Idealna niania - Cross Georgina - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Idealna niania ebook i audiobook

Cross Georgina

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Młoda kobieta przyjmuje ofertę pracy jako niania u bardzo zamożnej rodziny. Myśli, że znalazła przepustkę do lepszego życia. Nie może bardziej się mylić…

Gdy Sarah Larsen znajduje ogłoszenie na tablicy korkowej w lobby budynku, w którym mieszka, jedno spojrzenie na adres mówi jej, że to szansa, by zmienić swoje życie.
Praca zdaje się być jak marzenie: luksusowy apartament w Upper West Side w Nowym Jorku; pensja, która dodaje kilka zer do jej obecnych wpływów; cudowna matka, która jest bardziej jak przyjaciółka niż potencjalna szefowa.
Jest przepełniona radością, gdy oferują jej stanowisko i bez zastanowienia podpisuje klauzulę poufności. Niestety z czasem sprawy się komplikują.
W rodzinie Birdów jest coś bardzo dziwnego. Dlaczego piękna pani Bird nigdy nie wychodzi z apartamentu sama? I co się stało z poprzednią nianią?
Wkrótce okazuje się, że dziwne zachowania Birdów to coś więcej niż ekscentryczność zamożnych ludzi. Jednak wtedy jest już za późno i Sarah nie ma jak szukać pomocy.
W końcu kluczowa jest dyskrecja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 53 min

Lektor: georgina cross

Oceny
4,2 (511 ocen)
257
144
64
36
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martula905

Dobrze spędzony czas

Zapowiadało się super. Czegoś takiego jeszcze nie czytałam. Im dalej z tym bardziej tendencyjnie. Druga część mnie zawiodła. Wszystko przewidziałam. Szkoda.
71
dominikanous

Z braku laku…

lektorka zabiła książkę czytając większość kwestii głosem małej rozwydrzonej dziewczynki :/
40
Solkowy

Całkiem niezła

RIP dla wszystkich, którzy słuchali audiobooka.
40
ewagestwa

Z braku laku…

Pokręcona, odrealniona ale z braku laku można przeczytać
30
Joannam06

Z braku laku…

Słabo przeczytana, wydumana historyjka
20

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę dedykuję Nicole Angeleen,

bez Twojej przyjaźni i wnikliwości

Idealna niania nie byłaby taką książką,

jaką jest teraz.

Dziękuję

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

Dzieci rozmawiają. Niektóre śpiewają cicho pod nosem, podczas gdy inne rozglądają się po pomieszczeniu, w ręku trzymając lizaki, od czasu do czasu zerkają na swoje mamy, które stoją za podwójnymi francuskimi drzwiami, gdy te zamykają się cicho.

Przez chwilę dzieci wyglądają na zmartwione: usta wygięte w podkówki, lizaki wyjęte z buzi. Są malutkie: trzy-, czteroletnie. Całe sztywnieją, patrząc jak ich mamy odchodzą. Ale wtedy do pomieszczenia wchodzi uśmiechnięta kobieta, a buzie dzieci promienieją na jej widok. Jest piękna. Na szyi ma sznur diamentów wielkości gumy do żucia w kształcie kulek. Wokół niej unosi się zapach cudownych perfum.

Dzieci przyglądają się jej z podziwem, a potem są zdezorientowane. Nigdy wcześniej kogoś takiego nie widziały. Aż do dzisiaj nie miały powodu, by przychodzić do apartamentu na Upper West Side.

Ale ja znam Colette. Pracuję dla niej, choć już niedługo. Jutro przestanę być nianią jej dziecka.

Collette rozdaje im więcej słodyczy, a dzieci uśmiechają się szeroko, kąciki ich ust są czerwone od lizaków. Wskazuje na rozwieszone dookoła balony, a maluchy chichoczą. Informuje je, że niedługo zostanie przyniesiony tort: cztery warstwy waniliowego biszkoptu w polewie truskawkowej. Dzieci zajmują miejsca, zapominając o swoich mamach. Przez chwilę Collette także wydaje się szczęśliwa.

Jednak wtedy dostrzegam to, jak na mnie patrzy i mam wrażenie, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.

Collette chce mnie zatrzymać.

Dzieci siedzą przy stole twarzami do siebie – cztery dziewczynki i dwóch chłopców. Zwerbowałam je na placu zabaw, na który poszłam kilka dni temu. Znajdował się w jednym z niewielu parków, do którego przychodzą matki przyjmujące zaproszenie na przyjęcie urodzinowe do dziecka, którego ich pociechy nie znają.

Na początku popatrzyły na mnie z niedowierzaniem, pytając: „Dlaczego? Czy ta dziewczynka nie ma przyjaciół w szkole?”.Chciały wiedzieć, czy nie jestem stuknięta. Myślały, że żartuję. Ale wtedy odwróciły zaproszenia, które im wręczyłam, i zobaczyły adres. Wszystkie obiecały, że stawią się z dziećmi punkt piętnasta. Jestem pewna, że w podjęciu decyzji pomogły też pieniądze, które ode mnie dostały.

Dzieci zostały usadowione w pokoju, który zwykle służy do urządzania wystawnych kolacji dla specjalnych gości. Ale nie dzisiaj – takie wydarzenia mają miejsce coraz rzadziej i nigdy dziesiątego lipca.

Dzisiaj na Zachodniej Siedemdziesiątej Ósmej Ulicy mile widziane są tylko dzieci.

Przyglądam się maluchom przy stole i widzę, że znowu zaczynają się wiercić. Kręcą się, dopytując o tort. Cierpliwość przedszkolaków maleje z sekundy na sekundę, ich krzyki i wysoki poziom cukru sprawiają, że pokój staje się tykającą bombą.

Collette wygląda na skołowaną. Gwałtownie wygładza obrus, ręce jej drżą, a gdy zerka na drzwi, widzę jej nerwowo drgającą powiekę.

Gdzie solenizantka? Co ją zatrzymuje?

Collette rzuca się, żeby nalać dzieciom soku i poprawić dekoracje na stole. Gdy porusza się w ten sposób – gwałtownie, szybko, nabuzowana od kofeiny i od tego, co łyknęła, zanim tu przyszła – kojarzy mi się z malutkim ptakiem. Drobna, z rozbieganymi oczami i ciałem napinającym się przed każdym najmniejszym ruchem.

Collette Bird. Nie mogła poślubić człowieka z bardziej pasującym do niej nazwiskiem. Nie wspominając o tym, że stała się częścią jednej z najbardziej zamożnych rodzin w Nowym Jorku. To bogactwo pozwala jej urządzać takie przyjęcia. To dzięki pieniądzom uchodzą jej one płazem.

Zerkam na zegarek. Godzina do końca.

W pokoju zapada cisza, światła zostają przygaszone. Pojawia się tort. Pokojówka przywozi go na stoliku na kółkach, a dzieci zaczynają wiwatować i klaskać, rzucając lizaki gdzie popadnie. Jedna z dziewczynek liczy na głos świeczki.

– Jeden, dwa, trzy, cztery. Tyle samo, co ja. Też mam cztery lata!

Rozgląda się dookoła. Tak samo pozostałe dzieci.

Gdzie jest solenizantka?

Collette zerka w stronę drzwi. Niemal słyszę, jak łomocze jej serce. Spojrzenia dzieci podążają w tym samym kierunku. Podchodzi szybko do stołu, staje u jego szczytu – w miejscu, które celowo jest puste – i wysuwa krzesło. Patrzy w stronę korytarza.

– Jeszcze chwila… – mówi, a dzieci biorą gwałtowne oddechy, gdy Collette szepcze z entuzjazmem: – Jeszcze moment…

A wtedy…

Powietrze przeszywa ostry dźwięk, który zbliża się w stronę pokoju. Patrzę na Collette, która wygląda tak, jakby ktoś wyrwał jej z piersi serce.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

 

 

POTRZEBNA NIANIA

Zachodnia Siedemdziesiąta Ósma Ulica 101.

W sprawie rozmowy o pracę proszę dzwonić pod numer: 212-555-0122

Wypłata tygodniowa.

Kluczowa jest dyskrecja.

Obowiązują specjalne warunki.

 

– Myślisz, że nadaję się na nianię? – pytam i podnoszę ulotkę, którą ściągnęłam z tablicy korkowej wiszącej w lobby budynku, w którym wynajmujemy mieszkanie.

Jonathan patrzy w moją stronę. Jego twarz pokrywa cień zarostu, a włosy układają się w gęste nieokiełznane fale. Kąt, pod jakim pada na niego światło, podkreśla, jak jest przystojny; mrukliwy, ale szczery. Ten mężczyzna zostanie moim mężem. Drapie się po brodzie, czując, że właśnie tam powędrowało moje spojrzenie. Chcę pocałować ten kawałek jego skóry, gdzie pod zarostem znajduje się malutka blizna, chcę pogłaskać go po twarzy.

– Pracowałaś kiedykolwiek jako niania? – pyta.

– Zajmowałam się dzieciakami w liceum.

– I to oznacza, że masz kwalifikacje?

– Mam certyfikat z RKO.

– Kiedy go zrobiłaś: dziesięć lat temu? – mówi żartobliwie.

Dźgam go palcem w żebra.

– Nie bądź niemiły. W ogłoszeniu o to nie proszą.

Zabiera ode mnie ulotkę.

– Niech no spojrzę. – Leżymy na łóżku, które później złożymy w kanapę, żeby zrobić miejsce w naszym maluteńkim trzydziestometrowym mieszkaniu. Pod głowami mamy poduszki, ciągle jesteśmy w piżamach, a na podłodze, w zasięgu mojej ręki, stoi kawa, którą Jonathan przygotowuje dla mnie każdego ranka.

Czyta ogłoszenie: pięć linijek tekstu, nie licząc nagłówka.

– O co chodzi z tym: „dyskrecja na wysokim poziomie”?

– Mówisz o najciekawszej części oferty? – Zabieram ogłoszenie. – Pewnie to jakiś celebryta albo inna ważna osoba. W końcu adres jest na Zachodniej Siedemdziesiątej Ósmej.

– Nie ma nic o tym, o ile dzieci chodzi. Może być ich nawet dwanaście.

– Wątpię.

– Albo to niemowlę. – Bierze gwałtowny wdech. – Wiesz, jak zajmować się tak małymi dziećmi?

Wspominam swoje dzieciństwo: byłam samotna. Nie miałam nikogo poza ciocią, która mnie wychowała. Potem w liceum opiekowałam się dziesięcioletnimi bliźniakami. Planujemy z Jonathanem ślub, ale wciąż daleko nam do planowania dzieci.

– Poradzę sobie – mówię.

– Po co ci nowa praca? Myślałem, że podoba ci się w Palenisku.

Wzdycham. Lubiępracować w Palenisku, restauracji na skrzyżowaniu Wschodniej Trzynastej Ulicy i Pierwszej Alei, gdzie oboje jesteśmy zatrudnieni. Jonathan kilka miesięcy temu pomógł mi zdobyć tam pracę, mimo że byliśmy już zaręczeni, o czym nie powiedzieliśmy właścicielowi. Paul i tak się dowiedział, wziął nas na dywanik, ostrzegając, żebyśmy nie kłócili się na zmianach, bo nie chce żadnych sprzeczek. Powiedzieliśmy mu, że nie ma się o co martwić, bo my się z Jonathanem nie kłócimy.

– Będę pracować i tu, i tu – mówię. – Jako niania w ciągu dnia, a w restauracji będę brać nocne zmiany i weekendy.

– Już nie było cię na dwóch twoich zmianach.

– To było w zeszłym tygodniu.

– Paul tego pilnuje.

– To tylko słowa.

Jonathan zerka na mnie z ukosa.

– Miałem nieprzyjemności przez to, że nie ustawiłem prawidłowo swojej strefy. Ten koleś wyznaje zasadę: do trzech razy sztuka i wylatujesz.

– Dam radę.

– Mówisz, jakbyś już dostała tę pracę.

– Trzeba myśleć pozytywnie, prawda? – Odwracam się do niego. – Zresztą, dlaczego tak się martwisz.

– Poza tym, że możesz stracić dobrą kasę z napiwków…

– To się nie stanie.

– Nic nie wiesz o tej rodzinie. Co, jeśli to jacyś popaprańcy?

– Przynajmniej zapłacą. – Wskazuję na adres. – Pewnie lepiej niż dobrze.

Tym razem to on wzdycha.

– Co, jeśli ojciec będzie się do ciebie przystawiał?

Krztuszę się kawą. Szybko wycieram dłonią cieknący po brodzie napój.

– No co – mówi Jonathan. – Ciągle się słyszy o takich rzeczach. – Bogaty mąż uganiający się za śliczną, młodą nianią.

– Och, uważasz, że jestem śliczna? – Trzepoczę rzęsami.

– Oczywiście. Jesteś piękna. Do tego młoda, masz dwadzieścia pięć lat.

Przewracam oczami.

– Doceniam troskę, ale troszeczkę dramatyzujesz.

Jonathanowi nawet nie drga kącik ust.

– Nie powiesz mi, że dodatkowe pieniądze się nie przydadzą – mówię. – Z tym nie możesz się kłócić, prawda?

Kiwa głową.

– Tak, dodatkowa gotówka zawsze się przyda. Potrzebujemy każdego centa. – Marszczy brwi. Nie mówi nic więcej, ale wiem, że myśli o naszym długu. O kopertach ułożonych na szafce, tych z czerwonym stemplem „Przeterminowana płatność”. O ślubie, który chcielibyśmy wziąć w tym roku, gdybyśmy tylko mieli pieniądze. O tym, że żyjemy od wypłaty do wypłaty.

Leżymy w milczeniu. Przygryzam dolną wargę, a on wpatruje się w ogłoszenie i czyta je jeszcze raz.

– Naprawdę podjęłabyś się drugiej pracy? – pyta.

– Raczej nie mam wyjścia.

– Ja też mogę wziąć dodatkową robotę, wiesz?

Ściskam go za łokieć, a w sercu czuję ciepło, bo wiem, że gdyby mógł, zrobiłby to w okamgnieniu. Ale Jonathan bierze najwięcej zmian w Palenisku i łapie każdą dodatkową zmianę, jaka tylko się trafi. Nie, nie ma mowy, żeby szukał drugiej pracy. To muszę być ja. To nie on jest odpowiedzialny za moje rachunki i wygrzebanie nas z długów, w które wpadliśmy przeze mnie.

