Gwiezdna odyseja - Kim Bo-young - ebook
NOWOŚĆ

Gwiezdna odyseja ebook

Kim Bo-young

0,0

Opis

Koordynacja weselnych planów spędza sen z powiek niejednej młodej parze. Suknia, sala i drobne upominki dla gości to tylko preludium do pierwszych akordów Marsza weselnego. Jednak co, jeśli największym zmartwieniem młodych jest nie sama ceremonia, a odległość mierzona w tysiącach lat świetlnych? Zakochani wsiadają na promy w portach kosmicznych na przeciwległych krańcach galaktyki. Przed wylotem synchronizują czas podróży, by dotrzeć na Ziemię w tym samym momencie. Czy ich miłość przetrwa serię nieprzewidzianych turbulencji w czasoprzestrzeni? Czy po upływie setek lat wciąż będzie istniała Ziemia, na której mogą stanąć na ślubnym kobiercu?

Gwiezdnej Odysei Kim Bo-young (ur. 1975) kreśli intymne portrety dwojga kochanków, którzy piszą do siebie listy, wierząc, że pewnego dnia uda im się odnaleźć.

 

Kim Bo-young (ur. 1975) to południowokoreańska pisarka science fiction, uznawana za jedną z najważniejszych autorek tego gatunku w swoim kraju. Jej twórczość łączy głębokie refleksje filozoficzne z zaawansowanymi koncepcjami naukowymi, często eksplorując tematykę czasu, tożsamości i miłości w kosmicznej skali. Zdobyła liczne nagrody literackie, a jej opowiadania były inspiracją dla twórców filmów, w tym zdobywcy Oscara Bong Joon-ho.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Gwiezdna odyseja

Kim Bo-young

Gwiezdna odyseja

Z języka koreańskiego przełożyłŁukasz Janik

1.Czekam na Ciebie

pierwszy list

czas podróży:1 dzieńczas na Ziemi:1 dzień

Przed ślubem pożegnałem się z przyjaciółmi. Nie będę się z nimi widział jakiś czas. A dokładniej przez cztery lata i sześć miesięcy. Wszyscy się zapowiedzieli. Cykaliśmy sobie zdjęcia, rozdałem im łańcuszki z miejscem na fotografię, które dostałem od pracowników sali ślubów. Powiedziałem, żeby założyli je na naszą uroczystość, koniecznie ze zdjęciem, które zrobiliśmy sobie dzisiaj. Żebym potem nie musiał ich pytać, kim są, jeśli ich po latach nie rozpoznam. Wszyscy się ubawili.

– Małżeństwo małżeństwem, ale zostawiasz przyjaciół.

– Każdy, kto się hajta z kimś z innej planety, to zdrajca.

Powiedziałem im, że nigdzie się nie spieszę. Prawie miałem rację, mówiąc, że zejdą mi na tym jakieś dwa miesiące – miesiąc na osiągnięcie prędkości światła i miesiąc hamowania, żeby w końcu wylądować na Ziemi. Nie da się tego zrobić szybciej, nawet z zastosowaniem najnowszych silników z systemami antygrawitacyjnymi.

Pamiętam, jak się bałaś, kiedy z rodziną lecieliście na Alfa Centauri.

– Ja sobie dam radę. Dla mnie to cztery miesiące, ale dla ciebie ponad cztery i pół roku. To dużo czekania, nawet po skróceniu czasu w podróży z prędkością światła. Nie myśl sobie, że to takie łatwe.

– Oj, ty staruszko – powiedziałem Ci wtedy, przytykając czoło do Twojego. – Szczęściara z ciebie. Jak wrócisz, będę dwa miesiące starszy od ciebie.

Zaśmiałaś się głośno.

– Mówią, że jak się chociaż raz podróżowało w kosmosie, to człowiek się robi bardzo spokojny – twierdzili przyjaciele. – Jak ktoś przez miesiąc lub dwa nie ma co robić, to albo fiksuje, albo się wycisza.

Powiedziałem im, że nie będę się wcale nudzić. Zabieram ze sobą pracę na cały ten czas. Będę robić porządki w papierach, analizować dane księgowe, informacje o konkurencji, przygotuję podsumowanie sprzedaży. Sam jednak nie wiem, czy po czterech i pół roku to się na cokolwiek jeszcze przyda. Firma też nie wydaje się mieć szczególnych oczekiwań. Chodzi tylko o to, żeby pokazać, że uczciwie i sumiennie pracowałem.

Poznałem tutaj innych panów młodych, zdecydowaliśmy się dzielić kajutę. Co noc szwendamy się razem, śmiejemy, chwalimy naszymi ukochanymi. To same głupki. Z pokoju zrobili normalnie tort weselny. Porozwieszali różowe kwiatki i wstążki, a obsługa lotu upominała nas i zostawiała tabliczki, że jeśli przyspieszenie ustanie, grawitacja zaniknie i będziemy dryfować w śmieciach.

Kupiłem Ci tutaj taki pierścionek muzyczny. Można w niego wgrać ulubione piosenki. Umieściłem w nim kilka kawałków z myślą o tym, żeby Ci go dać. Po przyciśnięciu kamienia pierścionek zaczyna odgrywać melodię. Posłuchamy razem?

Statek przypomina małe miasteczko. Jest tu kawiarnia, a nawet pchli targ. Chociaż pracuję w firmie zajmującej się częściami do statków, nigdy wcześniej nie widziałem żadnego w całości. Mam wielką radochę za każdym razem, kiedy natrafiam tu i ówdzie na ponaklejane instrukcje – to ja je przecież redagowałem. Zrobiłem sobie nawet zdjęcia na dowód tego wszystkiego.

Dni nie mijają mi jednak na niczym szczególnym. Słyszałem wcześniej, że w podróży kosmicznej można się po wsze czasy naoglądać gwiazd. W końcu na coś przez te okna trzeba patrzeć. Kiedy siedzi się nocą w domu, nie widać, co jest na zewnątrz. W kosmosie zawsze jest noc, ale to nie szkodzi. To tylko dwa miesiące.

Załoga statku nazywa nasz rejs „orbitą wyczekujących”. Rysują spiralę wokół słońca i wracają do punktu startowego.

Ludzie tutaj nie wybrali się w podróż do innego miejsca, ale raczej w inne czasy. Są tu tacy, którzy wsiedli na statek, licząc na zmianę w systemie emerytalnym albo na rynku nieruchomości, są też artyści, którzy wierzą, że rozminęli się z pokoleniem, w którym się urodzili. Widziałem dzieciaki, które liczą na zmiany w egzaminach wstępnych na studia. Są tu wreszcie takie głupki jak ja, którzy próbują wyrównać swój wiek z ukochanymi lecącymi z innych galaktyk.

Dokądkolwiek polecieć, i tak będzie lepiej niż teraz. Nie będzie już tak dużej dyskryminacji imigrantów z innych planet, system opieki społecznej i emerytalny też będą funkcjonować lepiej. Ludzie na Ziemi zajmą się swoimi sprawami, będą się krzątać, pracować, wytwarzać, naprawiać, a my tylko wrócimy i będziemy się cieszyć sobą. Pójdziemy po linii najmniejszego oporu.

Jestem szczęśliwy, myśląc o naszym ślubie. Wieczorem przytulam się do poduszki jak małe dziecko i nucę coś sobie. Co rano budzę się z uśmiechem, kiedy wyobrażam sobie, że leżysz tuż przy mnie. Przewracam kołdrę i wyobrażam sobie, jak zostaję ojcem. Wyobrażam sobie w końcu, jak leży między nami gaworzący maluch. Jak przeczekać dwa miesiące, kiedy nawet jeden dzień wydaje się wiecznością? Chcę Cię zobaczyć jak najszybciej. Kocham Cię.

drugi list

czas podróży: 1miesiącczas na Ziemi: około 4 lat i 4 miesięcy

Dostałem wiadomość po tym, jak osiągnęliśmy prędkość światła. Że są dwa miesiące opóźnienia. A tak dokładnie to trzy miesiące czasu ziemskiego.

Nie no, w porządku. Przecież nic nie poradzimy. Pojawił się sygnał SOS, a jedynym innym statkiem w pobliżu był Twój. Obsługa mówi, że to nie zdarza się często, ale nie jest też tak, że nie zdarza się nigdy. Wszechświat może i jest nieskończony, lecz trasa statku została ściśle wytyczona i takie przypadki po prostu muszą się dziać.

Zapytałem, czy nie moglibyśmy polecieć jeszcze trochę i potem lądować, ale powiedzieli, że nie ma takiej opcji. Mam wylądować na Ziemi i czekać te trzy miesiące.

Przygnębiony, wyglądałem przez okno i zobaczyłem u naszego boku zakotwiczony statek handlowy. Była to dostawa jedzenia i przesyłek. Patrzyłem na nią pustym wzrokiem, ale po chwili się ocknąłem. Zapytałem, dokąd to lata – powiedzieli, że to statek kursujący pomiędzy jednostkami pasażerskimi i sprzedający towary. Gdy spytałem, kiedy znowu przyleci, powiedzieli ku mojemu zaskoczeniu, że za trzy miesiące. Ale mam fuksa!

Wywołałem trochę zamieszania, mówiąc, że chcę się na niego przesiąść. Pytałem, w czym problem. Ten statek był przecież przycumowany do nas.

– To tylko tak się wydaje, że on stoi w miejscu – powiedział kapitan, spoglądając na mnie z góry.

Szkoda, że nie możesz go zobaczyć. Gdyby urodził się w innej epoce, śmigałby na koniu po równinach Mandżurii i podrzynał ludziom gardła. Mówił do mnie z tą twarzą rzeźnika, grobowym głosem:

– Lecim tera dwieście dziewięćdziesiąt trzy tysiące kilometrów na sekundę. Wichura, która porywa domy, to najwyżej kilkadziesiąt metrów na sekundę.

Pytałem go, dlaczego w takim razie, skoro nikt nie może się przesiąść, możliwa jest wymiana ładunku, ale on tylko upierał się, że nie można. Pytałem dalej i dowiedziałem się, że po prostu nikt tego wcześniej nie próbował. Mówiłem, że przecież Ziemia kręci się wokół Słońca trzydzieści kilometrów na sekundę, Słońce okrąża galaktykę dwieście dwadzieścia kilometrów na sekundę, cała nasza galaktyka leci w kierunku Gromady w Pannie sześćset kilometrów na sekundę. A domy na Ziemi jakoś nadal stoją. On jednak ciągle odmawiał, zasłaniając się przepisami.

W najgorszych koszmarach mi się nie śniło, że będę musiał żyć bez Ciebie trzy miesiące dłużej. Powiedziałem kapitanowi, że lecę na spotkanie z Tobą i że jeśli zostanę zmuszony czekać dodatkowe trzy miesiące, to umrę jako kawaler i będę się tułał po zaświatach i nawiedzał go w snach co noc. Bez zrozumienia.

Dopiero po jakimś czasie się zorientowałem. Zarezerwowałem już przecież termin w sali ślubów i nawet ją opłaciłem. Nie mogę im teraz powiedzieć, że wszystko się przesunie o trzy miesiące. Co, jeśli nie zwrócą mi pieniędzy?

Jak tak sobie pomyślałem, to z domem też mogą być problemy. Z najemcami umówiłem się, że pomieszkają cztery i pół roku, po czym się wyprowadzą. A jeśli nas ciągle nie będzie i oni wystąpią o przejęcie domu przez zasiedzenie albo coś w tym stylu, bo będą iść w zaparte, że nie wiadomo, gdzie jest właściciel? Tak czy inaczej sprawa z domem to będzie pierwsza rzecz do załatwienia po opuszczeniu statku.

Na pokładzie nie czuje się ruchu. Nie słychać nic, żadnego szumu ani wiatru. Przed oczami ma się tylko lekko rozmazane smugi, kiedy wszystkie gwiazdy zlewają się w jeden błysk. Mam tu wrażenie, że cały wszechświat, Ziemia, dom i przyjaciele mijają mnie z prędkością światła, a ja stoję w miejscu. A razem ze mną zatrzymał się czas.

Ktoś kiedyś mówił, że czas i przestrzeń to jedno i to samo. Nieważne, czy się leci w inne miejsce, czy w inny czas – wychodzi bez różnicy.

Mój tata całe życie spędził w naszym rodzinnym mieście, a kiedy umierał, sprawiał wrażenie kogoś, kto objechał całą Ziemię. I naprawdę tak było. Miasto, w którym się urodził, i to, w którym umierał, to były dwa zupełnie różne światy. Stawiano w nim budynki, wyznaczano ulice, rozkopywano góry i regulowano rzeki. Czas przemieścił go w całkowicie nową przestrzeń, do tego stopnia, że naprawdę ciężko powiedzieć, że tata mieszkał całe życie w jednym miejscu.

Kapitan tego statku handlowego pytał o Ciebie, więc mu o nas opowiedziałem. Zapytał, czy po tak długim czekaniu naprawdę jeszcze się kochamy. Odparłem, że czekałem dwadzieścia pięć lat, żeby Cię spotkać.

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się denerwuję. Mam w pamięci Twój obraz, nie zmienił się ani trochę.

– Niczego nie żałują – powiedział kapitan, nalewając wódkę do kieliszka. – Ci wszyscy na tym statku.

Odpowiedziałem, że może to i dobrze nie być z nikim związanym, nie mieć rodziny, a jeśli już się ją ma, to nie być z nią blisko… i wróciłem do pokoju.

trzeci list

czas podróży: 1 miesiąc, 3 dniczas na Ziemi: 4 lata, 8 miesięcy

Przepraszam, kochanie.

Naprawdę Cię przepraszam. Nie miałem pojęcia, że to się tak potoczy.

Kapitan oznajmił, że zaszła drobna pomyłka i nie weszliśmy w odpowiednią ścieżkę czasową. Na pytania, jak duże opóźnienie to oznacza, mówi, że dla nas to kwestia tylko kilku minut, ale wylądujemy na Ziemi trzy lata później, niż planowano. A potem, jak gdyby nigdy nic, wraca do swojej kabiny, rzucając jakąś wytartą formułkę o „opóźnieniu wywołanym niesprzyjającymi warunkami w przestrzeni kosmicznej”. Na te słowa kupcy, poubierani w jakieś arabskie czy indyjskie ciuchy, jeden po drugim wstają i z zupełnie obojętnymi minami wracają do swoich kajut. Jakby chcieli przez to powiedzieć, że trzy lata to pikuś. Jakby się spodziewali, że opóźnienie wyniesie pięć lat lub coś koło tego.

Obsługa lotu rozdała nam papier, żebyśmy mogli napisać do rodzin i przyjaciół. Zdziwiło mnie, że nie będziemy wysyłać wiadomości elektronicznych, ale powiedzieli, że na tym statku tylko poszycie i silniki są z dwudziestego pierwszego wieku. Nawet ostrzeżenia przed wiatrem słonecznym pochodzą z czegoś, co wygląda jak budzik nakręcany na sprężynę. Mówią, że „im prostsza konstrukcja, tym dłużej polata”.

Chciałem wiedzieć, co się stanie z tym moim listem. Mówią, że będzie przełożony na kod Morse’a i nadany w kosmos. Wtedy statek, który akurat będzie przelatywał najbliżej, odbierze sygnał, wzmocni go i prześle dalej. Następny statek zrobi to samo i tak do skutku. Powiedziałem im, że wow, to naprawdę świetna metoda, zupełnie nie rozumiem, dlaczego listonosze nadal przerzucają listy z worków do skrzynek i jeszcze się na to nie przestawili.

Powiedziałem im, że zarezerwowałem salę ślubów. Że moja narzeczona leci 4,37 lat świetlnych. Zapytałem, jak to będzie, jeśli pan młody spóźni się trzy lata na własny ślub. Jedna ze stewardes zrobiła minę sugerującą, że rzeczywiście nie może tak być, ale równie dobrze mogła sobie myśleć, że co ją to obchodzi. Poklepała mnie po ramieniu, mówiąc, że jeśli się ma jakieś istotne terminy, to dobrze sobie wykupić ubezpieczenie, zanim się wsiądzie na pokład komercyjnego statku rejsowego.

Zeszłej nocy budziłem się z dziesięć razy. Martwiłem się, że mój list zginie gdzieś po drodze. Albo że go dostaniesz, ale się wkurzysz i zawrócisz. Że się wkurzysz, zawrócisz i nawet mi nie odpiszesz. Albo odpiszesz, ale ja Twojej odpowiedzi nigdy nie dostanę.

Kiedy tylko zapadałem z powrotem w sen, śniły mi się koszmary. Ląduję na Ziemi, a Ty przychodzisz mnie przywitać z jednym z moich przyjaciół, w ramionach trzymasz małe dziecko. Po czym śmiejesz się i mówisz: „Jaki list? Ja niczego nie dostałam”. A potem siedzę w rogu, wokół mnie przyjaciele śmieją się głośno, a ja samotnie sączę jakieś soju.

Nie śmiej się. To poważna sprawa, największe nieszczęście, jakie mogło nas spotkać.

Skarbie, mam prośbę.

Poczekaj na mnie.

Te trzy lata. Tylko tyle. Całą resztę życia będę Ci się odwdzięczał.

czwarty list

czas podróży: 1 miesiąc, 25 dniczas na Ziemi: 7 lat, 8 miesięcy, 25 dni

Dostałem list.

Nie wiedziałem, że można je też wysyłać w taki sposób. Zaskoczyło mnie to jak nie wiem. A jeszcze bardziej byłem zdziwiony, że dostałem odpowiedź. Niezłe mamy szczęście, prawda? Wiem, że to w tych okolicznościach brzmi śmiesznie.

List miał formę wiadomości głosowej. Dowiedziałem się z niego, co zaszło. Zdziwiło mnie, że był czytany męskim głosem. Brzmiało to trochę tak, jakby cudzoziemiec czytał znaki alfabetu, nie rozumiejąc nawet, co tam jest napisane. Ciężko było zrozumieć, dlatego słuchałem kilka razy w kółko. A potem, kiedy już wszystko zrozumiałem, przesłuchałem jeszcze parokrotnie.

Rozumiem. To przeze mnie. Nie ma w tym Twojej winy. Przesiadka na inny statek to była bardzo dobra decyzja. Ja wybrałem się w drogę, bo nie mogłem czekać trzy miesiące, a u Ciebie to by były trzy lata.

Pisałaś, że weszłaś na pokład zaraz po wylądowaniu na Ziemi. Że nie traciłaś czasu na szukanie biletu i czekanie na rejs, tylko wsiadłaś na statek badawczy zbierający w kosmosie próbki skał. Często się słyszy, że to są bardzo stare jednostki.

Całe szczęście, że znalazł się potem nieużywany przystanek, gdzie mogliście się schronić.

Nie płacz. Raz po raz w wiadomości słychać było dziwne „hyh, hyh, hyyyh”. Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałem, że to po prostu maszyna transkrybuje w ten sposób Twój szloch.

Tyle że jedenaście lat.

Jedenaście lat…

Przeczytałem Twój list jeszcze raz.

„U mnie w porządku. Jestem tylko trochę sponiewierana. Tutaj jednak jeden członek załogi zginął, naprawiając statek. Mówią, że gdyby nie ta osoba, nie dolecielibyśmy aż tutaj.

Nawigator powiedział, że tędy przelatują tylko statki towarowe albo badawcze.

Ponieważ liczba miejsc była ograniczona, ciągnęliśmy losy. Miałam z moim do wyboru dwa kierunki: statek świetlny na Alfa Centauri, na który trzeba by czekać dwa miesiące, albo lecący na Ziemię statek towarowy z komorami hibernacyjnymi, który miał przylecieć za miesiąc.

Zapytałam, kiedy dotrze na miejsce – powiedzieli, że po jedenastu latach.

Kapitan zasugerował, żeby wsiąść na statek świetlny i wracać. Że po jedenastu latach na Ziemi nie będzie już warto mieszkać. Mówią tak nawet ludzie, którzy mieszkają tam bez przerwy od dawna.

Odpowiedziałam mu, że jednak polecę. Kiedy dodałam, że czeka na mnie mąż, wszyscy zaczęli się śmiać. Mówili, że jedenastu lat nie będzie czekał żaden facet.

Ale nie lecę dlatego, że myślę, że poczekasz. Choć może to dziwnie zabrzmi…

Kiedy ten list dotrze, ja będę już spała. Odpowiedz na niego, przeczytam po przebudzeniu. Niezależnie od tego, co postanowisz, nie będę żałować. Ja dokonałam swojego wyboru, ty dokonujesz swojego.

Hyh, hyh, hyyyh.

Nie, to nie tak.

Tęsknię tak bardzo, że nie jestem w stanie wyrazić tego słowami. Tęsknię tak bardzo, aż nie do wytrzymania. Dlatego chcę zasnąć. Żeby nie nękały mnie złe myśli.

Przyjdziesz po mnie do portu? Nieważne, jak będziesz wyglądać. Będzie mi źle, kiedy nikt po mnie nie przyjdzie po tym, jak już dolecę na miejsce. Jeśli nie będzie Cię w porcie, pójdę do sali ślubów. Pójdę tam nawet sama, żeby się jakoś podnieść na duchu”.

Potem jest przeczytane na sucho „hyh, yyy, hyh, hyyyh” i na tym list się kończy.

Przepraszam.

Kochanie,

naprawdę przepraszam.

Ale nie mogę czekać jedenastu lat.

Już i tak spóźniłem się te trzy. Minęło zatem siedem i pół roku. Nawet jeśli teraz wrócę, to nie wiadomo, co będzie z domem i pracą. Jeśli od kogoś nie ma wiadomości przez trzy lata, uznaje się go za zmarłego. Moje rodzeństwo opróżniło mi już konto w banku i pieniądze trafiły do ich dzieci. Nawet nie będę mógł poprosić o zwrot. Najemcy przejmą dom przez zasiedzenie i tam też nie będę mieć nic do powiedzenia. Wiemy, jak wygląda teraz sytuacja ekonomiczna, nie zdziwi mnie w ogóle, kiedy się okaże, że mojego miejsca pracy już dawno nie ma. Nikt nie będzie chciał przyjąć pracownika sprzed tylu lat.

Jedenaście lat. Nie, czekaj, to przecież już będzie osiemnaście. Po takim czasie wszyscy znajomi będą za starzy, żeby się z nimi zadawać. Na co mi się zda wykształcenie sprzed osiemnastu lat? Jak wtedy ktoś taki jak ja będzie w stanie zarobić na życie? Jak się odnaleźć w świecie, o którym nic się już nie wie?

Przepraszam.

Pójdę do domu. Nie, nie tak. Jeśli spotkamy się jedenaście lat później, a Twój przyszły mąż nie będzie miał nawet domu, to o jakim ślubie my w ogóle mówimy? Nam chyba od samego początku los nie sprzyjał. Nie wiem, kiedy, gdzie i co poszło nie tak, ale to nie jest nam pewnie pisane.

Trzeba o siebie dbać. Słyszałem, że podróże w stanie hibernacji nie są najzdrowsze, dlatego kiedy już wylądujesz, zabiorę Cię na jakieś dobre jedzenie. Odbiorę Cię z portu. Obiecuję. Nie zapomnę o Tobie. Naprawdę. Kocham Cię.

piąty list

czas podróży: około 2 miesięcyczas na Ziemi: ponad 7 lat i 9 miesięcy

Wszystko dobrze?

Pewnie nie przeczytałaś listu?

Nie no… oczywiście, że nie. Potrzebujesz jeszcze kilku lat. Ale pewnie już go przeczytałaś, kiedy trzymasz w rękach ten.

Ja, no, tego, tak… wróciłem do domu. Nie, to nie tak. Przybiłem do portu. Do domu nie mogłem pójść.

To znaczy do portu też nie dotarłem. Utknąłem tydzień na statku, nawet jednym palcem nie dotknąłem ziemi. Robili mi różne badania, testy na obecność chorób zakaźnych, dostałem szczepionki, były nawet badania psychiatryczne. Musiałem podpisać dwadzieścia stron dokumentów, każdą trzy razy. Kiedy mówiłem, że już to kiedyś podpisywałem, to tylko się złościli. Miałem wrażenie, że wszystkim zajmuje się trzydzieści działów naraz. Włączałem sobie tu na pokładzie telewizję, ale leciały tylko wiadomości, nie było innego kanału. Strony internetowe też nie działały, nie miałem nawet jak sprawdzić zaległych maili.

Musiał minąć tydzień, żeby pojawił się jakiś żółtodziób z ogonkiem stażystów za sobą. Ale się wnerwił. Sprawiał wrażenie, jakby dzień wcześniej czymś się zatruł. Narzekał, że stare pokolenie jest leniwe i opieszałe i dlatego kraj wygląda, jak wygląda. Przesadzał. Przecież to ledwie siedem lat.

Opowiadał, że terroryści okupują Seul. Ale podobno w mieście i tak jest bezpiecznie. Nie mam pojęcia, o czym on mówił. Podobno dzielna armia narodowa wkrótce ich odeprze, ale w tym momencie wejście do portu nie miało sensu, bo nie było komu przeprowadzić wszystkich procedur. Powiedział, że najlepiej będzie jeszcze przez chwilę gdzieś polatać i wrócić po jakimś czasie. Ludzie protestowali i prosili o wysłanie ich do domu, ale on odmawiał i kazał nam odlatywać.

Wreszcie pojawił się ktoś albo z Czerwonego Krzyża, albo z organizacji Minbyun i powiedział, że był zamach stanu. Partia, która przegrała wybory, zarządziła stan wyjątkowy i przejęła kontrolę nad rządem. Obywatele podobno stawiają opór. Ktoś zapytał, czy ONZ w ogóle jakoś zareagowała, ale okazało się, że w zeszłym roku USA zbankrutowały i w następstwie tego cały świat pogrążył się w głębokim kryzysie.

Powiedział nam więc, żeby wrócić po dziesięciu latach, kiedy kryzys trochę się uspokoi i sytuacja nieco się poprawi. Nalegano, żebyśmy się już ruszyli. Podobno to był ostatni gwizdek, kiedy kraj był jeszcze jako tako stabilny i istniała szansa, żeby się z niego w ogóle wyrwać. Gdybyśmy się ociągali, w każdej chwili mógł nadejść rozkaz o zamknięciu portów i bylibyśmy w potrzasku.

Wspomniałem, że zarezerwowałem salę ślubów, i zapytałem, czy ktoś mógłby się dowiedzieć, czy dostanę pieniądze z powrotem. Popatrzył na mnie tylko, po czym odwrócił się i odszedł.

I wiesz co?

Kiedy odlatywaliśmy, po głowie chodziło mi tylko jedno.

Że niepotrzebnie wysłałem Ci tamten list!

Powinienem był poczekać kilka dni i zorientować się najpierw w sytuacji na Ziemi. Co mnie podkusiło, żeby pisać od razu? Pośpiechu przecież nie było, bo Ty i tak dostałabyś go dopiero po kilku latach!

Szkoda, naprawdę szkoda, że już go wysłałem. Bo inaczej mógłbym kiedyś, wróciwszy z zakrapianej imprezy firmowej, wykłócać się, że: „Co? Zapomniałaś, jak czekałem na ciebie jedenaście lat?”.

Lubię sobie coś takiego wyobrażać. A potem łapię doła, myśląc o pociągu… tfu! – statku, który odleciał.

Przyszło mi do głowy, żeby jakoś pogadać z kapitanem Twojego statku, poprosić, by zniszczył tamten list. Słyszałem, że tym kapitanem jest sztuczna inteligencja. Jak ją przekabacić? Czym? Dając w kopercie nową kartę pamięci?

Wiesz co, kochanie?

Będzie naprawdę zabawnie, jak w końcu razem wylądujemy w porcie. Gdy tylko Cię zobaczę, od razu mocno przytulę, powiem, jak bardzo Cię kocham, poproszę o wybaczenie wszystkiego, co było. Na pamiątkę bycia wreszcie razem spalimy te nasze listy w jakimś ognisku, żeby uleciały do nieba.

szósty list

czas podróży: 4 miesiąceczas na Ziemi: 13 lat, 9 miesięcy

Szmat czasu.

Chociaż nie. Ty przecież nawet nie wiesz, ile czasu mija. Dostałem powiadomienie, że nie otrzymałaś listów. „Adresat uśpiony”. Podobno listy do Ciebie są starannie przechowywane i dostaniesz je wszystkie razem, kiedy się obudzisz. Kapitan świetnie sobie ze wszystkim radzi. Wsiadłaś na dobry statek.

Wróciłem na Ziemię.

Trochę wcześniej niż po dziesięciu latach. Poprzednim razem odlatywaliśmy w wielkim pośpiechu i teraz każdy był już na skraju wytrzymałości, bo wszystkiego zaczynało nam brakować. Najgłośniej krzyczała jedna kobieta, która skarżyła się, że ta cała sytuacja zrujnuje jej cerę, bo kończył się jej ukochany krem nawilżający. Inni odgrażali się, że zgłoszą wszystko firmie ubezpieczeniowej, ktoś się pieklił, że jego znajomy był posłem przez trzy kadencje. Ja też krzyczałem. Między wronami musiałem krakać jak one. Martwiłem się o dom, pracę, konto w banku. Miałem przygotowanych tyle papierów, że ciężko mi je było uporządkować. Znajdowały się tam potwierdzenie tożsamości, zaświadczenie o zamieszkaniu, żądanie zapłaty zaległego czynszu, wniosek o odzyskanie nieruchomości bezprawnie zajętej przez lokatorów.

Kapitan wcale się jednak nie spieszył, jakby nie chciał wracać na Ziemię. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że załoga statku wszystko już wiedziała.

W końcu, po sześciu ziemskich latach, przybiliśmy do portu. Choć dla nas minęły tylko dwa miesiące.

W miarę jak zbliżaliśmy się do Ziemi, zaczęło się robić dziwnie. Nie mogłem nigdzie dojrzeć Korei. Potem pomyślałem, że nie było widać żadnych świateł i to pewnie dlatego. Korea zawsze się nocą mieniła, jakby ktoś rozsypał złoty proszek, ale teraz wszędzie było ciemno. Zupełnie jakby nikt nie włączył światła. Jakby nie było komu tego zrobić.

Lądowanie mieliśmy dość twarde, rzucało nami niemiłosiernie. Wściekli pasażerowie głośno protestowali, ale kapitan tłumaczył, że droga lądowania jest bardzo nierówna. Zastanawiałem się, co za bzdury opowiada, ale kiedy wysiedliśmy ze statku, uświadomiłem sobie, że nie kłamał. Że pas startowy był nierówny, to mało powiedziane. Był zupełnie zniszczony, a w miejscach, gdzie brakowało nawierzchni, gołą ziemię porastała bujna trawa. Szyld z nazwą portu był powyginany i zardzewiały.

Czekaliśmy, ale nie podjeżdżał po nas żaden autobus, poszliśmy więc do budynku terminala na piechotę. Droga była wyboista i pełna błota, ktoś skarżył się, jak można doprowadzić obiekt do takiego stanu.

W budynku było zupełnie pusto. Wszystko wewnątrz pokrywała warstwa pyłu w kolorze okolicznej ziemi. Miejsca, w których zapadła się podłoga, wypełniała woda. W tak powstałych kałużach rosły zielska, pośród nich lęgły się chmary owadów. Jakaś kobieta idąca z tyłu głośno dopytywała, gdzie są sklepy wolno­cłowe, po czym nagle zamilkła.

Przyszło mi wtedy do głowy coś, o czym już wcześniej pomyślałem. Że upływ czasu nie różni się od zmiany miejsca. Zdałem sobie nagle sprawę, że nie mogę wrócić do domu. Bo tego domu, który opuściłem, wyruszając w podróż, już nie ma. On został gdzieś w jakimś innym czasie i nie było już dokąd wracać.

Staliśmy osłupiali ze swoimi walizkami. Przede mną ktoś upadł na podłogę. Zastanawiałem się dlaczego, przecież nie było się wcale o co potknąć. Wszyscy w zdumieniu wpatrywali się w tę scenę tak samo jak ja, do chwili, aż zauważyliśmy powiększającą się czerwoną kałużę. Aż upadła kolejna osoba.

Pośród krzyków i wrzasków czas płynął powoli, jak na zwolnionym filmie, choć kolejne sceny przemykały przed oczami tak szybko, że nie było jak zorientować się, co się właściwie dzieje. Biegłem, chowałem się, popychałem ludzi, kopałem ich. Na chwilę odzyskiwałem jasność umysłu, po czym znowu do głosu dochodziły najprostsze instynkty. Po jakimś czasie zrobiło się cicho, ale odczekałem dłuższą chwilę, zanim wyczołgałem się z ukrycia. Wszędzie dokoła leżeli martwi ludzie.

Ktoś zarządził, że ci, którym nic się nie stało, mają się zająć rannymi. Wkrótce zaczęli oni krążyć między sobą jak duchy. Kobieta, której tak było spieszno do ulubionego kremu, zmarła, kiedy ją bandażowałem. Ciągle krzyczała z bólu. Gdy nagle ucichła, wiedziałem, że odeszła.

Znowu pojawili się ludzie z bronią, zebrali nas razem, po czym jeden z nich zaczął mówić. Podobno gdyby po nas nie przyszli, zginęlibyśmy wszyscy. No cóż. Byli wściekli na nas, ludzi z przeszłości, którzy nie mają bladego pojęcia o tym, co się dzieje. Mówili o sobie, że są samozwańczą grupą strażników. Zabronili nam powrotu. Ostrzegali, że na terenie portu grasują bandy złodziei czyhających na nieświadomych niczego podróżników w czasie.

Mężczyzna, który przemówił jako pierwszy, rozejrzał się po nas i powiedział, że mieliśmy szczęście. Nie wiem, na czym miałoby ono polegać. Mówił, że oni jedni pilnują, żeby tym „głupkom z przeszłości” nie działa się krzywda. Jednocześnie przegrzebywali nasze bagaże i cały statek, zabierając wszystko, co im się spodobało. Sam nie wiem, czy oni na pewno byli tacy dobrzy. Kiedy jednak ludzie błagali, żeby nie zabierać im konkretnych rzeczy, wysłuchali próśb. Ledwo udało mi się zachować ten pierścionek muzyczny, który dla Ciebie kupiłem. Powiedziałem im, że to nie jest prawdziwy klejnot i że to tylko zabawka. Nacisnąłem, żeby zagrało, i wtedy rozległy się słowa piosenki: „Najdroższa, kocham cię tak bardzo…”. Facet, który chciał go zabrać, roześmiał się, rzucił mi go w twarz i odszedł.

Odezwałem się do niego. Wiedziałem już, że o salę ślubów nawet nie ma co pytać. Trzęsącym się głosem powiedziałem, że za pięć lat przyleci statek towarowy. Poprosiłem, żeby mieli go na oku. Spojrzał na mnie przelotnie i odparł, że żaden statek nie przyleci. Podobno wszystkie jednostki dostały już polecenie, żeby zawrócić. Poinformowałem go, że śpisz w komorze hibernacyjnej i nie dostajesz żadnych wiadomości. Zapytał tylko na odchodne, po co w ogóle zasypiałaś, i zaraz potem już go nie było.

Przez jakiś czas wałęsaliśmy się po okolicy jak starsi ludzie zwolnieni nagle z pracy przy okazji restrukturyzacji. Niektórzy powiedzieli, że pójdą do domu. Odeszli, ciągnąc za sobą zniszczone walizki.

Naprawiliśmy radio na statku i zaczęliśmy słuchać wiadomości. Musieliśmy najpierw rozsunąć antenę i dostroić częstotliwość. To radio było tak stare, że podobne widziałem już tylko w muzeach. To była jedyna rzecz, która jeszcze działała.

W radiu mówili o wybuchu elektrowni atomowej na południu kraju. Doszło do tego dzień po tym, jak armia stojąca za stanem wojennym rozstrzelała tamtejszych techników. Przez miesiąc udawało im się mieć pod kontrolą media, ale potem wszystko się wydało. Nie wiadomo było, kiedy i gdzie nastąpi kolejny wybuch. W kraju pozostały dwadzieścia dwa czynne reaktory, ale odpowiedzialny za nie personel pouciekał. Ogłoszono stan klęski żywiołowej i oficjalnie zamknięto kraj. Nikt nie mógł do niego wjechać.

Kapitan i załoga ogłosili, że lecimy do innego układu. Powiedziałem im, że muszę tu wrócić za pięć lat, bo wtedy Ty przylecisz. Wspomniałem też naturalnie o rezerwacji w sali ślubów i że rozdałem już znajomym drobne upominki.

Musiałem wyglądać naprawdę żałośnie. Wydobyli z wnętrza statku mały pojazd kosmiczny i kazali mi do niego wsiąść. Wyglądał na wyprodukowany jeszcze w dwudziestym wieku.

– Prosta i wytrzymała konstrukcja – powiedział kapitan.

Pojazd miał rozmiary małego pokoju, w sam raz dla jednej osoby. Kapitan zastrzegł, że nie wytrzymam długo zamknięty w nim, dlatego miałem odlecieć na odpowiednią odległość, zatrzymać się gdzieś i przeczekać. Zapewniałem, że nic mi nie będzie. W końcu byłem kiedyś bezrobotny i spędziłem kilka miesięcy w swoim pokoju, grając w gry. Kapitan bez słowa położył mi rękę na ramieniu i posadził mnie w fotelu.

Sięgnął po notes i zaczął rysować wykresy, tłumacząc, co mam robić.

Nie mogłem tym dolecieć do innego systemu gwiezdnego. Powiedział, że to jakby chcieć przepłynąć Pacyfik kajakiem. Przypomniałem mu, że wcale nie muszę odlatywać daleko. Zacząłem mówić, że przecież lecisz już w kierunku Ziemi, ale nie dał mi dokończyć. Powiedział tylko, żebym robił, jak uważam. Pojazd wykorzystywał do przyspieszania wiatr słoneczny, był też wyposażony w baterie fotowoltaiczne. Miałem przelecieć po orbicie Jowisza, którego grawitacja pomoże mi się rozpędzić. Kapitan wyliczył szybko, ile dokładnie to będzie.

Obliczył też, jakie obciążenie wytrzyma pojazd, no i oczywiście moje ciało. Okazało się koniec końców, że maksymalny rozpęd równy będzie przyspieszeniu grawitacyjnemu.

Nie mogłem sobie przypomnieć, co to oznacza. Kapitan powiedział, że około dziesięciu metrów na sekundę. Prędkość światła to trzysta milionów. Ja nadal wpatrywałem się w niego tępo. Wytłumaczył mi, że w tym małym pojeździe będę się musiał rozpędzać przez rok, żeby osiągnąć prędkość światła. Przeskoczenie o pięć lat naprzód, czy ile mi tam było potrzebne, trwałoby dwa lata, biorąc pod uwagę czas potrzebny na rozpędzenie się i ponowne wyhamowanie.

Kapitan był pewien, że nie dam rady. Nie wyobrażał sobie, jak załadować na taki pojazd jedzenie potrzebne na dwa lata. Nawet zapakowane porcje przeterminowałyby się przed końcem podróży. Nie wspominając już o tym, że ten sprzęt w ogóle nie oderwałby się od ziemi, obciążony takim balastem.

siódmy list

czas podróży: 1 rok, 1 miesiąc (łącznie z krótkim epizodem na Ziemi)czas na Ziemi: 14 lat, 6 miesięcy

Przepraszam, że dopiero teraz się odzywam.

Długo mi zajęło przyzwyczajenie się do tych całych listów. Z początku wydawało mi się to bez sensu, ale kiedy już załapałem, o co w tym chodzi, dotarło do mnie, że będziemy mogli ze sobą pisać jeszcze długo po tym, jak ludzka cywilizacja się skończy.

Odleciałem z Ziemi bez specjalnego celu. Kiedy zużyłem połowę zapasów żywności, wróciłem. Wyszperałem w jakimś sklepie trochę konserw, spakowałem je i znowu wyruszyłem. Zrobiłem tak kilka razy.

Uwierz mi, to było najlepsze, na co mogłem się w tamtych warunkach zdobyć.

Na wszelki wypadek lądowałem też w innych krajach. Raz mi powiedzieli, że muszę być w czepku urodzony, skoro nikt jeszcze nawet nie próbował mnie zestrzelić. Że taki fuks trafia się raz na sto lat. Dziwiłem się temu, bo przecież nawet jeszcze nie minęło stulecie, odkąd ludzkość zaczęła podróżować w kosmosie. Śmiali się, że mój pojazd jest tak mały, i nikomu nawet do głowy nie przyszło, że to może być statek kosmiczny.

Ale dostałem od nich maszynkę do jedzenia. Przypomina trochę drukarkę 3D. Dziesięć lat temu jeszcze czegoś takiego nie było. Wystarczy tam włożyć trochę ziemi albo jakiejś innej substancji, a maszynka rozbije to na poziomie molekularnym, ponownie połączy i wychodzi coś, co wygląda jak karma dla psów.

Kiedy mi ją dawali, powiedzieli, że takie szczęście, jakie mnie spotkało, zdarza się chyba raz na tysiąc lat. Bez ich pomocy nie przeżyłbym następnego lotu. Pytali, co ja sobie w ogóle wyobrażałem, wybierając się w podróż takim maleństwem. Mówiłem, że nic sobie nie wyobrażałem. Tak właśnie sami też pomyśleli.

Za trzecim razem znalazłem jakiś samochód i pojechałem do firmy. Po drodze było spokojnie, ale i tak czułem się bardzo nieswojo. Drogi były dziurawe i popękane, mijane sklepy gapiły się we mnie pustymi oczodołami okien, tu i ówdzie widziałem watahy zdziczałych psów. Warczały wściekle. Bliżej im było do wilków niż domowych pupili.

Musiałem sobie zbudować urządzenie do zbierania materii w kosmosie. Wszystko tam jest: wodór, tlen, wapń, sód, woda, materia organiczna. Tyle że w ilościach tak małych, że właściwie niezauważalnych. Ale pomyślałem, że jeśli bym je zbierał z prędkością światła, to miałbym już konkretne ilości – mój pojazd jest przecież na tyle szybki. Musiało to być coś jakby wielki odkurzacz. Podjechałem do magazynu i szukałem potrzebnych mi części, sprawdzając dokładnie etykietki z nazwami. Uruchomiłem maszyny awaryjnym generatorem prądu. Instrukcje obsługi nadal były dostępne w systemie pod moim starym hasłem. Nie sprawdzałem, co jeszcze działało, bo też nie było mi już nic więcej potrzebne. Moje urządzenie musiało być proste. Bardzo, ale to bardzo proste. Tak żebym mógł je potem sam naprawić.

Kiedy tak pracowałem, wyjrzałem przez okno z wybitymi szybami. Budynek w oddali zaczynał się przechylać.

Z początku wydawało mi się, że to ja tracę równowagę. Po chwili w tamtym miejscu pojawiła się chmura pyłu. Wszystko przebiegło w absolutnej ciszy. Trochę jakby zamek z mokrego piasku ginął w fali przypływu albo jak stare drzewo, które nie ma już siły oprzeć się wiatrom.

– No proszę… – powiedziałem sam do siebie. Kiedy go budowali, wszyscy się śmiali, że nie postoi nawet dziesięć lat.

Pamiętasz, jak pojechaliśmy do tego Waszego domu na wsi, w którym od paru lat nikt już nie mieszkał? Kilka lat wystarczyło, żeby zamienił się w ruinę. Toaleta była zapchana, rury i bojler popękały. Tam, gdzie słońce świeciło na ściany, farba się łuszczyła, a tam, gdzie był cień, widać było wielkie plamy pleśni.

Miało się wrażenie, że ten dom umarł z powodu samotności. Jakby chciał tym samym powiedzieć: „Czy warto żyć, skoro nie ma już dla kogo?”. W ciągu zaledwie dwóch ludzkich lat jemu minęło dwadzieścia.

– Opuszczone domy w mgnieniu oka popadają w ruinę – powiedziałaś wtedy, kładąc dłoń na pociemniałej framudze drzwi. – Powinnam była tu zostać.

Wydawało mi się wtedy, że głaszczesz nie dom, ale mnie. Jakbyś mówiła do mnie z czasów, zanim Cię poznałem. Do tego zawsze samotnego mnie.

Podróżuję już teraz trzy miesiące.

Dopiero po tym czasie dochodzę do zmysłów. Dopiero zaczyna do mnie docierać, na co ja się właściwie porwałem.

Opowiadałem Ci raz, że był taki czas, kiedy przez kilka miesięcy nie wystawiłem nawet stopy ze swojego mieszkania.

Teraz już wiem, jak to było. Wtedy nie byłem wcale sam. Nigdy wcześniej nie mieszkałem zupełnie sam. Ktoś zawsze odbierał moje śmieci, ktoś zawsze zajmował się kanalizacją. Inni ludzie budowali elektrownie, podłączali domy do sieci, konserwowali instalacje gazowe, uzupełniali wodę w zbiorniku, udrażniali odpływy. Gdzie indziej ktoś gotował makaron, nakładał go do miski, którą jeszcze ktoś inny dostarczał mi pod drzwi. Ktoś potem je zbierał i czyścił, żeby mogły znowu się przydać. Ja nigdy nawet przez chwilę nie mieszkałem sam. To nie byłoby możliwe.

W tamtym czasie już fakt, że żyłem, oznaczał, że nie byłem sam.

Zawsze myślę o tym po przebudzeniu. Aż brak mi słów. Umrę. Jeśli nie dziś, to jutro.

Jedzenie, które tu mam, już mi nie przechodzi przez gardło. Wymiotuję za każdym razem. Walę pięściami w ściany, krzycząc, że muszę wracać, że ktoś musi mnie uratować. Ale gdybym teraz chciał zawrócić, to i tak leciałbym dokładnie tyle samo, ile już pokonałem.

W porządku.

W porządku, to niecałe dwa lata.

To przeze mnie, przez moją głupotę lecisz teraz wprost w te niebezpieczne czasy, nie mając o tym nawet pojęcia. A co, jeśli wrócisz, niczego się nie spodziewając, i spotka Cię coś takiego, co przydarzyło się mnie?

ósmy list

czas podróży: 3 lata, 2 miesiące, 3 dniczas na Ziemi: 19 lat, 2 miesiące, 3 dni

Pojechałem do portu w dniu, w którym miałaś przylecieć.

Myślałem, że jeśli natrafię na jakieś bandy złodziei albo samozwańczych strażników, to od razu mnie zastrzelą, ale nikt się nie pojawił. Jakiś czas wcześniej musiała tam być powódź, bo teren portu pokrywało zaschnięte błoto. Całość zaczynała przypominać łąkę, wszędzie kwitła bylica i przymiotno. Przypomniało mi się, jak kiedyś poszedłem do urzędu dzielnicy złożyć skargę, bo służby miejskie zwlekały z usunięciem skutków podtopień.