Incydenty Antoniego Zapałki - Jadowski-Szreder Sebastian - ebook + książka

Incydenty Antoniego Zapałki ebook

Jadowski-Szreder Sebastian

0,0

Opis

Strzeżcie się potwory, nadchodzi Antoni!

Poznajcie Antoniego Zapałkę – handlarza z giełdy warzywnej nieopodal Chwaszczyna. Warto odwiedzić go dla najlepszych truskawek w mieście, ale nie tylko… Antoni bowiem niczym magnes przyciąga wszelkie zjawiska paranormalne. Kiedyś wykorzystywał ten dar (lub przekleństwo) w służbie władz PRL-u, jednak galopujący kapitalizm zmusił go do przejścia na swoje. Kosmici bezczelnie robią ci kręgi w zbożu? Zamiast „Familiady” w telewizorze widzisz tajemniczą długowłosą dziewczynę? A może twoja żona jest sukubem? Nieistotne. Jeśli twój portfel może na tym ucierpieć, Antoni oraz jego ekipa zajmą się tą sprawą, zanim zdążysz wciągnąć niuch tabaki.

Antoni Zapałka wsiadł do żółtego fiata 125p, aby udać się na miejsce przestępstwa. Jeśli okaże się, że rzekome kręgi z lotu ptaka przypominają męski organ rozrodczy, będzie wiadomo, że stoi za tym raczej młodzież z sąsiedztwa. Chociaż zdarza się napotkać kosmitów z poczuciem humoru, oczywiście zakładając, że zbudowanie gwiazdy śmierci lub pasożytnicze egzystowanie w ciele człowieka tylko po to, by przebić mu klatkę piersiową, to wyrafinowane dowcipy.
Fiat 125p Antoniego Zapałki nie tylko umiał jeździć, wyprzedzać i hamować na zakrętach. Wiele lat temu obdarzono go pewną specjalną właściwością, wyróżniającą go z grupy innych starych samochodów. Nie chodziło o moc nostalgii – tę posiadał nawet przed transformacją i niekiedy uprzykrzała ona Antoniemu życie, zwłaszcza gdy niczym magnes przyciągała płeć przeciwną w wieku od sześćdziesięciu lat wzwyż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Jest kilka osób, które wyjątkowo zasłużyły na to, aby zostać uwzględnione na tej karcie.

W pierwszej kolejności książkę tę dedykuję swojej żonie, Annie, bez której pomocy nie dałbym rady dokończyć tego zbioru. Chciałem w tym miejscu podziękować jej za wsparcie, cierpliwość oraz liczne uwagi, dzięki którym mogłem ubogacić świat przedstawiony w tych opowiadaniach. Bez niej również okładka nie prezentowałaby się w tak satysfakcjonujący mnie sposób. Wierzę, że nasza dalsza współpraca będzie równie pomyślna, co nasze małżeństwo.

Podziękowania kieruję także do mojej dobrej kumpeli Dominiki, która była jedną z pierwszych osób mających okazję zapoznać się z opowiadaniami. Prowadzi outlet na ulicy Mściwoja w Gdyni, więc polecam tam wpaść (i nie, nie wziąłem nic za reklamę).

Dziękuję także rodzicom, którzy zawsze wiedzieli, że lubię pisać, i pomogli rozwijać się w tym kierunku. Gdy byłem dzieckiem i brałem udział w różnych płatnych konkursach, to oni finansowali mi uczestnictwo. Oczywiście gdybym miał przeczytać teraz to, co wówczas napisałem, raczej czułbym zażenowanie.

Radimirowi z kolei dziękuję za to, że mi nie przeszkadzał przy tworzeniu.

Opowiadania te są oparte na autentycznych (w świecie książki) i nieprawdziwych (w świecie realnym) zdarzeniach, które miały miejsce w większości w moich rodzinnych stronach, ale na które nie mam dowodów, że się wydarzyły.

Są to przygody wybiórczo wybrane spośród wielu i często ze sobą niezwiązane, ponieważ wiedza o tych zdarzeniach, którą zostałem natchniony ujawnia się w sposób niechronologiczny.

Osoba nazwana Antonim Zapałką nie ma pojęcia, że o niej piszę, co – nie ukrywam – może zostać odebrane jako pogwałcenie prawa, ale zapewnia mi też zastrzyk adrenaliny; w końcu nigdy nie wiem, kiedy Antoni stanie z pretensją w moich drzwiach i zażąda jakichś pieniędzy.

Istnieje więc możliwość, że to ostatnie dzieło literackie, jakie napiszę. Bywajcie.

Mózgotrzep

Spod zabłoconych sportowych butów dwóch pseudokibiców aż dymiło, kiedy próbowali oni uciec przed latającymi obiektami. Było to coś, czego na pewno się nie spodziewali i co pozwoliło im choć na chwilę poczuć się jak wszyscy ci biedni studenci, którzy zapytani o to, jakiej drużynie kibicują, otrzymywali cios między oczy szybciej, niż zdążyli udzielić odpowiedzi.

Mati i Śruba biegli, oglądając się raz po raz za siebie. Mieli nadzieję, że bzyczące odgłosy za chwilę ustaną i będą mogli spokojnie wrócić do domu. Problem polegał na tym, że dom znajdował się bardzo daleko.

Niebagatelnych rozmiarów ustawka na Wzgórzu Świętego Maksymiliana zakończyła się definitywnym zwycięstwem kibiców Lechii Gdańsk, chociaż już po pięciu minutach walki wszyscy zgromadzeni stracili zdolność rozpoznawania swoich i bili tego, kto po prostu się napatoczył. Mati powalił swoją wielką ręką czterech dobrze zbudowanych chuliganów, ale nie zbliżył się nawet do swojego rekordu. Co do Śruby, to nie pamiętał on dokładnie całego przebiegu zdarzeń, a fakt, że nie zdał w gimnazjum z matematyki, również nie ułatwiał mu obliczeń.

I wszystko byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie ten pomysł z melanżem u Siwego.

Siwy mieszkał na obrzeżach Gdyni, ale to był swój chłop i zawsze nosił zielone barwy, a nie jakieś tam żółto-niebieskie, zdradliwe i fałszywe, jakby to ujął Śruba. Po tym, jak Siwy po ustawce zaprosił ich i jeszcze kilku innych znajomych do siebie do domu, było niemal jasne jak słońce, że żaden z nich nie wyjdzie stamtąd trzeźwy. A Siwy umiał pić jak nikt i dwa czteropaki najtańszego piwa stanowiły dla niego jedynie preludium do alkoholowej libacji.

Mati postanowił opuścić towarzystwo szybciej, ponieważ o ósmej rano musiał pojawić się w pracy. Nie dbał o to, że w razie spóźnienia szef będzie na niego krzyczeć i potrąci mu to z pensji. O nie, tu chodziło o poważniejszą sprawę, a mianowicie o matkę, która miała twardą rękę i postawiła mu ultimatum: albo znajdzie pracę, albo zostanie wyrzucony z domu. Układ wydawał się logiczny i spełniał swoją prewencyjną funkcję, toteż Mati starał się przykładać do obowiązków.

Śruba poszedł z nim na autobus, gdyż nie chciał sam wracać. Nie powiedziałby tego głośno, ale trochę bał się poruszać po wrogich ziemiach, zwłaszcza że nie był zbyt rosły, a poza tym samemu nie opłacało mu się wywyższać. Jednak upojenie alkoholowe już postępowało i para kiboli skręciła nieopatrznie w złą ścieżkę, biegnącą gdzieś w stronę lasu. Wtedy właśnie zaczęły gonić ich te bzyczące spodki.

Nieprzyjemny dla uszu dźwięk zbliżał się coraz bardziej, a im zaczynało brakować tchu w płucach. Obiekty przypominały trochę unoszące się w powietrzu prodiże z długimi metalicznymi mackami.

Kumple zeskoczyli z kamiennego traktu i pobiegli między drzewa. Jeden z obiektów nie zauważył ich taktycznej zagrywki i pomknął na wprost. Drugi na kilka sekund zatrzymał się nad drogą, jak gdyby obmyślając plan działania, a potem zanurkował w las.

Mati szturchnął swojego kolegę i wskazał mu przewrócony dąb. Drzewo nie było zbyt duże, jednak w nocy mogło ich świetnie zakamuflować. Schowali się za nie, mając nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy.

– Kurwa. – To było pierwsze słowo, jakie tępy umysł Śruby był w stanie wyprodukować.

– Cicho bądź – zganił kolegę Mati. – Te gówna słyszą nasze głosy.

– No dobra, ale co to jest?

– Skąd mam wiedzieć? Wiedziałem, że zapuszczanie się na tereny kibiców Arki Gdynia nie jest dobrym pomysłem. Oni pewnie domyślili się, za kim jesteśmy, i teraz chcą nam zrobić pranie mózgu, i nas przekabacić na swoją stronę. Może i Siwy za tym stoi.

Kolejne dwie maszyny, bzycząc i świecąc każda swym jednym okiem, zapuściły się w głębsze rejony lasu. Kibolom serce zabiło tak jak wtedy, gdy nagrywali film z gliniarzem, krzycząc o policyjnej prowokacji, po tym jak ten wypisał im mandat za śmiecenie.

Jedna z maszyn skręciła w prawo, jednak druga zaczęła powoli zataczać się w kierunku dębu. Zawisła nad głowami lechistów, popatrzyła na boki, po czym odleciała.

***

Tymczasem w podziemnym laboratorium młody człowiek w okularach bacznie przeglądał kilkadziesiąt małych ekranów. Wyglądało na to, że tej dwójce uda się wymigać od uczestnictwa w eksperymencie. Cóż, to byłaby wielka strata dla nauki.

Nagle jednak mężczyzna przypomniał sobie pewien szczegół. Nie znał się na piłce nożnej – to fakt – ale kojarzył niektóre rzeczy. Zielone szaliki podsunęły mu do głowy pewien plan.

***

Śruba i Mati siedzieli pod przewróconym dębem już dobre dziesięć minut. Odgłosy bzyczenia nie ustawały, ale wyglądało na to, że latające prodiże nie są w stanie ich namierzyć. A jeśli zabraknie im cierpliwości, może nawet zrezygnują z pościgu.

Wówczas jednak stało się coś dziwnego. Z małych głośników w maszynach zaczął wydobywać się ludzki głos. Najpierw testował, czy wszystko działa prostym odliczaniem od jednego do trzech, później natomiast poważnie i z patosem rzekł:

– Arka Gdynia…

Takie sytuacje, choć niezrozumiałe dla wielu przeciętnych zjadaczy chleba, prowokują tych bardziej wrażliwych na sprawy klubowe. A Śruba należał właśnie do takich osób. To było jak zaklęcie, które musiał dokończyć, aby nie obłożono go klątwą. To było jak piłkarski pies Pawłowa.

Mati, mając trochę więcej oleju w głowie i wiedząc, co za moment nastąpi, próbował zasłonić usta Śruby. Niestety bezskutecznie.

Kibol wstał, wypiął dumnie pierś i wykrzyczał:

– Kurwa, świnia!

I w tym momencie maszyny bez większych problemów włączyły ich do eksperymentu.

***

Zaczynało się powoli ściemniać, kiedy Antoni Zapałka opuszczał oddalony od cywilizacji dom na granicy Wiczlina i Bojana. To było jego pierwsze zlecenie w tym tygodniu, co nie do końca go satysfakcjonowało, bo zbliżał się weekend, a na koncie ewidentnie brakowało pieniędzy. Choć gdyby głębiej przyjrzeć się filozofii Antoniego, wyszłoby, że nigdy w swoim życiu nie miał tyle gotówki, aby uznać jej ilość za wystarczającą.

Antoni Zapałka, mając za sobą prawie nieposzlakowaną karierę wojskową w czasach ZSRR, kiedy to ludzie jeszcze pokładali w nim jakieś nadzieje, a i nawet od czasu do czasu dawali mu ordery, nie potrafił do końca przystosować się do nowych realiów. Mimo że trwały one już od kilkunastu lat i raczej nic nie wskazywało na to, aby miało dojść do jakiejś spontanicznej rewolucji.

W każdym razie po 1989 roku Antoni wraz z innymi pracownikami tajnej radzieckiej bazy wojskowej musiał poszukać fachu na własną rękę. Miał kilka opcji, ale ostatecznie postanowił, że najlepiej będzie po prostu działać jednocześnie jako ster, żeglarz i okręt, tak aby nic nie mogło go ograniczać. Pewne służby porządkowe próbowały wmówić mu, że jest to „nielegalna samowolka i łamanie prawa”, jednak kto by się przejmował tymi pionkami systemu.

Bestiobójca[1] policzył wpłaconą zaliczkę i prędko schował ją do skórzanego portfela. Gdy chodziło o pieniądze, Zapałka nigdy się nie mylił. Obliczyłby dobrze wartość trzymanej przez siebie kwoty nawet w kompletnych, jaskiniowych ciemnościach. Prawdopodobnie odgadłby też wartość bilonu po jego wadze. To po prostu stanowiło jeden z jego wrodzonych instynktów.

Oprócz kilku banknotów zleceniodawca podarował mu również domowej roboty bimber w nieskalanej akcyzą butelce – łowca podczas wstępnej rozmowy w domu zainteresowanego zauważył specjalistyczną aparaturę znajdującą się w komórce. Sam nawet zastanawiał się kiedyś, czy sobie takiej nie sprawić, ale podobny nabytek w jego przyczepie nie uszedłby uwadze jego żony Renaty. Nie, to byłoby zbyt duże ryzyko. Poziom wściekłości Renaty szybko przerósłby rozkosze smakowania trunku.

Ponadto należało się upewnić, czy przezroczysty płyn aby nie jest alkoholem metylowym. Bestiobójca wiele w życiu widział, jednak wzrok jeszcze był mu miły.

Na zewnątrz na Antka czekał już jego stały partner w pracy. Znali się od bardzo dawna, można nawet powiedzieć, że Zapałka znał go dłużej, niż on sam znał siebie.

– Nie wierzę, facet ci zapłacił przed właściwą robotą? – zdziwił się kompan.

– Tylko część kwoty – wyjaśnił bestiobójca. – Druga połowa po skończonym zadaniu, ale to raczej nie będzie problem.

– Co tym razem? Południce zabijają kozy na łące? Kosmici robią kręgi w zbożu? A może jakieś leśne licho podbiera krowom mleko?

– A wiesz, z tym drugim to trafiłeś. – Zapałka wyjął czerwone pudełko z tabaką i, utworzywszy długą ścieżkę, wciągnął ją nosem. – Facet to taki podstarzały, trochę zbzikowany rolnik, który raczej ucieka od cywilizacji. Mieszka sam, do światowych wiadomości nie ma dostępu, a w dodatku uważa, że kosmici podbierają mu zboże.

– O matko, znowu…

– No niestety, taka praca.

– Raczej ściema, a nie praca – burknął kompan. – Już po samym przedstawieniu problemu da się łatwo stwierdzić, że gość powymyślał sobie te rzeczy. A my, znając życie, pokręcimy się po okolicy, pooglądamy florę i faunę, a potem wymyślimy bajeczkę o tym, że przegoniliśmy zielone ludki tak, że aż im talerz popękał razem z filiżanką.

Stwierdzenie to miało w sobie trochę prawdy. Ale jednak tylko trochę. Owszem, większość ludzi wymyślała różne rzeczy, głównie po to, by pozornie wyjaśnić zjawiska, których nie umiała racjonalnie wytłumaczyć. Nie musiało koniecznie chodzić o obce cywilizacje czy wilkołaki, wystarczył fakt, że wędkarz wrócił z nieudanego połowu, a potem chwalił się, jak to stoczył walkę z sumem trzy razy większym, niż był w rzeczywistości, by w końcu wypuścić go z dobroci serca. Przy takich historiach Stary człowiek i morze wydawał się opowiastką z elementarza.

Ale mimo wszystkich tych niesamowitych doniesień, niekiedy publikowanych w tanich szmatławcach z kiosku, kosmici istnieli naprawdę i czasami odwiedzali Ziemię. I – co ciekawe – zwykle instrukcje związane z zachowaniem się na błękitnej planecie czerpali z hollywoodzkich filmów, toteż uczyli się angielskiego i starali się lądować głównie w Stanach Zjednoczonych, choć istniała też mniejszość, która zaznajomiona z grą Space Invaders raczej wypowiadała się chłodno o Ziemianach[2].

Tak czy owak, skoro klient traktował sprawę poważnie, to właśnie w taki sposób należało do niej podejść. A jeżeli frajer nie widział problemu w wyrzucaniu pieniędzy, dlaczego by na tym nie skorzystać.

Antoni Zapałka wsiadł do żółtego fiata 125p, aby udać się na miejsce przestępstwa. Jeśli okaże się, że rzekome kręgi z lotu ptaka przypominają męski organ rozrodczy, będzie wiadomo, że stoi za tym raczej młodzież z sąsiedztwa. Chociaż zdarza się napotkać kosmitów z poczuciem humoru, oczywiście zakładając, że zbudowanie gwiazdy śmierci lub pasożytnicze egzystowanie w ciele człowieka tylko po to, by przebić mu klatkę piersiową, to wyrafinowane dowcipy.

Fiat 125p Antoniego Zapałki nie tylko umiał jeździć, wyprzedzać i hamować na zakrętach. Wiele lat temu obdarzono go pewną specjalną właściwością, wyróżniającą go z grupy innych starych samochodów. Nie chodziło o moc nostalgii – tę posiadał nawet przed transformacją i niekiedy uprzykrzała ona Antoniemu życie, zwłaszcza gdy niczym magnes przyciągała płeć przeciwną w wieku od sześćdziesięciu lat wzwyż. Stara taksówka posiadała własną świadomość. Potrafiła mówić, co stanowiło jedną z jej wad, drugą bowiem było wieczne dogryzanie Zapałce, kiedy ten ulegał słabościom własnego charakteru. Zapałka wykazywał się mizantropią – Fiacik uświadamiał mu, że to ludzie dają mu pieniądze za jego pracę; Zapałka narzekał na brak pieniędzy – Fiacik przypominał mu smutną prawdę, że Antoni wydał ostatni grosz na wizytę w klubie ze striptizem; Zapałka narzekał na swojego biznesowego rywala Filipa Chłystka – Fiacik ukazywał pewną analogię pomiędzy ich zachowaniem. Czasami Antek zastanawiał się nad wyłączeniem auta, lecz dotąd nie udało mu się znaleźć odpowiedniego przycisku.

Fiacik potrafił sam jeździć, a jego kierownica tkwiła po stronie kierowcy tylko dla niepoznaki. Antkowi było to jak najbardziej na rękę, ponieważ po suto zakrapianych imprezach nie musiał zastanawiać się, kto odwiezie go do domu, a ponadto, odkąd zawistni taksówkarze na każdym kroku starali się skrupulatnie niszczyć mu życie, dając do zrozumienia, że nie ma licencji i bierze od klientów zbyt małe kwoty, lepiej było często oglądać się za siebie. A nuż któryś z nich czai się gdzieś w krzakach z pałką teleskopową.

Gdy dwójka kompanów znalazła się przy łanach zboża, nadeszła pora na rekonesans. Zapałka wyjął latarkę, a Fiacik włączył światła drogowe, aby lepiej rozpoznać teren.

Rzeczywiście, w niektórych miejscach dało się dostrzec wyraźne wycięcia, powstałe jakby przy użyciu kosy. Większość ze zbożowych tuneli nie prowadziła do konkretnego miejsca, tylko kończyła się ślepym zaułkiem albo wychodziła na polną drogę. Ślady nie przypominały też żadnego bardziej przemyślanego obrazka czy zaszyfrowanej wiadomości.

Antoni Zapałka wytężył wzrok, lecz nie dostrzegł pozostałości ektoplazmy. Jego lewe sztuczne oko potrafiło wypatrzeć ją z bardzo daleka i wbrew pozorom nie przypominała ona zielonego gluta, tylko raczej turkusową mgiełkę, coś na kształt przezroczystej waty cukrowej.

Niczego nie znaleźli. Żadnych wskazówek, śladów, źródeł dziwnych dźwięków ani tabliczek z napisem: „Musicie iść w tamtą stronę”. Te ostatnie, prawdę powiedziawszy, nigdy się nie zdarzały.

– Wygląda na to, że nic tu po nas – orzekł Antoni na pewno nie ze smutkiem, gdyż zdawał sobie sprawę, że otrzyma zapłatę również za udawanie, że coś robi.

– Proponuję, żebyśmy jeszcze przeszukali las. Jest niedaleko i niewykluczone, że coś tam znajdziemy – zaproponował Fiacik, ale jego właściciel jakoś stracił entuzjazm.

– Czy ja wiem, czy to takie konieczne… – wykręcał się Zapałka. – Późno się robi, żelazko na gazie zostawiłem…

Ale właśnie wtedy coś zaczęło się dziać.

Mały, biały punkt, oddalony o około pięćdziesiąt metrów, przemknął przez drogę i zniknął w dziko rosnących krzakach jeżyn. Kompani spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a przynajmniej zrobili coś, co sugerowało, że na siebie patrzą, zważywszy na to, że Antek zdążył już usiąść na przednim fotelu. Każdy z nich wiedział, że nie uległ halucynacji i że to wszystko zdarzyło się naprawdę.

– Ech, to pewnie jakiś dzik albo lis. – Łowca sam nie wierzył w tę wersję zdarzeń. Doświadczenie nauczyło go, że może gdyby na jego miejscu znajdował się ktoś zupełnie inny, jakieś dzikie zwierzę stwierdziłoby, że oto nadarzyła się świetna okazja do ujawnienia swojej obecności. Ale jemu nie zdarzały się tak konwencjonalne sytuacje. Ten lep całkowicie pomijał malutkie muszki, a chwytał niebezpieczne szerszenie, i to często po kilka naraz.

Obiekt niespodziewanie wypadł zza krzaków, zatoczył kilka kółek, po czym przeskoczył przez leżący na ziemi konar i zniknął w innych krzakach. Tym razem wprawne ucho zdołało wychwycić dźwięk przypominający chrumkanie, jednak przygrywała w nim jakaś fałszywa, kompletnie niepasująca do reszty nuta.

Jeżeli ktoś kiedykolwiek słyszał zdanie wypowiedziane przez syntezator mowy, w tej chwili doznałby małego déjà vu, tyle że z głosem (rzekomej) świni. Chrumkanie nie było bowiem naturalne, a raczej wygenerowane komputerowo, wymuszone, silące się na zachowanie podobieństwa.

Żółta taksówka zaczęła toczyć się w kierunku tajemniczej istoty. Antoni poczuł, że dopada go dziwne podniecenie. Nie żeby ogarnęły go jakieś przesadzone emocje, a jednak włosy jeżyły mu się na ramionach. Chciał zapalić papierosa, ale postanowił wstrzymać się jeszcze przez jakiś czas. Musiał skupić się na złapaniu tego czegoś. Intuicja podpowiadała mu, że dostanie za to górę pieniędzy.

Samochód znajdował się już bardzo blisko krzaków. Grę należało rozplanować. Łowca dał znak, aby auto wysunęło się jeszcze trochę do przodu, tak by tajemnicze zwierzę nie wyczuło zagrożenia i nie pomyślało przypadkiem, że jest śledzone.

W prawym bocznym lusterku dało się zauważyć trzęsący się krzew. Wyłonił się z niego nos podobny do gniazdka elektrycznego, pojawiło się też kilka ledwo dostrzegalnych iskier. Partnerzy zastanawiali się, co robić dalej.

– Dobrze, spróbuję wysiąść i podejść bliżej. Otwórz bagażnik, powinienem mieć tam jakąś sieć.

Jednak zanim Zapałce udało się opuścić pojazd, biała postać wyskoczyła z szybkością błyskawicy. Antek ledwie zdążył otworzyć drzwi, aby zablokować nimi pędzącego na oślep uciekiniera. Ciało o sporej wadze odcisnęło ślad sugerujący kształtem popularne wiejskie zwierzę hodowlane.