Niejednokrotnie myślałam o ogłoszeniu upadłości – możliwe, że niedługo nie będę miała innego wyjścia. Na samą myśl cała się trzęsę. Gdy Jonathan nie patrzy, zagryzam wargę, żeby się nie rozpłakać. Nie chcę, żeby panikował.

– I tak pracujesz bardzo dużo. Płacisz większą część czynszu i za wszystko inne. Poza tym, chyba chciałeś wrócić na studia? – pytam.

Szturcha mnie łokciem.

– A ty nie chciałaś?

Ugniatam poduszkę.

– Oczywiście. Oboje tego chcemy. Ale wiesz, że na razie jest to niemożliwe.

Jonathan otwiera usta, a potem je zamyka. Wiele razy się o to sprzeczaliśmy. Nie stać nas na to, bo prawda jest taka, że w tym miejscu, w tym mieście, jesteśmy niczym biegające w kołowrotku chomiki. Zarabiamy tylko na pokrycie opłat i na jedzenie.

I choć byłam bliska zdobycia tytułu na studiach, które zaczęłam, mieszkając jeszcze w Virginia Beach, pełna zapału, czekająca na dzień, gdy moje szkice zaistnieją w świecie mody, to wszystko zmieniła śmierć cioci Clary. Musiałam rzucić studia. Kiedy dostałam wszystkie faktury za jej leczenie, nie mogłam już płacić za naukę. Musiałam iść do pracy, dlatego szkicownik odłożyłam do szuflady i przerwałam edukację.

Po kilku latach robienia drinków dla plażowiczów, odważyłam się na ten krok i przeniosłam do Nowego Jorku, do miasta, które ciocia Clara tak bardzo kochała i do którego zawsze chciała wrócić.

Powiedziała mi kiedyś:

– To miejsce, gdzie wszystko jest możliwe. Nigdy nie czułam się bardziej żywa niż tam. – I choć nikogo tam nie znałam i nie wiedziałam, gdzie szukać pracy, Nowy Jork brzmiał lepiej niż Virginia Beach.

Dlatego powiedziałam sobie, że jeśli wszystkie zarobione pieniądze będę musiała przeznaczyć na faktury ze szpitala St. Johna oraz rachunki z hospicjum, to mogę przynajmniej mieszkać w otoczeniu świata mody, gdzie praktycznie przy każdej ulicy są modne butiki. Myślałam, że tam na nowo znajdę inspirację. Nawet jeśli musiałabym kilka lat obsługiwać stoliki w restauracji, żeby móc znowu wrócić na studia.

Jednak nigdy nie myślałam o tym, jak drogie jest tutejsze życie.

Jonathan pomógł mi nie tylko z wynajmem, ale też z pracą w Palenisku. Poza tym wie, w jak ciężkiej sytuacji jestem. Widział, jak duża robi się sterta zaległych rachunków. Kilka razy w tygodniu słucha, jak błagam wierzycieli, żeby przedłużyli mi termin spłaty i widzi, jaka zrezygnowana jestem po tych rozmowach. Za każdym razem mnie przytula i nakazuje mi oddychać. Mówi, że będzie dobrze, że razem znajdziemy na to sposób, choć do tej pory nie udało się to – poza tym ogłoszeniem o pracę.

Jonathan mówi:

– Ile w obecnych czasach zarabiają nianie? – Patrzę na niego i czuję przypływ nadziei. Może zaczyna godzić się z tym pomysłem.

– Nie mam pojęcia, ale to na pewno pomoże, zwłaszcza jeśli nadal będę mogła pracować w restauracji.

– Miejmy nadzieję. Naprawdę chciałbym nadal z tobą pracować.

Uśmiecham się. Och, mój narzeczony. Romantyk. Możliwe, że jeden z dziesięciu, jacy pozostali w tym mieście, a jednak udało mi się go spotkać.

Ciocia Clara zawsze mówiła mi, żebym nie wchodziła w związki: Nie zakochuj się, chyba że będziesz dla niego priorytetem. Wiem, że właśnie tak się stało z Jonathanem. Jest dla mnie wszystkim, a ja jestem wszystkim dla niego. Zawsze się wspieramy. Żałuję, że ciocia Clara nie miała okazji go poznać i zobaczyć, jaka jestem szczęśliwa.

Ona też była kiedyś zakochana. Nie mówiła o tym zbyt wiele, tylko tyle, że znalazła miłość w Nowym Jorku. Po iskierkach w jej oczach widziałam, że to było bardzo głębokie uczucie. Nie mówiła dużo na ten temat, ale wyobrażam sobie, że jej związek skończył się przeze mnie. Po śmierci rodziców, tylko ona mi została, a to zmieniło całe jej życie. Wyjechała z Nowego Jorku, zostawiła ukochanego, i przeniosła się do Virginii, żeby się mną zaopiekować. Ciągle mi powtarzała, że stałam się największą miłością jej życia.

A teraz jestem tutaj, mieszkam w wielkim mieście, do którego zawsze chciała wrócić, i planuję ślub. Dzielę życie z kimś, kto chce dla mnie jak najlepiej. Przez to, jak na mnie patrzy, gdy rozmyśla nad innymi rozwiązaniami, wiem, że Jonathan martwi się komplikacjami, których ja mogę nie widzieć.

Jeśli stracę pracę w Palenisku i zacznę pracować za dnia jako niania, podczas gdy on będzie spędzał wieczory i weekendy w restauracji, nie będziemy mieli dla siebie czasu. Zaczniemy się bez przerwy mijać, a on tego nie chce.

Staram się go pocieszyć.

– Może w tej pracy uda mi się zarobić wystarczająco dużo, żeby zacząć wszystko spłacać. Będę mogła wrócić na studia i w końcu zacznę robić to, co naprawdę lubię. Ty też będziesz mógł znowu się uczyć. Czy to nie byłoby świetne? Nie chciałbyś tego dla mnie?

– Oczywiście, że chciałbym tego. – Robi się poważny. – Dla ciebie. Dla nas. – Znowu przygląda się ogłoszeniu. – Upper West Side, co? – Rozważa coś przez chwilę. – Brzmi kosztownie.

Kiwam głową i po raz setny wyobrażam sobie apartament: odźwierny, marmury, jedwabne zasłony z frędzlami. Elegancka rodzina, wychodząca na miasto z dziećmi, których będę pilnować, wystrojonymi od stóp do głów.

– Jak myślisz, czy ktokolwiek inny w tym budynku zgłosi się na rozmowę?

Mrugam, a obraz bogatej rodziny znika z mojej głowy.

– Ogłoszenie – mówi Jonathan. – Ile takich tam wisiało?

Wpatruję się w kopię w jego rękach.

– To było ostatnie. – Czuję, jak ściska mnie w żołądku.

Nie wiem dlaczego, ale nie mówię mu, że ogłoszenie, które trzymam, było jedynym wywieszonym na tablicy w naszym korytarzu. Czekałam, aż się obudzi, żeby mu o tym powiedzieć. Gdy wczoraj zeszłam na dół, ktoś przypinał je do tablicy. Widziałam tylko tył głowy mężczyzny, gdy ten mocował kartkę. Potem wyszedł.

Próbowałam znaleźć więcej informacji na temat ogłoszenia w internecie. Ale do niczego się nie dokopałam na stronach z ofertami pracy. Widocznie oferta nie została nigdzie zamieszczona.

Wtedy to do mnie dotarło: ta rodzina chciała być tak dyskretna, że wysłała człowieka, który przeszedł ulicami East Village, zamiast umieścić ogłoszenie w internecie. W ten sposób kontrolują, ile osób je zobaczy, ograniczając tym samym liczbę aplikacji. Żeby upewnić się, czy ta osoba da sobie radę z obowiązującymi specjalnymi warunkami.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

 

 

Gdy dzwonię pod numer z ogłoszenia, Jonathan jest akurat pod prysznicem. Odbiera mężczyzna, co z początku mnie zaskakuje. Wbijam spojrzenie w ścianę. Spodziewałam się, że odbierze matka… Ależ to z mojej strony staroświeckie.

Mężczyzna od razu tłumaczy, że potrzebują opiekunki do jego młodszej siostry. Och, to dobrze, tylko jedno dziecko. Dobry początek. Mówi, że jest starszym bratem i jeśli miałabym zgadywać, wygląda na to, że dużo starszym.

– Jestem pasierbem, reprezentuję moją macochę. Mój ojciec ponownie się ożenił i mają razem córkę.

Doceniam, że wyjaśnił mi sytuację i uznaję, że to słodkie, że tak aktywnie uczestniczy w opiece nad siostrą. Ilu starszych braci zrobiłoby coś takiego?

Przedstawia się jako Stephen Bird i brzmi, jakby był naprawdę zainteresowany tym, że przeprowadziłam się do Nowego Jorku z Virginii Beach i teraz szukam nowej pracy. Oczywiście nie mówię nic o kelnerowaniu w Palenisku. Chcę, żeby myślał, że jestem całkowicie dyspozycyjna.

Po kilku minutach pyta, czy jestem gotowa na kolejny etap rozmowy jutro rano, choć jutro jest niedziela, a mnie zalewa fala radości. Daje mi szansę, ogromną, a w ogóle nie zapytał o moje doświadczenie.

– O jedenastej – mówi. – Portier wskaże pani drogę do windy, która zawiezie panią na ostatnie piętro.

 

Rano całuję Jonathana na szczęście, a on dwukrotnie ściska moją dłoń – zawsze tak robimy. Pierwszy uścisk oznacza, że mnie kocha, a drugi, że będzie o mnie myślał. Po raz pierwszy zrobił to na koniec naszej pierwszej randki i pamiętam, że od razu wiedziałam, że znowu chce się ze mną spotkać. Gdy poczułam dotyk jego palców, moje serce zalała fala ciepła.

Wychodzę z budynku, ruszam chodnikiem i zaciągam się zapachem Nowego Jorku, chłonę setki jego odcieni. Kocham w tym miejscu wszystko. Ruch. Energię. Widoki. Zapachy. Również ten szczególny unoszący się obok pizzerii Tommy’s, która sprzedaje na kawałki wyśmienitą pizzę z serem i grzybami przez całą dobę. Cudowną woń ciepłych migdałowych sucharków i babki z żydowskiej piekarni. Zapach detergentów z pralni, choć miesza się z czyimiś papierosami marki Parliament. I zapach rosnących w donicach hiacyntów oraz wisterii.

Mijam sklepik, gdzie pobiegłam rano po śniadanie. Jonathan przygotowywał kawę, a ja w tym czasie wyskoczyłam po kanapki z jajkiem i bagietki sezamowe z awokado.

Minęły prawie dwa lata, odkąd mieszkam w East Village, a ja nadal nie potrafię się przyzwyczaić do tego, jak tu jest głośno: samochody dostawcze, ubery trąbiące na rowerzystów, klaksony.

W metrze jest tłoczno, słychać natrętny dźwięk bramek. W twarz uderza mnie podmuch wiatru, a po torach z rykiem pędzi pociąg, po czym zatrzymuje się na stacji. Dookoła mnie widzę same pochylone niczym w modlitwie głowy, ale to tylko ludzie wpatrzeni w ekrany telefonów. Niedzielni pracownicy, turyści, rodziny i studenci, jadący się uczyć. A także ja, kierująca się do części Manhattanu, którą rzadko odwiedzam, bo nigdy nie miałam ku temu powodu.

Kilka przystanków dalej, po przesiadce, wysiadam na stacji i od razu zalewa mnie cisza. Kompletne przeciwieństwo East Village, gdzie ciągle jest tłoczno i głośno. Tutaj, na Upper West Side, jest tak, jakby czas się zatrzymał. Drogi są spokojne, z dala od nowojorskiego zgiełku. Wygląda na to, że pieniądze mogą człowiekowi zapewnić życie w takim sanktuarium.

Liczę do dziesięciu i dopiero wtedy przejeżdża samochód. Po kolejnych dziesięciu sekundach ktoś mija mnie na chodniku, starszy pan pykający fajkę, z gazetą wciśniętą pod pachą. Nigdzie się nie spieszy.

Chodnik zacieniają drzewa. Z jednego z mieszkań, znajdującego się w szeregu budynków z czerwonej cegły, wychodzi kobieta i zamyka drzwi pomalowane na ciemny kasztan. Kręcący się wokół jej nóg Maltipoo ciągnie za smycz i wącha powietrze.

Także biorę oddech i dociera do mnie, że podoba mi się ta cisza i spokój. Ta okolica wydaje się taka odseparowana. Uprzywilejowana. Tak jakby ludziom tutaj nie można było zawracać głowy, chyba że będą tego chcieli.

Architektura zmienia się zauważalnie, gdy skręcam w następną ulicę. Budynki z ciemnej cegły ustępują miejsca ciężkim kamiennym elewacjom i oknom o łukowatych wykończeniach. Docieram pod adres na Zachodniej Siedemdziesiątej Ósmej i jest tak, jak to sobie wyobrażałam. Przed drzwiami pod zieloną markizą stoi portier z rękami w nieskazitelnie białych rękawiczkach, ubrany w granatowy kostium. Kołysze się na obcasach czarnych, wypolerowanych na błysk butów.

Ciągnę za apaszkę obwiązaną wokół szyi, wsuwam włosy za uszy i zwalniam przed budynkiem.

Podnoszę wzrok w stronę dwunastego piętra. Penthouse. Apartament Birdów.

Dopada mnie zdenerwowanie.

– W czym mogę pomóc? – pyta portier.

Jest potężny: ponad metr dziewięćdziesiąt i jakieś sto kilo wagi. Ramiona i klatka piersiowa są tak szerokie, że bardziej nadawałby się na wspomagającego w footballu. Mógłby pracować na bramce albo być kulturystą, zamiast stać tak i pilnować wejścia do apartamentowca.

Chrząkam, żeby odzyskać głos.

– Mam spotkanie z państwem Bird.

Otwiera drzwi.

– Apartament dwanaście A, na samej górze.

Powinnam być mądrzejsza i skorzystać z jego wiedzy. W końcu musi znać tę rodzinę. Na pewno ma jakieś informacje na ich temat. Jaka jest mama? I tata – czy to taki zboczeniec, przed jakim przestrzegał mnie Jonathan? Czy dzieciak to totalny wrzód na dupie? Czy przebierają w nianiach i szybko się ich pozbywają?

Nie odzywam się. Biorę głęboki oddech, a on czeka, aż wejdę do środka.

No dalej, Sarah. Weź się w garść.

Ruszam przed siebie i otula mnie ciepłe powietrze. Drzwi zamykają się za mną z kliknięciem. Wydaje mi się, że przez szybę słyszę głos portiera.

– Powodzenia.

Niemal obracam się na pięcie, żeby zapytać go, o co chodzi, ale nieruchomieję, bo kiedy widzę lobby, serce zaczyna mi bić szybciej. Od podłogi aż po sufit dostrzegam jedynie marmur, na ścianach wiszą obrazy francuskich i niemieckich impresjonistów – oryginalne. Ciemnoczerwony dywan prowadzi prosto do pozłacanej windy. Pod jedną ze ścian stoi polerowany stolik z mahoniu, a na nim wazon z gardeniami. Ich zapach tak mocno wypełnia powietrze, że jeśli zostanę tu dłużej, zacznie boleć mnie głowa. Ale nie czekam długo. Jeśli tak wygląda lobby, to nie mogę się doczekać, by zobaczyć apartament.

Drzwi windy otwierają się powoli, a ja wchodzę do środka i raz jeszcze oglądam się na cudowny żyrandol oświetlający pomieszczenie. Winda jest zaskakująco szybka, a gdy drzwi otwierają się na ostatnim piętrze, wyglądam na zewnątrz z zaciekawieniem. Na korytarzu jest pusto. Nikogo tu nie ma, a ja uspokajam się i przyglądam jedwabnym tapetom, antycznym kinkietom oświetlającym korytarz, na którego końcu znajdują się drzwi. Na nich wisi złoty znaczek z numerem: 12A.

Podchodzę do nich i pukam.

Otwiera je kobieta i czuję zawód na widok tego, jak zwyczajnie wygląda. Nie ma na sobie stroju służącej i nie trzyma miotełki do kurzu. Nie ma nawet białego fartuszka i białych rękawiczek.

Miotełka do kurzu… poważnie? Co jest ze mną nie tak?

Ma na sobie cienki turkusowy sweterek z okrągłym dekoltem i szare spodnie z materiału. Włosy założyła za uszy, spośród czerni wyłania się kilka szarych kosmyków. Jest pulchna, ma niewielki brzuszek. Wnioskując po zmarszczkach w kącikach oczu, ma jakieś pięćdziesiąt lat.

Wita mnie z ciepłym uśmiechem.

– Przyszłaś na rozmowę o pracę?

Kiwam głową.

– Tak, proszę pani.

– Jak się nazywasz?

– Sarah Larsen.

– Jestem Pauline – odpowiada. – Zapraszam tędy. – Wpuszcza mnie do przedpokoju wyłożonego perskimi dywanami. – Sprzątam tutaj i pracuję dla państwa Birdów od ponad dwudziestu lat – mówi. Oczy jej błyszczą. Z pewnością jest dumna ze swojego stażu.

I powinna być. Nie potrafię wyobrazić sobie, że mogłabym pracować w jednym miejscu przez tyle czasu. Często zastanawiam się, ile jeszcze wytrzymam w Palenisku.

– Bardzo miło mi panią poznać – mówię.

Docieramy do pomieszczenia, który nazywa pokojem przyjęć. Instruuje mnie, żebym usiadła i zaczekała.

Rozglądam się, poszukując zdjęć albo innych osobistych dodatków, które powiedziałyby mi coś więcej o rodzinie. Ale nic nie widzę. Pokój jest elegancko umeblowany, ścianę pokrywa złoto-fioletowa tapeta, fotele mają półokrągłe oparcia. Ale nigdzie nie widzę nic osobistego. Wciąż niewiele wiem o rodzinie Birdów. Wczoraj starałam się wyszukać ich w sieci, zastanawiając się: czy to celebryci albo szwedzka rodzina królewska? Spadkobiercy kogoś wielkiego? Z tego, co powiedział mi Stephen Bird, jego ojciec ponownie się ożenił i ma młodsze dziecko. Czy to niemowlę? A może ma pięć, dziesięć lat? Czy matka jest piosenkarką pop, albo ojciec dyplomatą? Jak bardzo zaangażowany w opiekę nad siostrą będzie Stephen?

Niestety, niewiele znalazłam. Wyszukałam kilka Collette Bird, ale żadna nie była tą. Jedna mieszkała w Wielkiej Brytanii, inna była graficzką z Singapuru, ale żadna nie mieszkała w Nowym Jorku. TaCollette Bird, ta, która szuka niani, nie pozostawiła po sobie wiele śladów w internecie, co uważałam za niemożliwe. Albo nie umie obsługiwać Twittera, albo żyła pod kamieniem… albo ma fioła na punkcie prywatności.

Znalazłam jeden link – tylko jeden. Była to strona szpitala dziecięcego, gdzie jej nazwisko widniało na liście zarządu od dziesięciu lat. Należy do stowarzyszenia stu kobiet, które mają pół miliona wkładu. W tym samym artykule wymieniono ją jako królową fundraisingu. A potem – eureka – znalazłam zdjęcie. Jedno ujęcie, przy kolumnach korynckich w Metropolitan Museum of Art. Miała na sobie suknię balową, z blond włosami ściągniętymi w kok wyglądała oszałamiająco – właśnie tak wyobrażałam sobie nowojorską śmietankę. Wyrafinowanie i klasa. Piękno i wdzięk. Siła i spokój ducha, które osiągasz wiedząc, że na wyciągnięcie ręki masz fortunę i cały wiążący się z tym luksus: markowe suknie, biżuterię, wymyślne fryzury, wakacje i drogie posiłki. Jej usta rozciągały się w szerokim uśmiechu.

Jakimś cudem udało mi się dostrzec to wszystko na jednym zdjęciu. Biła z niej wielka pewność siebie. I choć nie wydawała się być celebrytką ani piosenkarką, wyglądała na mocno zaangażowaną w filantropię.

Jeśli chodzi o jej męża, dowiedziałam się tylko kilku rzeczy: nazywa się Alex Bird i jest inwestorem z własną firmą i siedzibą blisko Lincoln Center. Znalazłam więcej artykułów, ale głównie były to krótkie streszczenia otwarć nowych obiektów, opisy wygranych kontraktów, zdjęcia robione z burmistrzem, komisją albo podczas gal, na których był w smokingu.

Nigdzie jednak nie odnalazłam informacji na temat rodziny. Nic o córce: ani jednego zdjęcia. Dokopałam się do skrawka informacji o synu, Stephenie. Na stronie ojca znajduje się notka o nim dokładnie na jeden wiersz. Wiem, że tam pracuje i że ma dyplom z Cornell. Nie dokopałam się jednak do żadnego zdjęcia. Nikt z nich nie ma ani Facebooka, ani Twittera.

Co jest z tymi ludźmi nie tak?

Zastanawiam się nad różnicą wieku między Stephenem a jego siostrą. Jakie to musi być dziwne, gdy twój ojciec ponownie się żeni i po tylu latach na świat przychodzi twoje rodzeństwo, tyle od ciebie młodsze. Stephen jest pewnie dla małej bardziej jak wujek niż brat. Ale muszą być blisko, skoro to on utrzymuje kontakt z potencjalnymi nianiami.

Gosposia wraca i posyła mi szeroki uśmiech. Woła moje imię. Gdy wstaję, w kącie dostrzegam coś dziwnego: stolik, a na nim ukryta rzecz. Przedmiot zakryty jest kawałkiem niebieskiego materiału – chustka? – który lekko się zsunął, odsłaniając ramkę na zdjęcie. W niej umieszczono fotografię małej dziewczynki. Czarno-białą, ale widzę, że dziewczynka ma jasne włosy i prostą opaskę na czubku głowy, a grzywkę starannie przyciętą tuż nad brwiami. Jest malutka. Wygląda na dwa, może trzy latka. To pewnie dziecko, którym mam się opiekować. Ale dlaczego zakryli zdjęcie?

Może to przypadek. Może inna kandydatka zostawiła chustkę na stoliku i o niej zapomniała. A może w ten sposób rodzina chroni tożsamość dziewczynki.

Dyskrecja na wysokim poziomie, przypominam sobie ogłoszenie.

Patrzę w oczy gosposi. Jeśli dostrzegła, że przyglądam się zdjęciu, nie dała tego po sobie poznać. Wyciąga rękę i wskazuje, dokąd mam się kierować.

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

 

 

 

Collette Bird w pierwszej chwili mnie nie zauważa. Siedzi i rozmawia cicho z kimś, kto znajduje się za jej krzesłem. Pewnie z córką. Nie słyszę, co mówi dziewczynka, ale musi być malutka i robi, co w jej mocy, żeby pozostać niezauważoną.

Nie słyszę też, co mówi jej mama, więc staram się ją zobaczyć. Ale krzesło jest jednym z tych ozdobnych, z wysokim oparciem i obiciem sięgającym aż do podłogi, w dodatku pani Bird siedzi tak, że zasłania widok.

Zerkam na podłogę koło krzesła, nie mogąc się doczekać, aż poznam jej córkę. Dobrze sobie radzę z dziećmi – a przynajmniej tak mi się wydaje. Mała musi tylko wyjść i mnie zobaczyć. Będziemy mogły się bawić tutaj, przy jej mamie. Mogę powiedzieć jej, jaką śliczną ma sukienkę albo poprosić, żeby pokazała mi swoje lalki.

Ale Collette Bird nie przedstawia mnie. W ogóle nie podnosi wzroku. Nic w jej postawie nie wskazuje, że zdaje sobie sprawę z mojej obecności, jest tak zaabsorbowana rozmową z dzieckiem. Collette mówi niespiesznie śpiewnym głosem i wyciąga rękę, żeby chwycić dłoń córki.

Odrywam od niej spojrzenie i rozglądam się po pokoju. Jest przepiękny, na drugim końcu znajduje się kominek, a przed nim stoi duża krata. Całą ścianę zajmują wielkie okna wychodzące na park Roosevelta i Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej – Boże, mieszkają praktycznie w jego sąsiedztwie. Podłogę pokrywają drewniane panele dębowe; na kominku i wzdłuż szklanego stołu poustawiane są antyczne ozdoby. Tuż przy drzwiach wiszą bezcenne dzieła sztuki. Na przeciwległej ścianie znajduje się wielki gobelin, przedstawiający kobiety stojące wśród jabłoni. Całe pomieszczenie przypomina galerię sztuki.

Wracam spojrzeniem do pani Bird i przestępuję niezręcznie z nogi na nogę, z nadzieją, że przykuję jej uwagę. Myślę, żeby odchrząknąć, ale nie sądzę, aby mnie zauważyła. Znajduje się w swoim świecie, w pełni skupiona na dziecku.

Po kilku chwilach odzywam się:

– Pani Bird? – Głos mam piskliwy.

Collette Bird nie rusza się, ale odpowiada:

– Chwileczkę, kochanie. – Nie jestem pewna, czy zwraca się do mnie, czy do siedzącego na podłodze dziecka.

Stoję i czekam, aż w końcu pani Bird podnosi wzrok. Rękę, którą dotykała córki, przenosi powoli na kolana i nakrywa ją drugą dłonią, a na niej widzę pierścionek z wielkim szafirem, który otaczają diamenty. Palce ma na czymś zaciśnięte. Cokolwiek to jest, przyciska ten przedmiot do brzucha.

Collette Bird podnosi na mnie wzrok, a ja niespiesznie się jej przyglądam: filantropka, która daje miliony na szpitale dziecięce.

Nogi ma skrzyżowane. Ubrana jest w długą sukienkę w kolorze śliwki, która przylega do ciała, ale go nie opina. Twarz ma mocno pomalowaną, ale makijaż nie jest przesadzony. Wygląda jak osoba, która ma pieniądze i czas na to, by z nim eksperymentować. Blond włosy zaczesała do tyłu, pasemka wokół twarzy są ciemniejsze. Na nogi założyła jedyne w swoim rodzaju ciemnofioletowe czółenka wysadzane cekinami – Manolo Blahnik. Widziałam je w czasopiśmie.

Dopada mnie zachwyt. Wygląda niezwykle, na jej widok niemal zapiera mi dech w piersi. Jestem pewna, że to nadzwyczajne piękno przekazała też swojej córce. Wyobrażam je sobie razem, lustrzane odbicia. Wygląda na uprzejmą. Chyba każdy chciałby, żeby tak prezentowała się jego mama, a ja nie mogę nie wyobrażać sobie – choć od razu mam wyrzuty sumienia, gdy myślę o cioci Clarze – jakby to było, gdyby wychowywał mnie ktoś taki jak Collette Bird.

Ona także mi się przygląda. Nerwowo przygładzam włosy, które przez ostatnie sześć miesięcy zapuszczałam, i zakładam je za ucho. Cieszę się, że mam duże okrągłe kolczyki, prezent od cioci Clary. Wiem, że są zwyczajne, ale wystarczająco eleganckie. Powiedziała mi kiedyś, że będą mi przynosić szczęście i mam nadzieję, że miała rację.

Czuję, że moje usta są suche, ale ich nie oblizuję. Wiem, że się wiercę, ale nie potrafię przestać czuć się niepewnie, stojąc przed kimś takim, jak Collette Bird.

– Dzień dobry – mówi ciepłym i uprzejmym tonem, tak samo jak wcześniej zrobiła gosposia.

W odpowiedzi posyłam jej uśmiech.

Pani Bird obraca się na krześle i wyciąga ręce do córki chowającej się za oparciem.

– To pani córka? – Pani Bird nieruchomieje, a ja robię krok w tył. – Jest nieśmiała? Nie musi. Bynajmniej nie przy mnie. Może wyjść, kiedy tylko będzie chciała.

Po moich słowach pani Bird rozluźnia się, a ja zaraz po niej. Znowu porusza dłonią tak, jakby głaskała małą po głowie. Uśmiecha się czule, mówiąc coś do dziewczynki i w końcu odwraca się twarzą w moją stronę.

Wskazuje na krzesło i prosi, żebym na nim usiadła. Poruszam się ostrożnie, świadoma tego, że stąpam po wyjątkowym, tureckim, pluszowym dywanie. Zajmuję miejsce na antycznym, barokowym krześle, które mi wskazała. Kładę torebkę na podłodze i raz jeszcze zerkam na zasłony, metry francuskiego jedwabiu opadającego na podłogę. Szklane rzeźby, stojące na stole, musiały kosztować tysiące dolarów.

– Zawsze zachwycają mnie osoby, które chcą pracować jako opiekunki do dzieci – zaczyna. – To cudowne. I niesamowite, że ktoś chce zajmować się obcymi dziećmi. Czy ma pani swoje dzieci, pani…? – Rozgląda się dookoła, jakby szukała kartki z moim imieniem i nazwiskiem.

– Sarah Larsen – mówię, po czym wyznaję: – Nie, nie mam dzieci.

Patrzy na moje puste dłonie, a potem na torebkę.

– Przyniosła pani CV?

Poruszam się niezręcznie na krześle i postanawiam być szczera. Tak będzie najlepiej.

– Muszę się do czegoś przyznać. – Biorę głęboki oddech. – Nigdy wcześniej nie byłam nianią. – Czekam na reakcję z jej strony, ale ona tylko się uśmiecha. Kontynuuję: – Jestem kelnerką w restauracji w East Village. – Unosi brwi, a ja czuję się jak krętaczka i zastanawiam się, jak długo pozwoli mi tu siedzieć, zanim uprzejmie mnie odprawi, dziękując za mój czas, czym da mi do zrozumienia, że żadna trzeźwo myśląca rodzina nie powierzyłaby opieki nad swoim dzieckiem komuś, kto nie ma doświadczenia.

Czekam i wręcz spodziewam się, że jej córka zacznie się ze mnie śmiać, ale żadna z nich nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.

Pani Bird patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym mówiła dalej. Czeka, co jeszcze mam do powiedzenia.

Okej, więc daje mi szansę.

– Ale bardzo chciałabym zostać nianią – dodaję. – Dobrze radzę sobie z dziećmi. Pracując w restauracji, mam z nimi wiele do czynienia. I zajmowałam się moją ciocią, gdy była chora. Jestem młoda, mam mnóstwo energii i myślę, że jeśli da mi pani szansę, jeśli da mi pani spróbować, na pewno się przydam. Będę dobra dla pani córki. Będzie mnie uwielbiać, wiem to.

Milknę i wbijam spojrzenie w kolana, bo zdaję sobie sprawę, że to, co zrobiłam, jest żałosne i za chwilę będę musiała stąd wyjść.

Mruga.

– Bardzo doceniam twoją szczerość – mówi, a ucisk w mojej piersi maleje. – Trudno w tych czasach znaleźć takich ludzi. Uwierzyłam ci, gdy powiedziałaś, że dobrze sobie radzisz z dziećmi. Zabawne, jak szybko można to po człowieku poznać. – Patrzy mi w oczy. – Długo zajmuje ci dotarcie tutaj?

Dojście do stacji, jazda liną L do Union Square, potem przesiadka do pociągu jadącego na północ i spacer od stacji metra… niedługo. Maksymalnie czterdzieści minut.

Chcę jej powiedzieć, że dla pracy tutaj mogłabym iść piechotą kilka kilometrów.

– Nie, niedługo.

– Czasami, gdy sytuacja będzie tego wymagać, chciałabym przysyłać po ciebie kierowcę. Wielokrotnie to dla mnie robił. Powiedziałaś, że mieszkasz w East Village? – Kiwam głową. Ona także. – Z tym sobie poradzimy. – Czuję, że serce mi przyspiesza. Ton jej głosu brzmi obiecująco. Zdejmuje z sukienki niewidzialny paproch. – Opowiedz mi o sobie. Co powinnam na twój temat wiedzieć?

Co ktoś taki, jak Collette Bird chciałby o mnie wiedzieć?

– Dorastałam w Virginia Beach – mówię. – Przez jakiś czas studiowałam i kelnerowałam, aż półtora roku temu przeprowadziłam się do Nowego Jorku.

– Co skłoniło cię do przeprowadzki?

– Nowe możliwości. Wydawało mi się to ekscytujące. Centrum świata, prawda? – Postanawiam zdradzić jej kolejny szczegół. – Zawsze marzyłam o projektowaniu ubrań i właśnie to studiowałam. Tutaj miałabym większe szanse, czyż nie?

Uśmiecha się.

– Zdecydowanie. – Krzyżuje nogi w kostkach. – Czyli pochodzisz z Virginii Beach, tak? – Patrzy na coś ponad moją głową. – Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek tam byłam. Podróżowałam do wielu miejsc, ale tam… – Marszczy brwi. – Nie przypominam sobie.

– Nic dziwnego, nie ma tam nic niezwykłego – mówię. – Chyba że naprawdę lubi się zaludnione plaże i kiepskie restauracje serwujące owoce morza.

Znowu się uśmiecha.

– I znowu jesteś całkowicie szczera.

Biorę głęboki oddech. Chyba punktuję.

– Twoja rodzina? – pyta. – Gdzie jest?

– Moi rodzice umarli, gdy byłam mała. – W jej spojrzeniu widzę współczucie, które pojawia się u ludzi zawsze, gdy im o tym mówię. Przywykłam już i nie wzrusza mnie to. Poza tym, gdy umarli, miałam zaledwie pięć lat. Nie pamiętam ich. Rodziców znam tylko z opowieści cioci Clary i z kilku zdjęć, które mam w albumie.

– Wychowała mnie ciocia – mówię. – Pomagałam się nią zajmować, zanim zmarła kilka lat temu. – Kolejne współczujące spojrzenie. Tym razem spuszczam wzrok. Od jej śmierci minęły trzy lata, ale w ogóle nie jest mi łatwiej o niej mówić. W przeciwieństwie do tych o rodzicach, wspomnienia o cioci Clarze wciąż są żywe. Ona mnie wszystkiego nauczyła, a patrzenie, jak jej zdrowie się pogarsza, ze świadomością, że nie mogę jej pomóc, było okropne. Mimo ograniczonych możliwości i zasobów, obie zrobiłyśmy dla siebie nawzajem wszystko, co tylko się dało.

– Tak mi przykro – mówi pani Bird.

Podnoszę wzrok, bo nie chcę, żeby myślała, że jestem emocjonalnym wrakiem, że nie poradzę sobie z tą pracą. Nie mogę teraz wybuchnąć płaczem.

– Moja ciocia była wyjątkowa, a gdy umarła, nie czułam potrzeby, by dalej mieszkać w Virginii. Wiele razy opowiadała mi, jak bardzo kocha Nowy Jork, i że chciałaby tu wrócić.

To przykuwa uwagę pani Bird.

– Była z Nowego Jorku? Skąd dokładnie?

– Brooklyn. Codziennie dojeżdżała pociągiem do pracy w firmie ubezpieczeniowej.

– Co sprawiło, że przeniosła się do Virginii Beach?

– Chciała znaleźć spokojne miejsce, gdzie mogłaby zająć się mną po śmierci rodziców. Zrobiła wszystko, co tylko było w jej mocy. Nauczyła mnie jeździć na rowerze. Pomagała przy różnych okazjach w szkole. Uczyła mnie matematyki.

– Brzmi jak wspaniała osoba.

– Och, tak. – Kiwam głową. – Była najlepsza. – Na wspomnienie o niej czuję ciepło w piersi. I żałuję tego, co pomyślałam: że chciałabym, aby ciocia miała pieniądze tak jak Collette, żeby móc pokazać, jak bardzo mnie kocha. Pokazała mi to na wiele innych sposobów.

– A teraz poszłaś w jej ślady – mówi Collette z błyskiem w oku. – Ożywiasz pamięć o niej, mieszkając w Nowym Jorku.

Przekrzywiam głowę – nigdy tak o tym nie myślałam. Ciocia Clara mówiła, że to jest jej miejsce na ziemi, a przed śmiercią powiedziała mi, gdzie znaleźć najlepszy sklep z kanapkami i które stoisko na niedzielnym targu w Bryant Park jest najlepsze. Podała mi też nazwę najlepszego klubu jazzowego. Opowiadała mi o darmowych rejsach promem na Staten Island, gdzie mogła spacerować po porcie i podziwiać panoramę Manhattanu.

Nieraz wyobrażałam ją sobie – młodszą, podekscytowaną. Brązowe włosy miała związane w kucyk, tak jak zawsze, zanim rak sprawił, że posiwiały i został z nich rzadki bob, aż w końcu nie było ich wcale. Słuchałam jej historii i wyobrażałam sobie, jak opiera się o burtę na promie i wpatruje się przed siebie, podziwiając wielkie miasto, dające jej nadzieję na przyszłość, gdzie mieszkał mężczyzna, którego kochała. Zostawiła w tym miejscu swojego ukochanego i karierę, żeby wychować mnie samotnie w innym stanie.

Ciocia Clara porzuciła dla mnie całe swoje ówczesne życie.

Gdy tak o tym myślę, chyba naprawdężyłam marzeniem mojej cioci, przeprowadzając się do Nowego Jorku. Przez cały ten czas czuwała nade mną niczym mój anioł stróż.

Pani Bird przestała zadawać pytania. Przygląda mi się z zaciekawieniem, jakby była gotowa zapłacić milion dolarów za to, żebym podzieliła się z nią tym, co mam teraz w głowie. Mimo to nie pyta, nie naciska, pozwala mi wspominać i czerpać z tego radość.

Minęło pięć minut najdziwniejszej rozmowy o pracę, na jakiej byłam.

– Tak, chyba sprowadziłam do Nowego Jorku jej ducha – mówię, a ona uśmiecha się na moje słowa.

Zmieniam pozycję, w której siedzę, i staram się ponownie skupić na tym, po co tu przyszłam. Zastanawiam się, czy to dobry moment, by zadać jakieś pytania. W końcu nadal nie poznałam jej córki. Chciałabym się dowiedzieć o niej czegoś więcej. Dziewczynka niezmiennie siedzi w ciszy za krzesłem.

– Ile lat ma pani córka? – pytam w końcu.

– Niedługo skończy cztery. Mam też trzydziestodwuletniego pasierba, syna mojego męża z jego pierwszego małżeństwa. Czasami u nas pomieszkuje. – Unosi lekko głowę. – Na pewno rozmawiałaś z nim przez telefon.

Kiwam głową i czekam, aż powie coś więcej o swojej córce, ale ona śmieje się cicho, zdając sobie sprawę z popełnionej gafy.

– Przepraszam, zachowuję się, jakbym nigdy tego nie robiła. – Znowu chichocze i zakrywa przy tym usta dłonią, ale przed tym widzę błysk jej idealnych, białych zębów. – Musisz sobie myśleć… – Przerywa i uspokaja się. Jest prawie tak samo zdenerwowana jak ja, co jest w sumie dziwne, bo to ona szuka pracownika. – Moja córeczka ma na imię Patty – mówi, uśmiechając się promiennie. – Jest moim oczkiem w głowie, najważniejszym człowiekiem na świecie. W lipcu są jej czwarte urodziny.

Dziewczynka o imieniu Patty, która w lipcu skończy cztery lata. Z tym sobie poradzę.

Znowu zerkam na podłogę koło jej krzesła.

– Mogę ją poznać?

– Wkrótce – mówi, po czym dodaje. – Zwykle lubię, gdy podczas pierwszej rozmowy Patty siedzi i nas słucha. A kto się sprawdzi, może ją poznać.

– Oczywiście – mówię. – Jaka ona jest… Patty? – Dziewczynka pozostaje ukryta za krzesłem.

Nagle zaczynam się zastanawiać, czy istnieje inny powód, dla którego rodzina nie chce ujawniać jej tożsamości. Poza pragnieniem prywatności, może chodzi o coś jeszcze? Jest chora? Miała wypadek i doznała jakichś deformacji ciała? Z drugiej strony, gdyby o to chodziło, czy nie chcieliby zatrudnić osoby, która zna się na medycynie?

Pani Bird nic na ten temat nie mówi.

– Jest cudowna – kontynuuje. – Malutka, wygląda jak aniołek. Ma takie same blond włosy. No… – Dotyka kosmyka swoich włosów i śmieje się. – Ona jest naturalną blondynką, ja staram się tak wyglądać. Uwielbia bajki i księżniczki, delikatne, pastelowe kolory. Nienawidzi masła orzechowego. Ani zjeżdżalni w kształcie tub, chyba boi się, że mogłaby w takiej utknąć. Nie lubi też latać samolotem. Straszna szkoda, bo zanim się urodziła, dużo podróżowaliśmy. Mamy nadzieję, że z tego wyrośnie. Uwielbia filmy Disneya i przyjęcia z herbatą. I bajki na dobranoc. – Bierze drżący oddech, bardzo podekscytowana. – Za rok idzie do przedszkola. To szaleństwo, nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko minął. – Kręci głową z rozbawieniem. – Niesamowite.

– Brzmi cudownie – mówię szczerze. Jeśli naprawdę jest taka, jak ją opisuje pani Bird, zajmowanie się nią będzie czystą przyjemnością. Unikanie kanapek z masłem orzechowym i zjeżdżalni tubowych. Z tym sobie poradzę. Powinno być łatwo.

Wyobrażam sobie miejsca, do których mogłabym ją zabrać: Columbus Circle, gdzie widziałam dzieci urządzające przyjęcia z misiami, kolorowymi ciastami i zabawkowymi filiżankami na herbatę ustawionymi na tacach. Raj dla dziecka.

Gdyby Patty mi się pokazała, mogłabym jej o tym wszystkim opowiedzieć. Mogłybyśmy razem zaplanować wyjście.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Nanny Needed

 

Copyright © 2021 by Georgina Cross

This edition published by arrangement with Ballantine Books, an imprint

of Random House, a division of Penguin Random House LLC

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Projekt okładki: Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce:

© YKvisual / shutterstock © Photographee.eu / shutterstock

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-069-2

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl