Huryska - Kamel Daoud - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Huryska ebook i audiobook

Kamel Daoud

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

73 osoby interesują się tą książką

Opis

Powieść uhonorowana Nagrodą Goncourtów 2024.

Aube musi zmierzyć się z pamięcią o algierskiej wojnie o niepodległość, której nie doświadczyła, i zapomnieć o wojnie domowej z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, której padła ofiarą. Młoda dziewczyna, prowadząca zakład fryzjerski w Oranie, nosi w sobie brzemię dławionej i wypieranej pamięci zbiorowej. Tragiczne wydarzenia odcisnęły trwały ślad na jej ciele i zdrowiu – ma bliznę na szyi i zniszczone struny głosowe.

Dziewczyna marzy o odzyskaniu głosu, by opowiedzieć o okropnościach wojny i niemożliwości spełnienia się w patriarchalnym społeczeństwie, jednak swą historię może wyjawić tylko córce, którą nosi w łonie. Ale czy ma prawo zachować ciążę i urodzić dziecko? Aube postanawia udać się do swojej rodzinnej wioski Had Chekala, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie być może zmarli odpowiedzą na jej pytania.

Kamel Daoud przejmująco opowiada o kraju, który zamyka usta każdemu, kto odważy się poruszyć temat wojny domowej, przybliżając czytelnikom „czarną dekadę” – czas naznaczony krwawą i bratobójczą wojną między ugrupowaniami islamskimi a algierską armią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 24 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sunako1006

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmujące, przerażające
00



Kamel Daoud

Huryska

przełożył

Oskar Hedemann

wstęp

Karolina Cieślik-Jakubiak

Warszawa 2025

Wstęp

„Nie jestem bitwą o Algier”

Karolina Cieślik-Jakubiak

Kiedy w 023 roku ogłosiliśmy start nowej serii wydawniczej Rahla, pytana o przyświecające jej idee, najczęściej mówiłam o językach. Tak, w uproszczeniu Rahla stać się miała miejscem publikacji literatury regionów Azji Zachodniej i Afryki Północnej, jednak gdy przyjrzymy się bliżej temu założeniu, okazuje się ono niewystarczające. Co bowiem czyni powieść powieścią z danego miejsca? Pochodzenie to kryterium dalece nieidealne, które nie tylko niesie ryzyko odebrania autorom pewnego woluntaryzmu w jego określaniu, szczególnie gdy zestawi się je z historią migracji w ramach regionu, ale przede wszystkim często nie jest w stanie oddać niuansu i skomplikowania kwestii tożsamości. W poszukiwaniu lepszego spoiwa dla Rahli zdecydowaliśmy się więc na języki, wydając powieści tworzone w językach regionu.

I tak oto drugą z wydanych w Rahli książek stała się Huryska Kamela Daouda, powieść napisana w języku francuskim, choć piórem algiersko-francuskiego autora (obywatelstwo Francji otrzymał ledwie w 020 roku w ramach docenienia za zasługi na polu kultury). Urodzony we wsi w wilajecie Mustaghanim, Daoud pisał w języku francuskim jako dziennikarz gazety „Le Quotidien d’Oran” i tak samo, po francusku, kontynuował swoją karierę powieściopisarza. Choć w wywiadach wspominał potem, że francuskiego nauczył się dopiero jako człowiek dorosły, a pierwszego Francuza spotkał w wieku 0 lat, burząc swój stereotyp „Francuza jako człowieka z XIX wieku”, to właśnie na taką formę ekspresji artystycznej się zdecydował i był to jego świadomy wybór.

Przyjrzyjmy się na moment najpopularniejszej krótkiej definicji literatury arabskiej jako literatury tworzonej w języku arabskim. Jest to w istocie definicja niezwykle konserwatywna, która wyklucza bogate dziedzictwo autorów byłych państw kolonialnych, a zarazem wypracowanych przez nich strategii, w tym – paradoksalnie – właśnie tej antykolonialnej. Kateb Yacine, algierski dramaturg i poeta, miał powiedzieć: „Piszę po francusku, aby powiedzieć Francuzom, że nie jestem Francuzem”[1]. Koncepcja radykalnego bilingwizmu, czyli teoria ukuta przez Marokańczyka Abdelkebira Khatibiego, zakłada natomiast, że praktyka charakterystycznego dla byłych kolonii lingwistycznego code-switchingu, zmiany kodu językowego, to narzędzie wymierzone prosto w serce puryzmu języka kolonizatora (na co uśmiechną się na pewno ci, którzy śledzą działalność Akademii Francuskiej). Pisząc o tym fenomenie, Chantal Zabus posługiwała się również terminem „indygenizacji”: autorzy z byłych państw kolonialnych tworzyli w językach państw-kolonizatorów, ale odmawiali używania go na zasadach innych niż własne. W zamian adaptowali go do własnych potrzeb i subwersywnie obudowywali w nowe konteksty. Jeszcze inni pisarstwo w języku francuskim traktowali misyjnie – jako narzędzie edukacji. Wykorzystując fakt, że francuskojęzyczność dawała największe szanse na odnalezienie na europejskich rynkach wydawniczych, starali się obalać stereotypy narosłe wokół mieszkańców Afryki Północnej.

Last but not least, wybór francuskiego jako języka prozy może też wynikać z samego charakteru odbytej edukacji formalnej – szczególnie w Algierii. Choć w ostatnich latach państwo to obrało ostry kurs na arabizację swoich obywateli, wciąż łatwo sobie wyobrazić, że dla wielu Algierczyków, a zarazem użytkowników algierskiego dialektu arabskiego, pisanie w języku francuskim pozostaje naturalniejszym wyborem niż używanie w tym celu MSA (Modern Standard Arabic, uwspółcześnionego standardu języka arabskiego przynależnego przede wszystkim komunikacji formalnej).

Która z tych motywacji najbliższa jest Kamelowi Daoudowi? Wydaje się, że powody stojące za wyborem francuskiego w jego wypadku również są na wskroś polityczne, choć próżno szukać wywiadu, w którym pisarz odpowiada na to pytanie zupełnie wprost. Daleko jest na pewno Daoudowi do myślenia stricte antykolonialnego – ten nurt wręcz go drażni. W wywiadzie dla „Le Monde” mówił, że o ile jest to dla niego dyskurs zrozumiały, o tyle idąca za nim immanentność pozbawia go prawa do niuansowania i krytycyzmu. „Nie jestem bitwą o Algier, jestem [prawdziwą] żyjącą osobą”[2] – mówi Daoud, wskazując, że pisarze z Afryki Północnej ciągle zmuszani są do określania swojego stosunku wobec Francji. Ten z kolei z założenia powinien być radykalnie negatywny. Na ironię zakrawa fakt, że przecież o tym właśnie pisał Frantz Fanon, jeden z (wielu) ojców-założycieli myśli postkolonialnej, mówiąc, że dopóki osoby czarne będą zmuszone do budowania swojej tożsamości zgodnie lub w opozycji do osób białych, dopóty nie nadejdzie prawdziwe wyzwolenie.

Pora więc na kolejny potrzebny dla tej dyskusji niuans: wachlarz przewidzianych dla mieszkańców Afryki Północnej opozycji bywa szerszy niż „w kontrze do Francuzów” lub „w kontrze do Anglików”. W publikacji Language Conflict in Algeria. From Colonialism to Post-Independence Mohamed Benrabah przywołuje następującą wypowiedź Daouda:

Dlaczego nie mogę nazwać siebie „Algierczykiem”, skoro mieszkam w Algierii i mówię po algiersku? Dlaczego miałbym się wstydzić tego, że nie jestem Kabylem, albo czuć się źle, gdy przyznaję przed sobą, że nie jestem Arabem? Odpowiedź była tuż przed moimi oczami, tyle że ja jej nie widziałem: jestem Algierczykiem, a moim językiem ojczystym jest algierski. To język większości, który nikogo nie wyklucza – w przeciwieństwie do innych, konkurujących ze sobą języków. (…) To jeszcze nie jest pełnoprawny język: jego słowa są rzadkie, nieokreślone, pochodzą z różnych źródeł i są wciąż nieukształtowane. Ale to jestem ja, to moja mowa – w moich ustach i w moim ciele, w języku mojej matki i moich dzieci. Nie wstydzę się go, przeciwnie – jestem z niego dumny. Pewnego dnia stanie się językiem pisanym[3].

W swojej pracy Benrabah uwagę poświęca m.in. tym Algierczykom, dla których istotnym elementem tożsamości jest opozycja wobec narzuconej arabskości jako obcej siły wymazującej dziedzictwo Amazygów. To niezwykle żywa debata, której odpryski z rzadka docierają do Europy, a jeśli tak, to niemal zawsze w tych samych okolicznościach – podczas MŚ w piłce nożnej. „Wędrujący” status reprezentacji Algierii czy Maroka, które w zależności od swoich sukcesów są włączane do zbioru zespołów arabskich lub z niego wyłączane, stał się już tematem memów.

Dynamika tego konfliktu widoczna jest choćby w replice, którą na wyżej przywołane słowa Daoud otrzymał od socjologa Djamela Labidiego. Labidi oskarżył w niej pisarza o autorasizm, „kolonialne wyobcowanie”, a wręcz świadectwo pozycji poddaństwa wobec Francji[4]. Nie jest on też bynajmniej w swoich zarzutach osamotniony. Choć Daoud o samym języku arabskim czy arabskości jako zjawisku mówi rzadko, pozostaje głośnym i nieprzejednanym krytykiem algierskiej polityki, islamizmu, a czasem nawet islamu. Algierczycy – nie tylko ci konserwatywni – nierzadko oskarżają go o whistleblowing i odgrywanie roli tzw. prawicowego gwizdka we francuskiej przestrzeni publicznej. Pisarz miałby jednocześnie wykorzystywać i być wykorzystywany, nie zdając sobie sprawy z faktu, że jego działalność stanowi pożywkę dla francuskiej antyislamskiej prawicy. Daouda często oskarża się o jednostronność, tendencyjność (jak wtedy, gdy relacjonował we francuskiej prasie algierskie protesty lat 019–020) czy przesadną koncentrację na rzekomej społecznej frustracji seksualnej jako efekcie tabuizacji seksu w przestrzeni publicznej. Wszystko to miałoby powodować, że często prawdziwe, ale incydentalne wydarzenia komentowane przez osobę o tak dużym kapitale społecznym tworzą niezgodny z prawdą obraz Algierii w Europie.

Czy zarzuty wobec Kamela Daouda są prawdziwe? Czytelników Huryski chciałabym namówić do tego, aby – będąc świadomymi zniuansowanego odbioru pisarza, tak fetowanego, jak i nienawidzonego – odłożyli tę wiedzę w kąt, pamiętając o tym, że mają przed sobą dzieło literackie. Niewątpliwie jednak Huryska może pozostać dla nich pierwszym źródłem wiedzy, którą później rozwijać mogą w oparciu o materiały naukowe. Literackość Huryski w żaden sposób nie unieważnia natomiast opowieści w niej opisanej, a dowodem na to niech będzie skandal, który obiegł światowe media po przyznaniu Daoudowi Nagrody Goncourtów. Sa’ada Arban, była pacjentka żony pisarza, oskarżyła go o wykorzystanie jej prywatnej historii, powierzonej jedynie w ramach odbywanej terapii. Algierska wojna domowa czy też „czarna dekada” i jej krwawe dziedzictwo wciąż stanowią też w dużej mierze historię przemilczaną, manipulowaną i tabuizowaną. Jak bardzo? We wspomnianym przeze mnie wywiadzie dla „Le Monde” pisarz przywołał pewną rozmowę, która mogłaby stanowić epigraf tej powieści. Po publikacji Huryski jego znajomy, algierski intelektualista, miał zapytać: „Nie powinniśmy pisać jednak o tej prawdziwej wojnie?”[5]. Tym samym umieszczając ten cytat na końcu przedmowy, czynię go nieformalnym epigrafem.

***

O transkrypcji

Chcąc zapewnić jak najlepsze doświadczenie obcowania z tekstem książki, w procesie transkrybowania nazw miejscowości, imion oraz fraz zapisanych pierwotnie przy użyciu nieintuicyjnej dla większości polskich odbiorców transkrypcji frankofońskiej, zdecydowano się na zastosowanie reguł polskiej transkrypcji uproszczonej (PTU). Jednocześnie starano się zachować oryginalne brzmienie lokalnej odmiany języka arabskiego i wszelkie dialektalne struktury, aby nie pozbawiać dzieła jego algierskiej duszy. Obrana metoda pozwala czytelnikowi głębiej wejrzeć w językowe realia powieści, ale zaznajomieni z literackim językiem arabskim z pewnością dostrzegą wiele różnic w zapisie bądź wokalizacji niektórych słów. Choć nieraz zakrawające na błąd pisowni, różnice te stanowią jednak odzwierciedlenie sposobu, w jaki autor przedstawił swój rodzimy dialekt na kartach książki.

[1] Lara Vergnaud, Arab Writing in French: Claiming Space and Language, „The Markaz Review”, 4 lipca 2025.

[2]It’s more fruitful to be a traitor than a conformist, „Le Monde” (wydanie angielskie), 9 stycznia 2025.

[3] Mohamed Benrabah, Language Conflict in Algeria: From Colonialism to Post-Independence, Bristol: Multilingual Matters, 2013, s. 164.

[4] Tamże.

[5]It’s more fruitful to be a traitor than a conformist, dz. cyt.

Mojej matce Jaminie, która jest moim tajemnym językiemZapomnianym ofiarom algierskiej wojny domowejSzczodrej Aminie Mekahli

Ludziom z paryskiej uczelni Sciences Po,którzy dali tej książce dach nad głową

Neti, główny odźwierny podziemnego świata,Odpowiada boskiej Inannie:

„Kim, powiedz, jesteś?”

Jestem Inanną z niebios, gdzie wschodzi słońce.Jeśli jesteś Inanną z niebios, gdzie wschodzi słońceMów, po co przyszłaś do krainy bez powrotu?

Na drogę, z której wędrowiec nie wraca, jakże cię serce twoje zawiodło?[1]

Zejście Isztar (Inanny) do Piekieł

Artykuł 46. Każdy, kto poprzez swoje oświadczenia, publikacje lub jakiekolwiek inne działania użytkuje lub wykorzystuje rany tragedii narodowej w celu podważenia instytucji Algierskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, osłabienia państwa, zaszkodzenia dobremu imieniu jego przedstawicieli, którzy godnie mu służyli, lub naruszenia wizerunku Algierii za granicą, podlega karze pozbawienia wolności od lat trzech do pięciu oraz grzywnie w wysokości od dwustu pięćdziesięciu do pięciuset tysięcy dinarów.

Postępowanie karne wszczynane będzie z urzędu przez prokuraturę krajową.

W przypadku ponownego popełnienia przestępstwa kara przewidziana w niniejszym artykule zostanie podwojona.

Karta Pokoju i Narodowego Pojednania

[1] Marian Bielecki, Zapomniany świat Sumerów, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1966, s. 238.

CZĘŚĆ PIERWSZAGŁOS

Rozdział 1

Noc, 16 czerwca 018 roku, Oran

Widzisz to?

Ukazuję szeroki, nieprzerwany uśmiech i jestem niema, albo niemal całkiem niema. Aby mnie zrozumieć, trzeba pochylić się nade mną bardzo nisko, jakby chodziło o podzielenie się jakąś tajemnicą lub o wspólne odczuwanie przyjaznej nam nocy. Trzeba jeszcze przyzwyczaić się do mojego oddechu, który zawsze sprawia wrażenie, jakby był tym ostatnim, a także do mojej krępującej w pierwszej chwili obecności. Musisz wtulić się w moje oczy, ich odcień jest nader rzadki, złoty i zielony, niczym barwy raju. W swojej niewiedzy pomyślisz sobie zapewne, że jakiś niewidzialny człowiek dusi mnie szalem, ale nie wolno ci wpadać w panikę. W pełnym świetle jawię się jako szczupła, wycieńczona, ledwie żywa kobieta, a mój ogromny zastygły uśmiech potęguje niepokój ludzi, którzy mnie mijają. Ten uśmiech, nieograniczony, szeroki, prawie siedemnastocentymetrowy, nie drgnął od ponad dwudziestu lat. Znajduje się nieco niżej niż moja twarz i rozwleka wypowiadane przeze mnie słowa i zdania. Czasami ukrywam go pod wielobarwną chustą, której materiał jest zawsze drogi i rzadki. Podnoszę wysoko kołnierzyk.

Porozmawiajmy, skoro okazja jest tak niepowtarzalna. Ponieważ, tak, zgadza się, jesteś zdarzeniem, którego nigdy sobie nie wyobrażałam. Przybywa ono do mnie prosto z nieba, spada na moją głowę z precyzją meteorytu uderzającego w czaszkę strapionego proroka. Porozmawiajmy, mówmy bez przerwy. Gdybym się powstrzymywała, musiałabym odebrać ci życie bezceremonialnie, gwałtownie, niemal beztrosko, jak rzeźnik ziewający nad tuszą owcy. To znaczy mogłabym rozpruć ten krępujący cię worek, w którym się wiercisz, i wyrzucić tę odrobinę życia, którą udało ci się już uzbierać. Nawiasem mówiąc, z medycznego punktu widzenia nie jesteś żywa, a z punktu widzenia Boga nie jesteś martwa. Jeśli zaś chodzi o mnie, być może zabiłam już jakąś niewinną duszę. Może nie własnymi rękami, lecz powiekami, przymykając oczy. Nawet Chadidża, moja matka, tego nie wie, kiedy pragnie patrzeć na mnie – chociaż mam już dwadzieścia sześć lat – jakbym dopiero co się narodziła, i spogląda tak, jakby dzięki mnie ona też na nowo się urodziła, kiedy okazuję jej czułość i posłuszeństwo.

Teraz jesteśmy w mojej sypialni. Jest noc w dzielnicy Miramar w Oranie. To duże, piękne miasto położone nad Morzem Śródziemnym, mieniące się w ciemności światłami jak zerwany naszyjnik. Jest druga w nocy, jakiś mężczyzna krzyczy, obok przejeżdża policyjny wóz, a psy bawią się w zamaskowanych złodziei. Aby wypełnić tę chwilę, wyobrażam sobie wędrujące palmy i morze, które bezustannie usiłuje znaleźć drogę, by wedrzeć się na ulice. Czasami odczuwam ulgę, przydaje mi się to, że jestem niema lub prawie, w tym zewnętrznym świecie. Ludzie nie oczekują ode mnie długich zdań ani długich opowieści pełnych kłamstw, przesady czy obietnic. Nawet gdy kochałam, od czasu do czasu pozwalałam, by moje ogromne szarozielone oczy wprowadzały moich rozmówców w błąd. Moje wielkie złote oczy zmieniają kolor i kpią sobie z tego, że tak mocno działają na mężczyzn, którzy przez to nie potrafią wydusić z siebie ani słowa. Przyglądają mi się bacznie, zanurzają się w moim wibrującym spojrzeniu, a wtedy każdy język okazuje się niewystarczający.

Posłuchaj: w nocy statki handlowe zawodzą nad niewidocznym morzem, a ja nie potrafię ci wyjaśnić, czym jest morze ani skąd przybył statek wsłuchujący się w nie swoim wielkim stalowym uchem. Nawet używając moich słów, są takie rzeczy, których nie potrafię ci przekazać, to bowiem niuanse zewnętrznego świata. Wyrecytowanie tysiąca szczegółów opisujących tę scenę zajęłoby całe życie, a ty nie masz na to dość czasu. Co jeszcze mogłabym ci powiedzieć, żebyśmy stały się sobie bliższe? Mówię do ciebie, a dźwięk mojego głosu, który słyszysz, nie jest właściwie dźwiękiem, a jedynie szelestem przewracanych kartek. Zresztą na co by mi się zdało opisywanie morza, psów, jakiegoś statku i palm, a nawet mojej twarzy ledwie widocznej w mroku? Definicje potrzebne są żywym, żeby poczuli się spokojniej. Dla ciebie są tylko dźwiękami za ścianą, którą drapiesz. Żyjesz tam, w ciemności, pieczołowicie przeze mnie ukryta. Tam, gdzie się znajdujesz, chyba jest ci ciepło, prawda? Unosisz się na powierzchni, tak myślę, albo robisz to co ja, zwijasz się w kłębek, sznur pępowiny musi ci nieco przeszkadzać, tak sobie wyobrażam. Jesteś trochę skrępowana. Przemawiam do ciebie w moim pięknym, dźwięcznym i niemym języku, tym, którego od lat używam do opowiadania sobie historii, lub tym, którym się posługuję, gdy w swojej głowie rozmawiam z wrogami, sąsiadami, imamami, z Bogiem, który wykradł mi drogocenne rzeczy. Przypomina mgliście język moich ulubionych filmów, tych, które mnie poruszyły i po których tonęłam we łzach. Język snów, tajemnic, język tego wszystkiego, co nie ma własnego języka.

W tę letnią noc tkwię w ciemności tak jak ty, czuję, że nocne niebo jest ciepłe i głębokie niczym poduszka, a ja nie mogę zasnąć. Gdybyś wiedziała, co to czas, powiedziałabym ci, że jest druga lub trzecia nad ranem. Latem w naszym mieście noc trwa krótko; ledwie zdąży rozsypać swoje gwiazdy, a już po chwili, o świcie, zjawia się imam, by położyć jej kres, wzywając do modlitwy. Lecz z tego miejsca, gdzie teraz jesteś, nie możesz nic zobaczyć, bo twoje oczy dopiero się kształtują. Ja tymczasem widzę przynajmniej mój pokój, moją ulicę, morze i statek, który to morze przyciąga. Nie masz też płci, ale ja wiem, że jesteś dziewczynką, moją małą hurysą, bo taką mi się ukazujesz, gdy zamykam powieki. Ty, tak myślę, przybywasz prosto z raju. Tam, gdzie czas nie mija i gdzie niczego nie da się policzyć. Zegar klimatyzatora na przeciwległej ścianie wskazuje też temperaturę, a rzucane przez niego światło nadaje niemal każdej rzeczy odcienie i otacza je poświatą. Jest też stolik nocny i moje biurko, z którego nie mam żadnego pożytku, odkąd skończyłam ze szkołą średnią, gdy dostałam zero z historii Algierii. Są też moje buty, których nigdy nie odkładam na miejsce, i wielka kotara z czarnymi flamingami uwięzionymi w fałdach tkaniny. I są jeszcze rolety. Nie zaciągnęłam ich tak jak trzeba: słup obok kawiarni naprzeciw naszego domu rzuca światło i chce zajrzeć do mojego pokoju jak jakiś włóczęga. To słup na samym środku tarasu, ten, który rdzewieje u podstawy i odsłania skrzynkę z przewodami elektrycznymi. Kawiarnia? To kawiarnia Marhaba (czyli „witaj”, tłumaczę to dla ciebie na mój wewnętrzny język). Wszystkie te sklepiki w całym kraju mają zazwyczaj tę samą nazwę, podobnie jak miejsca upamiętniające męczenników algierskiej wojny wyzwoleńczej i nazwy głównych ulic miast. Jest też mój fotel fryzjerski, a tutaj znowu moje lustro, które wczoraj rozbiłam. Biedne lustro! Rozbite na tysiące kawałków, jak ci ludzie, którzy usiłują bełkotliwie wypowiedzieć wiele rzeczy naraz, którzy jąkają się, zaplątują w słowa i którzy w końcu też rozpadają się na kawałki, rozcinając sobie ręce i zanosząc się szlochem. Lustro rozbite moją niemożnością poprawnego mówienia. Stłukłam je, zgadza się, wczoraj, nie pamiętasz już pewnie tego delikatnego dźwięku, który dotarł do ciebie przez moje uszy, dźwięku wytłumionego przez mój brzuch? Wyobrażam sobie ciebie, wiesz, ja też, tu gdzie jesteś. Pojawiasz się bez imienia, bez nazwiska, bez czegokolwiek, co by cię ze mną wiązało, z wyjątkiem pępowiny i krwi. Wyobrażasz mnie sobie jako cień, dostrzegasz niewyraźnie mój świat, mój pokój, to miasto, które jest ci obojętne, i nie wiesz, czego tak naprawdę chcę. Jesteśmy niczym odległe krainy, które trzęsienie ziemi nałożyło jedna na drugą. Płyniesz pod prąd, milczenie jest twoją siłą, pierwszy dzień twojego życia wciąż zlewa się z dniem ostatnim, przeszywany potokiem moich słów. Jak to się dzieje, że niema, dwudziestosześcioletnia kobieta może mówić tak dużo bez chwili przerwy na wzięcie oddechu? Skąd bierze się u niej ta nieodparta chęć opowiedzenia wszystkiego za jednym zamachem, jak u przyłapanej na gorącym uczynku złodziejki?

Oto moje wytłumaczenie: władam dwoma językami. Jeden z nich jest jak noc, drugi jak półksiężyc. Jeden żywi się sercem drugiego.

I mam też rybie usta, by móc posługiwać się zarówno jednym, jak i drugim.

Żeby moja potworność wydała ci się jeszcze bardziej oczywista, mam także uśmiech, który wiąże dwoje moich uszu. Jest właśnie tu, na mojej szyi. Cienka wędkarska żyłka łączy moją szyję z klatką piersiową, nie pozwalając mi pogrążyć się w zapomnieniu ani zawisnąć jak towar na targu Bastylii (to takie miejsce, gdzie w Oranie robi się zakupy). Trzech czy nawet czterech mężczyzn już zdążyło dotknąć mego nieruchomego uśmiechu palcem wskazującym, próbując zrozumieć, skąd się wziął. Moja matka Chadidża długo go badała, opatrywała, czuwała nad nim, znieczulała tysiącem lekarstw, mierząc go niemal każdej nocy, przez długie lata. Może powiększy się i mnie zabije, powtarzała, a może skurczy się i na powrót uczyni moje życie normalnym? Bo nigdy nie widziano uśmiechu tak szerokiego, tak wyraźnego, tak bardzo oddalonego od szczęścia, tak bardzo zaprzeczającego wszelkiej radości. Mogę ci jednak przynajmniej wyjawić moje imię. Noszę je jak rozświetlony w najczarniejszą z nocy szyld. Nazywam się Aube. Fadżr w języku zewnętrza, Aube w języku wewnętrznym[2].

(Oddycha.)

Te dwa języki zaciskają się jak dwie dłonie na moim gardle. Pierwszy z nich to język, który tańczy mi w głowie jak szal, jak rzeka, o której wspomina Koran, jest jak druga skóra ukryta pod prawdziwą skórą. To dzięki niemu zwracam się do ciebie, by odesłać cię z powrotem do kobiet w raju, by cię przekonać, że nie warto przychodzić na ten świat. Zamiast spadać z nieba jak owca, pozostań tam, niedostępna dla mężczyzn. Ten wewnętrzny język składa się ze wszystkich słów, które nie wydobywają się z moich ust ze względu na to… ze względu na to… co zamierzam ci powiedzieć. Niczego nie ukrywam. Nie wstydzę się tego, co noszę w sobie, przynajmniej nie widać tego na powierzchni. Ona dobrze mnie rozumie, moja matka Chadidża, dlatego bardzo wcześnie wyjaśniła mi, że ludzie mogą wymazać to, co zapisano, zewsząd, z wyjątkiem tego, co zapisano na skórze. „Jesteś jak księga – przekonywała. – Jesteś prawdziwą księgą, historią tego, o czym nie wolno zapomnieć, alfabetem, którego nie znają tylko głupcy”, powtarzała, gdy leżałam na szpitalnym łóżku, wtedy, gdy wciąż jeszcze próbowano naprawić moje struny głosowe. „Kiedy wyda im się, że wymazali już wszystkie swoje zbrodnie, ty wciąż pozostaniesz, ty i twoje przepiękne oczy”. Jestem najprawdziwszym śladem, najtrwalszym świadectwem tego wszystkiego, co przeżyliśmy w ciągu dziesięciu lat w Algierii. Skrywam w sobie historię całej tej wojny, wyrytą już w dzieciństwie na mojej skórze. Ci, którzy potrafią czytać, zrozumieją, gdy ujrzą przerażenie w moich oczach i potworność mojego uśmiechu. Ci, którzy świadomie zapominają, będą się mnie bali, tak jak będą się bali na mnie patrzeć.

Na zewnątrz jestem niemową. Używam zaledwie kilku słów, by się porozumiewać. Ale tutaj, w mojej głowie, słowa pojawiają się między tobą a mną, aby opisać prawie wszystko, co mi tkwi w pamięci. W konfrontacji ze światem zewnętrznym mój wewnętrzny język pozostaje wspaniałym tworem precyzji i zasobem dawnych historii, które tylko czekają, by je odtworzyć. A z nim wszystko lub prawie wszystko rozświetla się bez słońca, z wyjątkiem miejsca, w którym teraz jesteś. Taka jest prawda! Ten wewnętrzny język rozświetla wszystko, gdy kocham, gdy jestem zła lub gdy się śmieję. Jednak to zwłaszcza bezsenność sprawia, że język ten puchnie jak rzeka, która występuje z brzegów letnią porą. Ale są też i głosy ludzi, których kochałam, brzmienie lub ton, jak głos Suʼad, mojej nauczycielki w szkole, kiedy miałam pięć lat, dzięki której mój odrażający „uśmiech” stał się o wiele mniej szkaradną zabawką w moim gardle. Pamiętam tę kobietę, która mnie kochała i uwielbiała opisywać moje oczy, abym mogła choć przez chwilę zapomnieć o moim „uśmiechu”. Jej czarne włosy spowijała migocząca aura, a zatopiona w niej twarz przypominała mi – nadal nie wiem czemu – księżyc albo lustro, albo szczęśliwe małżeństwo. Jej uroda była pierwszą literą alfabetu w moim sekretnym języku. Była piękna, moja wychowawczyni, pani Suʼad, ale wtedy nie znałam jeszcze tego słowa i jedynie czułam, jak bardzo jej uroda przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Pragnęłam stać się jej lustrzanym odbiciem! Pamiętam, że miałam ochotę płakać za każdym razem, gdy na mnie patrzyła, i widziałam, że kocha mnie bardziej niż innych uczniów. Chciałam błagać ją, by wybaczyła mi, że wyglądam tak okropnie z tym „uśmiechem”. Mój wewnętrzny język zrodził się wraz z nią, przysięgam na wszystkie księgi.

To także język, w którym piszę: jest szybki jak wąż, porusza się zygzakiem, biegnie po białym brzuchu kartki, a w szkole zawsze potrafiłam znaleźć najpiękniejsze odpowiedzi, bo pisanie sprawiało mi największą radość. Często robiłam to najszybciej, kiedy należało znaleźć rozwiązanie jakiegoś zadania, ponieważ byłam niema, albo prawie niema. Odkąd ukończyłam pięć lat, nigdy nie marnowałam czasu na rozmowy z innymi; milczę, a kiedy zaczynam pisać, biegnę szybko i jako pierwsza, przed całą resztą, przybywam na nieznane terytoria. Pojawiam się tam przed innymi uczniami, którzy zawsze stoją w kolejce w mojej głowie, osądzając mnie i osaczając, z wycelowanymi we mnie długopisami, próbując dotknąć mojego „uśmiechu” bez brudzenia sobie rąk.

Noc się rozpływa, mój język, moja muszla, mój brak; chciałabym się oddalić, zamilknąć, uchylić się od wszelkiego usprawiedliwiania się, próbuję ci to wyjaśnić. Odkładam na później opowieść o innym języku, tym na zewnątrz, tym, którym rozmawiam z innymi: z moją matką, moją drugą matką, moją siostrą, która zmarła ponad dwadzieścia lat temu, pierwszym lekarzem, którego ujrzałam, gdy miałam pięć lat, z imamem z pobliskiego meczetu, z tym facetem o kaprawych oczkach, który pilnuje mojego samochodu, z moimi dwiema pracownicami, które są tak oszczędne w słowach, z klientkami w moim salonie, z psem, który ucieka przed deszczem, z tobą, z Abdu, lekarzem i przyjacielem mojej matki, z nożem, z Bogiem i jego baranem. To ten obcy język sprawia, że inni wstydzą się odezwać, kiedy mówię, sprawia, że z trudem znajdują słowa, szukając schronienia w moich księżycowych oczach lub w moim „uśmiechu”. To język litości innych ludzi, mój nieznajomy język, który tkwi spętany w mrokach zachodzącego dnia.

Ćśśśś!

Trudno byłoby mi ci to wytłumaczyć, bo być może twoje uszy jeszcze się nie wykształciły. Kręcę się w kółko po moim pokoju, zadręczasz mnie milczeniem. Czasami noc przeszywa mnie lękiem o twoją przyszłość. Ale właściwie lękiem przed czym dokładnie? Przed wstydem istnienia, w taki czy inny sposób, przed tym, co nastanie później i przed koniecznością życia po tobie? Jeśli przejdę do działania, znów będę zmuszona szukać snu w murach, z oczami wysuszonymi przez biały tynk. Trzeba będzie zacząć wszystko od nowa, wszystko uzasadniać, wyjaśniać, negocjować… To będzie drugi raz, kiedy ukradnę życie innej osobie i wślizgnę się w czyjeś martwe ciało, by móc pozostać na słońcu. Rozumiesz mnie? Jeśli pomogę ci umrzeć, nic już nie będzie moje, poczuję się tak, jakbym została wygnana zewsząd. I nawet nie będę w stanie tego wykrzyczeć, bo jestem pozbawiona głosu. W każdym razie takie jest widać moje przeznaczenie: szukać po omacku w sobie samej, by dowiedzieć się, kto we mnie obumarł, a kto jeszcze we mnie żyje, która cząstka mnie oddycha, a która już nie. Na przykład od dawna nie czuję żadnego zapachu, straciłam ten zmysł. Zapach skóry innych ludzi jest mi prawie całkiem nieznany. Czuję się rozcięta na dwa ciała, na dwa języki. A tym, co mnie rozcina, jest mój uśmiech.

Dusimy się.

Wydaje się, że tego roku lato skradło z nieba całe powietrze. Nawet o tej porze dnia jest gorąco, zbyt gorąco jak dla mnie, ale nie odważyłam się podkręcić klimatyzacji, bo moja matka wpada w szał, kiedy zaczynam chorować. Chciałabym zapalić, chciałabym jeść tytoń, udusić się nim. To wściekle się we mnie odzywa, jest jak jakieś zwierzę w moim wnętrzu, jak ktoś, kto błaga i tupie nogami w mojej krwi. Ależ tak, czasami palę, nawet w moim stanie! To właściwie chyba jedyny zapach, jaki mogę poczuć, ostry i mocny. Cała reszta woni zniknęła wiele lat temu, gdy moje receptory węchowe wyschły. W sypialni flakony perfum są tak rzadkie jak zdjęcia z czasów mojego dzieciństwa – te, na których widać, jak latem nosiłam chustę na szyi. Moja matka wścieka się, wyczuwając zapach tytoniu, który mnie zabije, ale nic nie mówi, tylko spuszcza wzrok i widzi w swoim nieszczęściu dowód swego macierzyństwa. Kiedy palę, kaszlę, a kaszel to najgorsza z rzeczy, jakie mogą się przytrafić kobiecie takiej jak ja. Wszystko jest we mnie skomplikowane: kaszel, kichanie, śmiech i krzyk, ale ty już o tym wiesz. Kiedy odczuwam zapachy i smaki, wdychając je nosem, sięgam w głąb mojej pamięci i przypominam sobie różne rzeczy z minionego życia. No i jest jeszcze mówienie.

Kiedy byłam uczennicą, w szkole tuż obok domu, po drugiej stronie placu, nie mówiłam zbyt wiele, ale miałam natarczywe, gniewne, twarde, łagodne, przenikliwe, bystre spojrzenie, moje tęczówki zmieniały kolor, mieniły się tysiącem odcieni… Wielkie oczy hurysy, wyrysowane jak złociste noce, w których iskrzył się mój wewnętrzny język. Moim wzrokiem potrafiłam wprawić w zakłopotanie dorosłych albo doprowadzić do płaczu kolegę z klasy. Prawdziwy alfabet, przysięgam ci, istna kolekcja noży. Nie mówiłam dobrze i robiłam to bardzo rzadko albo w ogóle, więc inni nazywali mnie za plecami rybą. Dorośli i znajomi matki, którzy przyszli pogratulować jej w roku moich drugich narodzin, roku 000, przyglądali mi się z zaciekawieniem: jak można nosić na tej samej twarzy jednocześnie piękno i potworność? I co powiedzieć takiemu dziecku? Mam w sobie dar wywoływania zawrotów głowy, tak jak minaret lub klif. W szkole, aby się w tym wprawić, bardzo wcześnie nauczyłam się wpatrywać w naszego nauczyciela (pana Safiego, który był łysy, miał wyłupiaste oczy, wyglądał jak ryba, chodził w tych samych spodniach przez pięć lat i nienawidził błędów, jakby były wszami ukrytymi w gęstych włosach arabskiego języka, którego nas uczył i który, jak zaręczał, jest unikatowy, choć nijak nie mógł się równać z moim sekretnym wewnętrznym językiem), potrafiłam go przygwoździć i w końcu mimo oporu poddawał się, robił unik, szybko przewracał kartkę w zeszycie z nazwiskami, by przede mną uciec, i kierował się czym prędzej w stronę młodej dziewczyny siedzącej tuż za mną, by ją wywołać do odpowiedzi. Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę, że mój język jest jednocześnie klęską jego języka. Mój jest potężny jak zniewaga, rani lub rzuca więcej światła na to, co dzieje się w głowie lub w nocy.

Co się zaś tyczy mojego drugiego języka, tego zewnętrznego, który biegnie od ust aż do uszu… No cóż, jak mogę wyjaśnić ci coś, co nie istnieje? Tam, gdzie jesteś, słyszysz tylko dźwięki. Słuchaj zatem, skoro nie potrafisz ani czytać, ani pisać.

Kiedy urodziłam się po raz drugi, miałam pięć lat. Uwielbiałam oglądać w telewizji przygody pewnego kaczora zwanego Donaldem; był zabawny, wielobarwny jak święto i do tego szalenie niezdarny. Jego napady złości bardzo mnie rozśmieszały; potrafił ugrzęznąć w polu, przewrócić się, wstać, zwinąć się w kłębek i wszystkiemu się dziwić. Co mnie w nim pociągało? Otóż jedynie z wielkim trudem można było go zrozumieć, a i to tylko wtedy, gdy składał ręce, łącząc ten gest z odpowiednią mimiką, i gwałtownie wyrzucał z siebie słowa. Tak więc, aby mówić, Kaczor Donald miotał się na wszystkie strony, przewracał rzeczy w swoim ślicznym kolorowym domku, dusił się, topił i wciąż się powtarzał. To głupawe, ale kiedy miałam tyle lat, ile miałam, myślałam, że ten kaczor naprawdę istnieje i że posługuje się tym samym językiem co ja: językiem dziurawym, którym nie jest w stanie przekazać niczego bez pomocy oczu i rąk. I tyle. To był ten mój drugi język, język zewnętrzny. Podczas gdy teraz, kiedy rozmawiam z tobą moim wewnętrznym językiem, wszystko jest wyraźne jak w lustrze.

Wczoraj słyszałaś mnie, gdy wpadłam w furię. Nawet tam, gdzie leżysz, w bezpiecznym miejscu, musiałaś wszystko słyszeć. Drżałam, a moja matka milczała. Czekała na kolejne słowo, które nie chciało wydobyć się z moich ust. Krzyczałam, a mój krzyk odbijał się tak niedorzecznie, że musiałam przypominać Kaczora Donalda w jego wielokolorowym pudełeczku. Nic nie wychodziło na zewnątrz; wracało tylko do ciebie, a ty wiłaś się i miotałaś jak wariatka w szpitalu psychiatrycznym. Mogłaś umrzeć, przygnieciona moim zadławieniem. Potem się rozpłakałam. Kiedy się złoszczę, gubię się gdzieś pomiędzy dwoma językami, czując w ustach tylko kamienie. Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jestem nieszczęśliwa? Nie potrafię nawet kląć w mym zewnętrznym języku. Ale teraz i ty, i ja zaklinowałyśmy się. Leżysz tu, nawet kiedy cię nie widzę, nawet kiedy w nocy pociągasz za sznur pępowiny. Jestem księgą i stopniowo rozświetlam się dla ciebie. Bowiem mój wewnętrzny język w końcu odnajduje drogę, by wydostać się ze mnie: znalazł w tobie dwoje uszu i drąży teraz ścieżkę, by odnaleźć się w twoim świecie pełnym czułej ślepoty. Dotąd był tylko zamkniętym podskórnym źródłem wody, lecz teraz odkrył dzięki tobie szczelinę, która zmieniła nurt w rozległą deltę. Strzeżesz mojej tajemnicy i pozostaniesz tutaj, dopóki nie zaprowadzę cię do twojego domu, do drugiego sensu świata, do miejsca, w którym wystarczy się śmiać, by rozkwitły ogrody.

Muezin! Ten głos to głos muezina. Jest godzina 4.34 nad ranem. Potężny głos wzywa do modlitwy; muezin krzyczy głośno, by wstrząsnąć śpiącymi. To język nawoływań i gróźb, który od rana do nocy odgrywa na nowo kres tego świata. Po tym wezwaniu mężczyźni się budzą, czkają, zataczają i idą się umyć w zimnej wodzie, najpierw intymne części ciała, potem ramiona i głowę. Następnie zaspani pójdą do Boga, który nigdy nie śpi. Nalegam: musisz odejść, a ja muszę milczeć, wypłyniesz drogą, którą dostałaś się do mojego brzucha, spłyniesz z uryną prosto do ścieków, do czarnego wądołu miasta. Nie chcę, żebyś została we mnie, powtórzę to tysiąc razy. Ale będę cię tolerować, jeśli wysłuchasz mojej historii, uważnie wpatrując się w zapis na mojej skórze, w blizny, których nie możesz tknąć. Potem, kiedy przestanę, odetnę ci głowę, nie nożem, lecz tysiącem pieszczot, tysiącem wskazówek, abyś wróciła tam, skąd przybyłaś. Bo to nie jest miejsce dla ciebie, to pełen cierni korytarz dla każdej z kobiet żyjących w tym kraju. Zabiję cię z miłości i sprawię, że znikniesz, udając się w stronę raju i gigantycznych w nim drzew. To nie ja ciebie pragnę, lecz mój drugi język, ten nazbyt sierocy. I właśnie z powodu tego języka jestem tutaj, wypowiadając słowa w zawrotnym tempie w ciemności, kiedy inni śpią lub przygotowują się do modlitwy do swojego Boga, a sen wciąż mi się wymyka. Nie jestem w stanie mieć otwartych oczu, by patrzeć na moją matkę, która pakuje walizki w pokoju obok. Nie mogę też ich zamknąć, gdyż wciąż widzę ciebie wtuloną w nieprzejrzystość. To właśnie mój drugi, wewnętrzny język, który uwięził mnie w pułapce tego monologu. Nalega, bym zachowała cię przy życiu, i wyjaśnia, w jaki sposób umrzesz, wyrzucona ze mnie przez trzy śmiertelne pigułki. Kiedy stanę się niema w mym języku zewnętrznym, nie będę już miała do kogo się odezwać, zabiwszy cię. Na zewnątrz wzejdzie słońce, a języki będą paplać i krzyczeć, tyle że już beze mnie. Dlatego, moja ty Gwiazdko, pozostaniesz jeszcze przy życiu, a więc między życiem a śmiercią, dopóki nie zdecyduję się zakończyć tej rozmowy. To moja wina. Powinnam była uważać, a nie zajść w ciążę jak jakaś idiotka i musieć dokonać aborcji, czując się jak zaszczute zwierzę.

[2] Aube (fr.) – świt. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Rozdział 2

Wcześnie rano 17 czerwca

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Kontakt:

[email protected]

Rahla składany, często bogato zdobiony pulpit pod najbardziej wartościowe księgi, ale też seria, w ramach której pragniemy przedstawić czytelnikom literaturę piękną tłumaczoną z języków Azji Zachodniej i Centralnej oraz Afryki Północnej: wartościową, autentyczną, nieorientalizującą.

Tytuł oryginału: Houris

Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik

Redaktorka serii: Karolina Cieślik-Jakubiak

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Adam Walas i Sabina Twardowska

Projekt serii: Mimi Wasilewska

Redakcja: Maria Wirchanowska

Korekta: Karolina Cieślik-Jakubiak, Hanna Trubicka

Konsultacja arabistyczna: Jeremi Chelis

© Éditions Gallimard, Paris, 2024

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation by Oskar Hedemann, 2025

© Copyright for the Preface to Polish edition by Karolina Cieślik-Jakubiak, 2025

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68295-48-1

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek