarczy zapomnieć o, wydawałoby się mało istotnym detalu i w konsekwencji misternie skonstruowany plan bierze w łeb. Podobnie jak domek z kart. Jeżeli nierówno postawimy choćby jedną z kart u podstawy, cała budowla runie.

– Będę się modlił, aby się nam powiodło. Mam już powyżej uszu Państwa Środka.

– Nie rozumiem, dlaczego? Ludzie są tu mili. Nawet prości robotnicy z miejscowego kombinatu rybackiego na każdym kroku starają się nam pomagać. Również w sytuacjach, gdy nie muszą tego robić. Może już jutro odniesiemy sukces, a ty tracisz wiarę. Czego ci brakuje?

– Mc Donalda i KFC. Normalnego żarcia i świętego spokoju.

– Chłopie, przyjechałeś do Chin, aby zostać odkrywcą. Podziwiaj przyrodę, wypróbuj nowe smaki egzotycznych potraw, poznaj inną kulturę i ludzi, którzy się w niej wychowali. Wykorzystaj okazję. Inni marzą o tym, by przyjechać tutaj chociaż na tydzień, a Ty dostałeś w prezencie kilka miesięcy.

– Oni są nienormalni! – wykrzyknął Bob. – Żywią się rybami z ryżem. Codziennie napychają się tym obrzydlistwem. I do tego jeszcze zamiast porządnego widelca używają patyczków.

– Podziwiam ich. Bez cienia żalu przyjmują wszystko, co przynosi im los. Nie tracą przy tym dobrego humoru i potrafią cieszyć się z tego, co mają.

– Nieszczęśnicy.

– Raczej szczęściarze. To bardzo mądrzy ludzie.

– Róbmy, co do nas należy i spadajmy stąd.

– Jeżeli do klatki wejdzie tak z czterdzieści samców, obrączkujemy je i kończymy misję.

– A jeśli nie będzie tego minimum?

– Ja zostanę, aż złapię tyle, ile potrzeba. Ty możesz wracać. Już nie jesteś mi potrzebny.

– Nie musisz się zaraz obrażać na wywody pochodzące z mojego żołądka.

– Mówię serio. Nie ruszę się stąd, dopóty nie oznaczę czterdziestu samców.

– Ma się rozumieć – odpowiedział otyły mężczyzna i z rezygnacją zaczął obserwować przelatujące ptaki.

Chińczycy darzyli Charlsa szacunkiem. Już po pierwszych dniach współpracy zyskał sobie ich uznanie dzięki wiedzy, doświadczeniu, pewności siebie, umiejętności nawiązywania kontaktów. Było w nim jeszcze coś, dziwna, w ich mniemaniu, ciekawość świata i ludzi, która sprawiała, że stawał się otwarty, ciepły i wszystkim bliski. Wykształcony, z doktoratem, nie gardził towarzystwem prostych ludzi. Cenił w nich mądrość i praktyczne podejście do życia. Widział w nich ludzi, a nie maszyny do pracy. Nie przeszkadzało im, że zajmował się sprawami, które w bezpośredni sposób nie dają chleba. W odróżnieniu od żyjących w jeziorze ryb, ptaki nie stanowiły zdobyczy handlowej. Nie były także obiektem polowania. Mówiąc krótko, nie można było na nich zarobić. Ryby to co innego. Większe sztuki są sprzedawane do dużych miast, a nawet za granicę. Średnie stanowią podstawę pożywienia dla rybaków i ich rodzin, zaś małe można przerobić na paszę dla świń i kaczek.

Skonstruowanie pułapki zajęło tubylcom około tygodnia. Klatkę budowali po pracy. Wieczorami i nocą. Nie tyle chodziło im o dodatkowy zarobek, ile o uczestniczenie w niecodziennym przedsięwzięciu. Czuli się uhonorowani. Prości wieśniacy, ludzie bez wykształcenia, a właśnie im zaproponowano wykonanie budowli według rysunków technicznych cudzoziemca.

Amerykanie od dwóch tygodni przygotowywali się do dokonania pomiarów. Charles opracował skład paszy, która miała zachęcić gęsi do przekroczenia granicy wrodzonej ostrożności i wejścia do pułapki. Z mączki rybnej i mąki ryżowej sporządził karmę, którą rozrzucali w pobliżu szuwar. Żółtawa masa o przykrym dla ludzi zapachu, była chętnie zjadana przez zamieszkujące jezioro Blaszkodziobe. Podobnie jak niegdyś, Bob wpadł w nałóg zaspokajania apetytu za pomocą niezdrowego, aczkolwiek smacznego jedzenia, tak teraz ptaki wodne, dzień po dniu, stawały się coraz bardziej uzależnione od cuchnącej papki.

– Łakomstwo musi przeważyć strach – Charles znacząco podniósł prawą rękę, kierując palec wskazujący w kierunku nosa kolegi. – Wszystko mamy dopięte na ostatni guzik. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość.

– Ja na ich miejscu nie wszedłbym do czegoś, co ma dach i zakrywa widok nieba.

– Już od trzech dni nie dostają swojego ulubionego papu. Nie oprą się pokusie. Ty też byś się nie oparł, jeśli poczułbyś zapach big macka albo innego macka, schowanego w sezamowej bułeczce i podlanego dużą ilością ketchupu.

– Mam dwie uwagi. Jedną emocjonalną i jedną logiczną.

– Zacznij od emocjonalnej. Tylko, proszę, nie używaj do tego wiosła. Mam twardą czaszkę, ale nie aż tak, by wytrzymała upust ekscytacji żarłoka.

– No właśnie. Jesteś okrutny.

– Jaka jest ta logiczna?

– To dzikie zwierzęta. Sądzisz, że przezwyciężą strach? Zdaje się, że osobniki bez instynktu samozachowawczego nie wytrzymały konkurencji na drodze ewolucji i dawno już zostały zjedzone przez drapieżniki. Na tym jeziorku unoszą się te, które posiadają zakodowany dystans do wszystkiego, co niesprawdzone.

– O ile mają poczucie smaku, złapiemy je.

– Oczywiście, jak zwykle masz rację – wycedził z wyczuwalną nutą cynizmu w głosie Bob. – Zawsze ci się udaje, dlaczego teraz miałoby być inaczej? – dodał już spokojniej.

– Sprawdzimy za kilkanaście godzin. Zawsze jest możliwość, że czegoś nie przewidziałem.

– Istotnego detalu, który może wszystko zepsuć – mięsiste usta powtórzyły zasłyszaną kiedyś myśl doktora. – I co wtedy?

– Zmodyfikuję to, co kuleje i ptaszki usidlę za kilka dni.

Do Amerykanów podeszły dwie osoby. Mężczyzna w sile wieku i młoda kobieta. Obydwoje mieli wyraźne azjatyckie rysy. Youan, bo tak miała na imię, była młoda i atrakcyjna a przy tym inteligentna i pracowita. Dzięki wytrwałości i właściwym, sumiennym podejściu do nakładanych przez uczelnię obowiązków, stała się człowiekiem sukcesu. Po ukończeniu Uniwersytetu w Los Angeles, zaproponowano jej stanowisko asystenta na Wydziale Zoologii i kartę stałego pobytu w USA. Z oferty skorzystała. Żyjąc w dobrobycie, tęskniła za Chinami. Raz w roku, mogła sobie pozwolić na jeden, trzytygodniowy pobyt u rodziców. Wszystkimi zmysłami wówczas chłonęła klimat rodzinnych stron. Za wszelką cenę chciała go zachować w pamięci, by móc odtwarzać bliskie sercu obrazy, ale także zapachy – w szczególności aromat przygotowywanego przez matkę jedzenia. Wszystko, czego nie znajdzie w wielkim mieście zurbanizowanego kraju Północnej Ameryki, gdzie chińskie potrawy smakują inaczej. Dzięki przedsięwzięciu Charlesa, mogła przebywać w rodzinnych stronach przez prawie trzy miesiące. Lubiła ludzi. Ze względu na otwartość szybko zyskiwała przyjaciół. Osoby, z którymi była blisko, mogły zawsze na nią liczyć. Youan z wrodzonym wdziękiem, uśmiechnęła się do Amerykanów. Lekko mrużąc oczy, zwróciła się do postawnego młodzieńca:

– Jeżeli projekt ma się udać, musisz się pospieszyć.

– Co się dzieje? – zapytał z obawą w głosie.

– Główny Lekarz Weterynarii Okręgu otrzymał polecenie zlikwidowania ptactwa wodnego we wszystkich okolicznych gospodarstwach rybackich. Przydzielono mu oddział specjalnie przeszkolonych żołnierzy. Za kilka dni rozpoczną się działania.

– To żart?

– Znasz mnie dobrze. To nie w moim stylu.

– To na pewno jest nieporozumienie. Niemożliwe, aby ktokolwiek podjął taką niedorzeczną decyzję. Skąd masz te informacje?

– Od wuja Dena – wskazała na Chińczyka, z którym przyszła. – Jak wiesz, Den jest kierowcą dyrektora tutejszego przedsiębiorstwa. Wczoraj zwołano naradę wszystkich zarządców. Pomimo, że wujek w spotkaniu nie uczestniczył, usłyszał, co trzeba.

Dziewczyna powiedziała kilka krótkich zdań w lokalnym narzeczu. Skośnooki robotnik słuchał z lekko rozchylonymi wargami, jakby chciał złapać poszczególne dźwięki do ust. Gdy skończyła, skierował spojrzenie na Charlesa i zaczął szybko mówić. Naukowiec, mimo, że nic nie rozumiał, słuchał z uwagą. Kilkakrotnie pochylił głowę, co miało potwierdzać zainteresowanie wypowiedzią tubylca. Gdy monolog dobiegł końca, Chinka zaczęła tłumaczyć. Decyzję likwidacji ptactwa podjęto ze względu na groźbę przeniesienia na ludzi ptasiej grypy. Niecałe sto kilometrów stąd, na sąsiednim pojezierzu, pojawiło się kilka przypadków zachorowań wśród żyjących na wolności Blaszkodziobych. Mogą one stać się źródłem zakażenia dla obywateli naszego Okręgu. Grupa specjalna rozpocznie działanie za kilka dni.

– Zapytaj wuja, w jaki sposób chcą wybić tak liczne stada. Według moich szacunków nad pobliskimi jeziorami bytuje ponad półtora tysiąca gęsi należących do kilku podgatunków.

– Zostaną otrute – wyjaśniła. – Żołnierze rozrzucą karmę zawierającą truciznę. Sztuki martwe zbiorą i wywiozą w miejsce, gdzie poddane zostaną kremacji.

– Macie tu krematoria?

– Spalą je, uprzednio polawszy benzyną – powiedziała podniesionym głosem. – Czy takie wytłumaczenie ci wystarczy?

– To nie ma sensu – zdenerwował się Charles. – Najpierw należy sprawdzić, co jest przyczyną; jeżeli nawet jest to ptasia grypa, to trzeba pamiętać, że tylko niektóre wirusy mogą rozwijać się w organizmie człowieka. Poza tym, wymordowanie niewinnych zwierząt nie jest metodą mogącą zapobiec epidemii. Obecnie, wszystkie gatunki skrzydlatych mieszkańców okolicznych jezior przygotowują się do migracji. Wkrótce będzie można zobaczyć pierwsze klucze zdążające na północ, w kierunku miejsc lęgowych. Pomijając bezduszność zaplanowanej akcji, to się nie uda.

– Dlaczego? Sam stosujesz wabienie karmą.

– Osobniki chore nie jedzą. Nie mają łaknienia. Otrute zostaną tylko te zdrowe. Ponadto, ludzie uczestniczący w pacyfikacji zostaną narażeni na zakażenie. Skutek może być odwrotny. Zamiast powstrzymać zagrożenie, zostaną stworzone warunki do jego rozprzestrzenienia. Musimy coś przedsięwziąć.

– Tylko co?

– Pojadę do Okręgu i wyjaśnię urzędnikom, jaki robią błąd. Będziesz moim tłumaczem.

– Zjawisz się w urzędzie, jako kto? Przedstawiciel trzyosobowej grupy ornitologów, którzy chcą zaobrączkować kilkadziesiąt samców gęsi zbożowej. To nic nie da.

– Muszę spróbować – nie dawał za wygraną.

– Dobrze, ale odłóżmy to do jutra – zaproponowała po chwili namysłu. – Aby władza zechciała nas przyjąć, musimy być zaanonsowani.

– Kto mógłby to zrobić?

– Dyrektor przedsiębiorstwa, któremu podlegają okoliczne akweny wodne, gdzie robimy badania.

– Wyprawa do miasta pokrzyżuje plany schwytania ptaków – wtrącił Bob.

– Wyruszymy z samego rana. Nie sądzę, aby do czasu naszego powrotu z miasta, zwierzęta weszły do klatki. To prawdopodobnie nastąpi dopiero po południu, a może nawet w dniu następnym – pewny męski głos nie pozostawił wątpliwości, co będą robić.

– Mam pewien pomysł – spontanicznie powiedziała dziewczyna, zanim zdołała ugryźć się w język. Niepotrzebnie się wygadała. To, co przyszło jej do głowy, owszem, było warte rozważenia, aczkolwiek nie teraz. Musiała bardzo delikatnie wycofać się z wyjaśnień.

– Jaki? – spytał mężczyzna, delikatnie kładąc swoją dłoń na jej ramieniu.

– Powiem ci jutro, po wizycie u lokalnych władz – odpowiedziała wykrętnie.

– A czemu nie teraz? – jego głos wyrażał zdziwienie.

– Aby twoja jankeska zapalczywość czegoś nie zepsuła.

– Sądzisz, że nie potrafię opanować emocji?

– Jesteś pełnym energii fascynatem. Przedsięwzięcie, w które jesteś zaangażowany od roku, nagle może skończyć się fiaskiem. Sam nie wiesz, co może się stać z, jak to nazwałeś, opanowaniem emocji.

Miała nadzieję, że naprędce wymyślone wytłumaczenie zakończy temat. Tym bardziej, że brzmiało przekonująco.

– Nie chciałbym utracić z trudem zdobytych rezultatów. Wszyscy włożyliśmy w projekt sporo wysiłku. Jeśli wymyśliłaś coś, co nam pomoże...

– Proponuję ci pomoc, jednak to mój pomysł, mam więc do niego wszystkie prawa – wyrzuciła z siebie zdenerwowanym głosem. – Wyłączność. Sama zdecyduję, w jaki sposób wprowadzić go w życie. Ty możesz tylko przeszkodzić. Będziesz chciał zorganizować wszystko po swojemu, zamiast zdać się na kobietę doskonale znającą tutejsze uwarunkowania. Przez kilka minut stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Obydwoje wiedzieli, że się zagalopowali. Pierwszy odezwał się Charles:

– Przepraszam, jeśli cię uraziłem. Obiecuję pełne podporządkowanie się doświadczeniu uroczej Youan. Nawet, jeżeli zechcesz, abym wyszedł z kijem naprzeciw uzbrojonemu oddziałowi żołnierzy, nie mrugnę okiem – roześmiał się szczerze, rozładowując nabrzmiałą atmosferę.

Dyrektor spokojnie wysłuchał tłumaczenia dotyczącego ptasiej grypy i niebezpieczeństwa, które ona niesie. O nic nie spytał, niczego nie skomentował. Nie interesowało go, skąd ludzie, którzy odwiedzili go bez wcześniejszej zapowiedzi, wiedzą o całej sprawie. Było oczywiste, że im nie pomoże. Za to bez zmrużenia oka wykona polecenie zwierzchników. Właśnie dlatego jeszcze zajmował to stanowisko, bo się nad tymi poleceniami nie zastanawiał. Odpowiadał za ludzi, za sprzęt, za połowy, za cudze decyzje na szczęście nie musiał. Niech się tym martwią wyżej. Wziął słuchawkę telefoniczną do ręki i wykręcił numer. Rozmowa trwała krótko. Przekazał swym gościom informację, że zostaną przyjęci przez sekretarza partii, który piastował także funkcję naczelnika okręgu. Ze swojej strony zaproponował im transport, samochód z kierowcą na cały jutrzejszy dzień.

Miasto, w którym Naczelnik miał swoją siedzibę, na pierwszy rzut oka nie wyglądało zbyt okazale. Oficjalne dane mówiły o ponad stu tysiącach mieszkańców. Amerykanie zastanawiali się, gdzie oni mogą się pomieścić? Co prawda, aglomeracja rozciągała się na wiele kilometrów, ale niska zabudowa dawała ograniczone możliwości lokalowe. Innym zaskoczeniem był ruch uliczny. Użytkownicy dróg zachowywali się tak, jakby nie obowiązywały ich żadne przepisy ruchu drogowego. Parkowali tam, gdzie chcieli. Potrafili zatrzymać się na środku jezdni, by wypuścić pasażera. Wciąż słychać było dźwięki klaksonów. Zachowanie kierowców samochodów było niczym w porównaniu do tego, co wyczyniali rowerzyści. Rowery przemieszczały się w każdym możliwym kierunku, zarówno wzdłuż, pod prąd, jak i w poprzek jezdni. Zwinne skutery wykorzystywały każdą możliwą lukę, wciskając się pomiędzy ciężarówki, jakimś cudem tylko unikając kolizji i zmiażdżenia. To, co białym wydawało się niemożliwe, było faktem; kolizje na ulicy należały do rzadkości. Bob stwierdził, że nad tym bałaganem musi czuwać jakieś bardzo sprytne bóstwo, inaczej bowiem, bezpieczne poruszanie się w chińskim mieście byłoby w ogóle niemożliwe. Opatrzność czuwała również nad wujem Denem, który starał się nikomu nie ustępować i jechał tak szybko, jak tylko mógł. Bez żadnej niespodzianki dowiózł ornitologów pod budynek, w którym mieli umówione spotkanie.

Usiedli w pomalowanym na zielono, obszernym pokoju. Zajęli miejsca po jednej ze stron masywnego, drewnianego stołu. Po drugiej jego stronie spoczął Naczelnik, lekarz weterynarii oraz dowódca jednostki wojskowej w stopniu pułkownika. Podobnie jak na spotkaniu z dyrektorem i tym razem, nikt nie zainteresował się, skąd naukowcy wiedzą o decyzji wytępienia gęsi. Było ważne, że są ornitologami, fachowcami, którzy mogą ułatwić wykonanie rozkazu. Tylko z tego powodu zostali zaproszeni na to spotkanie.

Przed gośćmi postawiono koszyk ze słodyczami oraz ryżowe ciasteczka. Pierwszy kwadrans upłynął na ogólnej rozmowie o pracy w Stanach i badaniach w Chinach, o wrażeniach z pobytu i planach na najbliższe tygodnie. Po tym wstępie głos zabrał pułkownik. Zrelacjonował w dużym skrócie cel, który władze wyznaczyły dowodzonemu przez niego oddziałowi wojska.

- Aby oczyścić okoliczne tereny z potencjalnie zakaźnych organizmów, niestety, trzeba wybić liczne stada. Musimy się spieszyć, bowiem już niedługo gęsi odlecą na północ, do miejsc, gdzie zniosą jaja i wychowają potomstwo. W ten sposób pojawi się kolejne pokolenie roznosicieli śmiertelnie groźnych patogenów. - tłumaczyła Youan.

Wojskowy był pewny, że jego intencje zostaną dobrze odebrane i obcokrajowcy zechcą służyć mu pomocą. W tym przypadku cel uświęca środki. Życie i zdrowie ludzi jest najważniejsze.

Ponownie usłyszeli informacje przekazane uprzednio przez wuja Dena i potwierdzone w osadzie rybackiej. Po wywodzie pułkownika głos zabrał Charles.

– To, co chcecie zrobić, nie jest konieczne, by zapobiec ptasiej grypie. Ptaki należy złapać i zbadać te chore. Zastosować testy wykrywające szczep wirusa, którym są zainfekowane. To da odpowiedź na temat skali problemu.

Wojskowy z uwagą wysłuchał tłumaczenia kobiety.

– Dziękuje za radę. Na nic ona się jednak nie zda. Zagrożenie dla ludzi istnieje. To już wiemy. Chcemy szybko i sprawnie pozbyć się zamieszkujących okolicę nosicieli zarazków. O tym teraz będziemy rozmawiać.

– Nie ma konieczności niszczenia całej kamienicy, aby zlikwidować kilka szczurów zamieszkujących piwnicę – żachnął się Charles.

Pułkownik wie, co mówi – szybko odpowiedziała dziewczyna. – On nie będzie z nami negocjował. Otrzymał rozkaz i go wykona. My zaś mu w tym pomożemy.

– Oszalałaś? – wtrącił Bob. – Nie możemy na to pozwolić!

– On ma swój cel, a my swój. Pomagając mu, zyskujemy czas do namysłu, jak każdy z tych celów zrealizować. Tylko my wiemy, że cele te są ze sobą sprzeczne.

– Nie rozumiem, przed chwilą powiedziałaś, że nic nie wskóramy – zauważył Charles.

– To prawda. Uporem niewiele zwojujemy. Sprytem więcej. Musicie mi teraz zaufać. Zajmę się tym, co w Ameryce nazywacie negocjacjami. Nie będę teraz robiła Wam za tłumacza, nie przerywajcie mi i nie przeszkadzajcie, później Wam wszystko wyjaśnię.

– To po co przyjeżdżaliśmy na to spotkanie? – zapytał grubas.

– Z jedną, młoda kobietą, nie chcieliby rozmawiać. Dzięki spotkaniu z delegacją z innego państwa poczują się dowartościowani.

– Co kombinujesz? – zapytał Charles z obawą w głosie.

– Jak tylko uda mi się załatwić pewną sprawę, dowiecie się wszystkiego.

Kobieta i trzech Chińczyków przez kolejne pół godziny prowadzili ożywioną dyskusję. Dziewczyna zachowywała się tak, jakby uczestniczyła w trzech pojedynkach jednocześnie. Z pułkownikiem, naczelnikiem i weterynarzem. Dźwięczne, śpiewne słowa wypełniały pomieszczenie. Wskazywała na swoich kolegów i lekko podnosząc głos, zdawała się przekonywać o czymś swoich rozmówców. Co jakiś czas opuszczała wzrok, wpatrując się w podłogę. Kiedy skończyli, skośnoocy mężczyźni wstali i podeszli do Amerykanów. Wymienili uściski dłoni w połączeniu z energicznym kiwnięciem głowy i pożegnali przybyłych.

Gdy byli już sami, kobieta uśmiechnęła się szeroko, pokazując dwa rzędy równych zębów. Zanim zdecydowała się na udzielenie wyjaśnień, przetrzymała ciekawskich kolegów jeszcze przez minutę.

– W oczach urzędników zyskaliście bardzo wiele – zaczęła. – Potrząsanie waszymi dłońmi, ukłony i głośne pozdrowienia to podziękowania.

– Za co? – zdziwił się Charles.

– Za deklarację współpracy. Powiedziałam im, że chcecie zaangażować się w pomoc. Wyjaśniłam, że plan, który mają, nie jest najlepszy. Karma zawierająca truciznę, owszem, będzie skuteczna, lecz przy okazji związki toksyczne dostaną się do wody. Ryby zostaną zatrute. Nie dość, że będą zmuszeni wstrzymać połowy, to, kiedy je już po zakończeniu karencji rozpoczną, populacja ryb ulegnie znacznemu zmniejszeniu. Gospodarstwom zajmującym się rybactwem śródlądowym zagrozi upadłość. Pozostaje jeszcze niebezpieczeństwo spożycia zatrutego mięsa przez ludzi.

– Hm… sam lepiej bym tego nie wymyślił.

– Miło słyszeć pochwałę ze strony szefa – kokieteryjnie zamrugała oczami.

– Jaki to ma związek z nami? – głośno zastanawiał się Bob.

– Moi amerykańscy koledzy skonstruowali specjalną pułapkę, w którą można będzie złapać dzikie gęsi i innych skrzydlatych mieszkańców jezior. Zdobycz zostanie przewieziona do oddalonej od siedzib ludzkich, małej rybackiej zagrody i tam zlikwidowana. Oni chcą, abyście zaczęli tak szybko, jak to tylko możliwe.

– To się nie uda. Do naszej pułapki zmieści się około dwieście osobników. Na okolicznych wodach żyje ich kilkanaście setek.

– Lokalna władza chce spróbować. Nie powinniśmy odmawiać.

– Jeżeli ptaków jest powiedzmy tysiąc pięćset, a do klatki jednocześnie wejdzie sto pięćdziesiąt, to trzeba by zastawić ją dziesięć razy.

– Zakończymy za dziesięć dni. Teoretycznie, rzecz jasna.

– Za dwa tygodnie rozpocznie się migracja. Według wyliczeń zdążymy. Praktycznie nie, gęsi bowiem potrzebują oswoić się z nieznanym im obiektem, zanim do niego wejdą. To nie wrzucanie kartofli do worka, sama to wiesz.

– Moja wiedza zależy od tego, komu ją przedstawiam. Na użytek naczelnika wykonałam proste działanie arytmetyczne.

– Przez co wprowadziłaś lokalną władzę w błąd.

– Jeśli opracowana przez ciebie metoda okaże się skuteczna, polecą skonstruowanie kolejnych klatek, co przyśpieszy pacyfikację.

– Nie jestem zabójcą i nie będę uczestniczył w tej egzekucji! – wykrzyknął Amerykanin.

– Sprawdza się to, co mówiłam wczoraj. Twoje emocje mogą wszystko zepsuć.

– Co zepsuć? Wygląda na to, że nadchodzi dzień sądu ostatecznego dla tych niewinnych stworzeń..

– Charles, nie unoś się tylko posłuchaj cierpliwie i postaraj się zrozumieć. Do pułapki złapiesz tyle osobników, ile się w nią zmieści. Zaobrączkujecie wybrane samce i umieścicie na przystosowanej do przewozu drobiu ciężarówce, która z kolei przewiezie je na rzeź. Po drodze mogą zdarzyć się różne przypadki. Nieco zmienione miejsce docelowe i sfałszowane zlecenie transportowe załatwi nam wszystko. Den jest świetnym kierową. Pojedzie znaną tylko sobie drogą. Będziesz miał szansę, aby twoje gąski odleciały gdzieś na Syberię, gdzie samice zniosą jaja i wyprowadzą młode.

– To, co proponujesz, to przestępstwo. Jeśli się wyda, będzie z nami krucho.

– Sam zdecyduj, co jest dla Ciebie ważniejsze. Jeśli się boisz, ja się tym zajmę.

– Dlaczego chcesz podjąć tak duże ryzyko?

– Oni mają rację. Naczelnik, weterynarz i wojskowy. Gęsi przenoszą dziwny typ wirusa grypy. Można przypuszczać, że ów mutant pojawił się w miejscach lęgowych, a tam odlecą nasze ptaszki. Dobrze by było wiedzieć, gdzie to dokładnie jest.

– Kim ty jesteś?

– Na imię mam Youan i jestem ornitologiem.

– Chcesz zostać bohaterem?

– Charles, mamy do zrobienia coś ważnego. Zaufaj mi. Wchodzisz w to, czy nie?

– Nie wiem, co o tym myśleć.

– Na myślenie jest już za późno. Trzeba działać.

– Czy twój wujaszek jest wtajemniczony w tą całą konspirację?

– Spełni moją prośbę.

– Jesteś pewna?

– To doświadczony kierowca. Jeden lewy kurs to dla niego przysłowiowy pryszcz.

Bob słuchał jak zahipnotyzowany historii, w którą zostali bezwiednie wciągnięci, i która przypominała fabułę sensacyjnej powieści. Jeżeli Chińczycy nabiorą podejrzeń, będą mieli poważne kłopoty.

– Bob, ty mam nadzieję nie masz nic przeciwko naszym zamiarom – jakby na przeproszenie za pominięcie kolegi powiedziała Chinka. – Od naszej determinacji, uwierz mi, zależy bardzo dużo.

Chłopak tylko znacząco machnął ręką.

– Chcę tylko ocalić możliwie największą liczbę ptaków – zdecydowanym głosem powiedział Charles. – Podjąłem decyzję. Wchodzę w to, niezależnie od tego, jaki tobie przyświeca cel.

Dziewczynę na chwilę zamurowało. Popatrzyła przenikliwie w inteligentne oczy swojego rozmówcy, zastanawiając się, co miał na myśli. Tak, jakby podejrzewał, że oprócz tego, że jest ornitologiem, ma również inne, konfidencjonalne zadania.

– Musimy tak postępować, aby uwolnić maksymalnie dużą liczbę gęsi – Amerykanin powtórzył swoją poprzednią myśl. – Na tym powinniśmy oprzeć strategię działania. Jeden transport. Około stu – stu pięćdziesięciu samców. Więcej się nie da.

– Zdołamy sprawdzić, gdzie one polecą? – zapytał Bob, ocierając pot z czoła.

– Tak, dzięki metodzie Charlesa. Nasz kolega opracował, nazwijmy to, elektroniczną obrączkę – Chinka sięgnęła do plecaka, z którego wyjęła szarą rurkę o niewielkiej średnicy i długości około trzech centymetrów. Po założeniu na nogę ptaka, dociskamy i po sprawie. W miękkim plastiku zatopione są miniaturowe urządzenia elektroniczne. W przypadku zadziałania na nie fal radiowych o określonej częstotliwości, zostają one pobudzone do wysyłania impulsów elektromagnetycznych. Działają jak nadajnik. Emitowane przez obrączki fale wskażą miejsca bytowania gęsi.

– Niesamowite! Czemu do tej pory trzymałeś swój wynalazek w tajemnicy?

– Zdaje się, że nie ma jakiejś tam zgody na jego zastosowanie. – wyjaśniła dziewczyna. – ot biurokratyczny zator. – Co nie znaczy, że nie chciał podjąć próby, aby zezwolenie uzyskać, prawda Charles? – dodała, marszcząc przy tym nos.

– Teraz to nie jest istotne. Założymy wszystkie OOP, które posiadamy.

– Co oznacza OOP? – zaciekawił się Bob.

– Obrączka Określająca Pozycję – wytłumaczył pomysłodawca. – Niestety, będą pewne niedogodności z namierzeniem posiadaczy nadajników w miejscach lęgowych. OOP działa na odległość kilkuset metrów. Pierwotnym zamierzeniem ich zastosowania było odnalezienie tych samych osobników nad chińskimi jeziorami w przyszłym roku. Zamiast łapać wszystkie i sprawdzać metalowe obrączki, chciałem ułatwić sobie pracę.

– W jaki sposób namierzymy obiekty – o to zdaje się nie musimy się teraz martwić. – zabrała głos dziewczyna. - To tylko kwestia kosztów. Lepiej zastanówmy się nad planem działania. Tak właściwie to już go opracowałam i chciałam go z wami omówić.

Zbliżał się wieczór. Popołudniowe słońce wisiało nisko nad horyzontem, częściowo przesłonięte cienką warstwą chmur. Wyglądało jakby świeciło przez półprzezroczystą zasłonę. Gdy sięgnęło linii horyzontu, na jego zachodzącej, ciemnoczerwonej tarczy można było ujrzeć sylwetkę jadącego na rowerze człowieka. Charles nie mógł oderwać oczu od wciąż powiększającej się postaci. Wyglądało to tak, jakby rowerzysta wyjeżdżał wprost ze słońca. Dopiero, gdy zsiadł z roweru, Amerykanin rozpoznał w nim pułkownika. Potrzebował tłumacza, zaś Youan pływała po jeziorze. Zbierała karmę znajdującą się w pobliżu unoszącej się wśród trzcin klatki. Spocony z wysiłku Bob wiosłował. Unikali jakichkolwiek gwałtownych ruchów i głośniejszych rozmów, aby nie spłoszyć ptaków. Z rozmową musieli poczekać na jej powrót. Charles na migi zaproponował gościowi herbatę i teraz w milczeniu delektowali się aromatycznym płynem.

Ubrany po cywilnemu oficer siedział wyprostowany. Luźna, kwiecista koszula wyraźnie odcinała się od spodni w kolorze zgniłej zieleni. Na nogach miał rzemienne sandały. Wyglądał zupełnie inaczej niż jeszcze kilka godzin temu, ubrany w mundur Armii Lądowej Chińskiej Republiki Ludowej. Nie przyjechał więc tu służbowo, co dobrze wróżyło. Pomimo delikatnego siorbania i wymiany niemych uprzejmości, atmosfera była nieco napięta.

Youan swoim zwyczajem, cicho weszła do zajmowanej przez naukowców kwatery. Po przywitaniu gościa, nie przejmując się jego obecnością, poszła się przebrać i umyć. Kiedy wróciła, dołączyła do pijących kolejną już porcję herbaty mężczyzn. Zaczęła rozmowę z oficerem, nie tłumacząc jej Charlesowi. Poczuł się intruzem i wyszedł do drugiego pokoju. Położył się na łóżku i zamknął oczy. Zdążył już poznać zwyczaje panujące w Chinach. Z tego, że został pominięty w rozmowie, wynika tylko, że temat nie dotyczy ani jego, ani ptaków. Z sennych marzeń wyrwał go głos dziewczyny.

– Pobudka przystojniaku, wstawaj! – zawołała wesoło. – Idziemy na koncert. Mamy zaproszenie od pana pułkownika. W dniu dzisiejszym, jak co dzień, w miejskim parku koncertuje amatorskie towarzystwo śpiewacze.

– Na czym będą grać?

– Zdaje się, że nie mają instrumentów. Będzie tylko śpiew.

– Nie spodziewałem się, że nasz wojskowy jest utalentowany.

– Myślę, że zaprosił nas na dzisiejszy wieczór, bo czuje się winny nadchodzącej masakry gęsi. Chce, abyśmy dostrzegli w nim nie tylko oficera, ale też wrażliwego człowieka. Powiedział mi, że owe Towarzystwo Śpiewacze to po prostu grupa kilkunastu osób, którzy lubią śpiewać. Spotykają się każdego dnia, zaraz po zmroku.

– Wobec tego ruszajmy – powiedział Amerykanin, kierując się w stronę drzwi.

– Nie zabierzemy naszego grubiutkiego pupilka?

– Boba? On nie rozróżnia operowej arii od odgłosu odrzutowca. Niech zostanie w terenie i pstryka fotki – odpowiedział przekornie.

Żart spodobał się dziewczynie. Bob, choć był miłym człowiekiem, sprawiał wrażenie, jakby miał przytępione zmysły. Rzecz jasna poza smakiem, który rozwinął się u niego nadmiernie. Aby zaspokoić łaknienie, pochłaniał ogromne ilości jedzenia i popijał litrami gazowanych, słodzonych napojów.

Park Miejski otoczony był wysokim murem. Bez problemu przeszli przez otwartą na oścież bramę. Zaraz po przekroczeniu granicy ogrodu odnieśli wrażenie, jakby znaleźli się w innym świecie: zadbane klomby, gęste, soczyście zielone drzewa i szerokie, dobrze oznaczone ścieżki. Na jednym z placów odnaleźli grupę kilkunastu osób w różnym wieku, śpiewających żywiołowo, ujawniając swoje wrodzone talenty. Grupą nikt nie dyrygował. W pewnym momencie Youan spontanicznie przyłączyła się do zespołu. Gdy skończyli, Amerykanin głośno chwalił wspaniały koncert. Nikt nie miał wątpliwości, że śpiew bardzo mu się podobał. Chórzyści zaczęli się rozchodzić, życząc sobie dobrej nocy. Pułkownik pożegnał się, dodatkowo podając ornitologom rękę. Rozpierała go duma.

Zielony domek powoli zapełniał się osobnikami obojga płci gęsi pstrej. Przerwa w podawaniu śmierdzącej dla ludzi, nie mniej uwielbianej przez skrzydlatych lokatorów okolicznych szuwar karmy, wzmogła łaknienie. Pierwsze ptaki weszły do pułapki ostrożnie, rozglądając się wokół siebie, sycząc i powoli stąpając po drewnianej podłodze. Kiedy osiągnęły korytka wypełnione paszą, zaczęły łapczywie jeść, zupełnie zapominając o obawach związanych z przebywaniem w obcym miejscu. Reszta grupy szybko dołączyła. Wchodziły do pływającej altany, rozpychając się i wzajemnie kąsając.

Populacja gęsi zamieszkujących jezioro była stosunkowo liczna. Szacunkowo wynosiła około trzystu osobników. Odłowiono sto pięćdziesiąt osiem sztuk. Siedemdziesiąt sześć samców i osiemdziesiąt dwie samice. Ornitolodzy rozpoczęli swoją pracę. Oznaczono pięćdziesiąt cztery samce, zakładając im, zarówno obrączkę zwykłą i OOP. Oprócz tego, od każdego z nich, pobrano próbki puchu, po czym dokonano pomiarów skrzydeł i masy ciała. Pracujący ludzie musieli być ostrożni. Osiągające prawie cztery kilogramy gęsi miały potężne, dochodzące do stu sześćdziesięciu centymetrów rozpiętości skrzydła i silne, wypełnione ostrą, zrogowaciałą tarką dzioby. Walcząc o wolność mogły być niebezpieczne. Na szczęście, pomiary zakończono bez większych kontuzji, nie licząc kilku siniaków.

Po krótkim odpoczynku rozpoczęli przenoszenie odłowionej zdobyczy do klatek transportowych. Do pomocy mieli kilkunastu robotników z przedsiębiorstwa rybackiego. Załadunek poszedł sprawnie.

Następnym zadaniem ekipy robotników było oczyszczenie zielonego domku i przygotowanie go do następnego, oficjalnego już odłowu. Mieli na to całe popołudnie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za kilkanaście godzin pułapka odpłynie na sąsiednie jezioro. Pracownicy kombinatu zostali przeszkoleni, w jaki sposób mają postępować, by zwabić ofiary do klatki. Wyglądało na to, że nikt inny nie interesował się prowadzonymi pracami. Robotnicy bez zbytniego zaangażowania wykonywali kolejne polecenia. Czar związany z emocjami uczestnictwa w niecodziennym przedsięwzięciu prysł, gdy zaczęła się rutynowa, kontrolowana przez zwierzchników, mozolna praca. Zasłyszane na porannym apelu słowa na temat ważkości pracy nad jeziorem puścili mimo uszu. Dla wieśniaków była to jeszcze jedna, propagandowa mowa, do czego zdążyli się już przyzwyczaić.

Youan wydawała polecenia, Den otrzymał narysowaną na mapie trasę, Chales sprawdził warunki panujące w transportowych klatkach, zaś Bob otrzymał zadanie skompletowania dokumentacji dotyczącej wywożonych okazów. Po zakończeniu pracy miał wrócić nad jezioro i obserwować, czy ptaki przypadkiem nie powróciły.

Zaczynało się ściemnić, gdy dojechali. Przebycie niespełna osiemdziesięciu kilometrów zajęło im ponad cztery godziny. Dotarli nad małe jeziorko, którego powierzchnia usiana była drobną rzęsą. Obfitość naturalnego pokarmu dawała nadzieję, że nowe miejsce będzie atrakcyjne do przygotowań związanych z odlotem na północ. Dodatkowo, by zatrzymać gęsi, na brzegu ułożono spory stos przygotowanej przez Charlesa karmy. Ostry zapach mączki rybnej rozniósł się po okolicy. Zwierzęta, które odzyskiwały wolność, po wypuszczeniu z klatek wzbijały się w powietrze, by po kilku sekundach wylądować na środku jeziorka. Była szansa, że intryga powiedzie się.

Amerykanin upierał się, aby osobniki złapane w kolejnym dniu także wypuścić na wolność, lecz spotkało się to z ostrą odmową Youan. Tłumaczyła, że odpowiedzialni za akcję pacyfikacyjną wojskowi, nabiorą podejrzeń. W ich dotychczasowe działanie wtajemniczony został jedynie brygadzista, kuzyn Dena, który zgodził się zaryzykować za pieniądze. Naczelnik i pułkownik sądzą, że koszmarna kampania rozpocznie się dopiero jutro. Do gospodarstwa przyślą weterynarza, który będzie nadzorował prace. Nie mają innego wyboru. Muszą teraz pomagać w realizacji makabrycznego programu wdrożonego przez chińskie władze.

– Zaślepieni urzędnicy chcą zniszczyć tysiące niewinnych stworzeń i nijak nie można temu zaradzić.

– Już to przerabialiśmy – rzekła z sarkazmem.

– Co? Zabijanie bez potrzeby?

– Jesteś naukowcem. Powinieneś to zrozumieć. W okolicy znaleziono sporą liczbę chorych zwierząt. Tu już nie kilka, a kilkadziesiąt osobników z wyraźnymi objawami infekcji. Podejrzewa się, że zarażone są groźnym dla ludzi wirusem. To dodatkowo przekonało władze do podjęcia takich kroków.

– Podejrzewa się, być może – to tylko przypuszczenia..

– Większość gatunków kaczkowatych jest już przygotowana do opuszczenia chińskich jezior. To fakty. Osobniki, które są zainfekowane, mogą siać zakażenie na swojej drodze. Decyzja może jest nieco przesadzona, ale nie ma już czasu na sprawdzenie, czy ptaki są nosicielami zabójczego patogenu. Ludzie odpowiedzialni za zdrowie mieszkańców Okręgu boją się epidemii śmiertelnej zarazy.

– Ty akceptujesz decyzje idących na łatwiznę decydentów?

– Chyba tak. Tu są Chiny. Jeżeli nie wykonają poleceń, a zdarzy się to, co najgorsze, marny będzie ich los.

– Na pewno ich pozabijają – powiedziane ironicznym tonem słowa dotknęły dziewczynę. Co Amerykanin wie o panującym w Państwie Środka prawie? Nic. Wszystko ocenia na podstawie własnego, wyniesionego z USA doświadczenia.

– Jest wielce prawdopodobne, że zostaliby skazani na karę śmierci – odpowiedziała, cedząc poszczególne sylaby, tak, aby wzmóc efekt wypowiadanych słów.

– Nie wierzę. Skoro widzisz realne niebezpieczeństwo, zastanawia mnie, dlaczego z takim zaangażowaniem zorganizowałaś podstęp, dzięki któremu wypuściliśmy spore stado.

– Już ci mówiłam. Trzeba koniecznie dowiedzieć się, gdzie wysiadują jaja.

– Aby tam dokończyć dzieła zniszczenia?

– Jeżeli okaże się to konieczne, tak.

– Dla kogo ty pracujesz? – zdziwił się, patrząc dziewczynie prosto w oczy.

– Nie rozumiem, o co pytasz? – lekceważąco wzruszyła ramionami.

– Dla kogo jeszcze pracujesz? – powtórzył z naciskiem.

Minęła długa chwila zanim odpowiedziała. Zdała sobie sprawę, że Charles nabrał podejrzeń. Powiedziała za dużo. Nie było sensu się wypierać – i tak nie uwierzy.

– Umówmy się, że teraz o nic nie pytasz – oświadczyła, mówiąc powoli. – Mamy wspólne cele i to musi wystarczyć. W odpowiednim czasie o tym porozmawiamy, dobrze?

– Chcę wiedzieć teraz..

– Po prostu wiem trochę więcej niż ty. – Po powrocie do Stanów wyjaśnię ci to nieco dokładniej – dodała, chcąc załagodzić sytuację.

– Chcę to usłyszeć teraz.

– Dobrze, ale powiem tylko tyle, że nasza misja jest kontrolowana przez specjalną komórkę resortu zdrowia USA. Nasz rząd dba o swoich obywateli.

– Aby mieć pewność, gdzie polecą zakażone ptaki?

– Proszę, nie naciskaj mnie więcej.

– A jeśli wygadam to wszystko? – syknął ze złością. – Powiedzmy, zgłoszę się do ciekawskiego redaktora poczytnej gazety i opowiem mu ciekawą historię?

– Sam nie wierzysz w to, co mówisz.

– Na jakiej postawie tak sądzisz?– zapytał zaczepnie. Youan mu nie odpowiedziała. Odwróciła głowę w stronę zachodzącego słońca.

Boba nie było w domu. Nie było także pneumatycznej łodzi. Nie bacząc na zmęczenie, rozpoczęli poszukiwania kolegi. Bezchmurne niebo usiane tysiącami gwiazd dawało na tyle dużo światła, że można było poruszać się bez użycia latarki. Pożyczyli od rybaków dużą, stabilną łódź i wypłynęli na jezioro. Zbliżyli się do miejsca, gdzie zastawiona była pułapka. Youan zauważyła pogniecione trzciny. Dalej również rosnące rośliny odchylały się nieco od pionu. Wyglądało to na szlak, który niedawno przebyła łódka. Popłynęli w tamtym kierunku. Zaczęli wołać kolegę, ale bez skutku. Wpłynęli w zarośla. Po prawie pięciu minutach przedzierania się przez chaszcze, dotarli do miejsca, w którym powierzchnia jeziora nie była porośnięta. Na powierzchni wody unosił się ponton, a w nim szlochający Bob, tulący do siebie dwa martwe ptaki.

Chinka wyjęła z podręcznej torby gumowe rękawiczki, gruby worek foliowy, mydło i płyn służący do dezynfekcji. Wyjęła z rąk Amerykanina dwa dorodne okazy; samca i samicę. Ostrożnie włożyła je do worka, po czym dokładnie umyła ręce. Biała piana pokryła powierzchnię wody. Kiedy skończyła, polała dłonie płynem do dezynfekcji i ponownie użyła mydła. Zwróciła się do Boba:

– Ty musisz zrobić to samo. Te zwierzęta prawdopodobnie padły na ptasią grypę. Musisz się dokładnie umyć.

– Zabili je – wciąż łkał otyły naukowiec. Zabili biedne, niewinne stworzenia.

– Nikt ich nie zabił – odpowiedziała spokojnie. – Jak do tej pory, oddział pacyfikacyjny nie opuścił koszar. Weź się w garść. Narażasz i siebie, i nas na niepotrzebne ryzyko zakażenia i zachorowania.

– Zostawcie mnie – odpowiedział z naciskiem. – Mogę robić to, na co mam ochotę.

– Niestety nie – wtrącił się Charles. – Obowiązuje nas współodpowiedzialność. Będziesz zatem robił to, co zagwarantuje nam bezpieczny powrót do domu. Czyli to, co ja ci każę.

– A jeżeli odmówię?

– Wtedy będę musiał użyć siły.

– Zmusisz mnie? Ciekawe, w jaki sposób?

– Dostaniesz lanie. Użyję do tego pięści, po czym skopię ci tyłek. Będziesz się wstydził przed Youan. A teraz zdejmuj ubranie i umyj się porządnie.

Bob ociągał się. Powoli rozpiął koszulę, która została umieszczona w worku z martwymi ptakami. Próbował zdjąć spodnie, manewr okazał się jednak zbyt trudny. Zachwiał się i nagle prawa burta znalazła się pod wodą. W jednej chwili łódź wypełniło kilkaset litrów mętnej cieczy a Bob z głośnym pluskiem wpadł do jeziora. Kiedy mężczyzna stopami dotknął dna, przeraził się. Było grząskie. Natychmiast zapadł się w szlam po kolana, uwalniając przy tym tysiące bąbli cuchnącego gazu. Powietrze wypełniło się niemiłym zapachem. Muł zasysał ciało człowieka powoli, aczkolwiek bezustannie wciągając go coraz głębiej. Wpadł w panikę. Zaczął się szarpać, próbując uwolnić nogi z mazi. W konsekwencji zanurzył się jeszcze bardziej. Nad powierzchnią wody widać było jedynie ramiona i głowę tonącego Amerykanina. Było oczywistym, że bez pomocy nie da sobie rady.

Youan zareagowała błyskawicznie. Miała duże doświadczenie w udzielaniu pomocy tonącym. Wychowana nad jeziorem, nauczyła się wielu praktycznych rzeczy. Jako starsze dziecko osobiście uczestniczyła w połowach z użyciem sieci, potrafiła też doskonale nurkować, a także pływać prymitywnymi łódkami. Już będąc w Stanach przeszła przeszkolenie w prowadzeniu działań w warunkach ekstremalnych, uzyskując certyfikat kierownika drużyny ratowniczej. Potrafiła przewidywać i niezmiernie szybko podejmowała decyzje. Dzięki niej amator fast foodów miał szanse pozostać przy życiu.

Do koła ratunkowego przymocowali grubą linę. Podpłynęli do Boba, koło podłożyli mu pod plecy a liną owinęli ramiona. Sprzęt ratunkowy miał wyporność osiemdziesięciu kilogramów. Dzięki temu zyskali na czasie, ciało kolegi już się nie zanurzało głębiej a oni mogli przedsięwziąć dalsze kroki. Zamocowali końcówkę liny na rufie łodzi. Teraz wszystko zależało już tylko od siły i wytrwałości Charlesa. Naprężył mięśnie i uderzył wiosłami w wodę. Kiedy ciągnął do siebie drewniane rączki, unosił się z ławki, wykorzystując przy tym ciężar własnego ciała. Jęczał z wysiłku, ale nie dawał za wygraną. Dziewczyna tymczasem instruowała Boba, co ma robić. Z determinacją zaczął płynąć crawlem, używając do tego jedynie rąk. Fontanny wody unosiły się do góry. Po pewnym czasie siła ssąca mułu została zrównoważona. Usłyszeli dźwięk odsysanego z nóg mężczyzny szlamu. Na powierzchni ponownie pojawiły się tysiące małych bąbli uwalniających do atmosfery gaz o przykrym zapachu. Zwalisty tułów naukowca ukazał się w całej swojej okazałości. Po kilku minutach niedoszły topielec leżał na pokładzie łódki.

Dziewczyna zmieniła zmęczonego Amerykanina przy wiosłach. Spodziewała się usłyszeć ostre słowa reprymendy i nie pomyliła się. Sama postanowiła milczeć.

– O mało nie doszło do nieszczęścia – z wyrzutem powiedział kierownik grupy – Mamy już dość kłopotów. Skąd pomysł, aby samemu, nocą, przedzierać się przez trzciny?

– Usłyszałem charakterystyczne gęganie – odpowiedział cicho. – Chciałem sprawdzić, dlaczego ptaki nie weszły do pułapki.

– Po czym znalazłeś martwe okazy i zacząłeś się mazać.

– Samica jeszcze żyła. Zdechła na moich rękach.

– Jesteś nieodpowiedzialny. Zachowujesz się, jak pozbawione opieki małe dziecko.

– Przepraszam.

– Chciałbym, abyś mi coś obiecał.

– Słucham.

– W ciągu kilku następnych dni będziemy pomagać w pacyfikacji poszczególnych stad. Godzimy się na to sami. Staniemy się współuczestnikami rzezi, choć nie jesteśmy pewni, czy jest to konieczne. Nie możesz się załamać. Nie możesz stracić panowania nad sobą.

–Youan cię przekonała, że ów mord jest jedynym wyjściem? – wskazał na Chinkę. – Ona ci to wmówiła! Musiała cię chyba zahipnotyzować.

– Udało nam się ocalić prawie sto sześćdziesiąt gęsi. Nie chcę, aby nabrali podejrzeń.

– Pozostałe mają zapłacić wysoką cenę – wyobraźnia po raz kolejny przedstawiła mu widok stosów martwych, opierzonych ciał, które oblane benzyną są przygotowane do podpalenia. Obraz, od którego już od dłuższego czasu nie mógł się uwolnić.

– Tak, czy inaczej, zostaną uśmiercone. W sumie, to dobrze, że będziemy czynnie w tym uczestniczyć. Dzięki naszemu wsparciu, miejmy nadzieję, uratowana zostanie reszta środowiska naturalnego okolicznych jezior.

– Przyjechałem tu jako ornitolog. Do nieskomplikowanej, przyjemnej pracy. Dlaczego teraz muszę rozważać taki przykre rzeczy?

– Gdybyś pozostał w mule, nie musiałbyś – ostry docinek wprawił grubasa w osłupienie.

Po chwili namysłu Bob odezwał się już spokojniejszym głosem.

– Chciałbym Was prosić, abyście oszczędzili mi uczestnictwa w tych wszystkich działaniach. Chcę zająć się czymś innym.

– Postaram się tak rozdzielić pracę, aby oszczędzić ci niemiłych wrażeń, ale nie mogę tego obiecać – usłyszeli mocny głos szefa. – Jeśli nie będzie innego wyjścia, zostaniesz włączony do bezpośrednich działań.

Youan zamyśliła się. Jeszcze niedawno bała się, że Amerykanin zrobi jakieś głupstwo. Przyjmie pozę heroicznego bohatera, który własna piersią zechce bronić przenoszące groźną chorobę zwierzęta. Wychowany w bogatym kraju, bez konieczności stawiania czoła przeciwnościom typowym dla ludzi zamieszkujących dotknięte biedą rejony świata, mógł być nieobliczalny. Teraz uświadomiła sobie, że jej obawy były nieuzasadnione. Charles miał doskonale rozwiniętą intuicję. Był dobrym obserwatorem. Z różnych doświadczeń wyciągał właściwe wnioski. Może na nim polegać. Pomoże jej w realizacji trudnej misji. Gorzej było z Bobem. Słaby charakter mężczyzny mógł być tylko źródłem kłopotów. Obawiała się, że ich otyły towarzysz nie wytrzyma presji i załamie się. Na dodatek, pomocnik z niego żaden.

Zastosowanie pułapki na sąsiednim jeziorze nie przyniosło spodziewanego rezultatu. Nieprzyzwyczajone do wabienia karmą ptaki, bały się zbliżyć do zielonej konstrukcji. W efekcie, w przeciągu trzech dni schwytano tylko sto trzydzieści cztery sztuki. Bob nie uczestniczył w akcjach prowadzonych nad jeziorami. Pozostawał w domu, przygotowując sprawozdania z przeprowadzonych badań.

Naczelnik nie był zadowolony z postępu prac. Zdecydował, że jeśli przez kolejne kilka dni nie znajdą sposobu na schwytanie większej liczby gęsi, wtedy, niestety, pozostanie otrucie zwierząt w ich naturalnym środowisku. W międzyczasie, powstały kolejne dwie pułapki. Następnego dnia odłowiono ponad trzysta sztuk. Władza uspokoiła się.

Zbliżał się wieczór. Wszyscy pracujący nad wodą ludzie byli bardzo zmęczeni. Nawet żołnierze stracili ochotę na konwersację. Nadchodził koniec dnia i fajrant. Pozostało odprawienie ostatniego transportu i będzie można iść do domów i koszar. Dzięki poświęceniu ornitologów z USA, groźba klęski ekologicznej została zażegnana.

Wywiezione w pierwszym, konspiracyjnym transporcie osobniki nie wróciły. Szansa na ich migrację na północ wzrastała z każdym dniem. Byli z siebie zadowoleni. Zbierali się już do odejścia, gdy dostrzegli terenowy samochód pułkownika. Codziennie kontrolował stopień zaawansowania prac i wydawał dyspozycje na kolejne dni. Należało go uważnie wysłuchać, kiwając przy tym głową w geście zrozumienia. A później robić swoje. Jak do tej pory. Pomysły oficera nie były dobre. Jednego dnia polecił, aby część ofiar złapać w rybackie sieci, innym razem zaproponował nagonkę, co miało przyśpieszyć wejście ofiar do pułapki. Nie zdawał sobie sprawy z faktu, że wypłoszy to inne zwierzęta i skutek będzie odwrotny do zamierzonego.

Samochód zatrzymał się tuż przy ornitologach. Wojskowy wysiadł z pojazdu, zasalutował i powiedział:

– W imieniu naszych władz, chciałbym podziękować przyjaciołom z Ameryki za pomoc i za poświęcenie dla dobra obywateli Chińskiej Republiki Ludowej.

– Spełniamy tylko swój obowiązek – odpowiedziała dziewczyna. Uśmiech ani na chwilę nie znikał z jej ust, był jak maska na użytek rozmowy. Zaczęła się martwić. Coś było nie tak. Umundurowany mężczyzna, zwykle pytał o rezultaty, oczywiście dawał swoje bezsensowne rady, a także dyskutował za temat liczby wciąż pozostających na wolności gęsi. Tym razem był oficjalny. Zbyt oficjalny.

– Muszę wam coś zakomunikować – lekko zniżył głos. – Dalsze działania przeprowadzimy sami. Wojsko dokończy rozpoczęte prace. Zarówno wy, jak i robotnicy, od jutra przestaniecie uczestniczyć w zakładaniu pułapek.

– Z jakiego powodu? – zapytała, choć nie miało to większego sensu. Doskonale wiedziała, że orzeczenie jest ostateczne, zaś oficer nie jest zobowiązany do informowania przybyszy zza oceanu o tym, co skłoniło władze do podjęcia takich właśnie decyzji

– Dostałem taki rozkaz – odpowiedział szczerze, zaskakując nieco tym stwierdzeniem dziewczynę. - To kwestia bezpieczeństwa narodowego – wyrzucił z siebie. – Nie pytaj o nic. I tak za dużo już powiedziałem. Musicie się spakować i przygotować do drogi. Mój kierowca odwiezie was do miasta, skąd udacie się do Pekinu. Jutro dostaniecie bilety. Pociąg odjeżdża o dziewiątej rano. Nasz rząd, ze względu na wasze zasługi, zakupił dla całej waszej trójki również bilety lotnicze.

– Nie skończyliśmy jeszcze naszych badań – Youan zalotnie zamrugała oczami. – Skompletowanie wyników zajmie nam jeszcze z kilka dni. Gdy tylko będą gotowe, wyjedziemy.

– Wyruszycie jutro – odrzekł, zniżając nieco swój wysoki głos, tak, jakby chciał dodać wypowiadanym słowom więcej powagi. – Mówiłem, że taki mam rozkaz.

– Nie muszę chyba tłumaczyć, że wszystkie dokonane przez nas pomiary są ważne. Przydadzą się w przyszłości w prowadzeniu takich akcji jak ta. Ponadto są współwłasnością Chińskiego Uniwersytetu Ludowego w Pekinie.

– Dlaczego mnie nie słuchasz? – poniósł głos oficer. – Jeżeli będziecie się opierać, wyekspediuję was siłą. Dostaniecie eskortę. To wstyd.

– Chcielibyśmy przynajmniej pożegnać się z naczelnikiem i weterynarzem.

– Tego nie ma w programie.

– Szkoda.

– A więc, jak będzie? – zwrócił się do dziewczyny urzędowym głosem. – Posłuchacie głosu rozsądku, czy też mam zastosować środki specjalne? Wiesz dobrze, że nawet, gdybym chciał, nie mam innego wyboru.

– Zrozumiałam. Nie będziemy stwarzać problemów.

– Mądrość to wielka zaleta.

– Nie wiem, czy to mądrość, czy tylko zdrowy rozsądek.

Pułkownik podwiózł ich do domu. Został zaproszony do kwatery, ale odmówił. Nie miał ochoty na dalszą dyskusję. Polubił dziewczynę i Amerykanów i nie chciał, aby zapamiętali go jako bezwzględnego służbistę.

Dochodziła siódma rano, kiedy wojskowy samochód podjechał pod ich dom. Walizki i plecaki ułożono na dachu pojazdu. Ruszyli. Bob był zadowolony. Nie chciał być świadkiem masakry niewinnych stworzeń. Aby zlikwidować choroby odzwierzęce, trzeba by zapobiegawczo wybić wszystkie zwierzęta, zarówno gospodarskie, jak i dzikie. W ten sposób raz na zawsze pozbyto by się włośnicy, wścieklizny, brucelozy i innych, śmiertelnie groźnych dla człowieka schorzeń. Taka właśnie bezsensowną metodę stosowano obecnie wobec gęsi zbożowych. Wraz z przygotowaniami, zmarnowali kilka miesięcy. Zorganizowali ekspedycję, napracowali się solidnie, by na koniec dowiedzieć się, że obiekt ich zainteresowania ma zostać poddany całkowitej eksterminacji.

Charles pomyślał, że jego pozornie bezzasadne obawy sprzed kilku dni, kiedy w milczeniu pił z wojskowym herbatę, właśnie stają się faktem. Tak, jakby przewidział, że zostaną zmuszeni do wyjazdu. Żył nadzieją, że przemycone gęsi dolecą do swych do miejsc lęgowych. Starał się nie myśleć o Youan i jej tajemnicach, które zobowiązała się wyjaśnić w Stanach, lecz temat wracał jak bumerang. Konfidencja dotyczyła ptaków, dla których przebył pół świata. Jeżeli rzeczywiście są nosicielem, niebezpiecznej dla człowieka, ptasiej grypy, wszystkie podzielą los swoich kuzynów z Chin. Tysiące Blaszkodziobych znikną z powierzchni Ziemi. Zastanawiał się, jaką rolę w masowej eksterminacji mieszkańców jezior odgrywa Youan…

Chinka, podobnie jak Bob, była w dobrym nastroju. Nie miała już żadnego powodu, aby pozostawać dłużej w rybackim gospodarstwie. Aby zachować pozory, sprowokowała sprzeczkę z pułkownikiem. Podobnie było z pomocą w łapaniu gęsi. Polecenia swoich przełożonych wykonała. Wobec skali pacyfikacji, dotyczącej roznosicieli zarazków, o mało cały jej wysiłek nie poszedł na marne, gdyby nie zdecydowała się wprowadzić do sprawy Amerykanów. Dzięki wspólnemu wysiłkowi, zakażenie powędruje do miejsc oddalonych o setki kilometrów od jezior środkowych Chin. Teraz musi skontaktować się ze swoim mocodawcą i uzgodnić dalsze posunięcia. Przede wszystkim, w jakim stopniu wtajemniczyć w dalsze posunięcia Charlesa. Prawdopodobnie skłamie, ale to było wpisane w jej sekretne posłannictwo. Zamknęła oczy. Narastające zmęczenie sprawiło, że zapadła w drzemkę.

Ze snu wyrwało ją nagłe hamowanie. Zostali zatrzymani przez patrol policyjny na przedmieściu miasta. Wstrzymano ruch, by przepuścić kolumnę sanitarną. Karetki, jedna po drugiej przekraczały skrzyżowanie, by zatrzymać się przy dużym, sześciopiętrowym budynku. Do samochodów podchodzili ubrani w szczelne kombinezony sanitariusze, wynosząc na zewnątrz leżących na noszach ludzi. Kierowcy i pilnujący porządku funkcjonariusze na twarzach mieli maski. Kordon umundurowanych policjantów nie dopuszczał w okolice izby przyjęć gapiów.

– Jedna, druga, trzecia…. pięćdziesiąta druga - Youan zaczęła liczyć podjeżdżające pod szpital ambulanse. W każdym znajdowało się od czterech do sześciu pacjentów. W sumie przywieziono około dwustu pięćdziesięciu chorych. Zwróciła się do siedzącego na przednim siedzeniu pułkownika:

– Co się stało?

– Nie wiem. Zorientuję się – odparł i wysiadł z łazika, kierując się w stronę patrolu. Wrócił po kilku minutach.

– To ofiary wypadku. W mieście zawaliła się kamienica. Mamy polecenie, aby niezwłocznie jechać dalej i nie utrudniać transportu rannych.

Dziewczyna chciała zadać oficerowi kilka pytań. Ubiegł ją Charles.

– Nie dyskutuj z nim. Udawajmy, że mu wierzymy i nie rozmawiajmy teraz między sobą. Nie chciałbym, abyśmy, jako niepotrzebni świadkowie, wpakowali się w jakieś kłopoty.

Dalsza droga na stację przebiegła bez niespodzianek. Przed wejściem do niewielkiego, zbudowanego z czerwonej cegły budynku czekało czterech żołnierzy, którzy pomogli im zanieść bagaże na peron. Kilka słów wzajemnych podziękowań; mocne uściśnięcie dłoni i znaleźli się w przedziale. Pociąg nie miał wagonów przeznaczonych dla obcokrajowców. Cały ośmioosobowy przedział mieli tylko dla siebie. Nie musieli przebywać z Chińczykami, którzy w swojej naturze mieli niemiły zwyczaj ciągłego plucia.

– Bob czuł się zmęczony. Po nieprzespanej nocy bolała go głowa i czuł ogólne osłabienie. Kiedy myślał o jedzeniu, w ustach pojawiał się nadmiar śliny, a żołądek zaczynał się kurczyć. Uczucie było bardzo nieprzyjemne. Po rozłożeniu puchowego śpiwora na ławce zapadł w drzemkę.

– Nasz pułkownik kłamał jak z nut – stwierdziła Chinka

– Wiemy to obydwoje. W mieście musiało stać się coś poważnego.

– Mam pewne przypuszczenia.

– Poskładaj wszystko, co wiesz, do kupy. Sprawdzimy, czy myślimy o tym samym.

– Władze chcą coś ukryć przed obcokrajowcami. Dlatego polecono nam wyjechać w trybie natychmiastowym. Mobilizują oddział wojska, aby zniszczyć ptaki wodne. Są przekonani, że pojawiło się rzeczywiste zagrożenie i niestety zdaje się, taka jest prawda. Mieliśmy okazję obserwować szpital i przywożonych tam pacjentów. Oni nie byli ofiarami zawalonego budynku. Maski i gumowe płaszcze świadczą, że obawiano się wybuchu epidemii. Widzieliśmy zatem ponad kilkuset chorych na ptasią grypę. Szczep musi być zakaźny dla człowieka.

– Umożliwiliśmy ucieczkę pokaźnemu stadku gęsi. Niektóre z nich mogą być zainfekowane.

– Z pewnością są. Mówiłam ci o tym od początku.

– Miałem podstawy sądzić, że chodzi o przypadłość, która nie przenosi się na ludzi. Informacje na temat szczepu potencjalnie letalnego dla człowieka zmieniają postać rzeczy.

– Czy mając obecną wiedzę, postąpiłbyś tak samo?

– Nie wiem... chyba nie... Zabójcze drobnoustroje zostaną rozprzestrzenione na inne obszary. Ale ja o tym nie wiedziałem... nie miałem pewności... nie zdawałem sobie sprawy....– zaczął usprawiedliwiać się mężczyzna. Youan przerwała mu:

– Ja o tym wiedziałam.

– Dzięki temu odnajdziemy okolicę, w której ptaki wysiadują jaja – stwierdziła, zmuszając się do uśmiechu.

– To powinni załatwić między sobą przedstawiciele rządów, a nie ornitolodzy.

– Nierealne. Stawiam dziesięć do jednego, że Chiny będą starały się zataić epidemię, Rosja z natury niedowierza niczemu i częstokroć decyzję podejmuje tygodniami, a może nawet miesiącami. Prócz tego, USA nie powinno się wtrącać w nie swoje sprawy, a tylko w Stanach jest możliwość produkcji dużej ilości skutecznej szczepionki. I to jest właśnie ta tajemnica, której byłeś tak ciekawy. Na dzień dzisiejszy to koniec twojej misji.

– A twojej? – zapytał ciekawie.

– Obiecałam ci, że więcej dowiesz się, gdy dotrzemy do domu. Słowa dotrzymam.

– Kto za tym stoi? – nie ustępował.

– Przestań zadawać mi pytania, na które i tak nie uzyskasz odpowiedzi.

Mężczyzna więcej się nie odezwał. Odwrócił się do okna i przez kolejne kwadranse podziwiał krajobraz. Monotonia jazdy koleją i związane z tym rytmiczne stukanie sprawiły, że zasnął. Kiedy się obudził byli na przedmieściach Pekinu. Youan rozmawiała z Bobem, który czuł się nieco lepiej.

Po opuszczeniu wagonu, na peronie, podszedł do nich patrol żandarmów. Najstarszy rangą, zwrócił się do podróżnych po angielsku:

– Jesteście grupą naukowców, którzy udają się do USA?

– Tak – sucho odparł Charles. – Zdaje się, że macie dla nas bilety lotnicze. Zapewnicie nam transport na lotnisko?

– Bilety czekają na was na posterunku. Tam odpoczniecie. Odlot samolotu jest za sześć godzin.

– Na posterunku to najwyżej zostawimy bagaże a sami wolimy pozwiedzać waszą stolicę.

– To niemożliwe – wyjaśnił spokojnie.

– Dlaczego? – zapytał Amerykanin, patrząc w skośne, nieruchome oczy oficera.

– Przed waszym wyjazdem musimy dopełnić formalności.

– Formalności? – głos mężczyzny zaczął zdradzać zniecierpliwienie. Znając rzeczywistość Państwa Środka opanował się jednak szybko – Skoro taka jest konieczność, ruszajmy do siedziby policji.

W drodze, którą odbyli dwoma nieoznakowanymi pojazdami, Youan podała Bobowi podwójną porcję aspiryny. Ból głowy i nudności powróciły. Nie chcieli, aby funkcjonariusze zauważyli niedyspozycję grubasa. Już na miejscu stan ornitologa uległ poprawie. Jedyną niedogodnością, którą teraz odczuwał, było silne pocenie się, jednak to mógł zrzucić na otyłość.

Po wejściu do obszernego pokoju, wskazano im miejsca na krzesłach i zostali poczęstowani herbatą. Z przyjemnością pili ciepły płyn. Kiedy skończyli, rozpoczęło się przesłuchanie. Porucznik wszystkie pytania kierował do Charlesa, jako kierownika zespołu. To, co usłyszał, notował w zeszycie. W ten sposób powstawała dokumentacja z rozmowy.

– Czy wasza praca została zakończona? – zapytał porucznik

– Częściowo, nie udało nam się oznakować ptaków – skłamał Amerykanin. – Mieliśmy to w planach tegorocznego etapu pracy.

– Niestety, stada zostaną zlikwidowane. Nasze władze twierdzą, że jest to konieczne. Działanie trochę na wyrost, ale wolimy być zapobiegliwi. Nie chcielibyśmy zmagać się z epidemią.

– Ta, zakrojona na tak szeroką skalę akcja nie jest potrzebna – naukowiec starał się nadać tonowi głosu brzmienie, które miało świadczyć, że jest nieco podenerwowany, a jednocześnie spontaniczny. Miał niejasne przeczucie, że znaleźli się w niebezpieczeństwie. Starał się być wiarygodny. Od tego mogły zależeć ich dalsze losy. – Tu nie ma źródła patogenu. Nikt w okolicy jezior nie choruje na grypę. Żyjący i pracujący nad wodą ludzie mają styczność z ptactwem, a mimo to są zdrowi. Szkoda tych zwierząt.

– Nie widzieliście nikogo chorego? – spojrzał przenikliwie na Amerykanina.

– Nikogo – ponownie skłamał, tym razem odpowiadając pewnym głosem. – Gdyby pojawiły się przypadki grypy w jakimkolwiek regionie Chin, byłoby o tym słychać.

– Zawsze można czegoś nie zauważyć. Szczególnie na wsi.

– W waszym kraju niczego nie da się ukryć. Jako oficer żandarmerii, stróż prawa, wie pan o tym doskonale.

– A jak wy się czujecie?

– Dobrze – stwierdził Charles, zmuszając się, aby choć przez chwilę nie spojrzeć na Boba.

– Przejdziecie badanie lekarskie – oświadczył oficer, kończąc robienie notatek.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł ornitolog. – Jesteśmy zdrowi.

– Takie mamy przepisy. Możecie czuć się wspaniale, ale nosić w sobie zjadliwe drobnoustroje, które nie zdążyły się dotychczas ujawnić. Musimy to sprawdzić.

– Co by się stało, gdyby lekarz zaczął podejrzewać zakażenie?

– Czeka was kwarantanna.

– Nie odeślecie nas do domu?

– Nie macie się czym martwić. W Pekinie mamy bardzo nowoczesne szpitale.

Charles nic nie odpowiedział. Zaczął martwić się o Boba. Jeżeli u mężczyzny zostaną stwierdzone jakiekolwiek objawy przeziębieniowe, zostanie on umieszczony na obserwacji w zamkniętym oddziale jednej z pekińskich klinik. Jeśli tak się stanie, zarówno Youan, jak i on, nie będą mogli opuścić Chin, aż do wyjaśnienia całej sprawy. W najlepszym wypadku czeka ich pobyt w hotelu, w najgorszym, wraz z Bobem, w szpitalu.

Lekarz był starszym, drobnym i bardzo chudym człowiekiem. Ubrany w biały, zapięty na ostatni guzik fartuch, ze stetoskopem na szyi i w masce zakrywającej dolną cześć twarzy wyglądał nieco komicznie. Głowa zawieszona na cienkiej szyi zamocowanej w zgarbionych plecach poruszała się rytmicznie do góry i na dół. Youan naliczyła cztery skłony w przeciągu dziesięciu sekund. W ciągu minuty było ich zatem dwadzieścia cztery. Zaczęła zastanawiać się, ile razy pochyla szyję każdego dnia. Dwadzieścia cztery razy sześćdziesiąt równa się... tysiąc sto czterdzieści w ciągu godziny. Jeżeli doktor jest na nogach dziesięć godzin dziennie daje to jedenaście tysięcy czterysta ukłonów... – W sumie bardzo uprzejmy człowiek – pomyślała. – Jeżeli pracuje nie dziesięć, a dwanaście, czy czternaście godzin dziennie, jego głowa kiwa się kilka tysięcy razy więcej. Nie potrafiła jednak w pamięci policzyć, ile to będzie tysiąc sto czterdzieści przemnożone przez dwanaście lub czternaście. Przestała o tym myśleć.

Ten „bardzo uprzejmy człowiek” okazał się być również bardzo dokładnym diagnostą. Sprawdzanie stanu zdrowia trwało ponad dwadzieścia minut dla każdego z pacjentów. Youan i Charles przeszli przez próbę bez problemu. Uznani zostali za zdrowych. Gorzej było z Bobem. Po wejściu na taboret, skośnooki lekarz zajrzał grubasowi w gardło. Zauważył wyraźnie powiększone migdałki oraz wyczuł nabrzmiałe węzły chłonne. Nieco podwyższona ciepłota ciała stała się kolejnym elementem klasyfikującym Amerykanina jako podejrzanego. Chinka tłumaczyła zadawane pytania. Bob oświadczył, że czuje się dobrze, nie ma bólów w mięśniach i stawach oraz, że łatwo przeziębia się, dlatego też jego obecny stan powinien być uznany za normalny. Zdanie egzaminującego go Chińczyka niestety było inne.

Po dłuższej dyskusji z porucznikiem, podjęto decyzję o przewiezieniu całej trójki do szpitala na obserwację. Opuszczenie Pekinu stało się nierealne. Nic nie pomogły wyjaśnienia Youan i prośby Charlesa. Mieli czekać na karetkę. Potencjalnie zainfekowanych, jak i osoby je pilnujące, ubrano w białe maski. Samochód sanitarny pojawił się po około dwudziestu minutach. Ornitolodzy zajęli miejsca w części pojazdu przeznaczonej dla pacjentów. Na siedzeniu obok kierowcy rozparł się porucznik, który zarekwirował paszporty obcokrajowców. Gdy tylko drzwi zostały zamknięte, samochód ruszył w drogę. Jechali na sygnale. Bob zapadł w drzemkę i wydawał się być nieobecny. Charles zwrócił się do dziewczyny:

– Co teraz będzie?

– Umieszczą nas w oddziale zamkniętym na okres kwarantanny.

– Czy Bob jest chory?

– Nie wiem. Jeżeli tak, jego szanse są małe.

– Będą go leczyć.

– O ile jest zarażony, to albo jego organizm sam da sobie z tym radę, albo będzie z nim krucho.

– Ma szansę z tego wyjść?

– Wyzdrowieje, albo umrze w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni.

– A my? Czy też zachorujemy?

– Nie wiem. Jeśli to grypa, możliwe, że i my wkrótce zaczniemy odczuwać dolegliwości typowe dla tej infekcji.

– Trzeba zawiadomić naszą ambasadę. Mamy prawo oczekiwać pomocy.

– Właśnie ją otrzymujemy.

– Żartujesz.

– Stwierdzam fakt.

– Będziemy mogli przecież skontaktować się z ambasadą.

– Sądzę, że nie.

– Ucieknę ze szpitala i sprowadzę pomoc.

– Bądź realistą.

– A ty, bądź tak dobra i wytłumacz mi, co to znaczy.

– Jeśli schorzenie ujawni się, zaczniemy czuć się coraz gorzej. Z każdą minutą będzie ono postępować coraz szybciej. Po kilku godzinach nie damy już rady utrzymać się na nogach. Opuszczą nas siły. Nie znajdziemy w sobie tyle samozaparcia, aby cokolwiek zrobić samodzielnie. Zrezygnowani będziemy czekać na terapię, czyli na to, co zaordynują nam miejscowi medycy.

– Pozostaje nadzieja, że jesteśmy zdrowi.

– I, że nie złapiemy wirusa w szpitalu.

Charles