– Auć – powiedział spokojnie Fiacik. W rzeczywistości nie odczuwał fizycznego bólu, wiedział natomiast, kiedy normalnie się go odczuwa, i profilaktycznie, gdy znajdował się w takich sytuacjach, wolał po prostu informować.

Antoni wyparował z samochodu jak oparzony. Przed nim chwiała się istota podobna do świni. Była białego koloru, miała lśniącą skórę i parę świecących na niebiesko oczu. Jej nos był gniazdkiem elektrycznym z przewodami ochronnymi, fazowym oraz neutralnym, a ogon średniej długości kablem o nieregularnym zakrzywionym kształcie.

Świnia chwilę patrzyła tępo na Antoniego, po czym przybliżyła do niego swój ryjek. Wyglądało na to, że chce się dać pogłaskać. Ich spojrzenia zbliżały się do siebie. Otwarta dłoń Antoniego delikatnie dotknęła zimnej skóry zwierzęcia.

Skończyło się na błysku i uczuciu przeszycia setką piorunów. Ostatnie, co łowca zapamiętał, to kwik pogardy.

***

Antoni Zapałka obudził się w białym, sterylnym pomieszczeniu. Wyglądało jak cela w jednym z tych nowoczesnych zakładów karnych, gdzie więźniowie mogą pisać skargi z powodu starego modelu konsoli do gier. Ściany stworzono z pancernego szkła.

Łowca zauważył, że nie jest tu jedynym gościem. W przeciwległym pomieszczeniu siedział młody, zarośnięty mężczyzna w zielonym swetrze i długim szaliku. Po drugiej stronie korytarza zamknięto w osobnych celach dwóch osiłków w dresach.

Dużo się ostatnimi czasy słyszało o takich przypadkach. Psychol najpierw gromadził grupę ludzi w jednym miejscu, a potem kazał im bawić się w jakieś głupie gry, i bynajmniej nie chodziło o Scrabble. Jedna rzecz się nie zgadzała – to pomieszczenie wyglądało bardzo nowatorsko. Ktokolwiek je zbudował, musiał znać technologię niedostępną przeciętnemu człowiekowi.

Cholera, a może ten rolnik cały czas mówił prawdę? – przyszło Antoniemu do głowy i zaraz włożył rękę do tylnej części spodni. Wiedział, że kosmici z jakiegoś powodu lubią umieszczać sondy we wstydliwych miejscach[3]. Ku jego wielkiej uldze okazało się, że nic tam mu nie wsadzili.

– Witam szanownego pana – odezwała się postać w szaliku. Znajdowała się za szybą, ale było ją dokładnie słychać. – Cieszę się, że wreszcie pojawił się tu ktoś na poziomie.

– Tu? To znaczy gdzie? – zapytał Zapałka.

– A bo ja wiem? Może to jakieś zaświaty, ot, dekadenckie wyobrażenie nas wszystkich, gdzie cierpimy za błędy przeszłości. Poprzez zalew śmierci w mknącym ikaryjskim hełmie.

Antoni zmierzył mężczyznę wzrokiem sugerującym, że nie zna go zbyt dobrze, ale już zdaje sobie sprawę z jego ułomności.

Tymczasem w sąsiedniej celi, gdzie na pryczy siedział jeden z dresiarzy, szklane drzwi rozsunęły się, wpuszczając do środka latające maszyny. Mimo protestów pseudokibica jedna z nich osiadła mu na głowie, przejęła częściowo nad nim kontrolę i poprowadziła go do innego pomieszczenia. Podobny los spotkał drugiego dresiarza.

– Nazywam się Witold Konstanty Bursztyn i jestem poetą sceptycznym. – Mężczyzna w szaliku wyciągnął dłoń, a dopiero potem uświadomił sobie, że nie poda jej przez szybę.

– A ja mam na imię inaczej – burknął Antoni, próbując ogarnąć myśli. – Jak długo tu siedzisz?

– Och, nie liczę dni. Czymże są dni w obliczu wszechświata? Och, czymże jest życie ludzkie? Lecz chyba dwa dni.

No dobrze – pomyślał łowca – może i mnie przetrzymają tyle, a to oznacza, że będę mieć czas na zastanowienie się, co dalej.

Zza tajemniczych drzwi, za którymi zniknęła para pseudokibiców, rozległ się świst wiertła. Po chwili zapanowała cisza. Takie sytuacje zawsze zasiewają w człowieku ziarno lęku, choć towarzyszy mu zazwyczaj mała ulga, że jeszcze nie nadeszła jego kolej.

– Jak się tutaj znalazłeś? – spytał Antek, choć wcale nie chciał rozmawiać z poetą. Mimo to wolał dowiedzieć się czegoś o tym miejscu.

– Och, zaproszono mnie na recital połączony z wieczorkiem poetyckim. Miałem przeczytać tam swe najnowsze dzieło, lecz aby ta boska chwila mogła nastąpić, musiałem zaczerpnąć inspiracji. Wena! Wena! Wena! – Witold klęknął jednym kolanem na pryczy z ręką na piersi. Ekstaza trwała jeszcze chwilę, a gdy ustała, kontynuował opowieść: – Udałem się na jedną polankę bliską memu sercu i pomyślałem: „Jakże mizerny jest byt ludzki w obliczu natury. Jakże kruche są źródła szczęśliwości ludzkiej, gdy rządzi nami pieniądz i telewizja”.

– Do rzeczy… – Łowca zaczął się już niecierpliwić.

– Napisałem najwspanialszy wiersz, moje magnum opus, lecz gdy wstałem z polanki, dostrzegłem, jak pająk tka swą lepką sieć, a nade mną zbierają się chmury.

– No dobra, dosyć tych pierdół! Co było dalej?

– Och, brakuje ci cierpliwości, kamracie o tajnym imieniu – żachnął się poeta. – A cóż się miało stać potem?

– Widziałeś może świnię? Nie taką normalną, tylko białą. I dosyć szybką, kiedy już zaczniesz ją gonić.

Witold Konstanty Bursztyn ostentacyjnie odwrócił twarz, urażony zadanym pytaniem.

– A po cóż miałbym zwracać uwagę na zwierzę tak prymitywne i niepoetyckie jak świnia? Lecz nie, nie widziałem nic podobnego.

Drzwi otworzyły się ponownie, ale ku zdumieniu więźniów nie pojawili się w nich dresiarze, a dosyć chuderlawy człowiek w kitlu i okularach. Szkła miał lekko zaparowane, a na dłoniach nosił gumowe rękawiczki. Towarzyszyły mu trzy latające maszyny.

– Panie Zapałka, mam do pana pewną sprawę – powiedział, zaglądając w odebrane wcześniej Antoniemu dokumenty. Łowca przetrzepał kieszenie – zniknęły portfel, pudełeczko z tabaką oraz telefon.

– Jak zaraz mi nie oddasz… – warknął Zapałka, ale wtedy jedna z maszyn przeniknęła do jego celi i spoczęła mu na głowie. Dalszego ciągu zdarzeń bestiobójca już nie pamiętał.

***

Henryk Kowal wycierał chusteczką okulary, spoglądając raz na obezwładnionego Zapałkę, raz na uwięzionego profesora. Po laboratorium biegała biała świnia z gniazdkiem zamiast ryjka. Henryk, znając jej właściwości (w końcu to on sam ją zaprojektował i zbudował), przydzielił jej specjalny pojemnik mający służyć jako kuweta. W jego wnętrzu były całe dwa tuziny baterii alkaicznych. Prosiakowi czasami zdarzało się załatwiać swoje potrzeby poza ustalonym przez jego pana miejscem, ale nie szkodziło to przecież aż tak bardzo. Wdepnięcie stopą w baterię na pewno było mniej obrzydliwe niż w tradycyjne świńskie łajno.

Profesor również miał przydzieloną celę, Henryk bowiem, choć chował urazę do swego dawnego wykładowcy i promotora, chciał załatwić wszystko w sposób możliwe jak najbardziej pokojowy (w swoim rozumieniu, rzecz jasna). Stąd też odrzucił pomysł kneblowania i pętania grubą liną. To nawet w teorii brzmiało jak całkowite barbarzyństwo, a on lubił iść z duchem czasu.

– Henryk, skończ to, zanim będzie za późno. Przecież ty ich wszystkich zabijesz. Policja na pewno już mnie szuka, a jeśli teraz z tym skończysz, obiecuję, że nie wniosę żadnych oskarżeń. Po prostu rozejdziemy się w swoje strony, a ja uznam twoje wynalazki. – Profesor próbował jakoś wpłynąć na młodocianego geniusza, jednak ten tylko skwitował to śmiechem.

– Profesorze Marlewski, nie ze mną te numery – odparł nonszalancko Kowal. – Był czas, kiedy obaj mogliśmy być ze sobą szczerzy, ale wtedy uznał mnie pan, panie profesorze, za kompletnego idiotę. Zostałem wyrzucony z uczelni, a smutni panowie zapięli mnie w kaftan. A do tego…

– Proszę mnie za to nie winić – przerwał szalonemu naukowcowi Piotr Marlewski. – Uważał pan, że w kadrze profesorskiej w konspiracji działają istoty z innej planety. To nie są rzeczy, które przeciętny człowiek uzna za zdrowe.

Tymczasem Zapałka powoli odzyskiwał siły. Kiedy wystarczająco oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że okularnik zajęty jest rozmową z więźniem, postanowił udawać nieprzytomnego. W tej chwili wydawało mu się to po prostu najlepszym rozwiązaniem.

– Z kolei ja proszę, panie profesorze Marlewski, żeby wreszcie wyjawił pan prawdę. Widziałem na własne oczy, jak doktor Bąkowski zabrudził zielonym śluzem całą męską ubikację.

– Nie powinieneś był tam wchodzić. To toaleta wyłącznie dla wykładowców – upomniał profesor.

– Proszę nie zbaczać z tematu! – Młodzieniec ze spokojnego tonu przeszedł do szaleńczego krzyku. Potem jednak znów się uspokoił. – Doktor Bąkowski, profesor Małecka, nawet ten początkujący inżynierek Terka, no i oczywiście pan. Wy wszyscy pochodzicie z planety Uniksa położonej w galaktyce Słonecznika. Sami nazywacie ją ciągiem cyfr, ponieważ uznajecie komunikację słowami za przestarzałą. Macie sześć księżyców, z czego jeden do połowy zniszczony, sześć cykli odpowiadających naszym ziemskim porom roku, ciecz w trzydziestu jeden procentach podobną do wody. – Kiedy zaczął wyliczać, wpadł w trans, z którego nie umiał wyjść. – Potraficie oddychać beztlenowo i wasza kultura polega na ciągłym udoskonalaniu technologii, co traktujecie niemal jak religię. Każde użycie przez was starego modelu jakiejś maszyny jest traktowane jako zdrada.

– Nieprawda, czasami robimy wyjątki… To znaczy nic mi o tym nie wiadomo… – poprawił się Marlewski. Możliwe, że był to tylko dowcip z jego strony.

Henryk Kowal uśmiechnął się raz jeszcze. Jego mina wskazywała na wielką satysfakcję. Oto wreszcie będzie mógł udowodnić całemu światu, że nie zbzikował i nie brakuje mu żadnej klepki. Spisek, który wykrył wiele lat temu, nareszcie ujrzy światło dzienne.

***

Zaczęło się niewinnie, ot zwykłe, nieumyślne przyjrzenie się papierom profesora, gdy te spadły mu z biurka. Marlewski był dla Kowala mentorem, jeśli chodziło o mechatronikę, ale tego konkretnego dnia, niecałe trzy lata temu, coś się zmieniło.

Kowal zobaczył na kartce rysunek czegoś, co przypominało latający statek. Każda z jego części była starannie oznaczona i opisana w języku, którego nie potrafił rozpoznać. Profesor wyglądał na bardzo spłoszonego i czym prędzej wyrwał mu tę kartkę z dłoni, a następnie umieścił ją w niebieskim segregatorze.

Później przyszły zajęcia z nowo zatrudnionym doktorem Bąkowskim, który co trzydzieści minut zarządzał przerwę, gdyż musiał pójść do toalety, a kiedy już wracał, na białej koszuli miał zielone ślady po czymś lepkim. Małecka z kolei w gabinecie trzymała coś, co przypominało głowicę atomową w zmniejszonej wersji. Podpatrzył to z drzewa znajdującego się naprzeciw jej okna.

Z czasem – za co szczerze miał do siebie żal – jego działania stawały się coraz mniej przemyślane i kosmiczni przebierańcy musieli wyczuć, że są śledzeni. Zresztą Henryk miał długi jęzor i zaraz wypaplał swoje niesamowite spostrzeżenia kilku kolegom z roku. Co prawda wyśmiali go, ale możliwe, że to przez nich wieść rozeszła się dalej. Replika bomby w magiczny sposób zniknęła z biurka Małeckiej, Bąkowski udał się na chwilowy urlop, a Marlewski zaczął wychwytywać w pracy inżynierskiej Kowala coraz więcej błędów. Wszystko, by odsunąć go od prawdy.

Ale Henryk się nie poddawał i pewnego dnia, wiedząc, że wszyscy rzucają mu kłody pod nogi, postanowił wcielić w życie plan ostateczny – podpalił stos papierowych ręczników w łazience i tym samym wywołał alarm przeciwpożarowy.

W ogólnym rozgardiaszu, wśród studentów opuszczających w pośpiechu budynek Politechniki, udało mu się szybko włamać do gabinetu Marlewskiego.

Na półkach stało tam wiele niebieskich segregatorów, jednak Kowal nie był głupi i wiedział, że coś takiego nie zostałoby położone na widoku, toteż od razu skierował swe kroki do stojącego w kącie małego elektronicznego sejfu. Student nie znał kodu, jednak wiedział, że sejf należy do starszych modeli i by go otworzyć, musi uderzyć nim o podłogę i jednocześnie przekręcić uchwyt służący do otwierania zamka.

Nie było czasu na robienie zdjęć wszystkim tym papierom. Profesor mógł niedługo wrócić do gabinetu, dlatego Henryk włożył znaleziony w sejfie segregator do reklamówki i czym prędzej wyszedł.

Dalsza historia w dużej części opierała się na tworzeniu wynalazków znalezionych w katalogu. Jednym z ręcznie rozrysowanych projektów był statek kosmiczny zasilany czymś, co na obrazku łudząco przypominało mózg. Najpierw jednakże student zajął się mniej ambitnymi projektami opisanymi na tajemniczych kartach z segregatora. Nie zdążył mimo wszystko poczynić zbyt wielkich postępów, gdyż kilka dni później oficjalnie wyrzucono go z uczelni z powodu kradzieży z włamaniem oraz podpalenia łazienki, na skutek czego w akcie niepohamowanego szału Henryk Kowal stanął na najwyższym piętrze uczelni i zagroził, że rzuci się z okna. Warto dodać, że przy tym całkowicie pozbył się ubrań i wykrzykiwał frazy rodem z serialu Z archiwum X.

Niełatwo było uciec ze szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim. Zajęło mu to kilka lat…

***

– Może mi pan tylko wytłumaczyć… Umówmy się, że to niepokojące… No, właściwie dlaczego mózgi? – Henryk wskazał palcem na skradzione plany.

– Wspominałem ci już, dziecko, że jesteś chory na głowę. Wszyscy się o ciebie bardzo martwimy.

– Proszę przestać mydlić mi oczy! – Oszalały Henryk kopnął w pancerną szybę, czego bardzo potem żałował. – Próbowałem znaleźć jakiś substytut. Wycinałem pobliskie pola, żeby stworzyć biopaliwo. Ale ostatecznie maszyna nawet się nie uruchomiła!

– Henryku Kowalu, mówię do ciebie raz jeszcze. Zaprzestań robienia tych wszystkich dziwactw. Przecież masz to, co chciałeś – zbudowałeś wszystkie te fantastyczne rzeczy. Nie musisz nikogo zabijać, żeby…

– Niech pan profesor wytłumaczy mi zatem, skąd plany tych wszystkich fantastycznych – jak to pan ujmuje – rzeczy znalazły się w pana sejfie? Same tam przywędrowały?

– To nieistotne – burknął Piotr Marlewski. – I tak nie uwierzysz mi w wersję, że wszystko sam sobie wymyśliłeś. W moim gabinecie nie było żadnych planów. To ty je wykonałeś. Jesteś chory psychicznie, Henryku, i potrzebujesz pomocy lekarza. Dlatego zaprzestań tych szarlatańskich eksperymentów.

Henryk znowu poczuł nagły przypływ złości. Kiedy wreszcie ten stary tłuk wyzna całą prawdę? Już kilka razy omal nie wypaplał, że cały szereg podejrzeń Kowala miał pokrycie w rzeczywistości. Dlaczego Uniksanie kryją swoją tożsamość?

Laboratorium wypełniały sprzęty najróżniejszej maści. Świnia elektryczna była tylko początkiem i zapewne Henryk mógłby zbić na niej fortunę, lecz pieniądze… one nie grały roli. Tu chodziło o dociekanie prawdy, o oczyszczenie się z zarzutów. Przecież to wszystko wcale mu się nie zdawało. Nie wymyśliłby sam Ręcznie Kontrolowanych Latających Obiektów Wyłapujących, Laserowych Maszyn Chirurgii Kości Ciemieniowej czy w końcu Pirotechnicznego Urządzenia Patrolu Automatycznego[4]. Były tu prawie wszystkie maszyny z błękitnego segregatora, lecz jednej brakowało.

Statek kosmiczny. I dziwne silniki mające go napędzać.

Gdy Kowal zdoła już uruchomić to blaszane ustrojstwo, które zbudował z części zakupionych od pobliskich złomiarzy, poleci na planetę Uniksa i uzyska argument ostateczny. A wtedy ani Marlewski, ani Bąkowski, ani nikt inny nie wykręci się już od odpowiedzialności za swoje kosmiczne matactwa.

Marzenia o przyszłości zostały przerwane, gdy Henryk zauważył, że jego nowy więzień już nie śpi. Zapałka po prostu nie mógł powstrzymać śmiechu i dopiero widząc czujny wzrok szalonego naukowca, nieco się uspokoił.

– Do naszej rozmowy jeszcze zdążymy powrócić, profesorze. I mam nadzieję, że tym razem obaj dojdziemy do właściwych wniosków – powiedział Kowal, po czym odwrócił się i wcisnął guzik na maszynie oplatającej swoimi mackami Antoniego, powodując, że zaczęła ona poruszać się w kierunku pomieszczenia obok. Sam podążył jej śladem.

Zapałka i Kowal znaleźli się w pokoju przypominającym typowe wnętrze jednego z tych mało zadbanych pomieszczeń w akademikach. Nie biegały tu co prawda szczury ani karaluchy, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że wcześniej właściciel wyzbierał je i przeprowadził na nich eksperymenty.

Na kanapie i drewnianym stole piętrzyły się pudełka po pizzy i folie po kebabach. Na burym dywanie lepiła się jakaś dziwaczna substancja przypominająca majonez. Wnętrze śmierdziało stęchlizną.

Henryk kazał rozgościć się Antoniemu w swoich skromnych progach, ale łowca nie był pewien, czy mówił to ironicznie, czy też miał jak najbardziej szczere intencje. Człowiek czuje się niekomfortowo, kiedy z jednej strony pętają go metalowe macki, a z drugiej włącza się mu klimatyczną, relaksującą muzykę z wieży stereo i kulę dyskotekową.

– Niektórzy nazwaliby to bałaganem. Ja jednak wolę określenie „artystyczny nieład”. – W postaci Henryka Kowala było coś niepokojącego. Przypominał ten rodzaj wariata, który dopiero co namyśla się, czy powinien zabić swojego rozmówcę, czy może poczęstować go kawą i ciasteczkami. Losowanie jednej z opcji ciągle trwało.

– Co zrobiłeś z moim autem? – Było to pierwsze i w opinii łowcy najistotniejsze pytanie, jakie powinien zadać.

– To cenny nabytek, nieprawdaż? – Wzrok Kowala zrobił się przenikliwy. – Ale nie bój się. Jest w bezpiecznym miejscu.

– Stary, jeśli chcesz mnie zabić, zrób to szybko i bez zbędnych tortur. Mamy dwudziesty pierwszy wiek i wypadałoby zachowywać się humanitarnie… – Zapałka postawił sprawę jasno.

– Ależ nie zamierzam pana zabijać. – Ku niezadowoleniu swego więźnia naukowiec znowu się uśmiechnął. – Po prostu chciałem zaproponować pewną… powiedzmy, spółkę.

Antoni spojrzał z politowaniem na okularnika. Prawdę powiedziawszy, miał już dosyć atrakcji na dzisiejszy dzień. Planował po prostu pokręcić się po okolicy, niczego nie zobaczyć i odebrać drugą połowę zapłaty. Ale oczywiście towarzyszący mu od urodzenia ewenement zadecydował inaczej.

Kowal, nie słysząc żadnych słów sprzeciwu, ciągnął dalej swe przemówienie:

– Jeden z Ręcznie Kontrolowanych Latających Obiektów Wyłapujących… Boże, muszę to inaczej nazwać, bo mi się język poplącze… Dobrze, w każdym razie jedna z moich maszyn po przeanalizowaniu pańskiego mózgu natrafiła na pewne nietypowe właściwości. Pański mózg przypomina inne badane przeze mnie mózgi pod względem budowy biologicznej, lecz pewne aspekty, bardziej psychiczne, odróżniają go od innych. Zupełnie jak gdyby dysponował pan czymś w rodzaju szóstego zmysłu…

Ewenement – pomyślał Antoni Zapałka. Niewiele osób było nim otoczonych. Na całym świecie znajdował się mały odsetek takich osób, a różne agencje wojskowe do zadań specjalnych bardzo interesowały się każdym, kto miał z owym ewenementem jakąś styczność.

Nie potrafiono wyjaśnić tego zjawiska. Ono po prostu się pojawiało, często przechodząc na dalsze pokolenia wraz z genami. „Szczęśliwy” posiadacz nienazwanej w żaden naukowy sposób przypadłości (wciąż bowiem trwały nad nią badania) przyciągał do siebie niebagatelnych rozmiarów kłopoty. Na przykład, kiedy ktoś taki jechał autem późną porą, przez ulicę nie przebiegała mu sarenka, ale całe stado centaurów. Natomiast każde spotkanie z miotłą wiązało się z lataniem na jej trzonku wbrew własnej woli.

To właśnie był ewenement.

Aczkolwiek Antoni go lubił. Po pierwsze, stanowił cząstkę jego samego. Po drugie, dawał mu pracę na rzadkim, ekskluzywnym stanowisku.

– Nie zaprzeczam temu, co mówisz, ale to długa historia i raczej nie chce mi się jej opowiadać. Na pewno nie w takich warunkach. – Antoni nie miał zamiaru uczestniczyć w tym szalonym procederze, nawet gdyby znajdował się po bezpieczniejszej stronie.

– Nie musi pan. Wiem wszystko, co trzeba – odparł tajemniczo Henryk. – Wiem również, że jest pan kosmitą.

Łowca zdębiał. Ze wszystkich możliwych scenariuszy tego w ogóle nie zakładał. Ukradkiem spojrzał w zawieszone na ścianie lustro. Odbijał się w nim całkiem wyraźnie. W jego wyglądzie nic się nie zmieniło, wciąż miał ciemne włosy, głowę bez czułków i biały kolor skóry bez żadnych zielonych plamek. Cóż, w stu procentach on.

– Zaszło chyba jakieś nieporozumienie… – Antoni próbował wytłumaczyć podstawowe kwestie, ale nie dano mu dojść do słowa.

– Oj, niech się pan nie bawi w te same żałosne gierki co profesor Marlewski. Badania nie kłamią. Ma pan ponadprzeciętny mózg. Podobny pod względem budowy do przeciętnego, ale jednak unikatowy. A ja zawsze mówiłem, że lepsi od jednego geniusza są dwaj geniusze.

– No, ale ja na serio nie…

– Powtarzam po raz ostatni: proszę ze mnie nie robić głupca. A to auto, którym pan przyjechał? To najlepszy dowód na potwierdzenie mojej tezy: kosmita i jego wierny robot. A skoro pochodzi pan z kosmosu, to i uniksańskie sekrety również nie są panu obce. To, że posiadają sześć księżyców, purpurowe halo wokół swej planety, unikalną kulturę polegającą na (…)[5].

Część faktów o Uniksie przeleciała przez jedno ucho bestiobójcy, a następnie wyleciała drugim, pozostawiając tylko uczucie, że usłyszane słowa składały się w jakiś sens, ale nie warto było tego zapamiętywać. Zapałka miał dosyć tego gadania głupot. Prawdę powiedziawszy, najchętniej wróciłby do domu, całkowicie zrzekając się jakichkolwiek pieniędzy za to zlecenie, byle tylko znaleźć się gdzie indziej.

Raptem w głowie zaświtał mu pewien pomysł. A raczej zalążek pomysłu, którego finał był bardzo niepewny.

– No, dobrze, przejrzałeś mnie. – Antoni nawet nie udawał, że dobrze odgrywa swoją rolę. Ten dzieciak uwierzyłby we wszystko. – Znam Uniksan jak własną kieszeń. Latają po różnych planetach, chcąc je zawojować technologicznie, ale zapominają o najprostszych rzeczach. No bo kto normalny chowałby poufne dokumenty w zwykłym segregatorze? Tacy to już są ci Uniksanie. I te pięć księżyców…

– Sześć – poprawił Henryk.

– A, tak, sześć. Racja. Czasami człowiek… Czasami kosmita myli się w pewnych kwestiach. Tyle tych planet, układów, gromad gwiazd. Sam rozumiesz… No w każdym razie przyleciałem na Ziemię, bo macie tu fajne kobitki, he, he…

– A jak się nazywa twoja planeta? – spytał Henryk z lekką podejrzliwością.

Antoni próbował wymyślić jakąś nazwę planety, która brzmiałaby przekonująco, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Po chwili na zabrudzonej podłodze zauważył puste pudełko po maśle. Powinno się nadać – pomyślał. Ale potem poszukał czegoś jeszcze, aby nazwa była dwuczłonowa. Odpowiedź znalazł na puszce w kącie pokoju.

– Delma Strong – oznajmił śmiertelnie poważnie. Kowal chyba kupił tę bajeczkę.

Rozmowa trwała jeszcze przez jakiś czas, przybierając formę wywiadu rzeki. Kreatywność, z jaką łowca wymyślał kolejne fakty na temat Delmastrongianinów, zaskoczyła nawet jego samego, mimo że w życiu opowiedział już nie jedno kłamstwo. Co więcej, starał się pamiętać, aby jego opowieści wzajemnie się nie wykluczały.

I, o dziwo, jakoś to wszystko się kleiło. Co prawda ta opowieść bardziej przypominała chrupki sklejone na ślinę aniżeli solidną konstrukcję wieżowca, lecz i tak spełniła swoją funkcję.

– Fascynujące. – Henryk Kowal z wrażenia aż podskoczył. – Jesteś pierwszym kosmitą, który się przede mną zdekonspirował. Niesamowite!

Jeszcze przez jakiś czas naukowiec krążył po pokoju w ekstazie, ale w końcu się uspokoił.

– Posłuchaj, chodzi o wcześniej wspomniane mózgi. Zdobyłem tylko trzy, a do płynnego uruchomienia maszyny muszę ich zdobyć aż dziesięć. Wyglądasz mi na spryciarza, który mógłby załatwić mi ich więcej. Dopiero wtedy maszyna połączona z płatami mózgowymi byłaby w stanie wznieść się w powietrze. Może i dałoby radę z mniejszą liczbą, ale nie chciałbym ryzykować. Rozumiesz, to zbyt istotne dla losów świata.

Antoni Zapałka został postawiony przed zadaniem wysoce niemoralnym. Doskonale o tym wiedział. Nie chodzi o to, że uważał przestrzeganie prawa za obowiązek, ale mimo wszystko podprowadzanie sąsiadowi prądu czy zakłócanie ciszy nocnej nie stały na tym samym poziomie nikczemności, co kradzież czyjegoś mózgu. Chociaż tamtych dwóch osiłków w dresach zapewne rzadko z nich korzystało.

Z drugiej strony był tu uwięziony i możliwe, że nawet jako Delmastrongianin mógłby okazać się wyśmienitym materiałem na dawcę szarych komórek. Ryzyko było zbyt duże.

– Wybacz, ale nie będę babrał się w tym gównie. Zabijanie ludzi nie wchodzi w zakres moich kompetencji, mimo że niektórzy z nich rzeczywiście mogliby zniknąć z tego świata. I nie próbuj używać mi tu jakichś eufemizmów typu: „Ale przecież to tylko pożyczenie, a nie zabijanie”, bo zdążyłem wystarczająco dobrze poznać budowę ludzkiego ciała, by wiedzieć, że bez mózgu raczej nie da się żyć.

– Skoro tak stawiasz sprawę… – bąknął niezadowolony Henryk.

***

Antek po ponownym odzyskaniu przytomności odkrył, że znowu znajduje się w celi. Tym razem jednak współdzielił ją z Witoldem Konstantym Bursztynem.

Szlag, ten wariat w okularach może i nie umie utrzymać porządku we własnym pokoju, ale na torturach zna się wybitnie – pomyślał Zapałka. Nawet kilkanaście minut w jednym pomieszczeniu z poetą tego pokroju sprawiało, że człowiek zaczynał dostrzegać zalety w podcięciu sobie żył. A mózg? W tej chwili też nie wydawał się aż tak potrzebny, bo to jednak jego obecność w czaszce pozwalała na doświadczanie obecności Witolda.

Poeta stał nago nad płótnem i okładał się wielobarwnymi pędzlami, ostentacyjnie płacząc nad tym, że piękno ostateczne można uzyskać tylko wówczas, gdy stworzenie boskie (sztuka) połączy się ze stworzeniem profanicznym (ciałem).

Antek przyglądał się, jak zielona i pomarańczowa farba spływają po plecach młodego mężczyzny, który nawet go nie zauważył. Zapałka czasami, kiedy sporadycznie odwiedzał Internet, łapał się na klikaniu w różne dziwne linki prowadzące do szokujących stron, jednak nawet przy najbardziej okropnym klipie miało się świadomość siedzenia po tej bezpiecznej stronie. W tym przypadku tak nie było.

– O, witam pana, panie tajemniczy. – Bursztyn wreszcie go dostrzegł i było to krępujące, ponieważ odwrócił się do niego, prezentując… no właściwie wszystko.

– Pierdolić to… – mruknął Zapałka i w tym momencie wszystkie wątpliwości co do moralności propozycji Kowala odeszły w zapomnienie.

Nie namyślając się ani sekundy dłużej, łowca przylgnął do pancernej szyby i zaczął w nią uderzać zamkniętymi pięściami. Uderzenia były przeplatane głośnymi wyznaniami, że „pomylił się” oraz „zmienił zdanie”.

Na efekty nie trzeba było długo czekać, ponieważ Henryk Kowal błyskawicznie pojawił się przy szybie w asyście trzech latających maszyn.

– Mam pewien plan. I to dobry plan. – Co zaskakujące, Antek naprawdę uświadomił sobie, że ma plan i nie blefuje. – Musisz mi oddać tylko wszystkie moje rzeczy, łącznie z komórką i Fiacikiem. Resztę opowiem ci po drodze.

W ten sposób poeta znów został skazany na samotną kontynuację swojego performance’u. Nie bez przyczyny Henryk zostawił jego transplantację na potem – co jak co, ale facet miał dar przekonywania innych do ucieczki jak najdalej od niego.

***

Noc była już w pełni, kiedy samozwańczy bestiobójca siedział w swoim Fiaciku i wypatrywał tych, na których jakieś dziesięć minut temu wydał wyrok śmierci. Samochodowi nie bardzo podobał się ten plan.

– Wiesz, że to się nazywa zabójstwo, prawda? – Fiacik próbował jakoś wpłynąć na swojego kierowcę. – To znaczy możesz to nazywać, jak ci się podoba, ale synonimy nie zmieniają faktów. Obaj ZABIJEMY – wyraźnie zaakcentował – tych ludzi.

Końcówka papierosa wypadła spomiędzy palców Antoniego i wylądowała w kałuży. Łowca nie chciał się kłócić – nie miał żadnych argumentów – a fakt, że Fiacik nie zwrócił mu uwagi, aby nie palił w jego wnętrzu, był najlepszym dowodem na to, że auto w obliczu tak dużego problemu nie przejmowało się drobnostkami.

Zaniedbany paznokieć Zapałki włączył radio. Fiacik natychmiast je wyciszył. Dopóki było ono połączone z jego kablami, miał nad nim kontrolę.

– Nie zagłuszysz wyrzutów sumienia. A przynajmniej nie na długo. Tamtym już nie pomożemy, ale przecież możemy po prostu uciec i zapomnieć o całej sprawie.

– Chyba zapomniałeś o tej terrorystce na tylnym siedzeniu. – Kierowca wskazał na pulchną, białą świnię, bacznie przyglądającą się mu z kanapy pasażera. Pod nią znajdowało się kilka baterii alkaicznych, gdyż najwyraźniej nie zdążyła za potrzebą.

– To tylko świnia. Nie wygląda na groźną. Chociaż… – Fiacik przypomniał sobie sytuację sprzed paru godzin, kiedy obaj zostali porażeni sporą dawka energii. – No to już, szczerze mówiąc, nie wiem, co moglibyśmy zrobić. Nadal nie popieram tego pomysłu. Co ten świr musiał ci zrobić, że przystałeś na jego warunki?

Antoniemu zebrało się na wymioty, gdy sobie o tym przypomniał.

– Nie wnikajmy w szczegóły. Powiedzmy, że o wiele gorsze jest zachowanie tej sceny w pamięci niż pozbycie się własnego mózgu.

– Czyli zostaliśmy niewolnikami… Jak myślisz? Z tymi kosmitami to on tak na serio?

– To świr – ocenił fachowo Zapałka. – Zresztą wspominałem ci już o tym, jak łyknął bajeczkę z Delmastrongianami. Ale jedno trzeba mu przyznać: ma pojęcie o technice, skoro był w stanie to wszystko stworzyć. Włącznie z tą upierdliwością z tyłu.

Świnia chrumknęła z dezaprobatą.

W rzeczywistości plan Antoniego, sklecony na szybko i bazujący na ewentualnych zbiegach okoliczności, obejmował wyjście obronną ręką z tego wszystkiego. Tak, żeby wilk był syty, a owca… być może cała.

Trzymanie numerów telefonów swoich wrogów niosło za sobą dużo plusów. Po pierwsze, zawsze wiedziałeś, kiedy nie odbierać. Po drugie, zawsze wiedziałeś, na jakie numery dzwonić, kiedy chciałeś pod wpływem alkoholu profilaktycznie zwyzywać kogoś dla żartu. Po trzecie, jeśli głupie SMS-y i wyzwiska nie czyniły cię sytym, zawsze mogłeś umówić się na jakieś towarzyskie spotkanie i sportowo poobijać parszywe mordy.

Tym razem padło na tę ostatnią opcję, choć Antek był całkowicie trzeźwy. Henryk potrzebuje siedmiu mózgów, a więc dostanie je na srebrnej tacy, a i konkurencja w pewnej branży znacznie zmaleje – stwierdził Antoni.

Początkowo wybór miał paść na Filipa Chłystka – największego wroga biznesowego, szuję, skąpca, oszusta, krętacza, zwolennika nieuczciwej konkurencji, wyzyskiwacza, sprzedawczyka, konfidenta, wielkiego donosiciela, człowieka bez krzty honoru, króla kłamstwa i manipulacji, a także dawnego znajomego. Lecz później Antoni zrezygnował z tego pomysłu. Nadal zostałoby mu sześć mózgów do zebrania, a poza tym w kwestii nienawiści warto prowadzić ustabilizowane życie i mieć jeden jej stały obiekt.

***

Na postoju dla taksówek zaczęła się wrzawa. Ten lewy taksówkarz wożący ludzi tym rdzewiejącym gratem miał czelność zadzwonić i wyzwać ich na walkę? Co on sobie wyobraża?

Wąsate postacie, z których co druga nosiła na głowie beret, popatrzyły na siebie jednomyślnie.

– W centrali mówili, że niejaki Antoni Zapałka chce się z nami widzieć. Nawet podał lokalizację. I do tego nazwał nas złotówami! – ryknął jeden z nich.

– No to nie ma na co czekać, jedziemy do niego! Szef też dzwonił i mówił, że daje stówę każdemu, kto tam pojedzie – ucieszył się inny, poprawiając lusterko.

– Niezła premia, chociaż pojechałbym tam nawet za darmo – rzucił następny.

Taksówkarze od ponad roku byli w stanie wojny z Zapałką. Samo to nazwisko wzbudzało w nich obrzydzenie. Było gorsze niż Uber. Uber był nieuczciwy, ponieważ kazał swym użytkownikom za mało płacić, a przecież to powodowało, że klientom przewracało się w głowach. Poza tym nie po to większość ze zgromadzonych na postoju kierowców dawała łapówki, by zdobyć licencje taksówkarza, żeby teraz nagle ktoś nie musiał jej mieć. Ale Uber – przynajmniej w ich własnej, nieopisanej w żadnym podręczniku hierarchii – znajdował się dwa poziomy niżej względem Zapałki (wygrywali z nim również rowerzyści). Natomiast Antoni Zapałka uprawiał samowolkę, będąc quasi-taksówkarzem. Udawał, że jest jednym z nich, a w rzeczywistości nie dorastał im do pięt.

Siedem naznaczonych znakiem czasu samochodów zaturkotało silnikami i taksówkarze odjechali w bojowych nastrojach.

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[1] Antek stwierdził, że w czasach współczesnych należy mieć jakiś przydomek. Kilka dni zeszło mu na szukaniu odpowiednich wyrazów, które mógłby ze sobą połączyć, w słowniku języka polskiego (głównie dlatego, że początkowo bał się wejść do biblioteki, ponieważ myślał, że wstęp tam jest płatny). Aż wreszcie wymyślił właśnie „bestiobójcę”. Wiele osób wiedziało, że brzmi to jak nazwa jakiegoś bohatera z taniej książki fantasy pisanej przez debiutanta, ale nikt nie miał odwagi powiedzieć o tym głośno. I tak już zostało.

[2] Bądź komunikowała się w inny sposób, na przykład poprzez wypustki na mackach albo emisję niewidzialnych fal.

[3] Kosmici nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego to robią. Wydawało im się to po prostu słuszne i bardzo zabawne. Poza tym w amerykańskich filmach obcy też tak robili, więc najwyraźniej była to praktyka pożądana przez Ziemian i gdyby nie zaistniała, ktoś mógłby poczuć się rozczarowany.

[4] To były wstępne określenia i Henryk nie bardzo je lubił. Były zbyt długie, a niektóre z nich, kiedy zredukowało się ich nazwy do skrótów, brzmiały idiotycznie, zwłaszcza ta ostatnia.

[5] Z przyczyn obyczajowych narrator postanowił skrócić barwny opis flory, fauny, kultury i geografii planety Uniksa.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Podziękowania
Mózgotrzep
Zanim umrzesz, ujrzysz rubin
Kwiaciarka
Skała
Za dużo Disneya
Kryzys wieku smoczego
Nieziemska genetyka
Więzy krwi

Incydenty Antoniego Zapałki

ISBN: 978-83-8219-862-1

© Sebastian Jadowski-Szreder i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Anna Jakubek

Okładka i ilustracje: Anna Jadowska-Szreder

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek